Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Samotny jak Szwed? O ludziach Północy, którzy lubią bywać sami”
Zbiór reportaży, esejów i rozmów na temat samotności w wydaniu szwedzkim. Tubylewicz i jej bohaterowie zastanawiają się nad tym, czym samotność jest, czym bywa, co nas w niej przeraża, a co cieszy, dlaczego za nią tęsknimy, dlaczego przed nią uciekamy, jak nas zmienia, jakie stawia przed nami wyzwania. Wiele tu subiektywnych głosów i perspektyw, pełna uniwersalność i kopalnia wiedzy o różnicach kulturowych. Jednocześnie „Samotny jak Szwed?” to kolejna odkrywcza książka o naszych sąsiadach zza Bałtyku. Dla Tubylewicz Szwecja to lustro, w którym przegląda Polskę i siebie samą, a o Szwecji mówi się, że jest rajem dla samotników. Czy to prawda?
Autorka opowiada o szwedzkich singlach, rodzinach i indywidualizmie, a także o szwedzkiej duchowości, która realizuje się najlepiej w samotności na łonie natury. Wraz ze swoimi rozmówcami dochodzi do tego, że to introwertykom łatwiej jest odnaleźć życiowe zadowolenie, zastanawia się, czym jest samotność publicystki walczącej o subiektywizm w spolaryzowanej rzeczywistości, i nad tym, dlaczego nie chroni anorektyczek przed samotnością w tłumie wszechobecna tolerancja. W „Samotny jak Szwed?” jest miejsce dla samotności Pippi Långstrump i poety-noblisty, któremu nagle zabrakło słów.
Autorka opowiada nie tylko o licznych różnych spojrzeniach na temat samotności, ale także o swoich podróżach w poszukiwaniu krajobrazów samotności. Poetyckim i pięknym wizualnie uzupełnieniem tej historii są nastrojowe zdjęcia jej syna Daniela Tubylewicza z tak malowniczych miejsc jak Fårö, Gotlandia, Österlen i Bohuslän.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 194
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojemu Tacie, który kocha ludzi,
ale jest też samotnikiem z książką w ręku
Wiatrak na Olandii.
Which is worth more, a crowd of thousands,
or your own genuine solitude?
Freedom, or power over an entire nation?
A little while alone in your room
will prove more valuable than anything else
that could ever be given you[1].
Smögen.
Samotność po szwedzku?
Książka, którą trzymasz w ręku, jest opowieścią o różnych odcieniach samotności. O tym, czym samotność jest, czym bywa, co nas w niej przeraża, a co cieszy, jak nas zmienia, jakie stawia przed nami wyzwania. To historia uniwersalna, ale także na wiele sposobów osobista. Wiele w niej subiektywnych głosów, wiele prywatnych perspektyw, trochę moich własnych przemyśleń i wspomnień. Jednocześnie książka ta, jak większość moich książek, traktuje o Szwecji. O Szwedach. O ich wrażliwości. Dlaczego? Bo Szwecja to kraj, z którego czerpię inspirację. To także lustro, w którym oglądam Polskę i siebie samą. Poza tym wśród krążących po świecie narodowych stereotypów bardzo silny jest ten o szwedzkim samotnictwie. O zdystansowaniu Szwedów, ich małomówności, niechęci do kontaktów i chłodzie napisano i powiedziano już całkiem sporo. Jest w tym miejsce i na prawdę, i na wyolbrzymienie oraz brak zrozumienia kodów kulturowych.
Niewątpliwie odosobnieniu sprzyja w Szwecji demografia. Wprawdzie żyje tu dziesięć milionów ludzi, więc Islandia to zdecydowanie nie jest, ale 97 procent powierzchni kraju to teren niezamieszkany. Dziewicza ziemia. Szwecja bardzo różni się tym od Polski, w której gdziekolwiek człowiek się ruszy, zaraz znajdzie się w tłumie. Często irytującym, z parawanami na zatłoczonej plaży, z namolnym, zbyt głośnym gadaniem w pociągowej strefie ciszy, z tłokiem w środkach komunikacji miejskiej i nadmiarem spacerowiczów w miejskich parkach. W Lesie Kabackim bywa tak dużo rowerzystów, że człowiek ma wrażenie, że porusza się w peletonie kolarskim. W Szwecji przestrzeń, spokój i ciszę znajdziesz wszędzie, nawet w centrum miasta. Ma to także związek ze sposobem bycia mieszkańców szwedzkich miast. Susan Sontag w swoim niezbyt przychylnym dla Szwedów Liście ze Szwecji pisała: „Nie znam nowoczesnego miasta tak cichego jak Sztokholm, niemal każdy hałas pochodzi w nim od maszyn. Ludzie prowadzą ciche rozmowy, szepczą i pomrukują w restauracjach, a wykłady i spektakle nagradzają stonowanym aplauzem”[2]. Najsłynniejsza amerykańska intelektualistka napisała te słowa w 1969 roku po kilku miesiącach pobytu w stolicy Szwecji. Ja po 20 latach życia w tym mieście napisałam książkę pod tytułem Sztokholm. Miasto, które tętni ciszą[3], więc wygląda na to, że od lat 60. zeszłego wieku poziom hałasu i tłoku nie wzrósł. Nie zgadzam się za to z Sontag, że szwedzka publiczność reaguje zawsze w sposób wyciszony i nieentuzjastyczny. Po genialnych spektaklach tanecznych w Dansens Hus trwające bez końca brawa i okrzyki nie ustępują spontanicznym reakcjom publiczności amerykańskiej.
Susan Sontag męczyła się w szwedzkiej ciszy. Nie przepadała też za rozmowami ze Szwedami, którzy wprawdzie już w latach 60. świetnie mówili po angielsku, za to mieli problem z wyrażaniem siebie i przekraczaniem wewnętrznej samotności, w jakiej zdawali się nieustannie tkwić: „Mówienie nigdy nie przestaje być dla Szwedów kłopotliwe: to balansowanie nad przepaścią. Za każdym razem, gdy zaczyna się konwersacja, możesz poczuć, jak pomiędzy rozmówcami narasta fizyczne napięcie. (...) Rozmowom zawsze grozi wygaśnięcie, zarówno z powodu imperatywu dyskretności, jak i ze względu na to, że tak kusi cisza. Milkliwość to szwedzka przywara narodowa. Czy zaczniecie się śmiać, jeśli przypomnę wam Gretę Garbo? Nie żartuję, Szwecja jest pełna prozaicznych i pozbawionych wdzięków małych Garbo. I momentów z filmów Bergmana, tych, w których bohaterowie niemo wyrażają męczarnię niezdolności wypowiedzenia tego, co czują”[4].
Åke Daun, szwedzki kulturoznawca, który przez lata zajmował się badaniem i opisywaniem charakteru swoich rodaków, w książce Mentalność szwedzka konstatuje: „Dla wielu Szwedów jest coś poetyckiego w samotności, oczywiście jeśli nie jest ona permanentna i niechciana, zwłaszcza jeśli to samotność na łonie natury”[5].
Daun, badając Szwecję od środka, potwierdził też to, co szybko wyczuwają turyści, imigranci i inni nowo przybyli. Szwedzi mają w sobie nieśmiałość i lekko introwertyczny rys przy pierwszym kontakcie: „Wielu Szwedów woli mieć »spokój«, choć trochę mniej jest takich, którzy posuwają się tak daleko, że celowo unikają jeżdżenia windą z sąsiadami. W towarzystwie nieznajomych nieliczni mają ochotę pogadać. (...) Samotność oferuje ulgę i wyzwolenie. Pozwala odpocząć od oczekiwań życia towarzyskiego. Poczucie spełnienia, jakie ma wielu Szwedów, błądząc samotnie po lesie, siedząc z wędką czy spacerując z psem, należy częściowo widzieć w tym kontekście: chodzi o uwolnienie od społecznego nacisku, od konieczności mówienia i dopasowania się, by mówić”.
Może jest tak, że szwedzka samotność to po prostu marzenie o wolności? Pragnienie wyzwolenia od zobowiązań? Tęsknota za wyrwaniem się z kołowrotka zdarzeń i społecznych oczekiwań? Za oddychaniem pełną piersią? Za czuciem każdą komórką ciała?
Na Fårö.
Uroda Szwecji, jej rozległość i bogactwo natury oraz niezliczona liczba miejsc, w których można pobyć sam na sam ze sobą, bardzo sprzyja takim pokusom. Odkryłam to, kiedy jako piętnastolatka po raz pierwszy wyruszyłam do sąsiadów po drugiej stronie Bałtyku. Razem z mamą odwiedziłyśmy jej bliską przyjaciółkę, która zabrała nas do letniego domu na wyspie Öland (czyli na Olandii). Wyspa ta pojawi się w książce pośród porad, gdzie w Szwecji można odnaleźć samotność w pięknym miejscu. Ale najpierw wspomnienie.
Piętnastoletnia ja i szwedzka wyspa pełna ciągnących się bez końca pastwisk, kamienistych, pustych plaż, łąk, wiatraków i lasów. Godzinami jeździłam sama na rowerze, uciekałam od towarzystwa, żeby samotnie kąpać się w morzu. Coś takiego we mnie wstąpiło, że rozkoszowałam się tym, że jestem i umiem być sama. Byłam tu i teraz, pełna skupienia i uważna, choć był to czas, kiedy świat jeszcze nie oszalał na punkcie mindfulness i innych technik medytacji. Bardzo dobrze mi to wówczas zrobiło, bo znajdowałam się w pierwszej, burzliwej fazie dorastania i w moim polskim życiu nic nie liczyło się bardziej od grupy rówieśników, zdania koleżanek i tego, czy tamten albo inny obiekt moich westchnień zwrócił na mnie uwagę. Było to przyczyną niezliczonych stresów oraz pogłębiającego się braku wiary w siebie. Na Olandii mogłam stać się niezależną, lubiącą wiatr, mech, morze i deszcz prawdziwą sobą. Tkwiła w tym radość i siła.
Tlen i strach
„Samotność jest dla mnie tym, czym dla innych błogosławieństwo kościoła. Światłem łaski. Nigdy nie zdarza mi się zamknąć za sobą drzwi bez świadomości, że oto spełniam wobec siebie miłosierny uczynek”[6]. Tak tłumaczyła sobie siebie samą Smilla, bohaterka dziwnego kryminału Petera Høega Smilla w labiryntach śniegu. Rozumiem ją. Nie jestem z natury samotnicą, nie żyję samotnie, mówiąc szczerze, nigdy nie mieszkałam sama. Ale jednocześnie potrzebuję samotności jak tlenu. Nie umiem funkcjonować bez łagodnego stanu „osobności”, w którym nikt nie przerywa moich myśli, nikt nie rozprasza uwagi. Instynktownie szukam pustych szczelin czasu, kiedy mogę się skupić i nie doświadczam nadmiaru bodźców, jakie niesie ze sobą obcowanie z innymi. To nie jest samotność obciążona strachem lub egzystencjalnym smutkiem. W języku angielskim istnieje pojęcie „solitude”, które nie ma tego samego negatywnego ładunku emocjonalnego co „loneliness”. To solitude jest stanem, który na mnie dobrze wpływa.
Solitude and loneliness fall on opposite ends of a spectrum. There’s a wide difference between being alone and being lonely – napisała instagramowa poetka Victoria Erickson[7]. Na język polski da się jej słowa przetłumaczyć jedynie opisowo: „Osobność i samotność znajdują się na dwóch krańcach spektrum. Istnieje wielka różnica pomiędzy spędzaniem czasu w samotności a byciem samotnym”.
Za samotnym spędzaniem czasu można tęsknić, można się nim rozkoszować, celebrować każdą sekundę.
Pamiętam, że jako dziecko bardzo lubiłam bawić się sama. Albo jeszcze lepiej: wyobrażać sobie, w co będę się bawiła. Jestem jedynaczką, więc od dzieciństwa przyzwyczajona byłam do tego, że nie zawsze mam towarzyszy do zabawy, choć z drugiej strony wokół mnie było dużo dzieci. Drzwi naszego mieszkania były otwarte dla innych. No i wystarczyło wyjść na podwórko, w Polsce lat 80. podwórka były pełne dzieciaków. Można też było wpaść do mieszkającej w tym samym bloku koleżanki. Często to robiłam, ale były też takie dni, kiedy najlepiej mi było ze sobą samą. Mogłam na przykład wejść do szafy i udawać, że jestem księżniczką w zaklętej wieży. Albo położyć się na tapczanie, zamknąć oczy i wyobrażać sobie, w co się będę wkrótce bawiła. Wyobrażanie bywało lepsze od zabawy.
Jednocześnie okropnie bałam się samotności. Ależ tak! Szczególnie tej w grupie. To była samotność z serii „Jestem inna”, „Ja tu chyba nie pasuję”. Wyjazd na kolonie, na których z początku nikogo nie znałam, kurs angielskiego, na który chodziłam bez bliskiej duszy – takie zupełnie zwykłe sytuacje były horrorem. Paraliżowała mnie nieśmiałość, poczucie, że jestem sama wśród obcych, którzy wcale nie muszą być mi przyjaźni. Że wokół mnie pełno innych dzieci, a ja nie mam się do kogo odezwać. A jeśli się odezwę, to na pewno zrobię się czerwona. Albo będę próbowała mówić i nie wyduszę z siebie słowa. Ten sam lęk przed samotnością w towarzystwie pojawia się też u mnie w życiu dorosłym, choć w łagodniejszej formie. To dlatego wolę spotkania w małym gronie, kiedy istnieje możliwość nawiązania prawdziwego porozumienia, o wiele mniej interesują mnie duże przyjęcia i inne imprezy, na których obowiązuje small talk. Malin Ekman, szwedzka dziennikarka mieszkająca w mieście samotności absolutnej, czyli w Nowym Jorku, opisała swoją potrzebę samotności i lęk przed nią w pięknym tekście opublikowanym w dzienniku „Svenska Dagbladet”: „Samotność, która mnie najbardziej przerażała, to ta, która pojawia się w towarzystwie innych ludzi. Niezdolność przebicia się. Rozmowa, której słowa nic nie pozostawiają. Bycie z pozoru częścią kontekstu, ale w rzeczywistości bycie poza nim”[8].
Rozpoznajecie to uczucie? Bycie wśród ludzi, wśród uśmiechów, słów i przyjacielskich gestów, ale bez poczucia głębokiego kontaktu? Doświadczyłam tego na nowo podczas moich pierwszych lat życia w Szwecji, kiedy rozmowy ograniczała moja słaba znajomość języka i kodów kulturowych. Inna rzecz, że dzięki temu zrozumiałam, że nie zawsze język jest kluczem do porozumienia, a odmienność kodów kulturowych bywa najlepszym początkiem dyskusji.
Powracając do związanych z samotnością strachów młodości, wyznam też, choć to patriarchalny atawizm, że nadmiernie bałam się tego, że będę w życiu sama, czyli nie w związku. Wydawało mi się to najstraszliwszą z możliwych porażek. Dziś z lęków przed samotnością największy jest pewnie ten, który mamy w sobie wszyscy: strach przed śmiercią. Przed samotnością ostateczną. Boję się też bycia niezrozumianą, czyli samotności polegającej na tym, że mogłoby nie być na świecie osoby, która pojmowałaby, choć w pewnym stopniu, o co akurat mi chodzi. Mam wrażenie, że taki stan prowadzi do poczucia odłączenia od własnego życia. Cytując ponownie Malin Ekman, bywa przecież i tak: „Miałam przyjaciół i znajomych, i wiele to dla mnie znaczyło, ale pomiędzy mną a światem była jakaś błona. Uczucie, że moje życie, moje prawdziwe życie, jest gdzieś indziej”.
Prawdziwe życie jest gdzieś indziej. Prawdziwa ja nie siedzę tu i nie rozmawiam w tym jakże miłym gronie. Jak wielu ludzi, mam silne poczucie własnej inności. Grupa i ja to prawie zawsze dwa oddzielne światy. Nawet jeśli uwielbiam przebywać w wielkiej sali pełnej praktykujących ashtangę joginów i mam wtedy silne poczucie bliskości ze wszystkimi.
Inna rzecz, że z wiekiem coraz lepiej rozumiem, że na jakimś poziomie wszyscy jesteśmy zawsze sami, a na jakimś innym – nigdy nie. Uporanie się z ambiwalentnym stosunkiem do samotności to w dużej mierze kwestia dojrzałości. Rację miał Gombrowicz, gdy mówił o tym Ricie:
„– A samotność? – spytałam.
– Każdy jest samotny. Musisz się z tym pogodzić jako normalnym stanem rzeczy. Wszystkie zwierzęta są samotne. Widziałaś kiedy, żeby psy spacerowały pod rękę?”[9].
Jezioro w Nacka.
Przypisy