Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lizbona. Miasto, które przytula to książka o niekończącym się stanie zakochania. Miłości do miasta, do jedzenia, do kultury i do siebie. Jest to historia celebrowania podróży i odkrywania miasta niczym odkrywanie nowego człowieka. Autorki: dziennikarka Weronika Wawrzkowicz-Nasternak oraz portugalistka Marta Paixão rozmawiają ze sobą, ale przede wszystkim z innymi zakochanymi w Lizbonie. Każdy opowiada o tworzącej się latami relacji z miastem i powodach, dla których wybrali stolicę Portugalii na swój dom. To wielobarwne, pełne słońca i radości opowieści o wyjątkowym „białym mieście”. To szum oceanu, szelest rozmów, dzwonki tramwajów, krzyk mew, kakofonia dźwięków, rozmów i ulicznego gwaru, feeria barw, które mienią się na kaflach zdobiących domy i tworzą jedyne w swoim rodzaju mozaiki. To pieśni fado niosące się po krętych uliczkach. To morze ciekawostek o zwyczajach, małych i dużych tradycjach, namiętnościach i przyzwyczajeniach Portugalczyków. To pokazanie innej perspektywy i percepcji poznawania miasta wszystkimi zmysłami: dotykiem, słuchem, smakiem i węchem. To wreszcie inny sposób na życie, a w zasadzie to smakowanie go każdą częścią siebie. Celebrowanie chwil, uważne obserwowanie świata, dawanie sobie czasu na przerwę, na rozmowy, na zapatrzenie się w dal. To zaprzeczenie życia w zachodnim społeczeństwie, w którym dominuje pęd, ciągła gonitwa i nastawienie na nieustającą zmianę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 287
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Byłem tylko spojrzeniem, tylko uszami, byłem obiektywną kamerą, byłem żywością nóg i rozkoszą oddychania wilgotnym i chłodnym powietrzem, portowymi i morskimi zapachami, skrzeczeniem mew i syren statków; byłem ręką ściskającą uchwyt torby podróżnej; byłem prostym, bezosobowym szczęściem biorącym się z siedzenia w kawiarni za szybą, patrzenia na ludzi na ulicy, słuchania bliskich głosów (...)
Od samego początku rozumiałem, że to jest miasto, którego potrzebowałem.
Antonio Muñoz Molina, Jak przemijający cień
Tomkowi, mojemu ulubionemu człowiekowi.
Weronika
Mateuszowi i Łukaszowi, moim mężczyznom.
Marta
Ta książka to opowieść o Lizbonie, a także o miłości. Próba oddania stanu ducha, który towarzyszy poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi. Zapis rozmów prowadzonych ze współautorką tej książki Martą Paixão, zbiór impresji i zdjęć będących stop-klatkami pamięci. To tylko fragmenty portugalskiej rzeczywistości. Jak się okazało, czterysta stron to zdecydowanie za mało na list miłosny.
Lizbona to jedyne miasto na świecie, za którym potrafię tęsknić jak za człowiekiem. Odkryłam ją dla siebie dziewięć lat temu podczas podróży, która zaskoczyła mnie samą. Wylądowałam w stolicy Portugalii i w odbiciach okien zobaczyłam zachwyt dziecka na twarzy trzydziestolatki. Zostawiłam przewodnik w hotelu i pozwoliłam sobie na chodzenie bez planu. Zaglądałam w przeróżne zakamarki, z perspektywy dzisiejszej wiedzy niekoniecznie bezpieczne dla turystów. Nie zobaczyłam rekomendowanych muzeów, nie odwiedziłam „najlepszych” restauracji i – o zgrozo – nie wsiadłam do słynnego tramwaju numer 28, który dzielnie pokonywał kolejne wzgórza. I co z tego? Wróciłam zachwycona! Miałam swoją Lizbonę.
To nie była podróż pod hasłem: must see. Słowo „musisz” wyeliminowałam na początku, dużo bardziej pociągające okazało się „możesz”. Pozwoliłam sobie na przesiadywanie godzinami w miejscach, w których czułam spokój, z pełną świadomością ograniczonego czasu, którego nie wystarczy na poznanie wszystkich atrakcji. Dotarło do mnie, że będąc wszędzie, jestem tak naprawdę nigdzie, w biegu. Zrozumiałam, że niewolnicze przywiązanie do przewodnika odbiera radość samodzielnego odkrywania – ludzi, miejsc, zapachów. Podczas tej podróży powiedziałam sobie: nie mam czasu na pośpiech! To zdanie okazało się uwalniające.
Opowieść o mieście podzieliłyśmy z Martą na osiem rozdziałów. Z każdym z nich czytelnik poszerza swoją perspektywę. Rozmawiamy o ludziach, których energię czuć na ulicach Lizbony, dyskutujemy o architekturze, języku, zabytkach. Mówimy też o niewidocznych przy pierwszym kontakcie różnicach pomiędzy Polakami a Portugalczykami. Zastanawiamy się, co przez lata wpływało na temperament mieszkańców najdalej na zachód wysuniętej części Europy. Opisujemy ich szczerą gościnność, inną jednak od tej, którą znamy z głośnego wydania włoskiego czy hiszpańskiego.
Esencją tej książki są ludzie, którzy podzielili się z nami swoją Lizboną. Apetyt na życie i portugalską kuchnię podsycają Janusz Andrasz i David Gaboriaud. Stolicę widzianą oczami mieszkańca pokazuje Sofia Coelho, a Gosia Furst mówi o tym, że w południowym raju można tęsknić za zapachem zgniłych liści. Lizbońska codzienność miesza się z metafizyką i światem sztuki. Reżyser Andrzej Jakimowski przybliża kulisy powstawania filmu Imagine, w którym nie raz pojawiają się dzwoniące na zakrętach tramwaje. Dzięki rysunkom i opowieści Shelly Ginenthal, Amerykanki od lat mieszkającej w stolicy Portugalii, można poczuć, że Lizbona ma w sobie coś z bajki. Nowy punkt widzenia dodaje kapitan Piotr Lipiński, który na Białe Miasto spogląda z kabiny pilota boeinga. Przed nami też wycieczka na wieś. Dominik Jasiński zabiera nas z Lizbony pod rozgwieżdżone niebo Alentejo na południu Portugalii, gdzie długim rozmowom towarzyszy pohukiwanie sów. Polski artysta zrealizował marzenie wielu lizbończyków o spokojnym domu z dala od zgiełku. To tam słowami malujemy miejskie i wiejskie krajobrazy.
Rozmowy dopełniają felietony, które pisałam w Portugalii i w Polsce. Są zapisem tego, co otwiera we mnie południe Europy. Ważną częścią tej książki są zdjęcia – czasem uzupełniają słowa, a czasem otwierają nowe historie. Są jak wstęp do kolejnych opowieści, na które być może przyjdzie jeszcze kiedyś pora. Przekopałam się przez archiwa z dziewięciu lat, dzięki czemu zobaczyłam, jak bardzo w tym czasie zmieniało się miasto.
Od początku tworzenia książki chciałyśmy, żeby Lizbona. Miasto, które przytula dała czytelnikom szansę na oswojenie języka portugalskiego. W rozdziale Szelest ulicy można przyswoić nowe słowa dzięki spolszczonej, uproszczonej wersji wymowy. Marta powiedziała, że spodziewa się linczu ze strony lingwistów za takie podejście do sprawy, ale ja będę jej usprawiedliwieniem. Odeszłyśmy od klasycznej transkrypcji fonetycznej, która w wielu przypadkach jest nie do odkodowania dla laika – chodziło nam o szybkie poznanie nowego języka, tu i teraz. Jak to określiła pani Paixão: „Niech każdy ma okazję poczuć portugalski w ustach”. Wielokrotnie przekonywała mnie, że to czysta fizyczna przyjemność.
Zgadzam się z nią. Portugalski ma w sobie wyjątkowo dużo czułości, a przy wymawianiu wielu słów usta układają się jak do pocałunku. Przyjęłyśmy zasadę, że portugalskie słowa zapisujemy kursywą. Obok nich, po sąsiedzku przedstawiamy najbliższy naszym uszom „spolszczony” zapis wymowy. Z pewnością nie jest to wersja idealna, ale taka, która pozwala na komunikację, a to ona jest najważniejsza.
Nasza książka jest zaprzeczeniem idei przewodnika, bo ten usztywnia. Podaje gotową listę, klasyfikuje, rozleniwia. Zamiast otwierać, zamyka oczy na to, czego nie pokazali nam inni. Dzielimy się swoimi ulubionymi miejscami i wrażeniami, ale przede wszystkim zachęcamy do tego, aby zaufać własnym stopom. Za cel postawiłyśmy sobie rozbudzenie ciekawości. To ona jest najlepszym przewodnikiem.
Lizbonę. Miasto, które przytula uznajcie za rodzaj podręcznej walizeczki, do której w dowolnej chwili można zajrzeć. Zostawiamy w niej przestrzeń na własne spostrzeżenia. Wszystko przechodzi przecież przez indywidualny filtr wrażliwości i doświadczeń. Miasto położone na siedmiu wzgórzach nagradza za uważność, zwolnijcie więc i zaczytajcie się – to stan podobny do zakochania.
Weronika Wawrzkowicz-Nasternak
Lubię to zdjęcie, bo jest na nim energia spotkania sprzed lat. Zero make-upu, rozwiane włosy i ten stan, kiedy człowiek uśmiecha się całym sobą. Wtedy nie wiedziałam, że przypadkowe spotkanie w Portugalii będzie początkiem kobiecej przyjaźni. Za nami Praia do Guincho.
Przez lata byłam dziewczyną z radia, gospodynią porannego programu, z którym wielu słuchaczy zaczynało dzień. Zapraszałam do studia gości – reżyserów, aktorów, autorów książek. Dzielili się ze słuchaczami swoim światem. Wspólnym mianownikiem tych spotkań była pasja, a rozmowa uchylała drzwi do cudzej codzienności. Kiedy antenowy czas pozostawiał niedosyt, relacje zawodowe niepostrzeżenie zamieniały się w prywatne spotkania. Te pozwalały zaspokoić ciekawość, nacieszyć się obecnością człowieka, od którego czułam dobrą energię. Podczas jednego z poranków poznałam Janusza Andrasza, autora przewodników po Lizbonie i Porto. Mówię na niego „Pan od Portugalii”, bo jest kopalnią wiedzy na jej temat. Stworzył portal luzomania.pl, na który zaglądam, ilekroć łapie mnie tęsknota za południem Europy. Po spotkaniu radiowym zaprosił mnie na domówkę. Przygotował portugalską kolację, na stole znalazły się między innymi moja ulubiona zupa caldo verde i pastéis de nata (powiedzenie, że to babeczki z budyniem, obrażałoby ten deser). Całość smakowała obłędnie. Jednak najważniejszym składnikiem menu okazali się ludzie.
Najciekawsze rozmowy jak zawsze przeniosły się do kuchni i to tam poznałam Martę Paixão, która ostudziła mój zapał do natychmiastowej przeprowadzki na południe Europy. Sama mieszkała w Lizbonie przez jedenaście lat, pracowała między innymi w polskiej ambasadzie. Opowiedziała mi o zimach w Portugalii, które w mieszkaniach bez ogrzewania mają niewiele wspólnego z południowym rajem. Portugalczycy opatentowali nawet specjalny rodzaj poszewki na kołdrę, którą zawija się pod materacem tak, aby stworzyć coś w rodzaju schowka dla zmarzniętych stóp. Marta przytoczyła też dane dotyczące bezrobocia i wyjaśniła mi specyficzne portugalskie podejście do czasu. Z pasją opowiadała o mieście podnoszącym się po trzęsieniu ziemi w XVIII wieku, rewolucji goździków[1] z 1974 roku czy traktowanych bardzo serio współczesnych podziałach pomiędzy piłkarskimi klubami: Benfica i Sporting Lizbona.
Już wtedy zachwyciła mnie jej łatwość w objaśnianiu tego, co było dla mnie nowe. Czułam, że zbliżam się do portugalskiej kultury, coraz więcej rozumiem. Pochłaniałam informacje jak na najlepszym kółku zainteresowań. Zaprosiłam Martę i Janusza do radia. Podzielili się swoją pasją ze słuchaczami. Mieli moc, bo po audycji otrzymywałam kartki pocztowe od tych, którzy pod wpływem ich opowieści zapragnęli zobaczyć Lizbonę. Wiedziałam już, że można uruchamiać obrazy poprzez słowa. Jednocześnie zdałam sobie sprawę z tego, że radio ma w sobie ulotność, a papier zapisuje emocje na dłużej. Wtedy zaczęłam myśleć o książce.
Podczas kolejnej wizyty w Lizbonie przez przypadek spotkałam Martę i spontanicznie stałam się jej towarzyszką podróży. Ona prowadziła samochód, a ja z ciekawością pytałam o kolejne elementy mijanego krajobrazu. Razem penetrowałyśmy stolicę, ruszyłyśmy też poza miasto. Wśród wielu przystanków znalazło się pełne bajecznych willi Estoril i opanowane przez turystów Cascais. Spragnione słońca łapałyśmy opaleniznę na Costa da Caparica i Praia da Morena. Potem się rozdzieliłyśmy, ale nadal czułam, że mentalnie trzyma mnie za rękę. Kiedy zgubiłam się w mieście, wystarczył jeden „telefon do przyjaciela”. Podczas poszukiwania dzielnicy Baixa współautorka tej książki kazała mi namierzyć pomnik markiza de Pombal i iść za jego wzrokiem. Zadziałało. Trafiłam i do dzisiaj wiem, że kamienny mężczyzna z lwem może służyć za drogowskaz. Kilka lat później Marta podjęła się misji dotarcia ze zdjęciem do pewnego mieszkańca Alfamy, którego sfotografowałam z kotem. Nie znałam ani jego adresu, ani imienia, co nie przeszkodziło jej w dostarczeniu przesyłki do rąk własnych.
Pomyślałam, że nie chcę chować do kieszeni dobrych emocji związanych z Lizboną, warto puścić je w świat. Dzielisz się, ale niczego ci nie ubywa, przeciwnie, radość się mnoży. Na tym polega mój ulubiony matematyczny paradoks. Portugalskie nazwisko Marty – Paixão – oznacza gorącą miłość i pasję. To właśnie nimi nasyciłyśmy kolejne rozdziały tej książki.
Uśmiech złapany przed laty nadal grzeje. Częstujcie się.
Długo szukałam słowa, które powinno zacząć naszą rozmowę o Lizbonie, aż w końcu wpadło mi do głowy: „zauroczenie”. Pasuje idealnie, bo moja reakcja na to miasto przypominała pierwszy etap zakochania: świat widziany przez różowe okulary, motyle w brzuchu i podejrzana lekkość. Z czasem zaczęłam dostrzegać więcej, chociażby przemieniające się w pustostany stare kamienice, noszące już tylko ślady dawnej świetności. Nagle zauważyłam na ulicach śmieci, które wcześniej mój wzrok wycinał z kadru, zaczęło mnie irytować półgodzinne czekanie na autobus. To jednak nie zmieniło mojego odbioru Lizbony. Była piękna. Taka ludzka w swojej niedoskonałości. Złapałam się zresztą na tym, że myślę o tym miejscu jak o bliskiej osobie, a nie jak o jakimś architektonicznym tworze. I nawet jeśli, tak jak w związku, z czasem pojawiają się elementy, które mnie denerwują, to przecież nie przestaję z tego powodu kochać.
Po raz pierwszy przyjechałam do Lizbony w 2010 roku. Doskonale pamiętam stan ducha, z jakim jechałam na koniec Europy. Pogruchotane serce po niedawnym rozstaniu, lęk przed lataniem i niedowierzanie, że ja, do tej pory domatorka, która nie odważyła się na samotny wyjazd, nagle wsiadam do samolotu. Wstyd się przyznać, ale jeszcze na lotnisku miałam ochotę zawrócić. Przeszło mi, kiedy w samolocie TAP Air Portugal przywitał mnie przystojny steward. Wyglądał jak żywcem wyjęty z filmów Almodóvara, narysowany wyrazistą kreską. Po starcie zarejestrowałam uwalniające uczucie, że nic już ode mnie nie zależy, nie ma odwrotu, więc może czas zacząć cieszyć się tą wyprawą.
Pierwszą osobą, którą zobaczyłam, kiedy rozsunęły się drzwi hali przylotów, był George Clooney. Stał z filiżanką małej czarnej w dłoni. To, że uśmiechał się z plakatu, nie umniejszało mojej radości. Umysł zanotował: „Zdobywca Oscara witający mnie w stolicy to bardzo miły początek znajomości z Lizboną”. Reklamy na lotnisku się zmieniają, ale moje uczucie do tego miasta jest stałe.
Weronika
Moja relacja z Lizboną początkowo była związkiem na odległość. Nasza historia sięga końca XX wieku. Internet w powijakach odpalany przez ćwierkający modem na linii telefonicznej. „Zawrotna” prędkość i gigantyczne koszty. Polska poza Unią Europejską. Nie istnieje koncepcja tanich linii lotniczych. Portugalia wydawała się krainą na końcu świata, krążyły o niej legendy. Pełna egzotyka dla przeciętnej polskiej studentki portugalistyki. W tym czasie sporo zamieszania spowodował film Wima Wendersa Lisbon Story. Obudził on w wielu Polakach zaskakującą fascynację Lizboną. Co to za miasto, ludzie? Jakby wyjęci z innej epoki, odmiennej rzeczywistości. Wszechobecne mocne dźwięki strun gitar i przejmujący głos Teresy Salgueiro. To właśnie ta muzyka przemówiła do mnie najmocniej. Najpierw na poziomie emocji, potem pojawiły się znaczenia. Z każdym miesiącem studiów rozumiałam coraz więcej z opowieści formacji Madredeus. Dziś patrzę na Lisbon Story z sentymentem. Kiedy pierwszy raz oglądałam ten film, nawet mi się nie śniło, że to miasto na ponad dekadę stanie się moim domem. Teraz potrafię zlokalizować każdy kadr z filmu. Jestem wdzięczna reżyserowi za tę opowieść, bo to ona spowodowała, że poczułam głód, chęć posmakowania Lizbony, doświadczenia jej na własnej skórze. Znasz mnie, więc wiesz, że jestem zachłanna na życie. Chętnie słucham przekazów innych, ale to dla mnie jedynie wstęp do osobistego poznania. Kupiłam bilet i poleciałam. Nad Tagiem po raz pierwszy wylądowałam prawie dziesięć lat przed tobą i zostałam na ponad jedenaście. Wróciłam do Polski z jednym portugalskim żebrem, nie da się go już ze mnie wyrwać.
Marta
Przypisy
[1] Więcej o rewolucji goździków w rozdziale VI, Historia, którą opowiada pewien most, s. 288.