Puklerz Mohorta. Lektury kresowe - Krzysztof Masłoń - ebook

Puklerz Mohorta. Lektury kresowe ebook

Krzysztof Masłoń

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Książka Krzysztofa Masłonia tytułem nawiązuje do wielkiego rycerskiego rapsodu Wincentego Pola, „Mohort”. Opowiada o Kresach poprzez historię pisarzy i ich dzieł. Ale może ważniejsze od nazwisk, nawet najświetniejszych, są tutaj miejsca, takie jak Wilno i Lwów, Krzemieniec i Drohobycz, Stanisławów i Czortków.

I choć od 17 września 1939 roku znajdują się poza granicami Rzeczypospolitej, to pozostały w naszych sercach.

A dlaczego Kresy? Bo bez nich nie ma literatury polskiej, nie ma polskiej kultury, w ogóle nie ma życia w jego najczystszej, najpiękniejszej postaci, gdyż — jak wiemy od Broniewskiego — „poza Słowackim i Mickiewiczem jest [ono] w ogóle niczem”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 374

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WSTĘP

Kiedy pierwszy raz pojechałem do Wilna, już po paru godzinach byłem pewny jednego, że wszystko może mi się tutaj przytrafić, ale na pewno w zaułkach Antokolu, na Łukiszkach czy Zarzeczu — się nie zgubię. Nie byłem odosobniony w tym przekonaniu; o swoich identycznych odczuciach opowiadała mi żona naszego wybitnego prozaika — Teresa Orłosiowa, a inny pisarz — Eustachy Rylski, z którym rozmawiałem o jego Warunku, twierdził: „Nie musiałem zastanawiać się, jak padało światło podczas sceny pojedynku w Arancewie, ani jak wyglądała twarz Rangułta przy ognisku, we wrześniu 1812 roku pod Moskwą, bo ją widziałem. Bo to pamiętam i mówię zupełnie serio"*. „Wierzę — mówił autor Stankiewicza — że istnieje coś takiego jak pamięć genetyczna".

No dobrze, ale cóż ja mam wspólnego z Wilnem? To, że ojciec studiował prawo na Uniwersytecie im. Stefana Batorego, że żył nad Wilią w latach trzydziestych, że uczył się tam, pracował, spędzał czas z kolegami korporacyjnymi z „Conradii", pewnie przeżywał swoje pierwsze romanse — to jakby przymało. Zwłaszcza że nie mówił wiele o tym mieście, nie interesowało go, co się tam działo, nigdy też tam po wojnie nie pojechał. Może więc „swojego" Wilna nauczyłem się inaczej? Od Mickiewicza i braci Mackiewiczów, od Słowackiego, a pewnie i od Miłosza czy Konwickiego.

Ale jest coś jeszcze, ta nuta kresowa, bo nie tylko wileńska, odzywająca się w różnych sytuacjach, bywało, że nieoczekiwanie. Nuta pozwalająca bezproblemowo podziwiać uroki i zabytki Wrocławia, we Lwowie za to wywołująca palpitację serca, nakazująca zaciskać pięści i co rusz ocierać łzy. Nie inaczej w Stanisławowie, Czortkowie, Drohobyczu... W Wilnie trafiłem kiedyś na lekcję języka polskiego w liceum, na której uczeń recytował Świteź. Ledwie zaczął: „Ktokolwiek będziesz w nowogrodzkiej stronie...", już ryczałem jak bóbr. A w końcu co mi do Nowogródka, w którym nawet nigdy nie byłem.

A drugi, po Wilnie, biegun utraconego świata — Lwów? Wiesław Budzyński kwituje sprawę krótko: „Wszyscy jesteśmy lwowianami". I choć to zbyt piękne, by było prawdziwe, jest coś na rzeczy w zdaniu, że „każdy ma coś ze Lwowa, skąd jest piękno, honor i duma". Ale skoro nie mamy już Lwowa, to znaczy, że wyzbyliśmy się za jednym zamachem i piękna, i honoru, i dumy? Byłoby to zbyt okrutne, choć przyznać należy, że po wojnie jakby nam tego wszystkiego ubyło.

Na Puklerz Mohorta w większości złożyły się artykuły pisane do kresowego dodatku „Rzeczpospolitej", ukazujące się tam w latach 2010–2011, co tydzień pod winietami: „Lektury kresowe" i „Ta joj". Ich pierwszym czytelnikiem był redaktor owych dodatków — Maciej Rosalak, któremu w tym miejscu chciałbym najserdeczniej podziękować, po pierwsze — za zaproszenie mnie na łamy, po drugie — za żmudną adiustację tekstów.

Książkę uzupełniają materiały o pisarzach, których niewymienienie w podobnej publikacji graniczyłoby z grzechem śmiertelnym, np. Stanisława Lema czy Zbigniewa Herberta. Nie znaczy to, bym nie był świadomy wielu innych, znaczących nieobecności. Zatrzymałem się jednak na stu sylwetkach twórców kresowych. W końcu kiedyś tę ostatnią kropkę należało postawić.

Winny jestem jeszcze wyjaśnienia odnośnie do tytułu, zaczerpniętego — oczywiście — od Wincentego Pola. Skąd ten ewidentny archaizm, ostentacyjnie wręcz podkreślony? Jacek Kaczmarski śpiewał w trudnych latach:

Choć krwią zachłysnął się nasz czas, Choć myśli toną w paranojach, Jak zawsze chronić będzie nas — Zbroja!

Nie inną funkcję pełni puklerz Mohorta. Wprawdzie „dla ciała — żadna z niego ostoja", bo stworzony został ze słów zaledwie, ale słów najświętszych.

* We fragmentach cytowanych zachowano oryginalną pisownię i interpunkcję (przyp. red.).

Czortkowskie cuda-wianki

JAROSŁAW ABRAMOW-NEWERLY

Jarosław Abramow-Newerly (ur. 1933) w swoim przebogatym dorobku twórczym ma książki, które utrwalają Kresy. W Kładce przez Atlantyk (1995) uwiecznił Nowogródek, w Nawiało nam burzę (2000) podolskie Hadyńkowce, a w Granicy sokoła (2001) m.in. Czortków.

Abramow zrekonstruował przeszłość, rozmawiając ze świadkami i uczestnikami takich wydarzeń, jak np. obrona granicy na Zbruczu w 1939 roku czy antysowieckie powstanie w Czortkowie w styczniu 1940 roku. Ale w równym stopniu co mało znane epizody naszej historii najnowszej, interesowały go obrazy, kolory, dźwięki, zapachy Ziemi Utraconej. A znakomity słuch językowy, wrażliwość na barwę głosu, jego ton sprawiły, że zawarte w Granicy sokoła poszczególne relacje ze spotkań z dawnymi mieszkańcami tamtej Ziemi układają się w szereg, powiedziałbym, kresowych etiud. Jak etiuda czortkowska powstała za sprawą doktora Jana Doliwy-Dobruckiego, niegdyś z Czortkowa, a później z kanadyjskiego Brampton.

Opowieść swoją doktor Doliwa-Dobrucki rozpoczyna w te słowa: „Czortków, jako szanujący się gród, proszę pana, miał trzy burdele". Jeden mieścił się nad kawiarnią „Blimcia" przy ulicy Mickiewicza, drugi — oficerski — nad hotelem „Bristol", wreszcie trzeci, najsławniejszy, „był u ciotki Klopcicowej przy dworcu. Dla kolejarzy i podróżnych. Ciotka Klopcicowa była damą z zasadami. Ceniła swój zawód. Każdą nową przyjętą panienkę witała kwiatami, wsadzała do wynajętej dorożki i dumnie obwoziła po mieście. Z przodu grała szac cygańska kapela, a z tyłu ciotka Klopcicowa prezentowała swój nowy nabytek. A jakże. Burdel-promocja we fiakrze była, że hej!".

Kiedy na występy do Czortkowa zjechała „Wesoła Lwowska Fala" i radca Strońć, żegnając się z publicznością, mówił: „Mam nadzieję, że się jeszcze z państwem spotkam!", to mu ktoś z widowni odkrzykiwał: „U ciotki Klopcicowej!". Radość z tego była ogromna, tylko biedny Strońć nie wiedział, z czego czortkowianie się śmieją.

Miał Czortków kluby sportowe, w tym żydowską Hasmodeę. Wygrywała jak chciała z Kolejarzem i Strzelcem, zawsze jednak przegrywając z piłkarską drużyną KOP-u. Dlaczego? Jeden z żydowskich piłkarzy odwoływał się do wspomnień: „Mniej boli przegrać mecz, niż dostać po mordzie! Kiedyś wojsku wbiliśmy gola i rozwścieczeni kibice strasznie nas pobili. Wolimy nie ryzykować".

A wojsko w przedwojennym Czortkowie miało wyjątkową pozycję. Tu mieściło się dowództwo brygady KOP-u, dowodzonej m.in. przez późniejszego generała „Grota", dowódcę Armii Krajowej. Jego córka, Irena Rowecka-Mielczarska, napisała o Czortkowie piękne wspomnienia.

Miał Czortków swój teatr, amatorski, ale na wysokim poziomie, w gmachu „Sokoła" odbywały się bale wojskowe, w pawilonie Admiralicji słynne dansingi. W święta Czortków żył defiladą. Na czele maszerował pan Eisenbajfer, spolszczony Austriak, były legionista, naczelnik miejscowego węzła kolejowego. Zdaniem Dobruckiego „to była gruba fisza. Dosłownie. Brzuch miał jak bęben. Co mu nie przeszkadzało mieć najpiękniejszej w mieście żony, z którą miał syna. Wszyscy głowili się, jak on tego syna zmajstrował. Pan Eisenbajfer kroczył dziarsko na czele pocztu sztandarowego, orkiestry i kompanii straży kolejowej, ale z powrotem wracał fiakrem".

„Życie w Czortkowie kwitło, proszę pana — rozmarzał się Jan Dobrucki. — A jakie drzewa, jakie widoki. Ja mieszkałem na lewym brzegu Seretu i jak rano wyszedłem na balkon, to ze swego domu widziałem całą panoramę Czortkowa. Na lewo widok na cypel Jurczyńskiego, na prawo — na Wzgórza Wawrynowskie. W głębi wieże kościoła Dominikanów, a po lewej — na mury Zamku i cerkiew greckokatolicką. Przed sobą miałem młyny i wyspę na Serecie".

Wyspę tę z drugiej strony opływała rzeka Młynówka. W czasie wianków rzeką tą płynęła tratwa, z której królewna Wanda, która nie chciała Niemca, skakała do wody. „Ludzie wypatrywali — opowiadał Doliwa-Dobrucki — kiedy wypłynie, a ona nie wypływała. Przykładnie szła na dno, a osierocona tratwa dalej płynęła już sama..."

„— I co? Rzeczywiście biedna Wanda tonęła? — pytał swego rozmówcę wyraźnie zaniepokojony Jarosław Abramow-Newerly.

— Tonął, proszę pana, bo grał ją przystojny młody palacz kolejowy, który na każde wianki za dziesięć złotych urządzał ten cud. W tratwie zrobił sobie dziurę, kucał w wodzie i gdy tratwa nadpływała, z powrotem na nią wchodził, spływał z prądem rzeki i za wyspą przebierał się. W następnym roku powtarzał ten numer. Takie to u nas były cuda-wianki na kiju".

Dwa teatry

ERWIN AXER

WĆwiczeniach pamięci (PIW, Warszawa 1984) Erwin Axer zdaje relację z przebiegu pewnej premiery w Teatrze Wielkim we Lwowie. Był rok 1934, na lwowskiej scenie wystawiono austriacki wodewil Hansa Millera z muzyką Ralpha Benatzkiego, „Pod Białym Koniem".

„W akcie drugim — wspomina Axer — zaraz po podniesieniu kurtyny, na balkonie oberży »Pod Białym Koniem« pojawia się jego cesarska i apostolska mość Franciszek Józef I. Na widowni cicho jak makiem siał. Nagle, jak jeden mąż, wszyscy porywają się z miejsc. Wstają krytycy i profesorowie Uniwersytetu Kazimierzowskiego, mecenasi i konsyliarze wraz z małżonkami, profesor Kleiner i redaktor Laskowicki z »Wieku Nowego«, redaktor Hescheles z »Chwili« i profesor Groer z córkami, poeci Balk, Lewik i Maykowski, wstaje w swojej loży wojewoda i wstaje prezydent miasta Lwowa. Patrzę w kierunku loży prosceniowej i widzę, że dyrektor Horzyca stoi i że stoi pani Stasia Horzycowa. Wstał mój ojciec i moja matka, i wstałem ja z bratem. Sala trzęsie się od oklasków. Oklaski, oklaski, nie ma oklaskom końca. Klaszczą senatorzy, pepesowcy i nawet endecy. Klaszczą dostojnicy państwowi.

Leszek Stępowski, który gra cesarza, też jest wzruszony, choć nie wie, dla kogo te oklaski są przeznaczone. Dla niego czy sędziwego monarchy. Na wszelki wypadek salutuje raz po raz i nieznacznym skinieniem dłoni, lekkim ukłonem pozdrawia widzów. Oklaski trwają i wydaje się, że już, już stanie się cud, że Cesarz przemówi.

Ale Cesarz milczy. Oklaski z wolna cichną, widzowie siadają trochę zażenowani, nie patrzą sobie w oczy, akcja sztuki toczy się dalej".

Piękna to anegdota, jak na dłoni ukazująca różnice między Galicją a resztą Polski, bo przecież nie tylko między sympatią do Franza Josefa a stosunkiem do cara Mikołaja czy cesarza Wilhelma.

Erwin Axer w 1934 roku ma siedemnaście lat i uczy się teatru, co po wojnie zaowocuje wspaniałymi inscenizacjami sztuk Sławomira Mrożka na scenie Teatru Współczesnego w Warszawie. Z dzieciństwa zapamiętał i taki obrazek („Zeszyty Literackie" 2005, nr 89): „Ulicą Zyblikiewicza idziemy do miasta. [...] Zalewa nas tłum. Wielki karawan ciągniony przez białe konie. I kwiaty, mnóstwo kwiatów. A dalej tłumy. »To pogrzeb Romana Żelazowskiego«, mówi ojciec i tłumaczy mi, kim był dla Lwowa Żelazowski. Lwów jest jedną ze stolic teatru, okazuje się, druga to Kraków. O Warszawie, rzecz jasna, nie było mowy, nie wiem, czy tam w ogóle jest teatr. Dowiaduję się o rolach Żelazowskiego, o jego charakterystycznej wymowie. Później czytałem o tym wszystkim w Bezgrzesznych latach Makuszyńskiego, ale wtedy, dzięki Żelazowskiemu i dzięki ojcu, teatr stał się po raz pierwszy w moich oczach czymś bardzo ważnym".

Poznając scenę, miał Axer sporo szczęścia. Lwowskie teatry miejskie wydobywały się z zapaści, nawiązując do wspaniałych tradycji Tadeusza Pawlikowskiego z początków wieku. „Przy Wałach Hetmańskich — pisze Elżbieta Baniewicz w książce Erwin Axer. Teatr słowa i myśli (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2010) — wrażliwy młodzieniec oglądał teatr narodowy, jakiego w Polsce międzywojennej nie udało się stworzyć nigdzie indziej".

Za pierwszej sowieckiej okupacji teatr polski we Lwowie, choć podlegał niesłychanym naciskom politycznym, istniał. Dzielił wtedy scenę Teatru Wielkiego z zespołem ukraińskim, swoje sztuki wystawiał też Teatr Żydowski. Axer występował jako aktor, pisał audycje dla radia, asystował Władysławowi Krasnowieckiemu, kiedy ten reżyserował Zemstę Fredry. I wreszcie zadebiutował samodzielnie, miesiąc przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej — 28 maja 1941 roku, wystawiając Pannę Maliczewską Gabrieli Zapolskiej z Marią Zarembińską, partnerką Władysława Broniewskiego, w roli tytułowej. A sezon teatr, od września 1940 roku grający w nowym gmachu przy Jagiellońskiej, zakończył Krakowiakami i góralami Bogusławskiego w reżyserii Bronisława Dąbrowskiego. Sześć dni później granemu w wersji skróconej przedstawieniu towarzyszyły już salwy artyleryjskie.

To, co nastąpiło potem, rozgrywane było w zupełnie innych „dekoracjach". We wrześniu 1942 roku Erwin Axer traci ojca, rok później brata. Jego samego ukryje w Warszawie, na Żoliborzu, późniejsza żona. Dożyje roku 2012. Po wojnie spotka się z matką, która też w porę wyjechała ze Lwowa.

Wtedy to był zresztą Lemberg, nie Lwów. Lwowa już nie będzie, wrócą bowiem Sowieci i nastanie Lwiw, w którym o życiu kulturalnym mniejszości narodowych nie będzie mowy. Ale tliło się ono — pisze Janusz Wasylkowski w Teatrze z ulicy Kopernika (Instytut Lwowski, Warszawa 2008) — w trzech szkołach z polskim językiem nauczania, wśród nich w szkole nr 24, gdzie polonista i germanista, Piotr Hausvater, prowadził kółko dramatyczne. I gdy przeszedł na emeryturę, pod koniec 1957 roku, wpadł na pomysł zorganizowania zespołu teatralnego grającego — uwaga, uwaga — po polsku! Pierwszy występ tego zespołu, wkrótce Polskiego Teatru Ludowego, odbył się 19 kwietnia 1958 roku. Przez następne trzydzieści lat ten amatorski teatr, kierowany najpierw przez Piotra Hausvatera, a potem przez Zbigniewa Chrzanowskiego, był jedyną polską placówką kulturalną we Lwowie. Swoje spektakle wystawiał w Domu Nauczyciela, dawnym pałacu Bielskich przy ulicy Kopernika 42, w małej, ledwie stu widzów mieszczącej salce. „Pewnie — mówił Jerzy Janicki — że wygląda ona przy trzech czynnych w mieście teatrach jak czworaki przy dworze, jak grządka ocalała po dawnych pałacowych ogrodach, jak ręcznie tkana makatka przy gobelinie. A jednak... Jakaż to ważna data — rok 1958, kiedy po wieloletniej przerwie znów ze lwowskiej sceny przemówiono po polsku".

Szept ziemi

NATALKA BABINA

Natalka Babina, której brawurowo napisana książka Miasto ryb ukazała się w polskim przekładzie (Rebis, Poznań 2010), urodziła się w roku 1966 we wsi Zakazanka na Białorusi. A przecież, choć akcja powieści rozgrywa się nawet nie współcześnie, a w nieodległej przyszłości, bo w 2012 roku, gdy w Mińsku rządzić będzie już nie Łukaszenka, a — zdaje się — jakiś jeszcze bardziej koszmarny Tarasienka, w swojej istocie osadzona jest cała w przestrzeni Wielkiego Księstwa Litewskiego, Rzeczypospolitej Obojga Narodów i II RP. W czasach, gdy nie było po jednej stronie granicy Polski, a po drugiej Rosji, ale być może dzieci śpiewały tę samą piosenkę:

Kotyłasia torba S wełykoho horba. A w tij torbi Żyto, pszanycia, Chlib — palianycia.

„Jest w tym szepcie — pisze Babina — jakieś upomnienie. A może kpina albo pobłażliwa wdzięczność. Może wszystko naraz. Tak szepce ziemia, nasycony deszczem czarny ił, przez wieki nanoszony tutaj nurtem Bugu. Stłumiony, ale potężny i wszechobecny głos ziemi".

„Uwielbiam kopać nory w czasie — wyznaje narratorka powieści. — Kiedy wgryzam się w przejrzyste plastry czwartego wymiaru, niekiedy jeszcze słyszę szept ziemi. Ale rzadko".

To nieprawda, bo całkiem często. W przeciwnym razie nie byłoby w Mieście ryb wspomnień o wioskach, nazywających się inaczej niż dzisiaj, takich jak Stradcze, Lubcze, Dobracicze (wymawiane z miękkim „cze"). Tych wiosek albo już nie ma, albo dogorywają w niezmiennie słonecznych lasach, w których sosny — na które mówi się barjaki — przypominają ludzi.

I nie słyszałoby się w trakcie lektury echa wielogłosowych chórów, których echa rozbrzmiewają niekiedy i w nowych wierszach. Takich na przykład:

Szelepaje witer, szczaś szepcze — nie czuty, Pid boky łuskocze zamierłu kałynu... Zżowtiłoho łystia letiat' paraszuty Szczebecze, jak płacze, bezczasna ptaszyna...

Ale tylko w snach i halucynacjach pojawiają się ludzie mówiący w języku, który się świetnie rozumie. „W języku ludzi z Dobratycz. Tak mówiła babcia, tak mówiłam ja. I tylko od czasu do czasu przewijały się jakieś nieznane mi słowa. Ale również wtedy, podobnie jak dzisiaj, w naszych okolicach mówiono wite zamiast wy. Stary język dopełnił naszą polifonię".

Nie jest jednak źle, dopóki można ominąć podłe czasy wojen, pożarów i głodu, i siłą imaginacji wejść np. w świat kalwinistów, zbierających się w starej cerkwi św. Mikołaja, zajrzeć do knajpy, prowadzonej przez smagłą dziewczynę o imieniu Esterka, na rynku porozmawiać o podatkach, których tak wiele, bo to i dziakło, i szelężne, podymne i pogłówne, i solne, i od śledzi, i od dorszy, a jeszcze czopowe, myto i szos...

Tylko z tamtego świata i z tych nielicznych współczesnych elementów, o których myśleć można bez odrazy, powstać może coś, co będzie miało sens. Bo, co prawda, Dobratycze umierają albo już umarły, ale ludzie żyją.

Spotkanie w bummelcugu

WŁADYSŁAW BEŁZA

Józef Wittlin w Moim Lwowie opowiada o tym, jak poznał pierwszego w życiu poetę. Zdarzenie to miało miejsce w 1909 roku, w przepełnionym pociągu, tzw. bummelcugu, odwożącym niedzielnych wycieczkowiczów z Brzuchowic do Lwowa.

„Nawet w korytarzu był taki tłok, iż o mało co nie pogniotłem dostojnego staruszka z siwą, lecz pięknie przystrzyżoną brodą. Spojrzał na mnie dobrotliwie i łaskawie jął wypytywać: jak się nazywam, do jakiej szkoły chodzę, czym chciałbym zostać, co czytam itd. »Inspektor jakiś — pomyślałem sobie — radca dworu Dworski, licho go tam wie«. Miałem wówczas trzynaście lat i nie ufałem dobrotliwym starcom, zadającym dziatwie niedyskretne pytania. Nagle staruszek zapytał wręcz: »A wiesz ty, kto ja jestem?«. Nie miałem pojęcia. Lękliwie zaprzeczyłem głową.

»A nie uczyłeś się na pamięć moich wierszy?«.

Ogarnął mnie paniczny strach: a nuż trzeba będzie coś zarecytować. Lecz w okamgnieniu strach ustąpił ciekawości, kto to może być. Myślę, myślę — Maria Konopnicka! — błysnęło mi w mózgu, bo najwięcej wierszy i tzw. »ustępów« w naszych czytankach zawdzięczaliśmy tej poetce. Lecz zdrowy instynkt ostrzegł mnie w porę i powstrzymał od powiedzenia jej nazwiska na głos. Maria Konopnicka bądź co bądź była kobietą, a ten stary pan raczej nie. Więc kto to jest? Myślę, myślę. Oprócz Konopnickiej nie żałowano nam w szkole tasiemcowych poematów Syrokomli.

— Pan Syrokomla? — wybełkotałem rozanielony.

Staruszek spochmurniał. Z jego świętomikołajskich oczu zniknęły ciepłe, dobrotliwe blaski. Tylko jego szkła połyskiwały jak lód.

— Nie! — rzekł surowo. — Zgadnij!

Czułem, że lecę w przepaść, że tonę. Naraz jak deski ratunku uczepiłem się brody, siwej, przystrzyżonej brody i okularów. Już je kiedyś widziałem: widziałem w pismach ilustrowanych, chociaż twarz była bardziej pociągła. To na pewno on!

— Pan Sienkiewicz? — wyszeptałem zaświatowo.

Miły wujaszek przeobraził się teraz w strasznego dziadunia.

— Wstyd coś takiego mówić. Sienkiewicz nie pisze wierszy. A znasz ty wierszyk: Kto ty jesteś? — Polak mały!?

Znam, znam i jednym tchem dopowiadam drugą zwrotkę: »Jaki znak twój? — Orzeł biały«. Jestem uratowany, aczkolwiek w dalszym ciągu nie mam pojęcia, kim jest autor. Lecz on już się udobruchał. Jego próżność, żywo reagująca nawet w tak podeszłym wieku, została już zaspokojona. Nie przypuszczał, iż mogę nie znać jego nazwiska, skoro umiem na pamięć jego sławny utwór.

— Przyjdź do mnie, synku, do Ossolineum — rzekł znów życzliwie — dostaniesz ode mnie książeczkę!

Po przyjeździe do domu natychmiast zajrzałem do wypisów polskich i stwierdziłem, że miałem zaszczyt jechać z Brzuchowic z Władysławem Bełzą. Nigdy go w Ossolineum nie odwiedziłem".

„Straszny dziadunio", który tak wystraszył przyszłego autora Soli ziemi, bynajmniej nie był lwowianinem. Urodził się w Warszawie w 1847 roku. Do Lwowa — przez Pragę — trafił dopiero w 1872 roku, po tym, gdy jako zbyt aktywny polski działacz narodowy wydalony został z zaboru pruskiego.

We Lwowie pracował w redakcji „Gazety Narodowej", redagował też „Towarzysza Pilnych Dzieci". Był współzałożycielem Macierzy Szkolnej i Towarzystwa Literackiego im. Adama Mickiewicza. Zmarł w 1913 roku, pochowano go w alei zasłużonych na Cmentarzu Łyczakowskim we Lwowie.

Z jego twórczości literackiej najdłużej przetrwały utwory dla dzieci. Rekordy powodzenia pobił Katechizm polskiego dziecka, po raz pierwszy wydany we Lwowie w 1900 roku, potem wielokrotnie wznawiany, a znany również pod tytułem Wyznanie wiary dziecięcia polskiego. Oto on:

— Kto ty jesteś? — Polak mały. — Jaki znak twój? — Orzeł biały. — Gdzie ty mieszkasz? — Między swemi. — W jakim kraju? — W polskiej ziemi. — Czem ta ziemia? — Mą Ojczyzną. — Czem zdobyta? — Krwią i blizną. — Czy ją kochasz? — Kocham szczerze. — A w co wierzysz? — W Polskę wierzę! — Coś ty dla niej? — Wdzięczne dziecię. — Coś jej winien? — Oddać życie.

Kufer na plecach

JERZY BESKI

Wieki mijają, a my nie mamy sposobu na tę cholerną nadaremność istnienia poza zapisywaniem jej we wszelkich możliwych wariantach" — to zdanie Eustachego Rylskiego wybrał na motto do swoich wspomnień Jerzy Beski, opolski malarz, grafik i scenograf. W wieku osiemdziesięciu lat — jak pisze — obce są mu pisarskie ambicje. A jednak chwycił za pióro; „być może wśród nie całkiem jasnych powodów, dla których spisałem wspomnienia — tłumaczy — jest i ten, żeby cząstka mojego świata zachowała się choćby w tej skromnej formie". Tak powstało Moje Podole 1930–1945 (Wydawnictwo Nowik sp.j., Opole 2010).

Na okładce niewielkiej, mniej niż sto stron liczącej książeczki widnieje drewniany kufer podróżny. Dziś nie spotyka się takich. Przywiózł go w 1921 roku z Ameryki ojciec Jerzego Beskiego — Michał, gdy po ślubie z krajanką, Teklą Kalińską, postanowił zlikwidować swoje interesy w Chicago i wrócić w rodzinne strony. Za przywiezione pieniądze kupił ziemię i dom w Trembowli, w którego części urządził warsztat krawiecki. Miał skończone kursy zawodowe w pobliskich Kopyczyńcach i samym Wiedniu, poza tym praktykę w Ameryce, gdzie był krojczym w dużym zakładzie. W Trembowli zatrudnił sześciu pracowników i zabrał się do szycia garniturów. Otworzył nawet sklep z gotowymi ubraniami, ale się nie dorobił. Rodzina żyła skromnie i oszczędnie.

Rok 1939 przyniósł zapowiedź katastrofy, która nastąpiła cztery lata później. Skutki zajęcia Trembowli przez Sowietów nie ograniczyły się do zmiany nazwy ulicy, przy której mieszkali: z Zosi Chrzanowskiej (polskiej Joanny d'Arc, która według legendy przeciwstawiła się potędze tureckiej) na Józefa Stalina. Cudem Michał Beski nie został wywieziony, eksmitowano ich jednak jako „burżujów", a majątek skonfiskowano. Cóż, krawiec nie mógł zapłacić nałożonej na niego kontrybucji w wysokości 10 tysięcy rubli. Wstyd powiedzieć, nie mógł zebrać i stu rubli. A zaświadczenie o „nałożonym podatku" znalazło się w kufrze przywiezionym przez ojca Jerzego Beskiego z Ameryki, a następnie przez jego synów, Jerzego i Stanisława, z Podola na Śląsk Opolski.

„Na tym kufrze są dwa zatrzaski chwytające wieko — opowiada Jerzy Beski. — Sprężyście zaskakując i odskakując, zatrzaski wydają ostry ni to świst, ni to zgrzyt. Nie wiem, dlaczego lubiłem ten dźwięk i często, do znudzenia, wprawiałem te dziwne instrumenty w ruch. Mogę to robić i teraz po upływie prawie osiemdziesięciu lat. Kaprys losu zrządził, że z całego majątku rodziny ostał się tylko ten kufer, ten jeden jedyny przedmiot".

Kazimierz Wierzyński, znakomity polski poeta, jeden z najlepszych tomów wierszy, z 1964 roku, zatytułował Kufer na plecach. Oto fragment tytułowego utworu:

Kufer, mój wielki majątek, Którego tutaj mam bronić, Normalny nieszczęścia początek I obłąkany koniec.

Kufer starych zjełczałych dzieci, Gotowych dalej dziecinnieć i głupieć I śród niezdatnych na nic rupieci Samotność dzika, gorycz nostalgii, Najrozpaczliwszy rupieć.

Psie wycie za moją ziemią karpacką, Spazm do którego wstyd mi się przyznać — I przeprowadzka za przeprowadzką, Z Ameryki do Europy, Z Europy do Ameryki, Kufer na plecach, Schodzone stopy, Ojczyzna.

Taki jest bagaż. Taki wojaż, Taki mój rozkład jazdy: Wszystkie strony świata otwarte A wyjścia z żadnej.

Taki jest potrzask. Ani co wziąć stąd Ani z czym dobiec na koniec: Strych mój i powrót, Zguba i miłość, Której zabić nie umiem Ani obronić.

Jerzy Beski miał 15 lat, jego brat Stanisław 18, gdy w 1945 roku opuszczali rodzinne strony. Rodziców stracili dwa lata wcześniej, ojciec zmarł wkrótce po śmierci matki po nieudanej operacji zapalenia ucha. Chłopcy, zdani w gruncie rzeczy tylko na własne siły, przeżyli pogromy dokonywane przez ludzi w mundurach ukraińskich, rosyjskich i niemieckich. Ich dom zniszczyła niemiecka bomba w 1944 roku, to, co najgorsze, przeżyli w wiosce, z której pochodzili rodzice — Warwaryńcach. Byli świadkami zagłady Żydów, przymusowych wywózek, morderstw dokonywanych przez banderowców na Polakach. Niejednokrotnie sami stawali twarzą w twarz ze śmiercią. Udało im się, mieli szczęście... Nie sprawdziły się słowa piosenki, którą dobrze zapamiętali:

Kryształowa czasza, sribrnaja kresz, Pyty czy nie pyty wsio jedno pomresz.

Repatriacja kosztowała ich butelkę wódki, za którą sowiecki komendant transportu wpisał ich na wolne miejsca w stosownym dokumencie...

Gdy w 1949 roku w zielonogórskiej wsi odnaleźli się z wujostwem z Warwaryńców, od razu zapytali, co stało się z ich ukochanym psem Doboszem. Ciotka próbowała naprędce sklecić jakąś w miarę wiarygodną historię, ale nie bardzo się jej to udało. A prawda była taka: kiedy kuzyni opuszczali rodzinne progi, w bramie minęli się z przesiedleńcami z Łemkowszczyzny, którzy weszli w posiadanie ich gospodarstwa. Najprawdopodobniej więc Dobosz służył odtąd następnym panom. „Tylko on jakoś żył dalej na swoim" — kończy swoje wspomnienia Jerzy Beski.

Jóźko w polskim mundurze

JÓZEF BEZŁUDA

Pod pseudonimem Józef Bezłuda pisał przed wojną swoje lwowskie książki, urodzony w 1898 roku, dziennikarz Ferdynand Neumeuer. W 1932 roku ukazała się jego powieść Akademia Jóźka, a dwa lata później Jóźko żołnierzem polskim. Dopełnić trylogię miała Martyrologia Jóźka, która jednak nigdy nie ujrzała światła dziennego. Autor zmarł w Warszawie w 1946 roku.

Powieściowy Jóźko to chłopak z Łyczakowa, którego poznajemy w czasie I wojny światowej. Dorasta w biednej rodzinie, właściwie wychowuje go ulica, nie wypacza mu jednak charakteru, za to wyposaża w niewspółmierne do wieku doświadczenie życiowe. W powieści Jóźko żołnierzem polskim, jak już sam tytuł wskazuje, po obronie Lwowa w 1918 roku bohater walczy o Polskę i gdzie indziej, dając dowody swego przywiązania do raczej intuicyjnie nabytej niż odziedziczonej czy wyuczonej polskości.

Obszerne fragmenty książek Bezłudy, zwłaszcza dialogi, pisane są gwarą łyczakowską. We wstępie do Akademii... autor twierdzi, że materiał do książki dostarczył mu poznany na statku, powracający z Ameryki, lwowianin — Józef Kulik, który najpierw opowiedział mu swoje życie, a następnie przesłał spisane wspomnienia. Janusz Wasylkowski, znawca i zbieracz leopolitanów, z tekstu którego dowiedziałem się o istnieniu Akademii Jóźka i Jóźka żołnierza polskiego, jest jednak zdania, że Neumeuer zmistyfikował tę historię, gdyż nieprzypadkowo chyba życiorys autora zbieżny jest z biografią powieściowego bohatera.

A oto fragment Jóźka żołnierza polskiego:

„— Servus, głodny akademus! A ty co tu stoisz i wytrzeszczasz gały jak świrk!

— Servus — odpowiadam i zapytuję:

— Czy widziałeś ten samochód z Hryciem?

— No jo! Albo to ty jeszcze nic nie wiesz?!... Dziś w nocy bracie... karaimy zafasowały sobie Lwów! Na ratuszu powiesili swoje fecki i bawią się teraz w wojsko!

— Ta co mówisz? Karaimy?!!!

— Przysięgam Bogu, niech mnie drzwi ścisną!

— A co ten Hryciu z nimi robi, że przed chwilą widziałem go na tym samochodzie, który tędy jechał?

— Jaki z ciebie, Jóźku, jest frajer na zawiasach i wszystko trze ba ci jak łopatą kłaść do głowy. Hryciu jest przecież Rusinem — no, nie wiesz o tym?

— No tak, ale co ma piernik do wiatraków?

— Mówiłem, żeś frajer! Ta kapuj się, do jasnej cholery, jak Rusini zajęli Lembryczek, to i Rusin Hrycio polazł do swoich — taj i po całej paradzie!

— Ale Hryciu przecież nie był żołnierzem i chodzi ze mną do szkoły tak, jak i każdy inny...

— Jo, tylko że on nie należy do tych ruskich skautów, co ich płastem nazywają, a tych wszystkich mikrusów karaimy dziś uzbroiły. Każdy taki Hryciu zafasował karabin i strilaje.

— Acha!!!

— No, jesteś już w domu? Nareszcie!".

Tak właśnie, błyskawicznie, zaczynała się w 1918 roku we Lwowie Ukraina. A dzięki takim jak Jóźko jeszcze szybciej się skończyła.

Diabły wołyńskie

WACŁAW BIERNACKI

W1932 roku w Krakowie, nakładem Domu Książki Polskiej, ukazał się Straszny gość. Nie wiem, niestety, w którym miesiącu to się stało, a jest to o tyle istotne, że wiedzielibyśmy, czy ten tom opowiadań kresowych opublikował urzędujący wojewoda nowogródzki czy poleski. W każdym razie chodzi o tę samą osobę, Wacława Biernackiego, znanego w całej Polsce pod pseudonimem nadanym mu przez Józefa Piłsudskiego — Kostek.

Pisał i wydawał książki już wcześniej. Urodzony w roku 1884, zaczynał od autobiograficznych opowieści eksponujących jego działalność spiskową. Miał o czym pisać, bo jego życiorys był niesłychanie barwny. Ponoć władze rosyjskie domagały się od Austrii wydania tego bojowca PPS, nie bez racji nazywanego terrorystą. Austria wprawdzie odmówiła, ale i pozbawiła niebezpiecznego konspiratora prawa azylu. W 1908 roku Biernacki wyjechał więc do Francji, gdzie wstąpił do Legii Cudzoziemskiej, w której spędził pół roku, po czym uciekł i przez Szwajcarię wrócił do Krakowa.

Pierwsze swoje książki — zbiory opowiadań Jak oni! i Na ulicach Warszawy oraz powieść Szlakami buntu — podpisywał jako Brunon Kostecki. Nie wytrzymały próby czasu. Na uwagę, poza Strasznym gościem, zasługuje może jeszcze wydrukowany w tym samym, 1932 roku, tom opowiadań Diabeł zwycięzca. (Motywy diabelskie w jego utworach nie są ani rzadkie, ani przypadkowe, może więc ma rację Robert Stiller, sugerując satanistyczne zainteresowania autora?). Pozbawione większych wartości były bowiem opublikowane tuż przed wybuchem II wojny światowej wspomnienia Ułan dyżurny, a i znacznie wcześniejszy, wierszowany spektakl Szopka beniaminowska, wystawiony najpierw w obozie internowanych, a później — w 1919 roku w Belwederze, dla Piłsudskiego. Prawdziwą popularność zdobyła natomiast jego legionowa piosenka, powstała ku czci Komendanta: „Jedzie, jedzie na kasztance...". Swoją drogą mało kto wiedział, że to złowrogi „Kostek Wieszatiel" napisał ją podczas walk I Brygady Legionów nad Nidą w 1915 roku.

A skąd wziął się ów, fatalnie brzmiący, „Wieszatiel"? Wacław Kostek Biernacki mianowany został przez Piłsudskiego w Legionach dowódcą żandarmerii polowej, która nie tylko karała chłostą, ale i wykonywała wyroki śmierci na „zdrajcach" i „szpiegach". Kostek utrzymywał, że osobiście nigdy takiego wyroku nie wydał, a jedynie zatwierdzał wyroki sądów polowych, ale jest też prawdą, że sam musiał stawać przed komisją śledczą po tym, jak kazał ciężko pobić Żyda, który odmówił oddania legionistom jednej ze swoich trzech krów.

Po odzyskaniu niepodległości Kostek Biernacki znów służył w wojsku, dowodząc batalionem w Siedlcach. Wiosną 1922 roku został przeniesiony jako zastępca dowódcy 4. Pułku Strzelców Podhalańskich na Wołyń, do Hoszczy nad Horyniem. Stamtąd właśnie wziął swój początek Straszny gość, w 2006 roku wznowiony przez Roberta Stillera w krakowskim wydawnictwie vis-à-vis/ Etiuda pod wymownym nagłówkiem: „Majstersztyk".

Bo też i pięć z sześciu opowiadań składających się na ten tom, których narratorem jest mądry ruski chłop Kostia, to literatura najwyższej próby. Roi się w niej od wiedźm i diabłów, ale swojskie to czarty, po domowemu porządkujące ten, bynajmniej nie egzotyczny, realizm magiczny. Oto fragment opowiadania Zdradliwe żonki, w którym pewna nauczycielka tak pouczała naszego bohatera:

„— Ciemnota mówi w waszych ustach. Duszę wam zatruł Moskal ździerca, a teraz zatruwa Lach, wróg zaklęty Ukrainy. Śpicie po wsiach waszych jak borsuki zimą w jamach, bajkami się karmicie jak małe dzieci, szukacie wrogów i przyjaciół po borach i jarach, w powietrzu i wodzie, a nie widzicie, jak ginie Ukraina pod ciężką łapą polską i batem srogim żydowskim za granicą. Czorta wy znacie z rogami i krowim ogonem, a ten czort przeklęty to Lach i Moskal, chrzczony, z krzyżykiem na piersi chodzi i chwali Chrystusa!

— Kłamiesz, matuszka — przerwał Mitrofan — nie znalazł się jeszcze na ziemi naszej pop, co ochrzciłby czorta. A i to nieprawda, że zawsze ma on rogi i ogon. Bywa i bies inny, piękny, wymyty, jak dziewczyna przed ślubem...

— Prawdę mówi! — pisnęła Naścia".

Miał Wacław Kostek Biernacki fatalny, jak byśmy dziś powiedzieli, „piar". Był komendantem twierdzy brzeskiej, w której w 1930 roku zamknięto i maltretowano posłów Centrolewu. Do dzisiaj jeszcze uchodzi też za twórcę i komendanta obozu w Berezie Kartuskiej, choć obóz wymyślił i zaprojektował Leon Kozłowski, a komendantami byli Greff ner i Kamala-Kurhański. Tyle Kostka, że obóz zlokalizowano w rządzonym przez niego województwie.

We wrześniu 1939 roku mianowany został generalnym komisarzem cywilnym w randze ministra przy Naczelnym Wodzu Wojska Polskiego. To było jedno z najwyższych stanowisk w kraju, cóż z tego jednak, skoro musiał Kostek podążyć za Rydzem-Śmigłym i całą wojnę przeżył w Rumunii. Stamtąd nie wyjechał na Zachód, lecz wrócił do Polski, gdzie na dworcu powitał go... pułkownik Józef Różański z UB. Prawdopodobnie „towarzysze" rumuńscy wydali Kostka Biernackiego. Po tygodniu siedział już w więzieniu mokotowskim. Był torturowany, a żeby go dodatkowo pohańbić, zamknięto go w jednej celi ze zbrodniarzem hitlerowskim Erichem Kochem, do którego nie odezwał się przez ten czas ani razu. Dopiero w 1953 roku, po ośmiu latach, postawiono go przed sądem pod tym zarzutem, że jako wojewoda dławił ruch rewolucyjny Białorusinów i Ukraińców. Czternastego kwietnia skazany został na karę śmierci, zamienioną następnie przez Sąd Najwyższy na 10 lat więzienia z zaliczeniem aresztu śledczego. Dziewiątego listopada 1955 roku jako kaleka wyszedł na wolność. Zmarł 25 lipca 1957 roku.

Z publiczności nie przyszli wszyscy

STANISŁAW BRANDOWSKI

Wutrwaleniu wizerunku Lwowa jako miasta uśmiechniętego, zawsze skłonnego do żartu, facecji, wesołej piosenki, niemałą rolę odegrały pisma humorystyczne. Ich prawdziwy wysyp nastąpił, o dziwo, po powstaniu styczniowym, a trzy spośród pięćdziesięciu, które w sumie ukazywały się w Galicji przed I wojną światową, przetrwały dłużej niż 25 lat. Były to: kalendarz „Haliczanin", „Szczutek" i „Śmigus".

Ten ostatni, wychodzący od 1885 roku dwutygodnik, reprezentował — jak pisał w Księdze humoru lwowskiego Tadeusz Krzyżewski (IWAR, Warszawa 1995) — „świat śmieszności starej szkoły", obowiązkowo musiał więc w nim pojawić się szmonces. W pamięci czytelników „Śmigusa" utrwaliła się szczególnie szmoncesowa produkcja Adolfa Kitschmana, pod pseudonimem Przyjaciel publikującego cykl „Pan Balsambaum i jego przygody".

Ale naprawdę nową jakość przywiózł ze sobą z Krakowa Stanisław Brandowski (1864–1935) i w dziesięcioleciu poprzedzają cym wybuch I wojny światowej zdominował lwowską humorystykę, świetnie czując się w każdym, ale to każdym, gatunku literackim, od kroniki tygodniowej, przez komedię, powieść, po choćby i szmonces. Oto, dla przykładu, pomieszczona w „Śmigusie" (nr 10/1913) jego recenzja z Zuzi, jak czytamy w podtytule: „operetki z udziałem ulubieńców Lwowa H. Miłowskiej, F. Kuligowskiego, A. Kasprowiczowej i Solnickiego":

„Nareszcie już z naszego teatru przestało lecieć Liście z drzewa i wygłaszać kazania Skargi przez »złote usta i złote zęby«... Nareszcie znowu jedna porządna sztuka ze śpiwamy, tańcem i hecem!

Treść jest krótka. Huzarski pułkownik pan Zaremba (co prawda bez kutasa, bo tylko rękawiczki powiesił sobie koło szabli!) oddaje swego syna, pana Kuligowskiego, do terminu panny Miłowskiej, żeby jemu nauczyła kochać! Nie wiem dlaczego nie do panny Brzeski, która jest przecież tak samo majster w tego fachu! No, ale jemu, to jest panu Kuligowskiemu, tak się spodobało w tym warsztacie, że przystępuje do spółki w interesie panny Miłowskiej. I nic dziwnego! Do panny Miłowskiej włożyłby każdy chętnie swój kapitał...

Wykonywanie sztuki było doskonałe. Pan Solnicki całował panu Zarembie gdzie tylko mógł z giemby dosięgnąć, panna Brzeska śpiwała jak Sembrycz-Kochanowska, a panna Miłowska o dziewiąte godziny szła za mąż, a już w trzy-na dziesiąte miała dziecko! Trafiają się takie kawałki na świecie nieraz w trzy, cztery miesiące... ale w godzinę po weselu — to majstersztyk!

Wszystkim jednak zakasywała pani Kasprowiczowa, która fyrtała się po scenie jak sikorka. Jest to śpiwaczka najlepiej wyrównana, bo ma jednakowe górę, dół i średnicę — czyli wszystko grube! Natomiast pan Kuligowski, chłop jak granatyr, udawał chłopczyka naiwnionego, co to nie ma pojęcia o kochaniu... A my przecie wimy, że pan Kuligowski jest dawno żonaty, i to z ładne żone! No to co? To on ji nie kocha? Fe! Po co tu udawać!

Jeżeli jeszcze powimy, że pan Lehrer machał z pałką doskonale w jedne strony, a orkiestra grała sobie z drugie strony — i że ze wszystkich artystów najlepi umiało rolę małe dziecko w powiciu — to na tem wyczerpiemy wszystko z te najnowsze dzieło naszej polskiej Muzy.

Sala teatru była przepełniona — krzesłami. Z publiczności nie przyszli wszyscy.

Chamajdes

Radca carski i zaprzysiężony krytyk".

Milczenie miasta

LEOPOLD BUCZKOWSKI

Wcałej naszej literaturze nie ma drugiego pisarza, który by przedstawił okupacyjno-wojenną rzeczywistość w stanie tak daleko posuniętej destrukcji. Ze świata, jaki Leopold Buczkowski (1905–1989) ukazał w Czarnym potoku, możliwa jest tylko ucieczka w śmierć lub w obłęd. Właśnie w szaleństwo ucieka przed hitlerowcami gabe Gudel:

„Kiedy do Szabasowej zajechali na motocyklach szupowcy, gabe Gudel szedł ulicą i napukiwał kosturem zachodzące święto Pesach. Osaczyli go i ten najwyższy uderzył gabe pałką gumową w skroń. Pod synagogą był dół z wapnem i tam go w tym dole postawili, a spędziwszy chłopców z chajderu Mechutena, kazali polewać wodą omdlałego Gudel. Popędzani harapami chłopcy nosili wodę i lali na głowę duszącego się w wapnie.

Oprzytomniawszy Gudel wyciągał ręce, chwytał palcami brzeg sypkiej ziemi.

Rozkazali przywołać szamesa Buchsbauma w szatach liturgicznych. Przyprowadzili go w dół hilfspolicaje. Oficer poklepał Buchsbauma i kazał odczytać nad dołem wersety z Etyki. Szames Buchsbaum, przejęty do kości i zawstydzony zbrodnią, począł bladymi wargami, wyraźnie odcinającymi się od rudej brody, wymawiać jakieś słowa przeniknięte smutkiem i śmiercią.

Był upalny letni dzień.

— Cha, cha, cha, cha! — ryczała tłuszcza policyjska.

Chłopcy nosili wodę z pompy. Gabe chwycił palcami brzeg koryta, jarmułka zleciała. I nagle Buchsbaum, pchnięty w kark, upadł do dołu.

Ten wysoki, położywszy ręce na biodrach, zadeklamował:

— Słońce kochane, u Pana Boga Wszechmogącego łzami wypłakane.

Był to zły znak.

Odtąd gabe Gudel chodził po świecie nieprzytomny, chodził po ulicach Szabasowej i perswadował w powietrze, a pejsy jego rozwichrzone sterczały jak u przewróconego topielca. Całą zimę pozwalali mu żandarmi niemieccy chodzić po mieście, fotografowali, pokazywali dziennikarzom zagranicznym, przejeżdżającym na front wschodni".

Czarny potok nie znajduje odpowiednika w literaturze polskiej nie tylko z powodu ogromu zła nagromadzonego w tym swoistym kresowym dokumencie. Opis podobnych bestialstw znajdziemy i w innych książkach, żaden jednak autor nie poszedł tak daleko jak Buczkowski w odrzuceniu „normalnego" języka, jakim posługuje się piśmiennictwo, i nie wszedł tak głęboko w sferę podświadomości. Proza ta jest wyrazem przekonania pisarza, że — jak pisał Ryszard Chodźko w eseju Ludzie z ciemności — „znaki czasów tragicznych, aby stały się rzeczywistą ekspresją artystyczną i moralną, muszą zostać »wynalezione«". I Buczkowski stał się takim „wynalazcą".

Pisarz urodził się na Podolu, w Nakwaszy, od 1914 roku mieszkając w pobliskim Podkamieniu, dokąd uda się też we wrześniu 1939 roku po udanej ucieczce z niemieckiej niewoli. I tam, także w Brodach, gdzie uczył się w gimnazjum, zetknie się z tym wyjątkowym doświadczeniem, jakie zafundowały ludzkości dwudziestowieczne totalitaryzmy.

Podole opuścił w 1944 roku, przyjeżdżając do Warszawy, w której przeżył Powstanie, po wojnie zaś zamieszkał najpierw w Krakowie, a następnie — od 1950 roku — w podwarszawskim Konstancinie.

Podole ten prozaik, ale i malarz, grafik i rzeźbiarz przedstawił już przed wojną w Wertepach (1937), ale, jak byśmy to powiedzieli, pisarzem pełną gębą stał się po wydaniu w 1954 roku, napisanego osiem lat wcześniej, Czarnego potoku. Ta polska „Podróż do kresu nocy" zaprezentowała dramat tych wszystkich, którzy w obronie życia sami musieli zadawać śmierć. Na Podolu (choć oczywiście nie tylko tam) było to doświadczenie nieobce wielu Polakom, na co nakładała się jeszcze tragedia Holocaustu:

„Żandarmi przyszli do izby Nudla i, torując sobie drogę kolanami wśród licznych dzieci, wywlekli go przed furtę i zastrzelili. Widać było przez okno, jak Nudel stał chwilę, pchnął rękę ku uchu, coś krzyknął i upadł na zawsze.

— Doczekaliśmy się przeklętych czasów — mówiła Szerucka.

Dokoła stały dymy, śródmieście objęte było pożarem".

Nie od rzeczy będzie tu dodać, że w swoim Podkamieniu był Buczkowski członkiem miejscowej grupy samoobrony.

„Świat Czarnego potoku — pisał monografista Buczkowskiego, Zygmunt Trziszka — jest światem, który znalazł się w sytuacji granicznej. [...] Cała rzeczywistość ludzka jest w Czarnym potoku ograniczona do prostych odruchów biologicznych, zaspokoić głód, zabijając zapewnić sobie bezpieczeństwo, uciekać przed silniejszym. Dekalog został zredukowany...".

„Łapano mężczyzn. Głodnych, brudnych, ledwo wlokących się pędzono na kamieniołomy, do robót przy rozbudowie dworca lub rozstrzeliwano pod lasem. I serca ludzkie w Szabasowej nagle przestawały bić lub gnały i waliły jak oszalałe. Na wschodzie grzmiała artyleria, drżała ziemia. Szerucką pobili na rynku, bo się wstawiła za dzieckiem żydowskim.

— Wiadomo, żeś to ty, babo, zrobiła z dobrego serca. Ot i dostałaś — mówił policjant ukraiński.

A dziecko zostało na bruku nie dostrzelone. Dwie martwe nóżki leżały na papie i szeroko otwarte oczy na ciepłą letnią noc, przecinaną krzykiem gwałconych dziewcząt.

— O Jezusie święty — stękał stary Tombak, włócząc się i zbierając niedopałki niemieckich papierosów. Koń rżał z głodu w stajni, nie było kogo wozić z dworca dorożką. I szli o zmierzchu ludzie z pochylonymi głowami, ze wzrokiem utkwionym w ziemię".

Był Buczkowski wielkim likwidatorem fabuły w prozie, niemniej udaje się powiedzieć cokolwiek bliższego o faktach przedstawionych w Czarnym potoku. Otóż wydarzenia dzieją się, najprawdopodobniej, jesienią 1942 roku. „W tym czasie — pisał Trziszka — dopala się getto w Bełżcu, a bandy UPA rozpoczynają eksterminację ludności polskiej". Ścierają się trzy narodowe żywioły: ukraiński, polski i żydowski. A nieistniejącego porządku pilnuje kripo i szupo, SS Galizien i hilsfpolicja. Gdzieś dalej — na wschodzie — toczy się wojna, tu, na Kresach, jest tylko piekło.

„Gabe Gudel stawał najczęściej pod bramą żydowskiego sierocińca, ustawicznie zaglądając pod pachę, pod którą tkwiła słoma, pchał prawą rękę przed siebie z zaciśniętą w garści jarmułką i mówił do głodnych dzieci:

— ...A milczenie miasta? Kto z was zna milczenie miasta? Komin jest milczącym miastem. Dym może być brzękiem żywego miasta, ale milczące miasto jest bezdymne, bez czerwonej łuny światła, bez wiecznego płomienia Świętych Pańskich, bez słowa...

Dzieci okutane w łachy, stały w pobliżu i przypatrywały się jego ustom w monologu i kiedy gabe Gudel zaglądał pod pachy, zdawało się im, że może coś tam ma do zjedzenia i zacznie rozdawać. Ach, wątłe i ukochane cuda!

A zgraja szpiclów przechadzała się dniem i nocą uliczkami, wiedziona tu i tam przez niewidzialnego szefa, zsypującego do walizy złoto, perły, pieprz i tałesy wyszywane złotem.

Obok Szabasowej szerokim asfaltem szła piechota niemiecka na Kijów, toczyły się czołgi i artyleria na szerokich dzwonach, gnali motocykliści, szybkie samochody z radiem, pontony, sanitarki, tabory, żandarmi polowi, specjaliści wywiadu i prowokatorzy, dziewczęta marszowe i odwodowe. Ciągnęło się to bez końca. Pociągi wiozły amunicję, ciężkie działa, konie i malowane na biało sanki".

Aprikosenkranz i Untenbaum

WIKTOR BUDZYŃSKI

Wesoła Lwowska Fala", najpopularniejsza przed wojną audycja radiowa, miała więcej gwiazd niż Szczepka i Tońcia. O palmę pierwszeństwa walczył z nimi na antenie inny duet — Aprikosenkranz i Untenbaum, prezentujący humor żydowski. W tekstach, które pisał dla nich kierujący „Wesołą Lwowską Falą" Wiktor Budzyński (1906–1972), zazwyczaj sporo było polityki, mniej za to — niż w warszawskich szmoncesach Krukowskiego czy Lawińskiego — żydłaczenia. Chociaż... Oto ustępy z Szału numerowego, czyli ich sześcioro:

„— Co pan dziś ciekawego kupiłeś?

— Dla Chimka Grażynę...

— Czy to krewna tego wojewody Grażyńskiego?

— Uś! O koligacje będę się jeszcze martwił!

— Co jeszcze?

— Dla Bini kupiłem Sonety krymskie...

— Strzyżone może?

— Analfabeta! Sonety krymskie to nie jest futro, a piosenki!

— Aha, rosyjskie piosenki!

— Dla Sala kupiłem Listopad Rzewuskiego! Pan sobie oblicz te wydatki: sam Listopad kosztował mnie 12 złotych i 50 groszy!

— Bardzo tanio, mnie sierpień kosztował z kąpielami 120 złotych. [...]

— Uś, chamuś! Idźmy dalej. Wyobrażaj pan sobie: z każdym z nich, z każdym dzieckiem z innej klasy, przerobić codziennie lekcje. [...] Od dwóch miesięcy jestem człowiekiem bez własnych zasad, bo uczę się zasadę Paskala i drugą zasadę Newtona, od trzech tygodni przechodzę parcie z Binią i opór ośrodka z Chimkiem i wiele innych rzeczy. Panie Untenbaum, czy pan wiesz, co to jest związek tłuszczowy?

— Wim! Pan i Sabina — razem dwieście pięć kilo!

— Też mi dowcip! A wisz pan, co to jest aneroid, skraplanie, drganie prętów, co to jest para nienasycona?

— Wim! Para nienasycona to Kohn i Rappaport — dom handlowy i ska! Ciągną pieniędzy z ludzi — ciągną i ciągle im mało!".

Aprikosenkranzem i Untenbaumem byli Mieczysław Monderer i Adolf Fleischer. Obaj nie przeżyli wojny. Wiktor Budzyński z częścią zespołu przedostał się do Rumunii, a następnie do Francji, gdzie wszyscy zostali wcieleni do wojska, tworząc „Czołówkę Teatralną Wojska Polskiego nr 1 — Wesołą Falę". „Czołówka" objeżdżała obozy wojskowe, występowała na lotniskach i na okrętach. Po wojnie Budzyński pozostał na emigracji, w Londynie stworzył kabaret „Niebieski Balonik", a gdy w 1952 roku z Monachium zaczęła nadawać rozgłośnia polska Radia Wolna Europa, pracował dla niej, m.in. przez jedenaście lat pisząc i reżyserując „Podwieczorki przy mikrofonie".

Przed wojną Wiktor Budzyński stworzył w swej audycji jeszcze jedną kapitalną postać — radcy Strońcia. Tego w istocie nie radcę, a woźnego magistrackiego kreował Jerzy Korabiowski (prawdziwe nazwisko Wilhelm Wind), który potem zastrzelony został w Powstaniu Warszawskim. We Lwowie teksty dla niego pisał Budzyński właśnie. Były to monologi, które Strońć kierował do swego syna Marcelka, by za każdym razem dowieść mu wyższości dawnych austriackich czasów nad współczesnymi. A urozmaicał je takimi, na przykład, powiedzeniami: „Marcelku, jak si będziesz dobrze uczył, to si tato halbę piwa napije".

Wielkie Księstwo Bałaku

ANDRZEJ CHCIUK

Dostępne w wersji pełnej

Jak stąd do Winnik

ANDRZEJ CHCIUK

Dostępne w wersji pełnej

W zaścianku

FLORIAN CZARNYSZEWICZ

Dostępne w wersji pełnej

Chłopska niszczyzna

JAN CZECZOT

Dostępne w wersji pełnej

Na szwabską nutę

KARL EMIL FRANZOS

Dostępne w wersji pełnej

Wróble nad pomnikiem

ALEKSANDER FREDRO

Dostępne w wersji pełnej

Najlepszy bilard u Szpica

KONSTANTY ILDEFONS GAŁCZYŃSKI

Dostępne w wersji pełnej

Słodkie powietrze Podola

MAURYCY GOSŁAWSKI

Dostępne w wersji pełnej

Opętany polskością

SEWERYN GOSZCZYŃSKI

Dostępne w wersji pełnej

Ropa z otwartej rany

KAZIMIERZ HAŁABURDA

Dostępne w wersji pełnej

Truskawiec. Lato 1936

ZYGMUNT HAUPT

Dostępne w wersji pełnej

Poleskie żółte piaski

KRZYSZTOF HEJKE

Dostępne w wersji pełnej

Gorzko, bardzo gorzko

WIESŁAW HELAK

Dostępne w wersji pełnej

Guma arabska... kropelka krwi

MARIAN HEMAR

Dostępne w wersji pełnej

Deklaracja wierności

ZBIGNIEW HERBERT

Dostępne w wersji pełnej

Nie cali śmiszne

ADAM HOLLANEK

Dostępne w wersji pełnej

Krzywa szabla nad miastem

TADEUSZ HOLLENDER

Dostępne w wersji pełnej

Bzy na Rossie

WITOLD HULEWICZ

Dostępne w wersji pełnej

Cierń i róża

JAROSŁAW IWASZKIEWICZ

Dostępne w wersji pełnej

Wystarczyło ledwie pół wieku

JERZY JANICKI

Dostępne w wersji pełnej

Biały cadillac

JERZY JANICKI

Dostępne w wersji pełnej

Dziewięć pałków w koronie

PAWEŁ JASIENICA

Dostępne w wersji pełnej

Skradzione skrzydła św. Michała

FRANCISZEK JAWORSKI

Dostępne w wersji pełnej

Płacz na dworcu w Lidzie

ALEKSANDER JUREWICZ

Dostępne w wersji pełnej

Marsz stąd!

STANISŁAW KIERBEDŹ

Dostępne w wersji pełnej

O hajdamakach

ks. JĘDRZEJ KITOWICZ

Dostępne w wersji pełnej

Lwowianka! Lwowianka! Lwowianka!

ANDA KITSCHMAN

Lodowa północ i wrzące południe

SEBASTIAN KLONOWIC

Dostępne w wersji pełnej

Ej, nie traćże nadzieje

WESPAZJAN KOCHOWSKI

Dostępne w wersji pełnej

Zaginiona planeta

FELICJA KONARSKA

Dostępne w wersji pełnej

Ref-Renowa nuta

FELIKS KONARSKI

Dostępne w wersji pełnej

Ziemia Dobrych Ludzi

TADEUSZ KONWICKI

Dostępne w wersji pełnej

Praudu ksiądz każe

TADEUSZ KONWICKI

Dostępne w wersji pełnej

Na zhubu i pohybel

ZOFIA KOSSAK

Dostępne w wersji pełnej

Na pograniczu... walijskim

JANINA KOWALSKA

Dostępne w wersji pełnej

Pożegnanie z Wołyniem

JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI

Dostępne w wersji pełnej

W lasach poleskich

JÓZEF IGNACY KRASZEWSKI

Dostępne w wersji pełnej

To wszystko jest Polszcza

MARIA KUNCEWICZOWA

Dostępne w wersji pełnej

Mozart na ulicy Alembeków

ANDRZEJ KUŚNIEWICZ

Dostępne w wersji pełnej

W Golicji i Głodomerii

JAN LAM

Dostępne w wersji pełnej

Niedostępny tłum wspomnień

STANISŁAW LEM

Dostępne w wersji pełnej

Wiersze atamana

JÓZEF ŁOBODOWSKI

Dostępne w wersji pełnej

Śmierć lwowskiego Dumasa

WALERY ŁOZIŃSKI

Dostępne w wersji pełnej

Oczajdusze i hultaje

WŁADYSŁAW ŁOZIŃSKI

Dostępne w wersji pełnej

Lwowskie vestigium

WALDEMAR ŁYSIAK

Dostępne w wersji pełnej

Sztob ty zharieu!

JÓZEF MACKIEWICZ

Dostępne w wersji pełnej

Zawsze „enfant terrible"

STANISŁAW CAT-MACKIEWICZ

Dostępne w wersji pełnej

Sentyment narodził się później

JANUSZ MAJEWSKI

Dostępne w wersji pełnej

Miasto Polską obłąkane

KORNEL MAKUSZYŃSKI

Dostępne w wersji pełnej

Dusza stepowa

ANTONI MALCZEWSKI

Dostępne w wersji pełnej

Na upamiętanie ludziom swawolnym

IWAN MAZEPA

Dostępne w wersji pełnej

Ofiara świerzopa

ADAM MICKIEWICZ

Dostępne w wersji pełnej

Wielki bibuła

MIKOŁAJ MICKIEWICZ

Dostępne w wersji pełnej

Alatheia, czyli przypomnienie

CZESŁAW MIŁOSZ

Dostępne w wersji pełnej

Egzotyczna litewskość

OSKAR MIŁOSZ

Dostępne w wersji pełnej

Z księgi cytatów Kazimierza Pawlaka

ANDRZEJ MULARCZYK

Dostępne w wersji pełnej

Na nowo w Krużewnikach

ANDRZEJ MULARCZYK

Dostępne w wersji pełnej

W kraju nieznanym

ZYGMUNT NOWAKOWSKI

Dostępne w wersji pełnej

Kresowa Yoknapatawpha

WŁODZIMIERZ ODOJEWSKI

Dostępne w wersji pełnej

Czort swoje, baba swoje

FRANCISZEK OLECHNOWICZ

Dostępne w wersji pełnej

Huculska mamałyga

TADEUSZ OLSZAŃSKI

Dostępne w wersji pełnej

Dolina Świsłoczy

ELIZA ORZESZKOWA

Dostępne w wersji pełnej

Horkaja dola

ELIZA ORZESZKOWA

Dostępne w wersji pełnej

Hezjod z Ukrainy

TOMASZ PADURA

Dostępne w wersji pełnej

Cóż za majster!

JAN PARANDOWSKI

Dostępne w wersji pełnej

Paw wcale nie śmieszny

LEON PASTERNAK

Dostępne w wersji pełnej

Ze śpiewem na ustach

ANNA PAWEŁCZYŃSKA

Dostępne w wersji pełnej

Straszna czerwona nić

MICHAŁ K. PAWLIKOWSKI

Dostępne w wersji pełnej

Tę ziemię mamy w nozdrzach...

MICHAŁ K. PAWLIKOWSKI

Dostępne w wersji pełnej

Grypsera z myszką

SERGIUSZ PIASECKI

Dostępne w wersji pełnej

Puklerz Mohorta

WINCENTY POL

Dostępne w wersji pełnej

Znajdziesz, znajdziesz, boćwino!

WACŁAW POTOCKI

Dostępne w wersji pełnej

Krawężniki w Kisielinie

KSAWERY PRUSZYŃSKI

Dostępne w wersji pełnej

Radion sam mówi

KSAWERY PRUSZYŃSKI

Dostępne w wersji pełnej

Pisarska samosiejka

MARIA RODZIEWICZÓWNA

Dostępne w wersji pełnej

Poleska wieża Babel

MARIA RODZIEWICZÓWNA

Dostępne w wersji pełnej

Polski Amsterdam

IGNACY SCHIPER

Dostępne w wersji pełnej

Barbarzyńcy na ulicach

BRUNO SCHULZ

Dostępne w wersji pełnej

Pan z panów

HENRYK SIENKIEWICZ

Dostępne w wersji pełnej

Jubileusz we Lwowie

HENRYK SIENKIEWICZ

Dostępne w wersji pełnej

Góra Królowej Bony

JULIUSZ SŁOWACKI

Dostępne w wersji pełnej

Jak rybka po Dunaju

STANISŁAW SROKOWSKI

Dostępne w wersji pełnej

Nasze łacińskie litery

ZYGMUNT STARORYPIŃSKI

Dostępne w wersji pełnej

Zatopione miasto

JULIAN STRYJKOWSKI

Dostępne w wersji pełnej

Rozmówki bieżeńców

JULIAN STRYJKOWSKI

Dostępne w wersji pełnej

Lirnik litewski

WŁADYSŁAW SYROKOMLA

Dostępne w wersji pełnej

Zachód słońca nad Kajzerwaldem

WITOLD SZOLGINIA

Dostępne w wersji pełnej

Co dechni, to brechni

WITOLD SZOLGINIA

Dostępne w wersji pełnej

Inni szatani byli tam czynni

KORNEL UJEJSKI

Dostępne w wersji pełnej

Dla Hucuła nie ma życia jak na połoninie

STANISŁAW VINCENZ

Dostępne w wersji pełnej

Kulikowski smak nieba

KAZIMIERZ WAJDA

Dostępne w wersji pełnej

W Monasterzyskach

HELENA WALEWSKA-SOBOLEWSKA

Dostępne w wersji pełnej

A niech oni skisno!

MELCHIOR WAŃKOWICZ

Dostępne w wersji pełnej

Tarantula zaleszczycka

MELCHIOR WAŃKOWICZ

Dostępne w wersji pełnej

Maścić trza zdrowo

JANUSZ WASYLKOWSKI

Dostępne w wersji pełnej

Pojedziemy na łów

JÓZEF WEYSSENHOFF

Dostępne w wersji pełnej

Maturzyści z Drohobycza

KAZIMIERZ WIERZYŃSKI

Dostępne w wersji pełnej

Lwowskie „Dziady"

JÓZEF WITTLIN

Dostępne w wersji pełnej

Prosto z Podola

JULIAN WOŁOSZYNOWSKI

Dostępne w wersji pełnej

Galicyjskie zajazdy

KAREL VLADISLAV ZAP

Dostępne w wersji pełnej

Siostra w wieczności

KAZIMIERA ZAWISTOWSKA

Dostępne w wersji pełnej

Dość mu trzech słów

HENRYK ZBIERZCHOWSKI

Dostępne w wersji pełnej

Nadmiar i przesyt

TADEUSZ ZUBIŃSKI

Dostępne w wersji pełnej

Copyright © Krzysztof Masłoń, 2014

All rights reserved

Na okładce 183757; Kossak, Juliusz (1824–1899) (malarz); Mohort prezentujący stadninę; 1858; olej; płótno; 55 x 80,

Foto: Ligier Piotr

ISBN 978-83-7785-548-5

Zysk i S-kaWydawnictwo

ul.Wielka 10, 61-774 Poznań

tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67, faks 61 852 63 26

Dział handlowy, tel./faks 61 855 06 90

[email protected]

www.zysk.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com