W pisarskim czyśćcu. Sylwetki dwudziestowiecznych pisarzy - Krzysztof Masłoń - ebook

W pisarskim czyśćcu. Sylwetki dwudziestowiecznych pisarzy ebook

Krzysztof Masłoń

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nie ma literatury polskiej bez Zbigniewa Herberta, ale i bez Wisławy Szymborskiej, bez Tadeusza Konwickiego i Marka Nowakowskiego, bez zapisującego w jej historii najnowsze rozdziały Jarosława Marka Rymkiewicza. O nich wszystkich i o wielu innych dwudziestowiecznych pisarzach polskich opowiada książka Krzysztofa Masłonia.

Każdy z bohaterów książki zmierzał własną drogą do pisarskiego nieba, niejednego jednak poprowadziła ona w odwrotnym kierunku. A, jak to zwykle bywa, dla większości metą okazał się półmetek – znaleźli się w literackim czyśćcu. Od Czytelników zależeć będzie, kiedy i czy w ogóle się z niego  wydostaną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 407

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Krzysztof Masłoń W pisarskim czyśćcu. Sylwetki dwudziestowiecznych pisarzy ISBN Copyright © Krzysztof Masłoń, 2017All rights reserved Projekt okładki Agnieszka Herman Zdjęcie na okładce Marek Hłasko i Agnieszka Osiecka na dziedzińcu Domu Architekta, Kazimierz nad Wisłą, wiosna 1957. Archiwum Marka Hłaski/East News Redaktor Adriana Staniszewska Projekt graficzny i opracowanie techniczne książki Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Tytułem wstępu

W 2015 roku ukazał się tom Od glorii do infamii, zawierający trzydzieści jeden sylwetek dwudziestowiecznych pisarzy polskich. Łączyło ich — jak pisałem — miejsce w historii; jednych wyniosła ona na wyżyny, drugich zepchnęła na dno. Dla zdecydowanej większości z nich cezurą życia stała się wojna. To ona zadecydowała o takich, a nie innych kolejach losu, osobistych i pisarskich: Jana Lechonia i Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, Melchiora Wańkowicza i Pawła Jasienicy, Józefa Mackiewicza i Stanisława Rembeka, Adama Ważyka i Jerzego Putramenta.

W tamtej książce pisałem o wielu twórcach emigracyjnych, w nowej — W pisarskim czyśćcu, którą właśnie oddaję w ręce Czytelników — zdecydowaną przewagę mają autorzy krajowi. Bohaterami, tym razem trzydziestu dwóch opowieści, stali się również pisarze młodsi. W chwili oddawania książki do druku dwaj z nich — Jarosław Marek Rymkiewicz i Roman Bratny — żyją, a niektórzy odeszli ledwie wczoraj, jak Marek Nowakowski czy Janusz Krasiński.

Każdy z przedstawionych tu ludzi pióra, łącznie ze, zdawałoby się, należącymi do zupełnie innej bajki Agnieszką Osiecką czy Edwardem Stachurą, kroczył drogą wiodącą go do pisarskiego nieba lub piekła. Najczęściej, na półmetku, trafiali do czyśćca.

W istocie książki te nie mają początku ani końca. Zamykając tom Od glorii do infamii, wyliczałem autorów, których w nim zabrakło, a powinni się znaleźć, i to bezwzględnie. W jakiejś mierze wypełniłem teraz tę lukę, pisząc o Herbercie i Szymborskiej, Różewiczu i Grochowiaku. Ale wciąż czeka Witold Gombrowicz i Aleksander Wat, a gdzie jest Sławomir Mrożek i Stanisław Lem?

Z II wojny światowej literatura polska nie otrząsnęła się na dobre do dzisiaj. Wraz z wojennym pokłosiem w postaci komunizmu stała się przekleństwem piszących po polsku, ale także wyzwaniem dla nich i wielkim, wciąż otwartym tematem. Kiedy po 1989 roku pisarze młodszego pokolenia, wzorem poprzedników, postanowili zrzucić z ramion płaszcz Konrada, okazało się, że nie mają nic do powiedzenia. Widzimy to dziś nadto wyraźnie. Dlatego namawiam do odkurzenia książek z minionej epoki. Jeśli komuś się wydaje, że wie o nich i ich autorach wszystko, to bardzo się myli.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Prorok z Kolonii Wileńskiej

Tadeusz Konwicki

W spektaklu Andrzeja Barta Bezdech z 2013 roku Bogusław Linda jako reżyser powracający do kraju po dłuższym pobycie w Ameryce spotkanego na ulicy Tadeusza Konwickiego całuje w rękę. W podzięce za Salto i wszystko inne, zapisane na kartach książek i na taśmie filmowej. Tak wyglądało artystyczne — tylko trochę przedwczesne — pożegnanie twórcy, który naprawdę zmarł 7 stycznia 2015 roku, po ciężkiej chorobie, w swym warszawskim mieszkaniu. Miał osiemdziesiąt osiem lat.

W połowie lat siedemdziesiątych zeszłego wieku stwierdził, że „wymiera pokolenie schorowane na literaturę. Wymierają literaci chorzy na literaturę i znikają w niepamięci czytelnicy chorzy na literaturę”. Kalendarz i klepsydrę, a to z tej książki pochodzi cytat, czytelnicy bowiem wyrywali sobie z rąk. Pożyczano ją sobie na jedną noc, niczym publikacje emigracyjne. Kalendarzowe anegdoty z dnia na dzień stały się kanoniczne, a kot Iwan, którego autor sportretował w kilku rzewnych epizodach, został najpopularniejszym czworonogiem między Odrą a Bugiem. Trudno więc nie uznać przywołanych zdań za przejaw pisarskiej kokieterii i nic ponad to. Naprawdę literatura podupadająca w Polsce od 1989 roku dopiero teraz znajduje się w agonii. Śmierć Tadeusza Konwickiego pieczętuje ją.

Książki, które napisał w wolnej Polsce — Czytadło (1992) i Pamflet na siebie (1995) — były kompletnie nietrafione i pisarz wyciągnął z tego właściwe wnioski. Złamał pióro, bo to, co miał ważnego do powiedzenia, powiedział wcześniej. W latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych, osiemdziesiątych... Zażartował kiedyś z wyroków, na jakie mogą być skazani jego czytelnicy, np. dwa lata z Konwickim. A ćwierć wieku? To już nie wyrok, to wyróżnienie. Każda, ale to każda książka autora Nic albo nic (1971) stawała się wydarzeniem. Niezależnie od tego, czy pisarz był aktualnie źle, czy bardzo źle widziany przez władze, o tym, co napisał, dyskutowano, spierano się, skakano sobie do oczu. Takie książki, jak Sennik współczesny (1963), Wniebowstąpienie (1967), Kompleks polski (1977) czy Mała apokalipsa (1979), stawały się punktami odniesienia w każdej poważnej debacie w Polsce, o naszej historii, tradycji, kulturze, literaturze — oczywiście — także.

Książki, które Tadeusz Konwicki napisał w wolnej Polsce — Czytadło (1992) i Pamflet na samego siebie (1995) — były kompletnie nietrafione i pisarz wyciągnął z tego właściwe wnioski. Złamał pióro, bo to, co miał ważnego do powiedzenia, powiedział wcześniej.

Ulf Andersen/Agencja BEWphoto

Chory na ten naród

Zabolało go, gdy po Małej apokalipsie usłyszał zarzut: „pan widzi nasz naród jako kupę gnoju”. „No cóż, można i tak — replikował. — [...] gdybym miał za nic ten naród, to bym się nie szamotał, ile potrafię, przez kilkadziesiąt lat na okoliczność tego narodu [...] ja jestem trochę chory na ten naród”.

Piękną chorobą trudno byłoby jednak nazwać tę przypadłość. W Pół wieku czyśćca, wywiadzie rzece, jaki przeprowadził z nim w połowie lat osiemdziesiątych Stanisław Bereś (podpisany jako Stanisław Nowicki), Konwicki dosłownie wściekł się, gdy rozmówca nazwał jego Rojsty paszkwilem. „Przecież pan doskonale wie — mówił Bereś — że ten pamflet powstawał wtedy, gdy AK-owcy lądowali nie na atłasowych kanapach, ale na więziennych pryczach w gmachach UB”. „Cała Europa była na lewo! — wydarł się urażony pisarz. — Ja chcę pisać o rzeczach bolesnych, a nie produkować paskudną, wstrętną, patriotyczną literaturę! To już lepiej, żebym pisał utwory probolszewickie!!! Wtedy przynajmniej za to czymś odpowiadam! Ciągle mnie nie znosili i nie znoszą. Chcą, żebym pisał w drugą stronę. Ale ja wiem, że nigdy nie napiszę w drugą stronę!”.

To pisarskie oburzenie nie było bynajmniej szczere. Szczery to Konwicki nie był nigdy i maska fałszywego Litwina, z której sobie dowcipkował, świetnie do niego pasowała. Nie chodziło bowiem o to, by pisał on „utwory probolszewickie”, sęk w tym, że on już je dawno napisał. „Powiedzmy jednoznacznie — wykrztusił z siebie w Kalendarzu i klepsydrze — byłem pryszczatym i byłem stalinistą”. Zaraz jednak rozwodnił to wyznanie w wojennej traumie i niesłychanie pięknych horyzontach, jakie roztaczał komunizm, by w końcu to niebagatelne wyznanie zamienić w czystą groteskę: „Ech, pryszczaci, ech, stalinowcy, sokoły kulawe, prorocy z Koszykowej, samobójcy, którym gaz się zatkał. Pożyliście sobie junacko, upapraliście się co niemiara, rozbiegliście się na wszystkie strony jak kuropatwy z pypciem na języku. Każda menda, którą ktoś przypadkiem począł o dziesięć lat za późno, może was dopaść i wyruchać bezwstydnie na oczach rozbawionej gawiedzi”.

Kropla w morzu

Zanim jednak Konwicki wszedł do literatury „arcydziełami” w rodzaju Przy budowie (1950) czy Władzy (1954–1955), zdążył w czasie wojny pobłąkać się po Puszczy Rudnickiej, jako żołnierz 8. Oszmiańskiej Brygady Armii Krajowej, strzelając przy tym nie w tę stronę, co trzeba było. Słowem, było to „sześć miesięcy partyzantki antyradzieckiej”. W 1947 roku opisał ją w Rojstach, wydanych dopiero w 1956 roku. To był obraz — jak określił go Ryszard Kiersnowski, kolega z tego samego oddziału, autor świetnych wspomnień Tam i wtedy. W Podweryszkach, w Wilnie i w puszczy1939–1945 — „lepki, niby to realistyczny, a w istocie odrealniony, podporządkowany idei złej rzeczywistości”. Z siebie samego zrobił Konwicki nieudacznika, któremu bez przerwy zacina się broń, za to sukcesy miłosne odnosi na każdym kroku. Cóż, licencja twórcy — machnął ręką na te wynurzenia okupacyjnego „Bobra” jego eksprzyjaciel. Gorsze było co innego: „Uderza bezsens [przedstawionej — K.M.] walki, jesteśmy przecież, podobnie zresztą jak i podczas akcji wileńskiej, tylko kroplą w morzu, nieuzbrojoną, nieliczną i nie liczącą się grupą, więc po co to wszystko? — A czym jest, zapytam, żołnierz regularnej, milionowej armii, jeżeli nie podobną, a nawet jeszcze mniejszą, kroplą? — To była tylko zabawa w wojnę. — Nieprawda, tam gdzie zaczynają ginąć ludzie, czy to po jednej, czy po drugiej stronie, tam kończy się wszelka zabawa i wojna jest prawdziwa i śmiertelnie poważna”. „Z Rojstów — czytamy dalej — przebija bezmyślność, bezideowość oddziału, nękają go konflikty społeczne i narodowościowe, bo należący doń chłopi to Białorusini i cały kraj — poza Wilnem — jest czysto białoruski, a Polski w ogóle tam nie ma, wyłączywszy ów dworek z chętną do romansów panienką”.

Pisząc Władzę, autor nie miał już żadnych wątpliwości. Oddział partyzancki AK był integralną częścią reakcyjnego podziemia, działającego na rzecz imperializmu amerykańskiego. W pozostałych powieściach Konwickiego dotyczących partyzantki jego bohater nic nie pamięta, wprawdzie coś kołacze mu się po głowie, ale co, tego dokładnie nie wie, poza tym głowa go boli bez przerwy. Z takich wojennych zwidów, z tego całego „było nie było” narodziły się potem dziwne postaci filmów Konwickiego — Salta czy Jak daleko stąd, jak blisko, niemogące uwolnić się od czasu wojennego i tego, że gdzieś, kiedyś, do kogoś strzelali...

Ciekawe natomiast jest to, że Konwicki wiedział z całą pewnością, iż jego oddział ścigał w 1947 roku Żydów. „To nie jest kłamstwo!” — stawiał wykrzyknik w rozmowie z Beresiem. Skąd to wiedział? Przecież już w kwietniu 1945 roku przedostał się do Gliwic, a potem do Krakowa. W 1947 roku pracował pod Wawelem w piśmie „poświęconym kulturze Związku Radzieckiego”, zatytułowanym „Kultura” właśnie, a następnie w „Odrodzeniu”, w którym pod dobrotliwym okiem Jerzego Borejszy hartował swe pióro pod przyszłe sukcesy.

Manifest miłości do człowieka

W końcu 1949 roku odłożył pióro, biorąc do ręki łopatę, by wcielić się w robotnika ziemnego pod Czyżynami przy budowie Nowej Huty. Opisał to potem w cyklu reportaży (?) Przy budowie, za który otrzymał w 1950 roku Państwową Nagrodę Artystyczną. Później przedstawiał to tak, że nagrody te rozdawano niemal wszystkim chętnym, na których polowano niczym w jakiejś łapance. Przeciwnie, przeciwnie... To było niesłychane wyróżnienie, którym nagle uhonorowano dwudziestoczteroletniego debiutanta. Konwicki był bowiem w „pryszczatej” awangardzie, walcząc o palmę pierwszeństwa z takimi tuzami pisarstwa, jak Roman Bratny, Andrzej Mandalian, Aleksander Ścibor-Rylski i wielu innych, o których słuch zaginął. Jak jeden mąż uznawali oni ideowe przywództwo Witolda Woroszylskiego, wpatrując się przy tym jak w obraz w swego drugiego guru — Tadeusza Borowskiego. Po śmierci Borowskiego Konwicki stworzył liryczny obraz tego chorego z nienawiści człowieka, jako tego, który z miłości do ludzi „tak wielki i gorący brał udział w naszej Budowie, dlatego tak nieustępliwie potrafił walczyć z wrogami ludowej ojczyzny”. A o co walczył? Oczywiście o to, „żebyśmy szybciej zbudowali komunizm”.

Po raz drugi Państwową Nagrodę Artystyczną Konwicki otrzymał już po czterech latach. W międzyczasie, w 1951 roku, wstąpił w szeregi Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Towarzysze z literackiej podstawowej organizacji partyjnej szczegółowo zbadali jego przeszłość (zaiste udział w antysowieckiej partyzantce był znakomitą rekomendacją) i mimo początkowego sprzeciwu dwóch partyjnych ortodoksów przyjęli autora Przy budowie w szeregi „najlepszych z najlepszych”. Niewątpliwie skłonić ich mogło do tego takie oto wyznanie obiecującego kandydata: „Od 1944 roku do końca 1945 roku byłem w antyradzieckim AK-owskim oddziale. Oddział ten miał na celu mordowanie działaczy demokratycznych, członków Partii i pracowników Bezpieczeństwa”. Jeśli chodzi o Sowietów, to aspirujący do czerwonej legitymacji Konwicki przyznał się do ranienia jednego. Zarzekł się, że wszystkie swoje grzechy wyznał UB, a stosunek do naszego wschodniego sąsiada zmienił diametralnie.

Rzeczywiście, nie minęło wiele czasu i oto w 1952 roku niegdysiejszy „Bóbr” wraz z drugim adeptem sztuki pisarskiej — Tadeuszem Papierem — wybrał się w rejs wzdłuż Wisły, podczas którego młodych inżynierów ludzkich dusz starsi inżynierowie wodni wprowadzali w tajniki hydrologii. Rozmawiali jednak nie tylko o regulacji Wisły, którą przewidzieli na rok 1960 (sic!). W wydanej naprędce przez wydawnictwo Książka i Wiedza publikacji Nad Wisłą i Pilicą mogliśmy przeczytać: „Inżynier pochylił się ku nam i rzekł prawie szeptem: — Kiedy byłem dzieckiem, ojciec prowadził mnie pod zamek w Warszawie i pokazywał Czerkiesów pełniących służbę. «Patrz — mówił — i pamiętaj: Zaborcy, Rosjanie». W 1905 roku pokazywał Kozaków szarżujących na tłum: «Patrz, co robią Rosjanie». Prowadził pod cytadelę i uczył: «Tu Rosjanie mordują Polaków...».

Inżynier wydobył pudełko z papierosami. Zapalił zapałkę trochę drżącymi palcami.

— W takiej atmosferze rosłem... W ciągu lat kamieniało to w głowie...

Milczeliśmy. Pod pokładem buczało jękliwe dynamo.

— Dziś z całym przekonaniem należę do Towarzystwa Przyjaźni Polsko-Radzieckiej”.

Gdyby ktoś miał jeszcze wątpliwości, pozbyłby się ich ostatecznie po lekturze innej książeczki — Wśród przyjaciół, zawierającej plon wyprawy Tadeusza Konwickiego i dziewięciu innych polskich adeptów pióra do stolicy Kraju Rad, jaka odbyła się w grudniu 1952 roku. Były „Bóbr” po skrupulatnym opisie Kremla i „muzeum miłości do człowieka”, w którym zgromadzono dary nadsyłane Chorążemu Pokoju przez masy pracujące całego świata, swoje wypracowanie kończy tak:

„Nasza miłość do Józefa Stalina nie jest abstrakcyjna. Bo każdy nasz poszczególny, osobisty los jest ściśle związany z jego życiem. Bo nawet młody polski literat, który mozoli się nad swą pierwszą książką, nauczył się pisać w wielkim pociągu historii, który On prowadził. Bo ten młody pisarz, świadcząc prawdzie swoich czasów, żywił gdzieś tam w głębi serca cichą, niepokojącą nadzieję, że jego książkę, jego człowieczy manifest miłości do człowieka, przeczyta kiedyś Józef Stalin”.

Niestety, towarzysz Stalin zmarł 5 marca 1953 roku i z obiektywnych powodów nie mógł przeczytać ani tego wzruszającego aktu strzelistego, ani książki, o powstaniu której napomyka towarzysz Konwicki w zakończeniu. Najprawdopodobniej chodziło tu o Władzę, bo przecież nie o Rojsty.

Niebo gwiaździste i prawo moralne

Ta ostatnia powieść znalazła sobie za to po latach wielbiciela w osobie Adama Michnika, który nazwał ją tyleż efektownie, ile bezmyślnie „najuczciwszą relacją z dziejów absurdu polskiego honoru i z dziejów honoru polskiego absurdu”. Przy okazji „jąkający się chłopiec” (przypomnę, że to Tadeusz Konwicki napisał, włączając w 1991 roku do Zórz wieczornych, prześliczny Portret jąkającego się chłopca) z charakterystycznym dla siebie wdziękiem flekował prof. Ryszarda Kiersnowskiego, który śmiał powiedzieć kilka słów prawdy o pisarstwie swego wileńskiego kolegi.

Tych, którym nie podoba się ta układanka z klocków niepasujących do obrazu Tadeusza Konwickiego, zwierciadła polskich sumień, autora antykomunistycznej Małej apokalipsy i obowiązkowej lektury Salonu Warszawskiego — Kalendarza i klepsydry, postaram się ułagodzić, przypominając, w jakich okolicznościach pisarz, po piętnastu latach, rozstawał się z tą, której — jak powiedział — chciał być żołnierzem: z Partią.

Otóż 25 listopada 1966 roku został poproszony przez specjalną komisję, pod kierownictwem Zenona Kliszki, o napisanie oświadczenia w sprawie usuniętego właśnie z PZPR Leszka Kołakowskiego. Odmówił: „Ja was bardzo przepraszam, ale nie będę pisał oświadczenia, one bardzo mnie upokarzają. Przyrzekłem sobie, że nie będę już pisał żadnych oświadczeń. Kiedyś je pisałem”. Po dwóch tygodniach, 6 grudnia, krnąbrny — jak się okazało — towarzysz Konwicki został wezwany przed oblicze Centralnej Komisji Kontroli Partyjnej. Po jego wyjaśnieniach członek tego zespołu, Tadeusz Galiński, nie kryjąc irytacji, orzekł: „Wy mówicie gorzej aniżeli jakiś korespondent zagraniczny”. Konwicki, zdaje się, miał już wszystkiego dosyć i sam przypomniał, że uprzednio „towarzysz Kliszko na koniec rozmowy powiedział, że nie widzi mnie w partii”. W związku z tym przewodniczący zespołu CKKP, Roman Nowak, zadał sakramentalne pytanie: „Czy wam zależy na partii?”. Konwicki odpowiedział: „Szczerze mówiąc — nie”.

Wcześniej jednak jako świadomy członek tejże partii napisał Władzę. Co się pięknie zaczęło, skończyło się jednak fatalnie, bo nie minęło wiele miesięcy, a występujący w jego powieści zdradziecki szef prawicowo-nacjonalistycznego odchylenia, niejaki Gomułka, został I sekretarzem KC PZPR, a naród zechciał zobaczyć w nim swego wodza, o czym towarzysza Wiesława zapewniano na wiecach jak Polska długa i szeroka. Skonfundowany Konwicki musiał przyjąć do wiadomości, że w tym systemie nikt o zdrowych zmysłach jego Władzy nie wznowi. Tym sposobem ostatnia edycja tego, rzadko już spotykanego w antykwariatach, dzieła ukazała się w 1956 roku.

Pisarz nie uważał jednak Władzy za swoją najgorszą książkę, to mało zaszczytne miano pozostawiając innej powieści z 1956 roku — Z oblężonego miasta. Rzeczywiście, też obrzydliwej. A Władzę udało mu się tak przerobić, że wyszły mu z niej filmowe Zaduszki, czego nie domyślili się widzowie wpatrzeni w zjawiskową Ewę Krzyżewską.

Tadeusz Konwicki już wcześniej, jak na wilnianina przystało, przypomniał sobie też nagle o tym, że „Gustavus obiit, Hic natus est Conradus” i w połowie 1957 roku wyjechał nad morze, gdzie nakręcił swój pierwszy, nagrodzony na festiwalu w Wenecji, film Ostatni dzień lata. „I tam, nad tym zimnym jak lodownia morzu — roznamiętniał się pisarsko — w strasznym i samotnym sierpniu, miesiącu bezksiężycowym, miesiącu spadających gwiazd, co podobno spełniają ludzkie marzenia albo zachcianki, tam jednej nocy z zadartą do góry głową zrozumiałem, że nade mną jest niebo gwiaździste, a prawo moralne we mnie”.

Odrobinę wzniosły, nieziemski

Dzieciństwo pisarza nie było najszczęśliwsze. Miał trzy i pół roku, gdy zmarł jego ojciec. Matka z sowieckiego kołchozu przyjechała do Polski dopiero po 1956 roku. Zamieszkała u siostry w Szczecinku, gdzie zmarła w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat. „Nieustannie była w podróży — opowiadał Tadeusz Konwicki. — Bardzo lubiła grać wielką panią i nigdy w życiu nie miała własnego kąta. Ale to było z wyboru”.

Polka Krywkę, dziecięcego bohatera Dziury w niebie (1959), wychowywali dziadkowie Linsrumowie. Prawdziwi dziadkowie Tadeusza Konwickiego nazywali się podobnie — Blinstrubowie: „Dziadkowie byli ludźmi starszymi: dziadek był po siedemdziesiątce, a babka po sześćdziesiątce. W związku z tym nieustannie byłem w domu potrzebny i w odróżnieniu od innych, którzy mogli się nieustannie obijać, miałem jakieś obowiązki i zadania domowe. Oczywiście próbowałem się od nich wykręcić i biegać samopas. Uwielbiałem więc uciekać z domu. Dręczyłem tym babcię”.

Dziura w niebie to klasyczna powieść inicjacyjna. Dzieciństwo spędzone w Kolonii Wileńskiej będzie jednak wracało i w innych książkach Konwickiego, między innymi w Zwierzoczłekoupiorze (1969) i Kronice wypadków miłosnych (1974). Ciągle w jego prozie natrafiamy na Puszkarnię i Młyn Francuski, Bujwidze i patefon grający Gariacze bubliczki, Nową Wilejkę, w otoczeniu jakichś Białorusinów, Karaimów, Żydów.

Tu uwaga. Jako że ojciec pisarza był nieślubnym dzieckiem, przyszły autor Bohini (1987) wymyślił sobie romans babki Konwickiej, szlachcianki z wileńskiej prowincji, z jakimś tajemniczym przybyszem... „Usłużna wyobraźnia — wspominał — podsuwała mi natychmiast obraz dziadka, którym mógł być młody piekny Żyd z Oszmiany, Mejszagoły albo Święcian. Młody Żyd, kupiec wędrowny, uczony talmudysta lub poeta piszący nostalgiczne wiersze w strasznym żargonie jidysz. I zrozumiałem szalone świętokradztwo miłości mojej babki, i zrozumiałem okrutne fatum, które jak gradowa chmura okryło życie ojca i trochę moje życie. I stałem się odrobinę wzniosły, nieziemski, dosyć bliski świętości.

Ale potem Żydzi mnie zdenerwowali, a właściwie zdenerwowali niektórzy koledzy, i przestałem się czuć Żydem, i od tego czasu raczej rzadko czuję się Żydem”.

Nie przeszkodziło to jednak pisarzowi sprokurować kapitalny romans — wspomnianą Bohiń — chyba najbardziej filmową z jego książek i zapewne dlatego nigdy niezekranizowaną. Choć, jeśli wierzyć Konwickiemu, stało się tak dlatego, że na starość (przepowiedziano mu długie życie) zrobił się skąpy i usiłował „zachować coś na czarną godzinę”.

W 1949 roku pisarz się ożenił. Matką dwóch jego córek, z którą przeżył ponad pół wieku, została Danuta Lenica, zmarła w 1999 roku córka znanego malarza, ilustratorka książek dla dzieci. Zdolności plastyczne po rodzicach (Konwicki też, o czym się zapomina, sporo rysował) odziedziczyła mieszkająca głównie w Nowym Jorku córka Maria.

Rodzina żony pochodziła z Wielkopolski, państwo Konwiccy zaś całe swoje wspólne życie przeżyli w Warszawie. A przecież w istocie autor Nowego Świata i okolic (1986), choć doceniony nawet za zasługi dla Warszawy Nagrodą Literacką przyznaną mu w 2009 roku (w latach pięćdziesiątych, czym specjalnie się nie chwalił, był radnym miasta stołecznego Warszawy), do znudzenia indagowany przez dziennikarzy o rolę, jaką w jego życiu odegrał Pałac Kultury i Nauki (straszył go codziennie rano, gdy wychylał się ze swej nyży przy ulicy Górskiego), duchem nie ruszył się z Kolonii Wileńskiej. I to jest pełna odpowiedź na poruszaną wielokrotnie kwestię, dlaczego na początku lat dziewięćdziesiątych Konwicki podjął się tak karkołomnego zadania, jak nakręcenie Lawy według Dziadów Adama Mickiewicza. On sam, opowiadając o tym, jak kręcił Lawę, konstatował: „Jestem utkany z jakichś resztek po Pieślakach, Kieżunach, Wieszunach, a może nawet Mickiewiczach. Zastygłem w krysztale tamtego powietrza, w wątłym świetle północnego słońca, w urokach nocy zimowych zakłóconych wyciem wilków, którym także nie najlepiej wiedzie się na tym naszym świecie”.

Palił, ale się nie zaciągał

We Wschodach i zachodach księżyca (1982) Tadeusz Konwicki doszedł do wniosku, że swój (i pokolenia) stalinowski portret w Kalendarzu i klepsydrze zdemonizował: „Brałem udział, ale byłem obok. Przeżywałem, ale nie utrwaliłem w pamięci. Grzeszyłem, ale nie chce mi się codziennie spowiadać”. Codziennie? Powiedziałbym, raz a dobrze. Tymczasem nadto często usiłował racjonalizować coś, co racjonalne nie było. „Czytelnicy udawali, że nas czytają — opowiadał — a my udawaliśmy, że przynosimy im wiedzę o nich samych. Mnie to zawstydzało i nie umiałem tego robić. Ale uczestniczyłem w tym procederze”. Po prostu, palił, ale się nie zaciągał.

Starsi ludzie bywają pamiętliwi. Dawno temu pewien starszy mężczyzna, cierpliwie wysłuchawszy moich zachwytów nad akurat wtedy wydanym Nic albo nic, splunął i dobitnie powiedział, że po Władzy niczego, co napisałby jej autor, do ręki nie weźmie. Patrzyłem na niego jak na kogoś niespełna rozumu, usiłowałem nawet starszego pana przekonywać. Ale po co? On miał swoją prawdę, Konwicki zaś z roku na rok rósł wtedy, choć naprawdę w jego życiu niewiele się zmieniało. Tyle może, że zaczął wyjeżdżać na Zachód, co samo w sobie było interesujące, jako że poza rosyjskim języków obcych — jak się wtedy mówiło — nie posiadał. A jednak to, co przywiózł w latach siedemdziesiątych z podróży po Stanach Zjednoczonych, było świeże, nie wspominając o jego korespondencjach sportowych z Olimpiady w Monachium w 1972 roku, kiedy to po zamachu terrorystycznym na sportowców izraelskich znalazł się w centrum światowych wydarzeń. Do pewnego czasu zresztą, jak utrzymywał, narkotyzował się sportem. Później przestał, tak jak jego również zainfekowani kibicowaniem przyjaciele: Stanisław Dygat i Gustaw Holoubek.

Bezbłędna intuicja moralna

Rytm jego życia był monotonny, wyznaczany spotkaniami o tej samej porze, przy tym samym stoliku, w tym samym lokalu. Przez długie lata była to stołówka „Czytelnika”, porzucona przez Konwickiego na znak protestu po reportażu Jacka Żakowskiego w „Gazecie Wyborczej”, gdzie ranga owego pisarskiego stolika została, jego zdaniem, nadmiernie wyolbrzymiona i upolityczniona. Przeniósł się wtedy na parę lat do Bliklego, potem jednak uznał, że karencja się skończyła, i powrócił na Wiejską. Instytucję stolika przejął po Antonim Słonimskim i niewątpliwie to stolik Konwickiego stał się na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych najważniejszym środowiskowym miejscem, a opinie wydawane przy nim miały wielką moc. Jerzy Urban żartował, że skoro tak jest, to stała bywalczyni tych spotkań — Irena Szymańska, jednoosobowo decydująca o tym, co jest złe, a co dobre w literaturze polskiej, nie ma wprawdzie takiej mocy sprawczej, by wiedziała, co zdarzy się w PRL-u jutro lub pojutrze, ale o tym, jak to zostanie przyjęte w kraju i za granicą — poinformowana jest z całą pewnością.

W swoich książkach sylwicznych Konwicki obgadywał przyjaciół i kolegów po piórze. Trzeba jednak przyznać, że miernotami się nie zajmował. A nieraz mocno ukłuci przez niego pisarze i filmowcy, zachowujący na ogół olimpijski spokój, potrafili się obrazić, jak Stanisław Dygat, nad czym Konwicki szczerze bolał. Pióro miał ostre, dostało się więc od niego i Wajdzie („Nie posiada uczniów i naśladowców. Bo nie można naśladować naśladownictwa”), i Iwaszkiewiczowi („Wypełnił istotną lukę w polskiej literaturze dziewiętnastowiecznej”), i Tyrmandowi („Jeśli był antykomunistą, to tak jakby należał do jachtklubu”). Czynił jednak, rzadkie bo rzadkie, wyjątki. Po pierwsze, dla Antoniego Słonimskiego, który z kolei — z racji wieku i urzędu — szydził sobie z niego, zastanawiając się na przykład, jakie miejsce w literaturze zajmowałby jego młodszy kolega, gdyby po wielokroć opisywał nie swoje Miasto (czyli Wilno), a — dajmy na to — Bydgoszcz. Konwicki przecierpiał te złośliwości, by w Kalendarzu i klepsydrze uhonorować starego skamandrytę aktem strzelistym: „Jest on dla mnie niedoścignionym wzorem i jak nad bezcennym wzorcem, jak nad platynowym wzorcem przechowywanym co prawda nie w Sèvres pod Paryżem, ale też dobrze, bo w alei Róż, nad tym moim wzorcem czuwam pilnie od rana do nocy, chuchając i leciutko dmuchając, a w tym chuchaniu i leciutkim dmuchaniu pomaga mi wielu ludzi, którzy również kochają Antoniego”. Po drugie, dla Adama Michnika, bo miłość do Słonimskiego przeniósł na jego sekretarza. Portret jąkającego się chłopca przynależy bardziej do literatury konfesyjnej niż jakiejkolwiek innej: „Patrzyłem na głowę Adasia i myślałem, jakim to wzorem chemicznym przebiegają w tej tak zwyczajnej czaszce tak niezwykłe procesy, których wynikiem jest jego, Adasia, bezbłędna intuicja moralna. Wszyscy już zdążyliśmy wielokrotnie pomylić się. Michnik ma jeszcze to przed sobą. Ale coś mi mówi, coś mi podszeptuje, coś mnie upewnia, że Adasia to ominie”. Akurat! Ale jakby tego było mało, przypomnę jeszcze tę lapidarną charakterystykę: „Płowe włosy, jasne, śmiałe oczy, poczucie honoru oraz imperatyw moralny w piersi — czyż to nie zbiorowy portret Zawiszy, Skrzetuskiego i Adama Chmielowskiego”.

Gorąca głowa i zimne serce

Tak to też bywało z proroctwami Tadeusza Konwickiego. Jedne się udały, drugie nie. Przypisano mu jednak wizjonerstwo, a on zgrabnie udawał, że lekceważy te przejawy ufnej wiary w jego profetyczne zdolności. Ale to był profetyzm społeczno-narodowy. Z tym wszystkim, co dotyczyło komunizmu, szło mu łatwiej. PRL nie tylko w filmach Barei był krainą nie z tej ziemi. Czegokolwiek by obdarzony nielichą fantazją pisarz nie wymyślił, władze wdrażały to w życie z żelazną konsekwencją. We Wschodach i zachodach księżyca wyliczał: „Powiadam do kogoś: «Zająłem ci miejsce w kolejce do fortepianów». Rzeczywiście w Alejach Ujazdowskich przed sklepem muzycznym ustawił się ogonek, bo ogromna ciężarówka z przyczepą przywiozła pianina i fortepiany firmy «Calisia». A pół godziny przedtem widziałem długi ogon przed radzieckim sklepem «Natasza». Dlaczego na mrozie stali przed tym kiepskim sklepem potomkowie hetmana Żółkiewskiego i generała Dowbor-Muśnickiego? Może «rzucono» do sklepu złote radzieckie pierścionki. Wymyśliłem z rozpaczy kilka marnych grepsów w swoich książkach i moi rodacy z posępnym uporem realizują te moje grepsy. Przed rokiem moje filmy szły na przeglądzie w warszawskim kinie «Zdrowie» pod tytułem Lenin w Polsce. Dzisiaj film dokumentalny z sierpnia ubiegłego roku Robotnicy 80 idzie w kilku kinach pod tytułem Seanse zarezerwowane. A to przecież ja zażartowałem w Małej apokalipsie, że w kinie «Wołga», dawniej «Skarpa», pod szyldem radzieckiej komedii muzycznej Świetlana przyszłość idzie polski film niepokoju moralnego Transfuzja”.

Mała apokalipsa, umiejscowiona w — mogło się zdawać — wcale nie tak dalekiej przyszłości, w której Polska, oczywiście na własne życzenie, miała przyłączyć się do Kraju Rad, była tym ciekawsza, że niebezkrytyczna wobec opozycji. Tadeusz Konwicki, wieczny „podpisywacz” listów do władz, uznawanych w tamtym czasie za akty wielkiej odwagi, wyraźnie znudził się ich problematyczną skutecznością. Stąd wzięły się w Małej apokalipsie ewidentnie komiczne sceny, łącznie z tą najważniejszą, gdy do bohatera powieści przychodzą emisariusze opozycji demokratycznej z radosną wieścią, że oto wytypowany został do podpalenia się na schodach Pałacu Kultury i Nauki, by jego spektakularna śmierć wstrząsnęła sumieniami rządzących i rządzonych.

W istocie odkąd został skreślony z listy członków PZPR, wielokrotnie podpisywał listy protestacyjne do władz, między innymi List 59 w 1975 roku czy apel intelektualistów protestujących przeciw stanowi wojennemu w 1982 roku. A w 1989 roku, już u schyłku komuny, odmówił przyjęcia Nagrody Ministra Kultury i Sztuki I stopnia. Inna sprawa, że na karesy ze strony władzy nie był szczególnie łasy. Krzyż Kawalerski otrzymał już w 1962 roku, a dwa lata później Krzyż Oficerski.

Do „Solidarności” nigdy nie wstąpił, choć stać go było na gesty, które sporo w okresie PRL-u kosztowały. Nieprzypadkowo ostentacyjnie wręcz oddał maszynopisy swoich książek: Kompleksu polskiego i Małej apokalipsy podziemnemu wydawcy, co sprawiło, że ukazały się one jako trzeci i dziesiąty numer wydawanego poza cenzurą kwartalnika „Zapis”. Później stosował już płodozmian pisarski, na przykład Wschody i zachody księżyca wyszły w drugim obiegu, ale Nowy Świat i okolice jak najbardziej oficjalnie. Żartował, że to takie gierki starszego pana z cenzurą i opresyjnym, tyle że często bezsilnym, systemem.

Od czasu do czasu robił tajemniczą minę i pytał: „A może naszym przeznaczeniem jest zagłada komunizmu? Może z naszych rąk, z rąk krnąbrnych weteranów niewolnictwa musi zginąć ta straszliwa odmiana totalitaryzmu. Polacy nie obłaskawiają potwora, nie malują na jego pysku ludzkiej twarzy, nie humanizują wściekłego zwierza. Polacy chcą go wysadzić w powietrze razem ze sobą. Albo pociągnąć na dno jak młyński kamień”.

Trudno po takim horoskopie — oczywiście z lat osiemdziesiątych — całkowicie serio traktować samookreślenie Tadeusza Konwickiego, który oznajmił kiedyś, że ma gorącą głowę i zimne serce. A jednak, jak się zdaje, był w tym stwierdzeniu bardzo bliski prawdy.

Niezależnie od naszych ocen jego twórczość zarówno pisarska, jak i filmowa (był niewątpliwie najwybitniejszym przedstawicielem kina autorskiego w Polsce) jest nie do podrobienia. Przekonali się o tym jego naśladowcy, których przez grzeczność nie wymienię. Ponieśli klęskę, choć zapewne dołożyli wszelkich starań, by tak się nie stało. Zatem dlaczego? W Pamflecie na siebie Tadeusz Konwicki napisał: „Najczęściej okradano mnie z moich banałów”.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Groźna pokusa noblistki

Wisława Szymborska

5 czerwca 1992 roku, po odwołaniu w nocy rządu Jana Olszewskiego, na pierwszej stronie „Gazety Wyborczej” ukazał się wiersz Wisławy Szymborskiej Nienawiść. Obok, w komentarzu odnoszącym się do tego wydarzenia i ujawnionej przez Antoniego Macierewicza listy agentów SB, a wśród nich Lecha Wałęsy, redaktor naczelny „Gazety Wyborczej” Adam Michnik napisał: „Czasem język polityki okazuje się nazbyt suchy i płaski. Wtedy przemawia literatura. Wisława Szymborska, wielka dama polskiej literatury, przysłała nam swój nowy wiersz. Niechaj jego przesłanie będzie i naszym głosem w sporze z nikczemnością i nienawiścią”. Oto ten wiersz.

Spójrzcie, jak wciąż sprawna.

Jak dobrze się trzyma

w naszym stuleciu nienawiść.

Jak lekko bierze wysokie przeszkody.

Jakie to łatwe dla niej — skoczyć, dopaść.

Nie jest jak inne uczucia.

Starsza i młodsza od nich równocześnie.

Sama rodzi przyczyny, które ją budzą do życia.

Jeśli zasypia, to nigdy snem wiecznym.

Religia nie religia —

byle przyklęknąć na starcie.

Ojczyzna nie ojczyzna —

byle się zerwać do biegu.

Niezła i sprawiedliwość na początek.

Potem już pędzi sama.

Nienawiść. Nienawiść.

Twarz jej wykrzywia grymas

ekstazy miłosnej.

Ach, te inne uczucia —

cherlawe i ślamazarne.

Od kiedy to braterstwo

może liczyć na tłumy?

Współczucie czy kiedykolwiek

pierwsze dobiło do mety?

Porywa tylko ona, która swoje wie.

Zdolna, pojętna, bardzo pracowita.

Czy trzeba mówić ile ułożyła pieśni.

Ile stronic historii ponumerowała.

Ile dywanów z ludzi porozpościerała

na ilu placach, stadionach.

Nie okłamujmy się

potrafi tworzyć piękno.

Wspaniałe są jej łuny czarną nocą.

Świetne kłęby wybuchów o różanym świcie.

Trudno odmówić patosu ruinom

i rubasznego humoru

krzepko sterującej nad nimi kolumnie.

Jest mistrzynią kontrastu

między łoskotem a ciszą,

między czerwoną krwią a białym śniegiem.

A nade wszystko nigdy jej się nie nudzi

motyw schludnego oprawcy

nad splugawioną ofiarą.

Do nowych zadań w każdej chwili gotowa.

Jeżeli musi poczekać, poczeka.

Mówią, że ślepa. Ślepa?

Ma bystre oczy snajpera

I śmiało patrzy w przyszłość

— ona jedna.

„Każdy poeta ma w swoim dorobku wiersze, którym życzy, aby przestały być aktualne — są to wiersze o nienawiści i przemocy, która pustoszy kraje i serca” — powiedziała Wisława Szymborska po siedemnastu latach w czasie Festiwalu Literackiego im. Czesława Miłosza, zanim w Operze Krakowskiej przeczytała swoje utwory. Były to: Tortury, Zamachowcy i Nienawiść.

Literacki Kraków od przyznania Wisławie Szymborskiej Nagrody Nobla wznosił jej papierowe pomniki, w uwielbieniu swoim popadając w śmieszność. Ileż w końcu można było się zachwycać tym, że poetka odpala jednego papierosa od drugiego, że nie odmawia kieliszka wódeczki, że bawi się słowami i słowa ją bawią...

Ulstein-Kruse/Agencja BEWphoto

Czyny i słowa

Wiersz, o którym mowa, został wydrukowany dzień po realizacji ustawy lustracyjnej i do dziś uchodzi za najostrzejszy przykład wykorzystania poezji w działaniach politycznych III RP. No, może jeden z najostrzejszych.

Podobno utwór ten poetka nadesłała miesiąc przed publikacją na prywatny adres Adama Michnika. I to redaktor „Gazety Wyborczej” zdecydował o tym, kiedy go opublikuje. Takie tłumaczenie pozwala domniemywać, że przyszła noblistka (z 1996 roku) nie wiedziała, w jakim celu zostanie wykorzystana jej poezja.

Niebawem jednak w paryskiej „Kulturze” Andrzej Biernacki zarzucił Szymborskiej, że nienawiścią to ona ziała już w latach, gdy pisała o wojnie w Korei, a opublikowanie przez „Gazetę Wyborczą” jej wiersza pod fotografią odwołanego za lustrację premiera Jana Olszewskiego i emblematem Orła Białego to nic innego, jak „postępek nacechowany niegodziwością”.

W toku dyskusji, jaka przetoczyła się wówczas w mediach — a może jeszcze bardziej poza nimi — podkreślano, że w tym samym czasie Wisława Szymborska, rzekomo programowo daleka od politycznych deklaracji, przynajmniej dwukrotnie zabrała głos w sprawach publicznych. W czerwcu 1992 roku podpisała, wraz z kilkudziesięcioma innymi intelektualistami, list do polityków z „apelem o przyzwoitość w czynach i słowach”, jako że „idea służby publicznej nie może zostać zniszczona”. Wypowiedziała się też za odrzuceniem projektów ustawy sejmowej penalizującej aborcję.

Stronnicy poetki dowodzili, że Szymborska nigdy nie była apolityczna i że w ważnych chwilach w życiu narodu nie wahała się zabierać głosu, za co ponosiła niekiedy poważne konsekwencje, jak w 1981 roku, gdy po dwudziestu ośmiu latach niemal równolegle z wprowadzeniem przez generała Jaruzelskiego stanu wojennego zaprzestała współpracy z „Życiem Literackim”. Przykład nie był jednak najlepszy, gdyż poetka, rozstając się ze „swoim” tygodnikiem, naprawdę dezawuowała poglądy polityczne redaktora naczelnego tego pisma, Władysława Machejka, który w swoich nieprzytomnych atakach na „Solidarność” przekroczył, jej zdaniem, dopuszczalne granice. Faktem pozostaje, że z tym twardogłowym komunistą pracowała przez dziesięciolecia, a wypowiedzenie mu posłuszeństwa było sprawą czysto środowiskową.

Jej wcześniejsze protesty były poważniejszej rangi. W grudniu 1975 roku podpisała List 59, memoriał do Sejmu PRL sprzeciwiający się projektowanym, wiernopoddańczym wobec ZSRS, zmianom w konstytucji, do której miedzy innymi zamierzano wpisać kierowniczą rolę PZPR. Z kolei w styczniu 1978 roku sygnowała deklarację założycielską niezależnego Towarzystwa Kursów Naukowych.

Anna Bikont i Joanna Szczęsna (Pamiątkowe rupiecie, przyjaciele i sny Wisławy Szymborskiej) cytują komentarz poetki do jej ówczesnych działań: „Jakoś zupełnie się nie bałam. Kto wie, może dlatego, że ja, akceptując kiedyś komunizm, nie zaznałam strachu w epoce stalinowskiej. Choć w ogóle strach nie jest mi obcy i żadną pokazową odwagą nigdy się nie wykazywałam”.

Ale by odnotować wszystkie akty nieposłuszeństwa Wisławy Szymborskiej wobec komunistycznej władzy, przypomnijmy, że w 1966 roku, solidaryzując się z wyrzuconym z PZPR Leszkiem Kołakowskim, oddała legitymację partyjną. Zanim to się stało, musiała oczywiście do tej partii wstąpić, co miało miejsce szesnaście lat wcześniej w królewskim mieście Krakowie.

Wejść do ogrodu

W tamtym czasie wykazywała się niezwykłą aktywnością. Nie tylko pisała, nie wyłącznie wiersze zresztą, ale jeździła również na spotkania z wyborcami, by mówić o programie Frontu Narodowego, razem z Tadeuszem Różewiczem, Jerzym Zagórskim i, oczywiście, Adamem Włodkiem — swoim, od 1948 roku, mężem. Po śmierci Stalina wystąpili pospołu w „żałobnym” numerze „Życia Literackiego”. Szymborska pytała wtedy:

Jaki rozkaz przekazuje nam

na sztandarze rewolucji profil czwarty?

— Pod sztandarem rewolucji wzmocnić warty!

Wzmocnić warty u wszystkich bram!

Oto Partia — ludzkości wzrok.

Oto Partia — siła ludów i sumienie.

Nic nie pójdzie z Jego życia w zapomnienie

Jego Partia rozgarnia mrok.

Niewzruszony drukarski znak

Drżenia ręki mej piszącej nie przekaże,

Nie wykrzywi go ból, łza nie zmaże.

A to słusznie. A to nawet lepiej tak.

Skądinąd Profil czwarty do dziś uchodzi za najlepszy ze stalinowskich trenów napisanych wtedy w Polsce. Podobnie jak trudno, od strony formalnej, wiele zarzucić innemu „znakowi czasu” Wisławy Szymborskiej, utworowi Lenin:

Że w bój poprowadził krzywdzonych,

że trwałość zwycięstwu nadał,

dla nadchodzących epok

stawiając mocny fundament —

grób, w którym leżał ten

nowego człowieczeństwa Adam,

wieńczony będzie kwiatami

z nieznanych dziś jeszcze planet.

Ale przydarzały się jej zupełne dziwolągi, powiedzmy, że rymotwórcze. I tak w lutym 1952 roku na łamach „Życia Literackiego” ukazały się wypowiedzi pisarzy wychwalające przygotowywany projekt nowej konstytucji, a wśród nich wiersz Wisławy Szymborskiej pod tasiemcowym tytułem — Gdy nad kołyską Ludowej Konstytucji do wspomnień sięga stara robotnica:

Mówili, że w mieście jest praca,

że do fabryk przyjmują. Poszłam.

Często myślą w tamte lata wracam.

Wrzawa ulic ogłuszyła, poniosła.

Nie umiałam odczytywać wyrazów.

Nie wiedziałam, gdzie zwrócić oczy.

Schodów, pięter bałam się zrazu.

Wstyd mi było długich warkoczy.

Nam, kobietom, było najtrudniej.

Za pół dniówki harowałam, jak gdybym

półczłowiekiem była, półżywym.

W dużym mieście. W takiej ciemnej studni.

Nastał kryzys i z roboty przegnał.

Dziecko wtedy nosiłam w łonie.

Tylko jemu byłam potrzebna.

Jakże teraz urodzę, wybronię?

Nic nie dali prócz wzgardy i postu.

Ani zostać, ani wrócić dokąd.

Już chwytałam za poręcz mostu,

już patrzyłam w wodę głęboką,

twarz widziałam na wodzie odbitą.

A że pamięć dławi — pamiętam.

Przygarnęli mnie ludzie przez litość.

Czyście dobrze zrozumiały, dziewczęta?

Bo litości zaznawać cudzej

Znaczy: płakać nocami.

Który miesiąc był wtedy? Grudzień,

Przyszedł synek. Zakaszlał. Zamilkł.

Porównajcie, rozważcie sobie:

moja młodość i wasza młodość —

to jak po ciężkiej chorobie

po raz pierwszy wejść do ogrodu.

W następnym roku Wisława Szymborska była już „Panią Redaktor” w tymże „Życiu Literackim” i, niestety, jakiś czas jeszcze zdarzało się jej pisywać prozą. A to reportażyk o spekulantach, a to wstępniaczek o majowym święcie, to znów plastyczną recenzyjkę z bardzo interesującym przesłaniem, by dzieła sztuki wypożyczać ludziom pracy do domów, żeby się mogli na nie napatrzyć do woli. Pomysł jakoś nie zdobył uznania, choć zapewne — jak wszystko w tamtym czasie — potraktowano go ze śmiertelną powagą.

Rymowane powinności

Po latach na swoje zaangażowanie komunistyczne noblistka spoglądała z niejakim zdziwieniem, co nie znaczy, by się od niego całkowicie zdystansowała. Anna Bikont i Joanna Szczęsna w Pamiątkowych rupieciach... cytują poetkę: „Ja wtedy uważałam, że komunizm to zbawienie dla Polski i ludzkości. I byłam pewna, że to ja mam rację. Niektórzy ludzie próbowali mnie przekonywać, ale ja sobie tłumaczyłam, że wszystko wiem lepiej. Jeśli chce się wierzyć, to się wierzy i odpycha argumenty przeciw. Nie żałuję jednak tego doświadczenia, choć może trwało za długo. Ale dzięki temu dziś rozumiem pewne stany uczuciowe, wiem, co to znaczy wierzyć w coś tak mocno, że się jest ślepym na argumenty i fakty”.

A w przemówieniu wygłoszonym w tym samym 1991 roku we Frankfurcie z okazji przyznania Nagrody im. Goethego powie: „Rzeczywistość objawia się czasem od strony tak chaotycznej i zastraszająco niepojętej, że chciałoby się wykryć w niej jakiś trwalszy porządek, dokonać w niej podziału na to, co ważne i nieważne, przestarzałe i nowe, przeszkadzające i pomocne. Jest to pokusa groźna, bo często wówczas między świat i postęp wciska się jakaś teoria, jakaś ideologia, obiecująca wszystko posegregować i objaśnić. Są u nas pisarze, którzy oparli się tej pokusie i woleli zawierzyć własnemu instynktowi i sumieniu niż wszelkim pośrednikom. Ja tej pokusie niestety uległam, o czym świadczą dwa pierwsze zbiorki wierszy”.

Pierwszy tom wierszy Szymborskiej, z 1952 roku, nosi tytuł Dlatego żyjemy i poza sławnym Leninem przynosi takie rewelacje, jak: Robotnik nasz mówi o imperialistach czy Żołnierz radziecki w dniach wyzwolenia do dzieci polskich mówi tak. Wraz z innymi wiersze te zostaną wyróżnione przy okazji przyznawania Nagród Państwowych w 1955 roku.

Rok wcześniej, w swoim drugim tomie wierszy Pytania zadawane sobie poetka zamieściła między innymi utworek Wstępującemu do partii, ot taki poetycki adres:

Pytania brzmią ostro,

ale tak właśnie trzeba,

bo wybrałeś życie

komunisty i przyszłość

czeka twoich zwycięstw.

Żywot komunisty to — gdybyśmy nie wiedzieli — stąpanie po cierniach, nie po różach. I zażarta walka o lepsze jutro dla mas pracujących, walka z bandą wyzyskiwaczy, fabrykantów i obszarników, krwiopijców. Panów i plebanów. Ci ostatni, niestety, wpisali się w biografię przyszłej autorki Nienawiści. Czym jest owa tytułowa nienawiść, Szymborska miała okazję dowieść w 1953 roku, kiedy podpisała się pod rezolucją grupy krakowskiego oddziału Związku Literatów Polskich potępiającą duchownych skazanych w procesie księży z kurii krakowskiej. (Z siedmiu oskarżonych, na podstawie spreparowanych dowodów o szpiegostwo, troje otrzymało wyroki śmierci. W zamyśle organizatorów proces miał być preludium do rozprawy z całym polskim Kościołem).

Pod rezolucją krakowskiego oddziału ZLP potępiającą „zdrajców Ojczyzny” zebrano 53 podpisy, między innymi Macieja Słomczyńskiego, Jana Błońskiego, Sławomira Mrożka, oczywiście Adama Włodka i Wisławy Szymborskiej. W 1991 roku w wydanej tylko po angielsku książce Literary Galicia from post-war to post-modern poetka ten jedyny raz odniosła się do tamtej sytuacji: „Wytłumaczenie «my wierzyliśmy» jest dalece niewystarczające. Chodzi o mechanizm ludzkiego działania, który sprawia, że jeśli nie chce się w coś wierzyć, to się nie wierzy; jeśli nie chce się czegoś widzieć, to się nie widzi; jeśli nie chce się czegoś uświadomić sobie, to się nie uświadamia. Byłam ofiarą tego straszliwego mechanizmu. Wypełniałam moje rymowane powinności z przeświadczeniem, że robię dobrze. I to jest najokropniejsze doświadczenie w moim życiu”.

Niewiele ponad miesiąc po „procesie kurii krakowskiej” zmarł Józef Stalin. Nic nie wskazuje na to, że gdyby rozprawa toczyła się już po śmierci Genialnego Wodza i Nauczyciela, miałaby inny przebieg. Tyle że może mniej głośny byłby zorganizowany „gniew ludu”. W pośmiertnej biografii księdza Józefa Tischnera pióra Wojciecha Bonowicza księża tak wspominają tamten okres: „Codziennie rano klerycy w drodze na wykłady mijali oskarżycielskie napisy na Kurii. Zdarzało się, że w trakcie przechadzek ktoś zawołał w ich stronę: oddajcie te dolary, coście je schowali. — To bolało — przyznaje ks. Marian Jakubiec — jedliśmy co dzień kaszankę i kapustę, a tu takie okrzyki... Ludziom wtedy wydawało się, że jak coś wydrukowano w gazecie, to musi być prawdą”.

W następnym roku, 1954, Szymborska rozeszła się z Adamem Włodkiem, nie tylko swoim pierwszym mężem, ale i komunistycznym guru, a — jak miało się okazać — także donosicielem Urzędu Bezpieczeństwa. Pozostała z nim jednak w przyjaźni.

Żebyż tylko Michnik!

Sympatią przestała natomiast darzyć system komunistyczny i wciąż panujący w Polsce, niezależnie od „odwilży” 1956 roku, ustrój, choć jeszcze w 1964 roku jej podpis znalazł się pod tzw. kontrlistem po Liście 34. Z tym że poetka utrzymywała, iż jej nazwisko władze wpisały samowolnie na tzw. listę 600, uniemożliwiając zainteresowanej jakiekolwiek dementi w tej sprawie. Warto przypomnieć, o co wtedy szło. Otóż w marcu 1964 roku Antoni Słonimski złożył w Kancelarii Premiera (Józefa Cyrankiewicza), podpisany przez 34 wybitnych przedstawicieli polskiego życia naukowego i kulturalnego, list tej treści:

„Ograniczenia przydziału papieru na druk książek i czasopism oraz zaostrzenie cenzury prasowej stwarza sytuację zagrażającą rozwojowi kultury narodowej. Niżej podpisani, uznając istnienie opinii publicznej, prawa do krytyki, swobodnej dyskusji i rzetelnej informacji za konieczny element postępu, powodowani troską obywatelską, domagają się zmiany polskiej polityki kulturalnej w duchu praw zagwarantowanych przez konstytucję państwa polskiego i zgodnych z dobrem narodu”.

Rozpętało się piekło, sygnatariusze listu zostali poddani mniej lub bardziej dotkliwym represjom (Melchior Wańkowicz został postawiony przed sądem i skazany), a w trybie nagłym zorganizowana została akcja zbierania podpisów pod pismem mającym zdezawuować wraże treści sączące się z zacytowanych wyżej zdań. Zebrano ponad 600 podpisów pisarzy, w części mało znanych lub w ogóle nieznanych czytelnikom, za to posłusznych władzom. Niewykluczone, że akces do tego zbiorowego potępienia koryfeuszy naszej nauki i kultury został w pojedynczych wypadkach wymuszony, a cała akcja miała charakter manipulacyjny. Niemniej trzeba odnotować, że znaleźli się pisarze, tacy jak Jan Dobraczyński, Tadeusz Konwicki, bracia Brandysowie czy Julian Stryjkowski, którzy podpisu pod protestem przeciw „wyrażanej na łamach prasy zachodniej oraz na falach dywersyjnej rozgłośni radiowej Wolna Europa zorganizowanej kampanii oczerniającej Polskę Ludową” odmówili. W przeciwieństwie do na przykład Jarosława Iwaszkiewicza, Tadeusza Różewicza czy Wisławy Szymborskiej.

I to by było tyle, jeśli chodzi o dowody angażowania się noblistki w politykę. Mało? To już pozostawiam uznaniu Czytelników, którym zwracam jeszcze uwagę na wymianę opinii na ten właśnie temat, jaka między wierszami miała miejsce w 2000 roku na łamach „Tygodnika Powszechnego”. W ramach dyskusji o literaturze lat dziewięćdziesiątych znany krytyk z okolic ulicy Wiślnej w Krakowie, Marian Stala, pisał:

„Polityka była, jest (i zapewne będzie) losem i fatum polskiej poezji; ucieczki od niej bywały tyleż częste, ile krótkotrwałe. Zatem: nie chodzi o to, by negować możliwość spotkania poezji z polityką, albo odmawiać poetom prawa zaangażowania... Chodzi raczej o to, by język doraźnych politycznych sporów nie decydował o tym, jak się mówi o poezji, by mapa poezji, rysowana przez krytyków, nie była odbiciem mapy orientacji partii politycznych. A coś takiego zdarzało się często w latach dziewięćdziesiątych. Herbert na prawo, Szymborska na lewo; Barańczak do «Gazety Wyborczej», Rymkiewicz do «Życia». To nie są przygody krzepiące... «Żyliśmy w czasach — powiada Marcin Świetlicki w Wierszu dla Zbigniewa Herberta (dedykowanym Wisławie Szymborskiej) — w których Adam Michnik/ wybornie znał się na poezji». Żebyż tylko Michnik! Żyliśmy w czasach, w których pretensje do znajomości poezji zgłaszał też Tomasz Wołek, nie wspominając o Grzegorzu Kołodce i wielu innych koniecznie chcących się sfotografować z Miłoszem, Szymborską, Herbertem i Różewiczem...”.

Dwa numery „Tygodnika” później w dyskusji tej zabrał głos Julian Kornhauser. W szkicu Po festiwalu złudzeń pisał:

„Demokracja słowa — to zjawisko nie wymaga analizy — odstręczała od włączania się do chóru. Także dyskusja wokół «przewrotu» i zmian politycznych. Przygoda Wisławy Szymborskiej z wierszem Nienawiść, o czym przypomina Marian Stala, jest wielce symptomatyczna. Utwór ten wszedł do jedynego tomu naszej Noblistki w latach 90., pt. Koniec i początek. W książce rzecz jasna wiersz nabiera innego sensu, innego wymiaru niż na łamach «Gazety Wyborczej» w czasie kryzysu państwa. Wtedy wydawało się, że jest to głos poetki «w sprawie», bo wiersz został wykorzystany jako komentarz polityczny. Czy zatem można się dziwić, że i ona, nawet po Nagrodzie Nobla, uporczywie trzymała się postawy nieingerencji. Uważnego świadka dręczącej epoki. Obserwatora z dystansu, nielubiącego i nieodczuwającego potrzeby aktywnego wpływania na życie. O ile pozostali najwybitniejsi nasi poeci: Miłosz, Herbert, Różewicz zabierali co chwilę głos w ważnych sprawach współczesności, o tyle Szymborska, jak zwykle zresztą, wybrała strategię trzymania się z boku. Po Noblu wszyscy rzucili się na poetkę, oczekując głosu stanowczego, profetycznego, wyraźnego opowiedzenia się po jakiejś stronie. Ale poza wykładem noblowskim niczego nie usłyszeliśmy z ust Wisławy Szymborskiej. Widać w tym konsekwencję poetki, ale i symptom czegoś ogólniejszego. Słusznej chyba obawy przed reagowaniem na chaos”.

Obawa ta była niewątpliwie słuszna. Sęk w tym, że poetka momentami jakby o tym lęku zapominała. Jak wszyscy co znaczniejsi autorzy tego pokolenia, uczyniła polityczną woltę. W związku z tym nieporozumieniem jest też lansowana teoria o apolityczności poetki. Pamiętam, jak kiedyś pewna pani ze środowiska literackiego stwierdziła na okoliczność Szymborskiej, że stanowiła ona klasyczny wręcz model pisarza bezpartyjnego. No bez przesady. Nie chodzi już tylko o szesnastoletnią przynależność do PZPR, ale o choćby czynne poparcie w prezydenckiej kampanii wyborczej 2010 roku Bronisława Komorowskiego. A w końcu nie bez kozery w wierszu Dzieci epoki z tomu Ludzie na moście (1986) pisała:

O czym mówisz, ma rezonans,

o czym milczysz, ma wymowę

tak czy owak polityczną

[...]

Wiersze apolityczne też są polityczne.

Moskaliki, odwódki, lepieje

A które z wierszy zmarłej 1 lutego 2012 roku w wieku osiemdziesięciu dziewięciu lat poetki naprawdę zakotwiczyły się w ludzkiej pamięci? Chyba dwa: Nic dwa razy się nie zdarza — nie oszukujmy się, głównie za sprawą pięknie wyśpiewującej go Łucji Prus (po latach znów zaśpiewała go, niestety bez odrobiny wdzięku, Kora) — i Kot w pustym mieszkaniu, napisany po śmierci pisarza Kornela Filipowicza, z którym była związana od 1967 roku. Zacytujmy:

Umrzeć — tego nie robi się kotu.

Bo co ma począć kot

w pustym mieszkaniu.

Wdrapywać się na ściany.

Ocierać między meblami.

Nic niby tu nie zmienione,

a jednak pozamieniane.

Niby nie przesunięte,

a jednak porozsuwane.

I wieczorami lampa już nie świeci.

Słychać kroki na schodach,

ale to nie te.

Ręka, co kładzie rybę na talerzyk,

także nie ta, co kładła.

Tak przed nią o śmierci nikt nie pisał. A dla niej był to temat nie-nowy. W 1962 roku w tomie Sól znalazł się wiersz pt. Nagrobek, którym katowano po latach młodzież szkolną, widząc w nim przykład poezji funeralnej. Jednak co w tym niewielkich rozmiarów utworze było najważniejsze, to poczucie humoru autorki. Osobliwe, autoironiczne. Pisała:

Tu leży staroświecka jak przecinek

autorka paru wierszy. Wieczny odpoczynek

raczyła dać jej ziemia, pomimo że trup

nie należał do żadnej z literackich grup.

Uściślijmy, laureatka literackiej Nagrody Nobla z 1996 roku napisała około 350 wierszy. Swoje książki wydawała w krakowskich wydawnictwach: a5, Znaku i Wydawnictwie Literackim. W tej właśnie kolejności. Jej recenzje, zamieszczane przez lata w „Życiu Literackim”, a następnie w „Piśmie”, „Odrze”, wreszcie w „Gazecie Wyborczej” pod nagłówkiem Lektury nadobowiązkowe, ukazywały się od 1960 roku w tomach tak samo zatytułowanych. Ciekawe, że najchętniej pisała wcale nie o najgłośniejszych książkach, nie o tych dziełach, które wywoływały dyskusje, lecz o — jak choćby w szóstym tomie Lektur nadobowiązkowych wydanym w 2002 roku — Życiu codziennym w domach publicznych, Mitologii Aborygenów, Historii stroju czy 100 największych tyranach. Najczęściej recenzje te przybierały formę zabawnych, zawsze utrzymanych w lekkiej tonacji, felietonów. Choć bywało, że dotykały spraw w istocie poważnych. Noblistka natrafiła kiedyś na polonistyczny bryk nazwany Wypracowania — wzory, a wydany — jak zauważyła recenzentka — „w Krakowie, niestety”. Skomentowała go następująco: „Podobno już czterdzieści cztery procent dorosłych Polaków nie bierze w ciągu roku żadnej książki do ręki. Ta liczba będzie rosła. Chyba że w szkołach rozmnożą się cudotwórcy, a wraz z nimi przekonanie, że literatura to nie cmentarzysko czekających na zgniecenie samochodów. Przy sposobności składam gratulacje tym autorom, których twórczość nie została w bryku omówiona, czyli sprasowana na blachę”.

Ku uciesze swojej i przyjaciół pisywała limeryki, które po wielu latach miały się stać nawet jej poetyckim znakiem firmowym. Ze szkodą dla jej utworów najważniejszych. Tak się stało w 2003 roku, gdy w kilka miesięcy po wydaniu tak długo oczekiwanego tomu Chwila ukazały się Rymowanki dla dużych dzieci z wyklejankami Autorki. To w tej książce znalazły się Szymborskiej „moskaliki”, „odwódki” i „lepieje”. Te ostatnie dotyczyły kulinariów: „Lepiej życia zwichnąć oś,/ niż tu skonsumować coś”, „odwódki” — jak sama nazwa wskazuje — alkoholi: „Od bourbona straszna śledziona”, a „moskaliki” odwoływały się do naszej narodowej tradycji literackiej: „Kto zaś o Sarmatach twierdzi,/ że z kimkolwiek im do pary,/ niech się nad nim lud rozsierdzi/ pod plebanią świętej Klary”. Dowcipne? Na pewno. Urocze? Też, ale bez przesady, a z tą przesadą mieliśmy do czynienia. Literacki czy też literaturoznawczy Kraków od przyznania Wisławie Szymborskiej Nagrody Nobla wznosił jej papierowe pomniki czy raczej pomniczki, w uwielbieniu swoim popadając w śmieszność. Ileż w końcu można było się zachwycać tym, że poetka odpala jednego papierosa od drugiego, że nie odmawia kieliszka wódeczki, że bawi się słowami i słowa ją bawią, a mediów nie znosi. I tak na okrągło.

Agnostycyzm z endeckim rodowodem

Urodziła się 2 lipca 1923 roku w wielkopolskim Kórniku. Jej rodzicami byli Wincenty Szymborski, zarządca dóbr hrabiego Zamoyskiego w Zakopanem, i Anna Maria z domu Rottermund (Andrzej Rottermund, dyrektor Zamku Królewskiego w Warszawie, to wnuk siostry matki noblistki). Rodzina mieszkała w Toruniu, a od 1930 roku w Krakowie. Tam też przyszła noblistka chodziła do szkoły podstawowej, a od 1935 roku do Gimnazjum Sióstr Urszulanek.

Ciekawą postacią był ojciec poetki. Miał pięćdziesiąt trzy lata, gdy Wisława przyszła na świat, czterdzieści siedem — gdy się ożenił. W Zakopanem był niezwykle popularną postacią, choć Wisława tej popularności nie doświadczyła. W roku jej narodzin ojciec — z powodu choroby serca — musiał opuścić góry na zawsze i zaczął zarządzać kórnickimi włościami hrabiego Zamoyskiego.

Wisława nie miała trzech lat, gdy ojciec przeszedł na emeryturę. Córce poświęcał odtąd wiele czasu, czytał jej i — podobno — miał odpowiedzi na każde z jej pytań. Na upartego można powiedzieć, że i talent poetycki odziedziczyła po nim, gdyż co nieco, okazjonalnie, rymował. W każdym razie na pewno przejęła po nim zamiłowanie do kart, wiele lat później zarażając swoje krakowskie towarzystwo namiętnością do gry w zmodyfikowaną odmianę remika nazywaną ogonem. Pan Wincenty Szymborski zmarł w 1936 roku, Anna Szymborska, matka poetki, przeżyła męża o dwadzieścia cztery lata.

W „Życiu Literackim” Szymborska ogłosiła kiedyś wspomnienie ze swoich lat szkolnych. Niewątpliwie u urszulanek odebrała staranne wykształcenie, bo była to szkoła nowoczesna, ze światłymi nauczycielami, kładąca nacisk na wychowanie religijne, acz bez przesady. Poetka twierdziła, że codzienny pacierz przed lekcjami i obowiązek uczestnictwa w mszach świętych nie wpłynął na jej późniejszy agnostycyzm (Jerzy Turowicz utrzymywał, że nazwanie poetki ateistką byłoby nieporozumieniem). W każdym razie jej decyzja o świeckim pochówku mówi sama za siebie.

Jeśli chodzi o ojcowskie poglądy, którym Wisława zaprzeczyła całym swoim życiem, to — jeżeli wierzyć słowom córki — w latach trzydziestych odsunął się on od działalności partyjnej. W Narodowej Demokracji ujawniać się zaczęły tendencje faszyzujące, antysemickie i „ojciec już na zebrania nie chodził”. Wcześniej zdobył jednak sławę w zmaganiach z Żydami. W liście do hrabiego Zamoyskiego jego pracowity pełnomocnik donosił: „Żydzi zakopiańscy chodzili ze skargą na mnie do cudotwórcy rabina w Bobowej, prosząc go o radę w wojnie z Zarządem Dóbr, który zmierza do ich zniszczenia”. A było to tak... W 1888 roku tereny zakopiańskie kupił niejaki Jakub Goldfinger, Żyd z Nowego Targu, który na dzień dobry rozkazał wyciąć miejscowe lasy. Transakcję szczęśliwie udało się unieważnić i wtedy Zakopane kupił Zamoyski, ustanawiając Szymborskiego swoim plenipotentem. Ten zorganizował spółkę handlową przyznającą tanie kredyty przemysłowcom polskim (czytaj: katolickim), wybudował dom handlowy „Bazar”, tworząc konkurencję dla handlu żydowskiego. Czego zresztą pan Szymborski w Zakopanem nie robił! To on podpisał deklarację o powołaniu Tatrzańskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego, uruchomił linię kolejową z Chabówki do Zakopanego, zbudował wodociąg i, oczywiście, kościół. Poprowadził też budowę drogi z Zakopanego do Morskiego Oka tak, by komunikacja Spiszu i Orawy mogła się odbywać przez Podhale. Ta sprawa miała wymiar międzynarodowy i zakończyła się konfliktem zbrojnym, tym razem z Węgrami. Rzecz była w tym, by Morskie Oko, na wypadek odzyskania przez Polskę niepodległości, przypadło Polsce. I tak też się stało, mimo że Węgrzy postawili na spornym terenie leśniczówkę i obsadzili ją swoimi żandarmami.

Agitując, podpisując, występując

Wróćmy jednak do noblistki. Okupację hitlerowską przeżyła w Krakowie, gdzie kontynuowała naukę na tajnych kompletach, w 1941 roku zdając maturę. Dwa lata później, by uniknąć wywiezienia do Rzeszy, zatrudniła się na kolei jako urzędniczka. W tym czasie zaczęła pisać pierwsze wiersze i opowiadania. Zadebiutowała w 1945 roku wierszem Szukam słowa, wydrukowanym w trzecim numerze „Walki”, literackiego dodatku do „Dziennika Polskiego”, współredagowanego przez Adama Włodka. Trzy lata później wyszła za niego za mąż (rozwiodła się w 1954 roku).

Podjęła studia na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale nie ukończyła ani polonistyki, ani socjologii, na które się zapisała. Pochłonęło ją życie literackie i praca zawodowa. W latach 1947–1948 była sekretarzem dwutygodnika oświatowego „Świetlica Krakowska”, zajmowała się też ilustrowaniem książek. Coraz więcej publikowała w prasie, złożyła także pierwszy tomik poetycki, który nie został jednak przyjęty do druku. Trudno w to dziś uwierzyć, ale nie spełniał on ponoć wymagań socjalistycznych.

W 1950 roku wstąpiła do PZPR, dwa lata później nakładem „Czytelnika” wydała zbiór wierszy Dlatego żyjemy. Od 1953 roku była członkiem Związku Literatów Polskich. Jeździła w teren, agitując na rzecz Frontu Jedności Narodu. Przez dwadzieścia osiem lat, od 1953 do 1981 roku, była członkiem redakcji „Życia Literackiego”, gdzie na zmianę z Włodzimierzem Maciągiem prowadziła rubrykę Poczta literacka, a następnie ogłaszała felietony pod winietą Lektury nadobowiązkowe. Od 1967 roku była związana z Kornelem Filipowiczem, też pisarzem (zmarłym w 1990 roku).

W ostatniej dekadzie poprzedniego stulecia została obsypana nagrodami: niemiecką Nagrodą im. Goethego, austriacką — im. Herdera, polskiego PEN Clubu, wreszcie — w 1996 roku — Nagrodą Nobla.

Ufność i tym podobne

Gdy w zakopiańskiej „Astorii” dostała wiadomość o przyznaniu jej noblowskich laurów, w pierwszej chwili powiedziała: „I po co wzięłam pióro do ręki?”. Po sztokholmskich uroczystościach poetycko zamilkła aż na sześć lat, a że Koniec i początek, ostatni jej tom przed Nagrodą Nobla, wydany został w 1993 roku, można rzec, że nabierała poetyckiego oddechu przez lat dziewięć! Naprawdę jednak było inaczej, niezależnie od faktu, że poetka — o czym mówiła publicznie — nader często czyniła użytek z kosza do śmieci.

Wiek XX Wisława Szymborska żegnała bez cienia żalu, bo i po czym? W wierszu Schyłek wieku pisała:

Już zbyt wiele się stało,

co się stać miało,

a to, co miało nadejść,

nie nadeszło.

Miało się mieć ku wiośnie

i szczęściu, między innymi.

Strach miał opuścić góry i doliny.

prawda szybciej od kłamstwa

miała dobiegać do celu.

Miało się kilka nieszczęść

nie przydarzyć już,

na przykład wojna

i głód, i tak dalej.

W poważaniu być miała

bezbronność bezbronnych

ufność i tym podobne.

Kto chciał cieszyć się światem,

ten staje przed zadaniem

nie do wykonania.

A z nieszczęściami poetka oswajała się wcześniej. W Minucie ciszy po Ludwice Wawrzyńskiej, bohaterskiej nauczycielce, która zginęła, ratując cudze dzieci z płomieni, wierszu zakatowanym na akademiach i „analizach” przeprowadzanych w szkołach przez „panie od polskiego”, dała wyraz tym samym uczuciom, co po 11 września 2001 roku. I dziwiła się:

Więc, jak to

tak odwyknąć nagle

od siebie?

od porządku dnia i nocy?

od przyszłorocznych śniegów?

od rumieńca jabłek?

od żalu za miłością,

której nigdy dosyć?

Ksiądz Jan Twardowski radził nam: „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą” i wzięliśmy sobie tę radę do serca, powtarzając jako „złotą myśl”, zwłaszcza w okolicy Wszystkich Świętych. Dużo wcześniej, właśnie w Minucie ciszy po Ludwice Wawrzyńskiej, Wisława Szymborska pisała: „Minuta ciszy po umarłych czasem do późnej nocy trwa”. A kończyła wiersz słowami: „Tyle wiemy o sobie,/ ile nas sprawdzono./ Mówię to wam/ ze swego nieznanego serca”.

Malutki los naparstkiem pić

A co przyniosło „sprawdzenie” poetki z Kórnika rodem? Przede wszystkim „odkrycie” jej pierwszych tomów poetyckich: Dlatego żyjemy i Pytania zadawane sobie. A w nich socrealistycznych świadectw tamtego czasu: wierszy o Leninie, Stalinie, Armii Czerwonej. Przypomniano okoliczności jej debiutu w 1945 roku i pierwsze publikacje w „Walce”. Doszukano się reportaży prasowych, takich jak Kolor spraw ważnych, o małym miasteczku Słomniki, w którym przed wojną było ciężko, po wojnie nastąpiły zrozumiałe trudności, ale w przyszłości będzie wspaniale.

W niecały miesiąc po ogłoszeniu werdyktu Akademii Królewskiej Ewa i Stanisław Krajscy wydali książkę Dwie twarze Wisławy Szymborskiej, która odtąd służyła przeciwnikom poetki za lekturę obowiązkową. Ale też nie brakowało głosów, i to wśród najpoważniejszych literaturoznawców, kwestionujących zasadność przyznania Nagrody Nobla autorce Wielkiej liczby. Krzysztof Dybciak pisał wtedy: „Szymborska nie zainicjowała w naszym piśmiennictwie nowych nurtów czy tendencji estetycznych, nie wprowadziła nowych idei, oryginalnego stanowiska światopoglądowego, nie wywołała wielkich dyskusji intelektualnych. W sumie ustępuje więc na pewno Herbertowi, Herlingowi-Grudzińskiemu, Mrożkowi i Różewiczowi, ale chyba też Lemowi i Szczepańskiemu”. Znamienne to zdania, zwłaszcza przeciwstawienie Szymborskiej — Herbertowi. Będzie się ono powtarzać i przypominać podobną opozycję, jaka miała miejsce w Polsce siedemdziesiąt dwa lata wcześniej, gdy Władysław Stanisław Reymont „ukradł” Nobla Stefanowi Żeromskiemu.

Prawdą też jest to, że wydobyte spod warstw kurzu socrealistyczne wierszydła noblistki budziły nie tylko zdumienie, ale także oburzenie. Z tym że pastwienie się nad podobnymi utworami jest raczej zajęciem jałowym. Forma wiersza Szymborskiej napisanego po śmierci Stalina była wielce kunsztowna i z całą pewnością Ten dzień wyróżniał się na tle zbiorowego lamentu PRL-owskich poetów. A Gawęda o miłości ziemi ojczystej, pierwszy wiersz poetki naprawdę popularny, pochodził z socrealistycznego zbioru Pytania zadawane sobie. Starsi na pewno pamiętają te słowa: „Bez tej miłości można żyć,/ mieć serce suche jak orzeszek,/ malutki los naparstkiem pić/ z dala od zgryzot i pocieszeń,/ na własną miarę znać nadzieję...”.

Po latach, w 1991 roku, wyzna: „Należałam do pokolenia, które wierzyło. Ja uwierzyłam. Wypełniałam swoje «wierszowane zadania» z przekonaniem, że robię dobrze. Było to najgorsze doświadczenie w moim życiu”.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki