56,00 zł
Sylwetki ponad trzydziestu dwudziestowiecznych pisarzy polskich – m.in. Sławomira Mrożka i Zofii Kossak, Stanisława Lema i Stefana Kisielewskiego, Aleksandra Wata i Marii Kuncewiczowej – złożyły się na „Klątwę sprzeczności” Krzysztofa Masłonia. Dopełnia ona, choć nie wyczerpuje, tematykę podjętą przez autora w jego wcześniejszych, wydanych również przez oficynę Zysk i Ska, książkach: „Od glorii do infamii” (2015) i „W pisarskim czyśćcu” (2017). Razem przedstawiają one obraz literatury, która w, zdawałoby się, wyjątkowo niesprzyjających okolicznościach, poddana oddziaływaniu straszliwych totalitaryzmów, sprostała wymaganiom swojego czasu.
Półwiecze miedzy 1939 a 1989 rokiem okazać się jednak miało trudną próbą charakterów dla samych ludzi pióra, dla każdego z nich z osobna. Nie wszyscy zdali ten egzamin.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 361
Wiek XX — stulecie dwóch straszliwych totalitaryzmów: komunistycznego i hitlerowskiego — dla literatury polskiej okazał się czasem wyjątkowo owocnym. W dwudziestoleciu po odzyskaniu przez Polskę niepodległości ujawniły się talenty pisarskie na skalę ani wcześniej, ani później niespotykaną; druga wojna światowa spowodowała niepowetowane straty, także w literaturze, ale sprawiła, że pisarze w obliczu tak wielkiej klęski materialnej i duchowej pojęli wagę słowa oraz znaczenie spraw, o których chcieli i musieli pisać, bo tak im dyktował wewnętrzny imperatyw; zniewolenie komunistyczne nałożyło literatom knebel cenzorski, wywołując u części z nich naturalny odruch buntu, u innych zaś doprowadzając język do ezopowej perfekcji. A dokonany na skutek wojny podział na literaturę krajową i emigracyjną, wbrew pozorom, nie przyniósł samych szkód, gdyż autorzy z jednej i drugiej strony żelaznej kurtyny bardzo uważnie patrzyli sobie na ręce.
Półwiecze między 1939 a 1989 rokiem było także czasem niezwykle trudnej próby charakterów. W zbiorowości ludzi pióra jedni zdali ten egzamin, inni go oblali, choć pozostawili po sobie niezgorsze, czasami nawet wybitne dzieła. Za życia dostawali za nie nagrody, podczas gdy innych skazywano na milczenie, w skrajnych wypadkach wzmacniane wyrokiem sądowym, bywało, że drakońskim. Ale, cytując Czesława Miłosza, spisane zostały ich czyny i rozmowy i po latach spotkała ich za to chwała lub potępienie. Tak właśnie: Od glorii do infamii zatytułowałem wydaną w 2015 roku książkę przedstawiającą trzydzieści jeden sylwetek dwudziestowiecznych pisarzy polskich, między innymi Jarosława Iwaszkiewicza i Jana Lechonia, braci Mackiewiczów i Marka Hłaskę, Gustawa Herlinga-Grudzińskiego i Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego, Melchiora Wańkowicza i Stanisława Rembeka. Miłosza, oczywiście, również.
I tak jak w pierwszym zbiorze zachowałem względną równowagę między pisarzami krajowymi i emigracyjnymi, w drugim tomie pisarskich sylwetek pośród trzydziestu dwóch zdecydowaną większość stanowili „krajowcy”, a wśród nich Wisława Szymborska i Agnieszka Osiecka, Zbigniew Herbert i Tadeusz Konwicki, Jarosław Marek Rymkiewicz i Marek Nowakowski. Ale i Marian Hemar czy Mieczysław Grydzewski.
Wciąż jednak nie mogło być mowy o w miarę pełnej prezentacji dwudziestowiecznej literatury polskiej, dlatego też we wstępie do W pisarskim czyśćcu, bo tak zatytułowałem tamten wydany w 2017 roku tom, wymieniałem tych, którzy bezwzględnie powinni zostać uwiecznieni w podobnej publikacji: Witolda Gombrowicza i Sławomira Mrożka, Aleksandra Wata i Stanisława Lema.
Czytelnicy znajdą ich sylwetki, obok dwudziestu dziewięciu innych, w tomie Klątwa sprzeczności, który ukazuje się teraz, jak poprzednie nakładem Wydawnictwa Zysk i S-ka. A że w kolejce czekają jeszcze, z tych największych, między innymi Maria Pawlikowska-Jasnorzewska i Krzysztof Kamil Baczyński, już dziś zapowiem tom czwarty sylwetek pisarzy polskich XX wieku. Wprawdzie, jak mawiają Rosjanie, Boh trojcu lubit, ale kto powiedział, że tetralogia musi być gorsza od trylogii. No chyba, że chodzi o Sienkiewicza…
Prawie wszystkie teksty umieszczone w Klątwie sprzeczności miały swój pierwodruk w miesięczniku „Historia do Rzeczy”, gdzie ich pierwszym czytelnikiem był — zmarły, niestety, w tym roku — redaktor Maciej Rosalak. Winny mu jestem wdzięczność, tak jak serdecznie dziękuję w tym miejscu Janowi Grzegorczykowi i Tadeuszowi Zyskowi, edytorom tego mojego, na pewno bardzo osobistego, obrazu dwudziestowiecznej literatury polskiej. Literatury, która w arcytrudnych okolicznościach w wielu wypadkach potrafiła się obronić i sprostać wyzwaniom swojego, choćby i podłego, czasu. Obawiam się, że nie da się tego powiedzieć o rodzimym piśmiennictwie obecnej doby.
Witold Gombrowicz (1904–1969)
Uważał się, bezwarunkowo, za geniusza, a że świat stosunkowo opornie przyjmował to do wiadomości, to jedynie dlatego — jak pisał — „żem pochodził z kraju szczególnie obfitującego w istoty niewyrobione, poślednie, przejściowe, gdzie na nikim żaden kołnierzyk nie leży, gdzie nie tyle Smęt i Dola, ile Niezguła z Niedojdą po polach snują się i jęczą”. Trudno w pisarzu z takiego kraju doszukiwać się geniuszu.
Stało się wszakże, że to właśnie w tym kraju, w upośledzonej ojczyźnie owego pisarza, uznano go za alfę i omegę, krynicę mądrości wszelakiej, a jak kto chce, to i wieżę z kości słoniowej. Nawet ci nieliczni, którzy zachowywali umiar w entuzjazmie wobec tego, co pióro jego wieczne na świat wydało, a i co on sam orzekł albo i nie orzekł, plackiem padali przed Gombrowiczowskością. Bo też niezależnie od wszystkich sensownych uwag krytycznych na temat jego poszczególnych utworów, a przede wszystkim niezależnie od totalnego unicestwienia Kronosa, zdaniem, na przykład, Andrzeja Horubały jest Gombrowicz największym pisarzem XX wieku. I już. A jego Dziennik to „literackie arcydzieło, niezwykle kunsztownie zorganizowana wypowiedź artystyczna, nowatorska narracyjnie, arcymistrzowsko wykorzystująca język polski, przynosząca kapitalne refleksje o świecie, literaturze, Polsce, egzystencji…”.
Całkowicie zgadzam się, że Kronos jest nieporozumieniem, dziełkiem — znów zacytuję Horubałę — „smutnym, w dodatku, miejscami, obleśnym”. Ale czy naprawdę musimy bić pokłony przed Dziennikiem? Wojciech Tomczyk, który w swoim pisarstwie zmagał się z Gombrowiczem, i to wielokrotnie, ze szczególnym uwzględnieniem Ferdydurke, sławny Gombrowiczowski zapis: „Poniedziałek — ja, wtorek — ja, środa — ja, czwartek — ja” zderzył z inną znaną „deklaracją ideową” — Edwarda Stachury: „Czas umarł na czas. Ja umarło na ja. Nie ma ja. Się jest. Się jest się. Się jest duch. Się jest nikt” i dopowiedział (w „Teologii Polskiej Co Tydzień” 37/2016), co następuje: „Te dwa cytaty opisują, nawet z pewnym naddatkiem, horyzonty i strategie współczesnej polskiej prozy. Przy tak określonych celach i środkach nie są potrzebne żadne lekarstwa, nawet aspiryna. Nie mówiąc o pigułkach Murti-Binga. Przecież samym sobą można się zabawiać całe życie, a słowem się wysławiać drugie tyle”.
Co do mnie, powiem tu najwyraźniej, jak mogę: za najważniejsze dzienniki w literaturze polskiej zeszłego wieku uważam Dziennik pisany nocą Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, a w dalszej kolejności Dzienniki Marii Dąbrowskiej wsparte, przy dziesiątkach zastrzeżeń, Dziennikami Stefana Kisielewskiego. Gombrowicz jest dla mnie autorem Trans-Atlantyku i Ślubu. Żal mi kolejnych roczników młodzieży, której bynajmniej nieprzekonani co do racji głoszonych prawd poloniści wmawiają, że ma kochać Gombrowicza i zachwycać się Ferdydurke, a jak już się młodzi pozachwycają tak, że ze szczęścia womitować będą, niechaj sięgną do Dzienników. Tylko z czcią należną, na kolanach. A w życiorys naszego Geniusza niech lepiej się nie wczytują, a może inaczej — niech czytają, ale pod kierunkiem światłych przewodników, bo inaczej będzie bieda.
Ze stosunkowo niedawno wydaną, pierwszą (!) biografią twórcy Ferdydurke, pióra Klementyny Suchanow, radziłbym uważać. Autorka, oczywiście, „nasz człowiek” jak najbardziej, bojowniczka o prawa kobiet i innych uciskanych mniejszości, wsławiona atakiem jajami na limuzyny prezydenckie, a jednak i pod jej piórem życiorys Witolda Gombrowicza nie przypomina żywotów świętych. Oj, nie.
World Illustrated/Photoshot
Uważał się, bezwarunkowo, za geniusza, a że świat stosunkowo opornie przyjmował to do wiadomości, to jedynie dlatego — jak pisał — „żem pochodził z kraju szczególnie obfitującego w istoty niewyrobione, poślednie, przejściowe, gdzie na nikim żaden kołnierzyk nie leży, gdzie nie tyle Smęt i Dola, ile Niezguła z Niedojdą po polach snują się i jęczą”. Trudno w pisarzu z takiego kraju doszukiwać się geniuszu.
Znamienne są pod tym względem notatki Kazimierza Ryttla, jego kolegi z pracy, „starszego, wypróbowanego urzędnika, który w latach pięćdziesiątych na terenie Argentyny, Urugwaju i Paragwaju piastował urząd, a raczej funkcję inspektora szkół polskich”. Że niespecjalnie lubił Gombrowicza, to więcej niż pewne, pisarz za nim też nie przepadał. Ale notes Ryttla, obok zarejestrowania rozmaitych nietypowych zachowań autora Trans-Atlantyku, zawiera teksty wręcz zdumiewające. Oto zapiski z marca 1953 roku (cytuję za Klementyną Suchanow):
Wtorek, 3 marca
(…) Gombrowicz, na skutek mojej radości z beznadziejnego stanu zdrowia Stalina: „Oj, wy, Polaczki, Polaczki, nie wiecie, co świat i ludzkość traci z odejściem tego największego geniusza”.
Twierdzi o moralności tego zbrodniarza.
Napoleon był zerem w porównaniu ze Stalinem.
Czwartek, 5 marca
Gombrowicz zamęcza mnie wielkością i niemal świętością Stalina.
Powołuje się na notatki (obrzydliwe) z prasy i rozczula się, że miliony stoją na mrozie i opłakują niechybną śmierć tego najszkaradniejszego dyktatora.
Ten zbrodniarz, który mordował najbliższych przyjaciół, jest w pojęciu Gombr. skarbem niezastąpionym.
Piątek, 6 marca
Wielki złoczyńca i geniusz zła, Stalin, zdechł wczoraj wieczorem i nie cierpiał.
Poniedziałek, 9 marca
Gombrowicz doprowadza mnie do szaleństwa, rozwodząc się o wielkości i moralności Stalina.
Że to celowe prowokacje? Ależ oczywiście, tylko że czy z tego powodu mamy przejść nad nimi do porządku dziennego? „W całej cyrkowej czasem grze Gombrowicza jedna rzecz jest dla niego sprawą zawsze poważną: literatura. Poświęca się jej w całości i mimo licznych «dowcipasów» i «podszczypywań» rodaków nie ma kompleksów co do swojej wartości. Zdaje sobie sprawę, że jest urodzony nie w tym języku i nie pod tą co trzeba szerokością geograficzną, ale nie krępuje się, by postawić sprawę jasno: jest geniuszem”.
Uwierzy w to wielu jego wyznawców, głównie w tym samym kraju o nie tej co trzeba szerokości geograficznej. Reszta z tego „geniuszu” niewiele sobie robi.
Cały pobyt w Argentynie znaczony jest jego przygodami homoseksualnymi. Kobiet nie ma, a te, które są, wykorzystuje do zabezpieczenia swoich spraw życiowych, ktoś w końcu musi (powinien?) mu ugotować obiad, ktoś inny podreperować złachaną nieco garderobę.
A do literatury, uściślijmy — literatury polskiej, przywrócił go Jerzy Giedroyc i „Kultura”, gdzie drukował swój sławny potem Dziennik. Do literatury światowej wprowadził go Konstanty Jeleński, zakochany w nim i w jego pisarstwie, a dysponujący wpływami, o których innym ani się śniło. Nie tylko dlatego, że tak samo jak Gombrowicz był homoseksualistą. Ale dlatego też.
Argentynę opuścił Gombrowicz w kwietniu 1963 roku, po bez mała ćwierćwieczu spędzonym poza Europą. Zadecydowało o tym przyznanie mu przez Fundację Forda rocznego stypendium na pobyt w Berlinie Zachodnim. Wcześniej jednak pojechał do Paryża, gdzie pierwsze kroki skierował, naturalnie, do Maisons-Laffitte, do swojego wydawcy. Spośród mieszkańców domu „Kultury” osobiście sprzed wojny znał jedynie Józefa Czapskiego. Giedroycia wcześniej nie widział na oczy. Spotkanie ponoć tak wyglądało: „Ukazuje mi się Giedroyc. Ja się ukazuję Giedroyciowi.
On: — Cieszę się, że pana widzę… Ja: — Jerzy, bój się Boga, chłopie, nie będziesz przecie mówił «pan» komuś, z kim od lat jesteś w listach na «ty». On: — Hm… hm… a tak… no, cieszę się rzeczywiście, że przyjechałeś. Ja: — Co za domek! Przyjemnie spojrzeć! On: — Dosyć przestronnie i wygodnie, dobre warunki pracy… Ja: — Jerzy, słowo honoru ci daję, wyskoczyłem już na Mickiewicza, to poza dyskusją, ludziom głos się łamie, gdy mówią ze mną przez telefon. On: — Hm… ja Mickiewicza nie bardzo lubię…”. Zabawny obrazek, ale już całkiem serio relacjonował Giedroyc Herlingowi, że Gombrowicz „jest bardziej sympatyczny, niż można było przypuszczać”. Z przymrużeniem oka udawali zresztą przed sobą Litwinów.
I oto nie minęło znów tak wiele czasu, gdy Gombrowicz — po wykorzystaniu berlińskiego stypendium — zapuka ponownie do drzwi w Maisons-Laffitte, Giedroyc przyjmie go wprawdzie, ale tylko na tydzień, zdecydowanie odmawiając dalszej gościny. Poważnie strapionego pisarza, który naprawdę nie wie, gdzie się podziać, ratuje dopiero Jeleński, lokując Gombrowicza w niedalekim od Paryża opactwie Royaumont. To tam spotka kanadyjską studentkę, Ritę Labrosse, która zostanie towarzyszką jego życia, a pół roku przed śmiercią Witolda — pobiorą się. To jednak dalsza historia, teraz wróćmy do Berlina i sprawy, która w istocie zadecydowała o dalszym losie pisarza, między innymi i o tym, że nigdy nie przyjechał do Polski (choć w jego sprawach przyjeżdżała nad Wisłę Rita).
Otóż tak fatalnie miało zaciążyć na jego życiu spotkanie 21 lipca 1963 roku z Barbarą Witek-Swinarską, żoną (bardziej nominalną niż rzeczywistą, gdyż małżonek, znany reżyser, był homoseksualistą) Konrada Swinarskiego. Ich rozmowa w kawiarni, dotycząca — najogólniej mówiąc — Polaków i Niemców i ich relacji wojennych, zakończyła się awanturą. Nic by w tym nie było szczególnego, gdyby nie fakt, że rozmówczyni Gombrowicza była współpracowniczką peerelowskiej Służby Bezpieczeństwa i z berlińskiego spotkania sporządziła szczegółowy raport, który wykorzystano do rozpętania w kraju antygombrowiczowskiej kampanii. Końcową wymianę słów z pisarzem opisała następująco:
— Znał pan kiedykolwiek Niemców?
— Znałem. W Argentynie.
— Towarzysko.
— I widzę, jak się teraz tutaj zachowują. Mam dla Niemców jako narodu wielki szacunek.
— Pana wiedza o Niemcach jest niepełna.
— Myśli pani o okupacji.
— Tak.
— To wasza wiedza jest niepełna. Człowiek, który cierpi, nie może patrzeć obiektywnie i nie ma odpowiedniego dystansu.
— I słusznie. Nie wolno mieć dystansu do 5 milionów zabitych.
— Wy stale w nieskromny sposób chełpicie się tą cyfrą. Widać, że na temat okupacji nie macie nic innego do powiedzenia. Niemcy zabijali, bo tak im nakazywała ich moralność. To jest tragiczne. Ja patrzę z perspektywy i dlatego ogarniam całość. Pani widziała tylko mały wycinek, czyli okupację, a ja…
— …Pan patrzył z drugiej półkuli.
— Tak. I dlatego ja, a nie wy, mam słuszność, bo umiem popatrzeć na zimno, z dystansem, bo ogarniam. Polacy są zaściankowymi nacjonalistami z urodzenia i z przekonania. Ten nacjonalizm to między innymi brak spojrzenia na siebie i nieumiejętność spojrzenia na innych. I ta polska skłonność do przesady. To tylko u was opowiada się o okropnościach, jakie się działy podczas wojny. (…) Dystans. Dystans. Tego wam brak.
Sprostowanie Gombrowicza, odnoszące się głównie do tego, że jego rozmowa ze Swinarską miała charakter prywatny i nie była wywiadem, ukazało się za późno, wyprzedzone przez całą serię artykułów, już nie tylko tej jednej autorki, odsądzającej Gombrowicza od czci i wiary. Na domiar złego zdążył później udzielić, już naprawdę, wywiadu Wolnej Europie, w którym powiedział między innymi, że kiedy pisze książkę, to „nie jest Polakiem ani Chińczykiem. Ja jestem Gombrowicz” i zupełnie nieważne jest, gdzie mieszka. W kraju nie tylko komunistyczni propagandyści, ale choćby znany mu pisarz starszej daty, Ludwik Hieronim Morstin, odmawia mu miana pisarza. A Hamilton (Jan Zbigniew Słojewski) stwierdza wprost, że dla niego nie do przyjęcia jest już sam fakt, że Gombrowicz z Ameryki Południowej przyjechał właśnie do Berlina. I to Zachodniego! Ma to fundamentalne znaczenie, gdyż Maria Dąbrowska zapytana później przez Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, jak jej dezaprobatę dla przyjęcia przez Gombrowicza stypendium do Berlina Zachodniego pogodzić z goszczeniem jej przez Związek Pisarzy NRD, odrzekła, że to inne sprawy, „których wy, emigranci, nie jesteście w stanie zrozumieć”.
Afera rozpętana przez Swinarską była na swój sposób zdumiewająca; w końcu nawet ci najbardziej oburzeni znali już wydany w kraju, jak najbardziej oficjalnie — w trakcie krótkiej odwilży po 1956 roku — Trans-Atlantyk, a w nim mogli przeczytać słowa występującego w powieści pod własnym nazwiskiem Gombrowicza, żegnającego statek odpływający po wybuchu wojny z Argentyny już nie do Polski, lecz do Anglii: „A płyńcież wy, płyńcie Rodacy do Narodu swego! Płyńcież wy do Narodu waszego świętego, chyba Przeklętego! Płyńcież do Stwora tego św. Ciemnego, co od wieków zdycha, a zdechnąć nie może! Płyńcież do Cudaka waszego św., od Natury całej przeklętego, co wciąż się rodzi, a przecież wciąż Nieurodzony! Płyńcież, płyńcież, żeby on wam ani Żyć, ani Zdechnąć nie pozwalał, a na zawsze was między Bytem i Niebytem trzymał. Płyńcież do ślamazary waszy św., żeby was ona dali Ślimaczyła (…) Płyńcież do Szaleńca, Wariata waszego św., ach chyba Przeklętego, żeby on was skokami, szałami swoimi Męczył. Dręczył, was krwią zalewał, was Rykiem swym ryczał, wyrykiwał, was Męką zamęczał Dzieci wasze, żony, na Śmierć, na Skonanie sam konając w konaniu swoim Szału swojego wasz Szalał, Rozszalał!”.
Na Chrobrym, którym do Argentyny przypłynął w 1939 roku, dzielił kajutę z innym polskim pisarzem, Czesławem Straszewiczem, później autorem świetnej książki Turyści bocianich gniazd. Ten, na wieść o wojnie, powrócił do Europy, wstąpił do Wojska Polskiego, był u generała Maczka, szkolił żołnierzy, by do Ameryki Południowej wrócić, ale dopiero w roku 1944. Witold Gombrowicz zaś do podboju Argentyny zabrał się z całą powagą, przygotowując do wygłoszenia w Teatro del Pueblo w Buenos Aires (co nastąpiło 28 sierpnia 1940 roku) odczytu Doświadczenia i problemy Europy najmniej znanej. Mówił po hiszpańsku, którego to języka jeszcze nie opanował, „z rażącym akcentem i w okropnym stylu” — jak zapamiętano wydarzenie. Gombrowicz utrzymywał, że zastanawiał się w tym wykładzie, „w jaki sposób fala barbarzyństwa, która nawiedziła centralną i wschodnią Europę, może być wykorzystana dla rewizji podstaw naszej kultury”. Może i tak, ale po Gombrowiczu odzywali się głównie antypolsko nastawieni komuniści, zarzucając sanacyjnej Polsce faszyzm, i cała impreza odebrana została jako coś w rodzaju antypolskiego wiecu, co Gombrowiczowi sławy raczej nie przyniosło, za to w środowisku polskim uznany został za czarną owcę.
W tej sytuacji praca urzędnika w Banco Polaco, którą otrzymał dzięki wstawiennictwu żony prezesa Juliusza Nowińskiego, była dla niego błogosławieństwem, szczególnie że w banku głównie się nudził. Niemniej pisywał rozpaczliwe listy, przedstawiając swoje położenie w tonacji martyrologicznej, a do Nowińskiego mając pretensje, że rozmyślnie źle go traktuje.
Schyłek życia spędza Gombrowicz we Francji, w Vence u boku o młodszej o ponad trzydzieści lat Rity. Ślub wezmą 28 grudnia 1968 roku. On umrze 25 lipca roku następnego, 1969. Nie doczeka ogłoszenia w owym roku nazwiska laureata literackiego Nobla, na którego liczył, choć niejednokrotnie od tego się odżegnywał. Dostanie go Samuel Beckett, jemu musiała wystarczyć też ceniona międzynarodowa nagroda wydawców Prix Formentor, przyznana w 1967 roku. Rita Gombrowicz została kuratorką jego twórczości, dbając o dobre imię pisarskie męża, o odpowiednie prezentowanie jego dzieł, wreszcie dokładając starań, by nie poszedł w zapomnienie.
Ich pożycie to zupełnie inna sprawa. Historia ich specyficznego związku obejmuje i aborcję, jakiej dokonała, i jej zdradę, którą Gombrowicz — nieoczekiwanie — dość ciężko przeżył. Na dobrą sprawę jedynie jego związek z Ritą przynosi niezbite dowody na to, że nie był wyłącznie homoseksualistą. Po lekturze Kronosa o jego erotycznych podbojach możemy mieć zresztą jak najgorsze mniemanie. Przynosiły mu upokorzenia, choroby weneryczne, kłopoty finansowe, a także przeżycia, które, jak się zdaje, wyrzucić chciał ze swej pamięci.
Jego twórczość to jeden wielki ciąg opowieści o zniewoleniu przez sytuacje, w jakich się znajdujemy. I o konwencjach, które zwalczamy, posługując się niczym innym, a konwencjami właśnie. W jego życiu najwięcej było pozerstwa, w książkach jadu. I taki jest jego tytuł do wielkości.
Aleksander Wat (1900–1967)
Przyszedł na świat 1 maja 1900 roku w Warszawie. Jego najsłynniejsza książka, powstała na podstawie rozmów, jakie przeprowadził z nim Czesław Miłosz, otrzymała tytuł Mój wiek, ale stu lat Aleksander Wat — bo to o niego chodzi — nie przeżył. Zmarł sporo wcześniej, mocno schorowany, w roku 1967. A jednak wspomniany tytuł został dobrany wyjątkowo trafnie. Był bowiem Wat jakże charakterystycznym dziecięciem XX wieku. Epoki totalitaryzmu.
To Adam Ważyk twierdził, że nigdy nie spotkał kogoś tak zdezintegrowanego, jak Aleksander Wat.
— Czy pan też tak go zapamiętał? — zapytałem w 1997 roku Czesława Miłosza.
— Na podstawie tego, co mówił Ważyk — odpowiedział noblista — można byłoby wyobrazić sobie postać o latających oczach, jakiegoś neurotyka, z którym trudno rozmawiać. Nic podobnego nie było. Aleksander Wat łączył w sobie niesłychaną ilość sprzeczności XX wieku. Miał wszelkie dane, by te sprzeczności się w nim zalęgły. Był bardzo inteligentny, pochodził z intelektualnej rodziny żydowskiej, wychowywał się w Warszawie, czyli mieście na wschodzie Europy, gdzie toczyły się niesłychane walki ideologiczne między stalinowcami a trockistami.
To ostatnie zdanie brzmi tak, jakby zostało wyjęte z bajki o żelaznym wilku, a jednak Miłosz utrzymywał — co prawda śmiejąc się przy tym — że te walki ideologiczne to były bardzo poważne boje. I opowiadał dalej: „Wat był wychowany ateistycznie, ale służąca, ukochana niania, prowadzała go do kościoła, tak że on nasiąknął liturgią katolicką [? — przyp. K.M.]. Następnie został komunistą, nie partyjnym wprawdzie, ale bardzo gorliwym. Rzeczywiście, miał znajomych i wśród stalinistów, i między trockistami. No a potem przyszło doświadczenie sowieckie we Lwowie, czyli Wielki Strach. Dalej już w skrócie: więzienia, deportacja, pobyt w Kazachstanie, jednym słowem, bardzo dobre wychowanie, w sensie wszystkich możliwych sprzeczności. Takie wychowanie, jakiego najbardziej nawet dialektycznie usposobieni zachodni Europejczycy mieć nie mogli”.
Ojcem przyszłego futurysty był Mendel Michał Chwat, matką Rozalia z Kronsilberów. Miał sześcioro rodzeństwa: Aron zginął w Treblince, Dawida rozstrzelali hitlerowcy w Warszawie, Moryc przeżył, jeszcze przed wojną wyemigrował do Belgii, Ewa zmarła na tyfus w 1931 roku, Czesława przeżyła, podobnie jak najbardziej z rodzeństwa znana — aktorka Seweryna Broniszówna. Matka poety umarła przed wojną, ojciec już pod okupacją niemiecką, też śmiercią naturalną.
Pierwszym językiem przyszłego autora Ciemnego świecidła był w gruncie rzeczy… rosyjski. Do 1915 roku uczył się bowiem w szkole rosyjskiej, dopiero potem przenosząc się do polskiego Gimnazjum Klasycznego im. Rocha Kowalskiego, gdzie zdał maturę w roku 1918. Następnie studiował filozofię na Uniwersytecie Warszawskim, dając się poznać jako poeta futurysta. Używał jeszcze wtedy nazwiska Chwat, w skróconej wersji spopularyzowanego wraz z edycją napisanego prozą poematu o wielce skomplikowanym tytule: Ja z jednej strony i Ja z drugiej strony mego mopsożelaznego piecyka.
Futuryzm go stosunkowo szybko znudził, za to zdecydowanie bardziej zainteresował komunizm. W 1929 roku współorganizował „Miesięcznik Literacki”, zostając jego redaktorem. Był nim do końca pisma, które zamknięto w 1931 roku wraz z redaktorami. O warunkach, w jakich odbywali karę, i koszach z delikatesami przysyłanymi do celi przez Wieniawę krążą legendy, a jest faktem, że trzy miesiące Wat wówczas przesiedział, na Dzielnej i na Mokotowie. Był wtedy od czterech lat żonaty (z Pauliną Lewówną) i dopiero co urodził się jego jedyny syn, Andrzej. Nawiasem mówiąc, komunizujący Wat ślub wziął w synagodze, czym jednak nie zjednał do końca teścia, który poskąpił córce posagu.
Po wyjściu z więzienia Wat znalazł zatrudnienie w renomowanej firmie wydawniczej Jana Gebethnera, zostając szefem literackim tej oficyny. Współpracował z wieloma pisarzami, doskonalił też swoje umiejętności przekładowe, a tłumaczył z kilku języków: rosyjskiego (Bracia Karamazow Dostojewskiego!), angielskiego, francuskiego, niemieckiego. Nie zaniedbywał również swojej twórczości, pisania wierszy i opowiadań.
Po wybuchu wojny Wat z rodziną przedostał się do Lwowa. Tam w listopadzie 1939 roku podpisał oświadczenie „Polscy pisarze witają zjednoczenie Ukrainy”, akceptujące aneksję wschodnich ziem Rzeczypospolitej i wyniki urządzonych na tych terenach przez Sowietów „wyborów”. Wraz z nim „witali” to „zjednoczenie” między innymi Boy, Broniewski, Kuryluk, Lec, Ważyk… W nagrodę wszedł do komitetu organizacyjnego „nowego”, w pełni zależnego od okupantów, Związku Pisarzy. A moskiewska „Litieraturnaja Gazieta” wydrukowała mu, w grudniu 1939 roku, ni to artykuł, ni donos Polscy pisarze sowieccy. „Jesień 1939 roku — bredził w nim — była ostatnią jesienią autokratycznej Polski uciskającej klasy i narody. Tej jesieni nie tylko lewicowi, ale wszyscy uczciwi pisarze uciekli od hańby i niesławy swojego kraju, stając się «uciekinierami w socjalizm», jak powiedział poeta S. Kirsanow”.
Zatrudnienie znalazł w „Czerwonym Sztandarze”, gdzie głównie — co chyba szczerze relacjonował potem w wywiadzie rzece, jaki przeprowadził z nim Czesław Miłosz (Mój wiek) — trząsł się ze strachu o życie swoje i najbliższych, żony i syna. Wykonywał obowiązki redakcyjne, składał samokrytyki, odcinał się od popełnianych przed wojną błędów. Nie na wiele się to zdało.
23 stycznia 1940 roku w lwowskiej restauracji Aronsona, po wieczorze autorskim Leona Pasternaka, NKWD aresztowało grupę polskich pisarzy: Władysława Broniewskiego, Tadeusza Peipera, Anatola Sterna, Juliusza Balickiego, Wojciecha Skuzę, Aleksandra Wata. Ten ostatni już na miejscu został tak silnie uderzony, że stracił przytomność. Cała akcja była wcześniej zaplanowana; tego samego dnia, a właściwie tej samej nocy uwięziono również Teodora Parnickiego i Wacława Grubińskiego. Kilka dni później w „Czerwonym Sztandarze”, w obrzydliwym artykule Kolskiego, Wat został nazwany „trockistowską kanalią”. We Lwowie siedział cela w celę z Broniewskim, który w śledztwie zachowywał się godnie, wykazując wielką odwagę. Tej, do czego się przyznawał, zabrakło wówczas zrozpaczonemu Watowi. Ale znalazł w sobie tyle siły, by w 1943 roku, po „zaliczeniu” więzień w Kijowie i Moskwie, na zsyłce w Kazachstanie odmówić przyjęcia sowieckiego paszportu, za co zapłacił kolejnym więzieniem.
Na przesłuchaniach przez NKWD spotkać miał, jak utrzymywał, szatana. Zwrócił się wtedy do Boga, choć — powiadał — jeszcze nie wierzył, że uwierzy. Siedząc w więzieniu na Zamarstynowie, nie znając modlitw, powtarzał średniowieczne hymny.
Na wschodzie przeżył gehennę zwielokrotnioną troską o żonę i syna, też wywiezionych ze Lwowa w deportacji z kwietnia 1940 roku. Dane im było w 1942 roku połączyć się w Ałma-Acie. Do Polski wrócili dopiero po wojnie i to nie od razu. W styczniu 1946 roku na łamach „Kuźnicy” upomniał się o swego starego przyjaciela Adam Ważyk, nie wszechmocny może, ale mający duże możliwości. Zaapelował do Ministerstwa Kultury, by pomogło wydobyć Wata z Kazachstanu, uruchomił w tej sprawie również ambasadę polską w Moskwie i, osobiście, Wandę Wasilewską. Akcja zakończyła się pomyślnie i już w następnym roku Ważyk pospołu z Watem namawiali w Paryżu Andrzeja Bobkowskiego, żeby jeśli już uparł się, by nie wracać do kraju, to chociaż pisał do „Odrodzenia”. Autor Szkiców piórkiem odmówił.
Andrzej Szypowski/East News
Aleksander Wat łączył w sobie niesłychaną ilość sprzeczności XX wieku. Miał wszelkie dane, by te sprzeczności się w nim zalęgły. Był bardzo inteligentny, pochodził z intelektualnej rodziny żydowskiej, wychowywał się w Warszawie, czyli mieście na wschodzie Europy, gdzie toczyły się niesłychane walki ideologiczne między stalinowcami a trockistami. Na zdjeciu od lewej: Tadeusz Borowski, Leon Kruczkowski, Aleksander Wat, Adam Ważyk, Edmund Osmańczyk.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki