Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
28 osób interesuje się tą książką
Najbardziej niesławna bostońska femme fatale spotyka niebezpiecznie łagodnego Anglika, który przysiągł, że nigdy się nie ożeni.
Emmabelle Penrose nie prosiła nikogo o pomoc, a już na pewno nie potrzebowała mężczyzny. Wszystko szło zaskakująco dobrze do momentu, gdy zdecydowała, że chce mieć dziecko.
Devon Whitehall zapewniłby jej najwyższej klasy DNA, bezpieczeństwo finansowe i brytyjskie tytuły królewskie. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że – tak jak ona – nie zamierza się z nikim wiązać. Devon oferuje swoje usługi – nasienie i zaangażowanie w przyszłe życie dziecka.
Historia, która zaczyna się niewinnie, szybko się komplikuje. Kłamstwa i mroczna przeszłość nie dają o sobie zapomnieć.
Otoczeni przez chaos, Emmabelle i Devon muszą stawić czoła okropnej prawdzie – jednak są zdolni do miłości.
Co gorsza, mogą ją czuć do siebie nawzajem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 394
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Mojemu bratu, który nigdy tego nie przeczyta. Skończyli mi się adresaci dedykacji, więc tak wyszło.
Rake (ang.)
– hulaka, bon vivant; dawniej: libertyn.
Ze względów fabularnych pozwoliłam sobie na pewną dozę licentia poetica w odniesieniu do kwestii majątkowych w łonie brytyjskiej rodziny królewskiej.
Należy również zaznaczyć, że rody Whitehallów i Butchartów nie noszą obecnie tytułów szlacheckich.
To, co najpiękniejsze i najcenniejsze w życiu, czasem pojawia się w koronie cierniowej.
– SHANNON L. ADLER
Najsłynniejsza femme fatale Bostonu spotyka godnego siebie przeciwnika w osobie niebezpiecznie łagodnego Anglika, który poprzysiągł nigdy się nie ożenić.
Emmabelle Penrose szła przez życie bez zbędnego balastu w postaci mężczyzny, dopóki nie postanowiła zajść w ciążę.
Devon Whitehall ma metr dziewięćdziesiąt, pierwszorzędne DNA, kasy jak lodu i brytyjski tytuł szlachecki. A co najważniejsze, podobnie jak ona jest zatwardziałym przeciwnikiem małżeństwa.
Propozycja Devona oferującego swoje usługi reprodukcyjne i nie tylko takie spada Emmabelle jak dar z nieba.
Ale to, co zaczyna się jako czysto biznesowy układ, szybko przemienia się w pajęczynę kłamstw, skrzętnie skrywanych sekretów i mrocznej przeszłości.
W środku tego chaosu Emmabelle i Devon muszą się zmierzyć ze straszną prawdą: oboje są zdolni do miłości.
Co gorsza, możliwe, że uczucie między nimi właśnie się rodzi…
OSTRZEŻENIE: powieść zawiera sceny molestowania i przemocy wobec dzieci, które wrażliwsi czytelnicy mogą uznać za drastyczne. Zamiarem autorki nie jest jednak wzbudzanie kontrowersji czy obrażanie czyichś uczuć.
Alibi / Empara Mi
Obedear / Purity Ring
Under My Thumb / The Rolling Stones
Toy / Young Fathers
Red / Everybody Loves an Outlaw
ZARĘCZONO MNIE NA KRÓTKO PRZED POCZĘCIEM.
Moja przyszłość została ustalona, przypieczętowana i klepnięta, zanim moja matka wybrała się na pierwsze USG.
Zanim rozwinęły się moje serce, puls, płuca i kręgosłup. Idee, pragnienia i upodobania. Gdy byłem niewiele więcej niż mglistym pomysłem.
Planem na przyszłość.
Polem do odhaczenia.
Ona nazywała się Louisa Butchart.
Dla znajomych po prostu Lou.
Dowiedziałem się o tym aranżowanym małżeństwie jako czternastolatek. Powiedziano mi tuż przed naszym tradycyjnym przedświątecznym polowaniem z Butchartami.
Louisa była całkiem w porządku. A przynajmniej ja nigdy nie dopatrzyłem się w niej żadnych felerów.
Urocza, dobrze ułożona, ze znakomitego domu.
Słowem, nie można się było do niczego przyczepić – tyle tylko, że nie była moim wyborem.
I chyba właśnie od tego wszystko się zaczęło.
A ja stałem się tym, kim dziś jestem.
Hulaką, hedonistą gustującym w whiskey, nartach i szermierce, wskakującym do łóżka z kim popadnie.
Wszystkie liczby i zmienne układały się w równanie idealne.
Wielkie nadzieje.
Pomnożone przez miażdżące wymagania.
Moralnie podzielone przez więcej pieniędzy, niż kiedykolwiek byłbym w stanie wydać.
Zostałem obdarzony urodą, tłustym kontem w banku i czarującym uśmiechem. Brakowało tylko jednego ulotnego elementu: duszy.
Sęk w tym, że nie byłem tego nawet świadomy.
Musiał pojawić się ktoś wyjątkowy, by otworzyć mi oczy.
Ktoś taki jak Emmabelle Penrose.
Rozcięła mnie i ze środka wylała się smoła.
Lepka, ciemna i bezmierna.
Oto największy sekret tego rasowego hulaki.
Krew płynąca w moich żyłach nigdy nie była błękitna.
Była jak moje serce: czarna jak noc.
Lat czternaście
Wyruszyliśmy o zachodzie słońca, puszczając przodem psy. W ślad za nimi pogalopowali mój ojciec i jego kamrat Byron Butchart senior. Byron junior, Benedict i ja ubezpieczaliśmy tyły.
Jako młokosom dostały się nam klacze, narowiste i trudniejsze do okiełznania. Zgodnie z tradycją mężczyźni z mojej klasy od najmłodszych lat wprawiali się w poskramianiu młodych temperamentnych samic wszelakich gatunków. Koniec końców życie w naszej sferze wymaga posiadania wytresowanej żony, pulchnych dzieci, ponętnej kochanki i umiejętności gry w krokieta.
Wyprostowany, jakbym kij połknął, ze ściągniętymi stopami i podbródkiem, prezentowałem się niczym ideał królewskiego jeźdźca. Nie żeby uchroniło mnie to przed dyscyplinarną „klatką”, w której nieraz siedziałem ściśnięty jak sardynka w puszce.
Papa uwielbiał mnie w niej zamykać, by napawać się widokiem mojej bezradnej męki. I nie miało najmniejszego znaczenia, jak bardzo, jak rozpaczliwie starałem się go zadowolić.
„Klatka”, zwana również „kozą”, była siedemnastowieczną windą kuchenną w kształcie trumny, gwarantującą równie niezapomniane przeżycia. A ponieważ cierpiałem na klaustrofobię, była to ulubiona ojcowska kara wymierzana mi za wszelkie przewinienia.
Których zresztą prawie nigdy się nie dopuszczałem. To było w tym wszystkim najsmutniejsze. Tak bardzo pragnąłem akceptacji. Dostawałem same piątki i byłem utalentowanym szermierzem. Zakwalifikowałem się nawet do mistrzostw Anglii juniorów w szabli, ale po przegranej z George’em Stanfieldem i tak wylądowałem w windzie.
Może ojciec od zawsze wiedział, co tak skrzętnie ukrywałem.
Na zewnątrz: ucieleśnienie ideału.
Ale w środku byłem zepsuty do szpiku kości.
W wieku czternastu lat zdążyłem zaliczyć córki dwóch służących i zajeździć ulubionego wierzchowca ojca, nie wspominając o flircie z kokainą i innymi rekreacyjnymi dragami.
Dziś polowaliśmy na lisa.
Niespecjalnie to lubiłem, czytaj: nienawidziłem tego całym sercem. Idea polowania dla sportu czy w ramach chorego hobby była mi obca jak, nie przymierzając, życie na innej planecie. Nie czerpałem absolutnie żadnej przyjemności z zabijania bezbronnych zwierząt.
Ojciec mawiał, że te krwawe jatki to wielka angielska tradycja, tak jak toczenie sera w Gloucester czy taniec Morrisa. Osobiście jestem zdania, że nie wszystkie ładnie się zestarzały. Na przykład palenie heretyków na stosie czy właśnie polowanie na lisa.
W tym miejscu należałoby zaznaczyć, że to ostatnie było – i jest – nielegalne w Wielkiej Brytanii. Ale zdążyłem się już nauczyć, że wielcy tego świata miewają dość trudne relacje z prawem. Stanowią je i egzekwują tylko po to, by następnie kompletnie lekceważyć.
A mój ojciec i Byron senior czerpali z polowań tym większą przyjemność, że pozostawały one poza zasięgiem niższych klas. To przydawało ich ulubionej rozrywce swoistego blasku. Odwieczny symbol wyższości arystokracji nad plebsem.
Galopując w stronę lasu, minęliśmy brukowaną dróżkę prowadzącą do kutej bramy Whitehall Court Castle, naszego majątku rodzinnego w Kencie. Na samą myśl o czekających mnie atrakcjach przewracało mi się w żołądku. Zabijanie niewinnych zwierząt dla obłaskawienia ojca.
Za moimi plecami rozległ się cichy zgrzyt lakierków na żwirze.
– Devvie, poczekaj! – zawołał zdyszany, błagalny głos.
Odchyliłem się na grzbiecie Księżnej, ściągając lejce, i klaczka posłusznie zawróciła. U mego boku pojawiła się Louisa, w różowej piżamie i ze swoim ohydnym kolorowym aparatem na zębach, ściskając w rękach jakiś pospiesznie zawinięty pakunek.
– Mam foś dla ciebie. – Odgarnęła niezgrabnie brązowy kosmyk, który przykleił się jej do czoła.
Lou była o dwa lata młodsza ode mnie, a ja wszedłem w ten nieszczęsny wiek, gdy wszystko się kojarzy z seksem, włącznie z ostrymi przedmiotami, a nawet niektórymi owocami. Ale Lou była jeszcze dzieckiem, niezgrabnym i filigranowym. Miała wielkie, wygłodniałe oczy, którymi spijała każde słowo z moich ust. Ze swoimi pospolitymi rysami i chłopięcą sylwetką, nie można powiedzieć, by olśniewała urodą. Obrazu dopełniało seplenienie, które zawdzięczała aparatowi ortodontycznemu i którego okropnie się wstydziła.
– Lou – odparłem śpiewnie, unosząc brew. – Twoja matka dostałaby apopleksji, gdyby cię tu zobaczyła.
– Nie dbam o to. – Wspięła się na palce, podając mi ów prezent, zawinięty w jeden z jej skromnych sweterków.
Gdy go odpakowałem, moim zachwyconym oczom ukazała się grawerowana piersiówka ojca z burbonem w środku.
– Wiem, że nie lubif polowań, więc przyniosłam ci foś na… Jak to mawia tatuś? „Na rofluźnienie”.
Reszta zdążyła zniknąć w gęstym, porośniętym mchem lesie okalającym Whitehall Court Castle, nieświadoma mojej nieobecności bądź zupełnie nią nieprzejęta.
– Ty mała szelmo. – Pociągnąłem mocno z piersiówki i momentalnie poczułem, jak mocny alkohol pali mnie w gardle. – Skąd ją wytrzasnęłaś?
Promieniejąca dumą Lou zasłoniła dłonią usta i swój nieszczęsny aparat.
– Wflizgnęłam fię do gabinetu twojego papy. Nikt mnie nigdy nie zaufaża, więc niejedno mi fię już upiekło!
Gdy usłyszałem smutek w jej głosie, zrobiło mi się jej żal. Lou marzyła o wyjeździe do Australii i ratowaniu dzikich zwierząt, głównie kangurów i niedźwiadków koala. Trzymałem za nią kciuki. Dzikie zwierzęta, nawet te drapieżne, i tak są lepsze od ludzi.
– Ja cię zauważam.
– Naprawdę? – Jej wielkie brązowe oczy zapłonęły jeszcze bardziej.
– Słowo honoru. – Podrapałem Księżnę za uchem. Już dawno doszedłem do słusznego wniosku, że zadowalanie samic to doprawdy bułka z masłem. – Nigdy się mnie nie pozbędziesz.
– Nie chcę się fiebie pozbywaf! – wykrzyknęła z entuzjamem. – Zrobiłabym dla fiebie wszyftko.
– Wszystko, doprawdy? – Zachichotałem pod nosem. Byliśmy bardziej jak starszy brat i młodsza siostra. Ona starała się zdobyć moje względy, a ja odwzajemniałem się zachwytami nad jej miłym usposobieniem i troskliwością.
Skinęła skwapliwie głową.
– Zawfe będę stać za tobą murem.
– No dobrze. – Pociągnąłem za wodze, żeby ruszyć.
– Myflisz, że powiesz kiedyś swoim rodzicom, że jesteś wegetarianinem? – wypaliła.
Skąd, u licha, o tym wiedziała?
– Przy kolacji zauważyłam, że unikaf mięsa, a nawet ryb. – Zawstydzona spuściła wzrok, wwiercając czubek czarnego lakierka w żwir.
– Nie – odparłem zimnym głosem, kręcąc głową. – O pewnych rzeczach nie muszą wiedzieć. – I ponieważ nie miałem już nic więcej do powiedzenia i poczułem nagłą obawę przed koszmarną windą, do której niechybnie trafię, jeśli ojciec zauważy, że zostałem w tyle, dodałem:
– Dzięki za trunek.
Spiąłem konia, uniosłem piersiówkę w geście toastu i pogalopowałem w las.
– Patrzcie państwo, Posh Spice wreszcie raczyła do nas dołączyć – zakpił Benedict, jeden z braci Lou. – Co cię zatrzymało? – zapytał, luzując pasek przy kasku.
– Lou przyniosła nam coś na szczęście, Baby Spice. – Pokazałem mu piersiówkowy „talizman”. W przeciwieństwie do trochę nadgorliwej, ale w gruncie rzeczy miłej Louisy jej bracia – z braku lepszego określenia – byli parą skończonych chujków. Przerośnięte pizdy uwielbiające podszczypywać pokojówki i robić bajzel dla samej przyjemności patrzenia, jak inni po nich sprzątają.
– Chryste – prychnął Byron. – Jaka ona jest żałosna.
– Chciałeś powiedzieć troskliwa. Spędzanie czasu z moim ojcem wymaga pewnego stopnia odurzenia alkoholowego – wycedziłem z sarkazmem.
– Nie o to chodzi. Ona ma obsesję na twoim punkcie – wtrącił Benedict.
– Nie bądź śmieszny – odburknąłem.
– A ty ślepy – odparował Byron.
– E, przejdzie jej. Jak im wszystkim. – Pociągnąłem z piersiówki, dziękując Bogu, że ojciec i Byron senior są zbyt pochłonięci dyskusją o polityce, żeby się za nami rozglądać.
– Mam nadzieję, że nie – rzucił kpiąco Benedict. – Jeśli ma się z tobą chajtnąć, to przynajmniej niech ma z tego jakąś przyjemność.
– Jak to „chajtnąć”? – Opuściłem piersiówkę. Równie dobrze mógłby powiedzieć „pogrzebać”. – Bez urazy, ale jeśli czeka na oświadczyny, to niech się pogodzi z rozczarowaniem, bo ich nie będzie.
Byron i Benedict wymienili konspiracyjne spojrzenia, szczerząc się jak głupi do sera. Tak jak ich siostra, mieli karnację Królewny Śnieżki – z tą różnicą, że u facetów wyglądało to karykaturalnie.
– Tylko nie mów, że nie wiedziałeś. – Byron przekrzywił głowę z podłym uśmieszkiem. Nigdy go specjalnie nie lubiłem. A w tej chwili jeszcze mniej.
– O czym? – wycedziłem, gotując się ze złości, że wszystko muszę z nich wyciągać.
– Ty i Lou jesteście zaręczeni. To już ustalone. Jest nawet pierścionek.
Zaśmiałem się metalicznie, uderzając butem prawy bok Księżnej, by wpadła na klaczkę Benedicta – zachwiał się w siodle. Co za bzdury. Zaniosłem się śmiechem, ale ich uśmieszki gdzieś wyparowały, razem z całą jadowitą wesołością.
– Jaja sobie robicie. – Mnie też przestało być do śmiechu i poczułem nagłą suchość w gardle, jakby było w nim pełno piasku.
– Nie – powiedział po prostu Byron.
– Zapytaj ojca – dorzucił prowokacyjnie Benedict. – Decyzja zapadła wiele lat temu. Jesteś najstarszym synem markiza Fitzgrovii, a Louisa córką księcia Salisbury. Pewnego dnia przejmiesz tytuł, a nasi rodzice nie chcą rozwodnić królewskiej krwi. Wolą skonsolidować majątki. Ślub z plebejuszem osłabiłby te związki.
Whitehallowie należeli do nielicznych arystokratycznych rodów, które nadal cieszyły się poważaniem. Moja prapraprababka, Wilhelmina Whitehall, była przecież córką króla.
– Ale ja nie chcę się z nikim chajtać – wycedziłem przez zaciśnięte zęby, wjeżdżając do lasu, gdzie Księżna wreszcie mogła przyspieszyć.
– No jasne – prychnął pogardliwie Benedict. – Masz dopiero czternaście lat. Chcesz tylko grać w gierki i trzepać kapucyna przed plakatem Christie Brinkley. Co nie zmienia faktu, że i tak ożenisz się z naszą siostrą. Ojców łączy za dużo interesów, żeby mogli zmarnować taką okazję.
– I nie zapominaj o majątkach, które obaj zatrzymają – dorzucił usłużnie Byron, spinając ostro konia. – Powodzenia w płodzeniu z nią dzieci. Wygląda jakobcy z… Obcego Ridleya Scotta.
– Dzieci?... – Jedynym, co powstrzymywało mnie przed puszczeniem pawia, była szlachetna brandy, która chlupotała w moim żołądku.
– Lou mówi, że chce mieć piątkę, jak dorośnie. – Zadowolony z siebie Byron zarechotał. – Coś mi się widzi, że zapędzi cię do roboty w wyrze, stary.
– Aż padniesz – dodał radośnie Benedict.
– Po moim trupie.
Gardło miałem ściśnięte, a dłonie spocone. Czułem się jak obiekt jakiegoś ponurego żartu. Oczywiście nie mogłem porozmawiać o tym z ojcem. Nie dałbym rady się mu postawić. Nie ze świadomością, że od znienawidzonej windy dzieliło mnie jedno nieprzemyślane słówko.
Mogłem tylko strzelać do niewinnych istot i być dokładnie tym, kim on chce.
Jego małą, dobrze naoliwioną maszyną. Gotową zabijać, rżnąć i żenić się na komendę.
Tego wieczoru Byron, Benedict i ja siedzieliśmy w stodole przed jednym z upolowanych lisów. Wokół unosił się zapach śmierci. Mój ojciec i Byron senior zabrali swoje cenne zdobycze do wypchania, ale jedną nam zostawili.
– Spalcie to, pobawcie się albo zostawcie na pastwę szczurów, wszystko mi jedno – rzucił mój ojciec, odwracając się z pogardą od martwego zwierzęcia.
To była samiczka.
Mała, niedożywiona, o matowym futrze.
I miała małe – poznałem to po wystających z podbrzusza wymionach. Nie mogłem przestać o nich myśleć. Zostały same, głodne i bezbronne w ciemnym, przepastnym lesie. Przed oczami stanął mi obraz ich matki, gdy mój ojciec kazał mi do niej strzelić. Władowałem jej kulkę między oczy, którymi wpatrywała się we mnie z mieszaniną przerażenia i szoku.
Odwróciłem wzrok, bo w tamtej chwili to ojca miałem ochotę zastrzelić.
Teraz siedzieliśmy we trzech z butelką bąbelków, rozmawiając o wydarzeniach wieczoru pod obstrzałem oskarżycielskich spojrzeń leżącej w kącie lisicy. Benedict skołował od jednego ze służących parę skręcanych papierosów i teraz się na nie rzuciliśmy.
– Przestań już, ślub z naszą siostrą to nie koniec świata. – Byron roześmiał się jak czarny charakter z Bonda, stając butem na grzbiecie lisiczki.
– To jeszcze dziecko – warknąłem. Rozwalony na drewnianym stołku, czułem się jak połamany starzec.
– Nie będzie nim wiecznie. – Benedict trącił czubkiem buta brzuch zwierzęcia.
– Dla mnie zawsze nim będzie.
– Pomyśl o jej posagu – dodał Byron.
– Moja wolność nie ma ceny.
– Nikt z nas nie urodził się wolny! – ryknął Benedict, tupiąc nogą. – Jaki byłby sens życia, gdyby nie pogoń za władzą?
– Nie mam pojęcia o sensie życia, ale na pewno nie będę szedł za radą tłustego paniczyka, który musi płacić pokojówkom za macanko – warknąłem, szczerząc kły. – Sam sobie wybiorę żonę, i nie będzie nią wasza siostra.
Szczerze mówiąc, w ogóle nie chciałem się żenić. Po pierwsze, na bank byłbym fatalnym mężem. Leniwym, niewiernym i najprawdopodobniej durnym jak osioł. Ale chciałem zostawić sobie otwartą furtkę. Bo co, jeśli kiedyś naprawdę spotkam Christie Brinkley? Chajtnąłbym się z nią bez mrugnięcia okiem, gdybym dzięki temu mógł się dostać do jej majtek.
Byron i Benedict wymienili zdziwione spojrzenia. Wiedziałem, że to nie lojalność wobec siostry przez nich przemawia. Była w końcu tylko dziewczyną. A dziewczyny, jak wiadomo, nie są w naszej sferze tak pierwszoplanowe, tak ważne jak chłopcy. Nie zagwarantują ciągłości nazwiska, a zatem traktuje się je jak dekorację, dodatek do świątecznej fotografii.
To samo tyczyło się mojej młodszej siostry, Cecilii. Ojciec na co dzień nawet nie zauważał jej istnienia. Gdy wysyłał ją do pokoju albo chował przed gośćmi za to, że jest rzekomo zbyt „pulchna” czy „nudna”, przemycałem jej ciastka, opowiadałem bajki na dobranoc i zabierałem na spacer do lasu.
– Zejdź na ziemię, Whitehall. A może uważasz, że nasza siostra nie jest dla ciebie dość dobra? – jęczał Byron.
– Tego nie powiedziałem, ale nie zamierzam z nią sypiać.
– A to czemu? – dopytywał. – Czego jej niby brakuje?
– Niczego. Wszystkiego. – Dźgałem czubkiem buta rozrzucone wokół siano. Zdążyłem się już trochę wstawić.
– Wolałbyś pocałować naszą siostrę czy tę lisicę? – Benedict nie odpuszczał, zapuszczając żurawia za moje plecy.
Spojrzałem nań z politowaniem.
– Ani jednej, ani drugiej, pasztecie.
– Musisz wybrać.
– Czyżby? – Czknąłem, podnosząc jakąś podkowę i ciskając nią w Benedicta. Z wiadomych względów przestrzeliłem o jakiś kilometr. – A niby czemu?
– Temu – odpowiedział powoli Byron. – Jeśli pocałujesz tę lisicę, powiem ojcu, że jesteś gejem. I dadzą ci spokój.
– Gej – powtórzyłem tępo. – Mógłbym być gejem.
Ma się rozumieć, tylko oficjalnie. Bo za bardzo lubiłem kobiety. W każdym kształcie, kolorze, postaci i fryzurze.
Byron się roześmiał.
– Ładniutki już jesteś.
– Stereotypy – odparłem i od razu tego pożałowałem. W tym stanie nie miałem siły ani ochoty wykładać tym dwóm matołkom słownikowych definicji.
– Liberał o czułym serduszku – zarechotał Byron, trącając łokciem brata.
– Może rzeczywiście jest gejem – zastanawiał się na głos Benedict.
– Niee. – Byron pokręcił głową. – Przeleciał już parę znajomych ptaszyn.
– To jak? Zrobisz to czy nie? – Benedict nie ustępował.
Zacząłem się zastanawiać nad tą propozycją. Takie numery były w ich stylu. Bracia Butchart słynęli z tkania misternych pajęczyn kłamstw, które wszyscy nieodmiennie łykali. Wiedziałem o tym, bo chodziliśmy razem do szkoły. A poza tym co znaczy jeden mały pocałunek w martwy lisi pysk wobec wieczności?
To była moja jedyna nadzieja. Gdybyśmy się wzięli z ojcem za łby, jeden z nas nie wyszedłby z tego żywy. I miałem przeczucie graniczące z pewnością, że tym kimś byłbym ja.
– Niech wam będzie. – Dźwignąłem się ze stołka i ruszyłem zygzakiem w stronę Frankenlisa.
Nachyliłem się i przycisnąłem usta do jego warg. Były lepkie, zimne i pachniały jak zużyta nić dentystyczna. W gardle poczułem gulę.
– Jezu, stary. On naprawdę to robi. – Benedict parsknął.
– Czemu nie mam kamerki? – jęknął Byron, trzymając się za brzuch i tarzając ze śmiechu na podłodze.
Odsunąłem się. Dzwoniło mi w uszach, a oczy zaszły żółtawą mgłą. Nagle za moimi plecami rozległ się krzyk. Obróciłem się gwałtownie i kolana się pode mną ugięły. Lou. Stała w swojej różowej piżamie w otwartych podwójnych drzwiach stodoły. Trzęsła się jak osika, zasłaniając dłonią usta.
– Ty… ty… ty… zboczeńcu! – pisnęła.
– Lou – bąknąłem. – Przepraszam.
I naprawdę było mi przykro – ale nie dlatego, że nie chciałem się z nią ożenić. Nie powinna się była dowiedzieć w ten sposób.
Benedict i Byron nadal tarzali się na sianie, szturchając jeden drugiego i rycząc ze śmiechu.
To była podpucha. Wiedzieli, że Lou stoi w drzwiach i wszystko słyszy. Nigdy nie wyplączę się z tych zaręczyn.
Odwróciła się na pięcie i wybiegła, zanosząc się płaczem.
Zwierzęcy ryk, który wydarł się z jej gardła, przypominał przedśmiertne rzężenie lisiczki.
Zgiąłem się wpół, puściłem pawia i zwaliłem się w niestrawione resztki kolacji.
Poczułem, jak ogarnia mnie ciemność.
Pokornie się jej poddałem.
Nazajutrz rano ojciec podał mi szklaneczkę whiskey. Byliśmy w jego wielgaśnym, obitym dębową boazerią gabinecie zaopatrzonym w złoty wózek barowy i burgundowe kotary. Przed paroma minutami ojciec przysłał jednego z lokajów, który bez zbędnych wyjaśnień wziął mnie za bety i zaciągnął przed rodzicielskie oblicze.
– Masz. Na kaca.
Wskazał mi gestem stojący przed biurkiem fotel z garbowanej skóry. Posłusznie usiadłem ze szklaneczką w dłoni.
– Dajesz mi whiskey? – Powąchałem bursztynowy trunek z grymasem obrzydzenia.
– Klin klinem. – Rozsiadł się w swoim przepastnym fotelu obrotowym, wygładzając palcami wąsy. – To jedyna recepta.
Upiłem łyk, krzywiąc się, gdy alkohol zaczął mnie palić w przełyku. Miałem za sobą bezsenną noc na sianie w stodole. Raz po raz budziłem się zlany zimnym potem, śniąc o biegających za mną dzieciach o twarzy Louisy. Posmak lisiego pocałunku, który został mi na ustach, też nie pomagał, mówiąc oględnie.
W korytarzach Whitehall Court Castle unosił się zapach czarnej herbaty i świeżych bułeczek. Pora śniadaniowa jeszcze nie minęła. Ale podrażniony żołądek przypominał mi, że apetyt jest luksusem tych, na których nie spada jak grom z jasnego nieba wieść o niechcianym narzeczeństwie.
Dopiłem whiskey.
– Chciałeś mnie widzieć?
– Ja nigdy nie chcę cię widzieć. Niestety to skutek uboczny posiadania takiego syna. – Papa nie przebierał w słowach. – Dziś rano doszły mnie wysoce niepokojące wieści. Lady Louisa opowiedziała rodzicom o zajściach wczorajszego wieczora, a jej ojciec wszystko mi powtórzył – wyłożył spokojnie i powoli oskarżycielskim głosem mój wysoki, szczupły i jasnowłosy ojciec w nienagannie wyprasowanym garniturze, łaskawie dając mi sportową szansę, bym się wytłumaczył.
Obaj mieliśmy świadomość, że mnie szczerze nie znosi. I że z chęcią spłodziłby sobie innego dziedzica, gdyby prawo nie obligowało go do przekazania tytułu najstarszemu synowi, którym zawsze będę ja. Na jego gust byłem zbyt podobny do matki: taki sobie wydelikacony mól książkowy. A na dodatek pozwoliłem zdominować się innym chłopcom i nakłonić do plugawego uczynku.
– Nie chcę się z nią żenić.
Czekałem na policzek i ostre cięgi, ale ku mojemu zdumieniu nie doczekałem się ani jednego, ani drugiego. Ojciec zaśmiał się tylko pod nosem i pokręcił głową.
– Rozumiem – odparł.
– Czyli nie muszę? – ożywiłem się.
– Och, ależ ożenisz się z nią. Twoje chęci nie mają tu nic do rzeczy. Ani zdanie, jeśli już o tym mowa. Małżeństwo z miłości jest dobre dla niedomytej tłuszczy, która musi stosować się do jakichś żałosnych zasad społecznych. Żona jest nie po to, by jej pożądać, Devonie, lecz by służyć mężowi, dać mu dzieci i ładnie wyglądać. Dobra rada: zatrzymaj pożądanie dla tych, których w każdej chwili można się pozbyć. To dużo mądrzejsze i uczciwsze. Plebejskie zasady nie obowiązują arystokracji.
Na te słowa momentalnie zaświerzbiły mnie palce; miałem ochotę roztrzaskać mu ten zakuty łeb o ścianę, ale tylko zacisnąłem usta. Nie doczekawszy się odpowiedzi, po chwili milczenia przewrócił oczami i uniósł je błagalnie w niebo, jakby z nas dwóch to mnie brakowało rozsądku.
– Myślisz, że ja chciałem się żenić z twoją matką?
– Co jest z nią nie tak? – Mama była ładna i dość miła.
– A co jest tak? – Wyjął z pudełka cygaro i zapalił. – Gdyby zamiast trajkotać, uprawiała biegi, byłaby w olimpijskiej formie. A wracając do tematu, dostałem ją w pakiecie. Ja miałem tytuł, ona majątek. Sprawiedliwy układ, który się sprawdza.
Wpatrywałem się w dno pustej szklaneczki. To brzmiało jak tekst z najbardziej dołującej komedii romantycznej pod słońcem.
– Więcej kasy nam nie trzeba, a tytuł już mam.
– Nie chodzi tylko o pieniądze, idioto. – Walnął otwartą dłonią w biurko między nami. – Jedynym, co dzieli nas od służącego nam plebsu, jest rodowód i władza! – ryknął.
– Władza deprawuje – odparłem sucho.
– Świat jest zdeprawowany. – Skrzywił się z odrazą. Dobrze wiedziałem, że balansuję na granicy „kozy”. – Usiłuję wyłożyć ci prostymi słowami, że twoje zaręczyny z panną Butchart to kwestia niepodlegająca dyskusji. A poza tym przecież nie pobieracie się jutro.
– Święta racja. Ani jutro, ani nigdy – wyrzuciłem z siebie. – Nie ożenię się z nią. Mama na to nie pozwoli.
– Twoja matka nie ma tu nic do powiedzenia.
Jego lazurowe oczy pociemniały, przemieniając się w dwa lustrzane marmurki. Gdy zobaczyłem w nich swoje odbicie, wydało mi się, że widzę obcego człowieka. Małą, skurczoną postać. Nie chłopca, który puszczał się w dziki galop, smagany wiatrem. Który wkładał rozchichotanej pokojówce rękę pod spódnicę. Którego szybkość i zwinność przyprawiała o łzy najlepszych szermierzy Europy. Tamten chłopiec byłby zdolny przeszyć szpadą czarne serce swego ojca i zjeść je wciąż bijące. Ten chłopiec nie.
– Ożenisz się z nią i dasz mi wnuka, najlepiej mądrzejszego od siebie. – Dopalił cygaro i zgasił je w najbliższej popielniczce. – Koniec tematu. A teraz pójdziesz przeprosić Louisę. Pobierzecie się, gdy tylko skończysz Oksford. I ani chwili później – albo pozbawię cię schedy, nazwiska i rodziny, która z niewiadomych powodów wciąż cię toleruje. Nie miej złudzeń, Devon, gdy każę twojej matce się ciebie wyrzec, wierz mi, że zrobi to bez mrugnięcia okiem. Czy wyrażam się jasno?
W tej właśnie chwili wreszcie do głosu doszła moja przebiegłość, oblewając mi skórę jak kwasem i każąc natychmiast wejść w rolę. Nie było sensu walczyć z ojcem. Nie miałem żadnej karty przetargowej. Mogłem dać się sprać, wyszydzić, zamknąć w windzie i torturować… albo usiąść przy pokerowym stole i nie pokazywać kart.
Spróbować zrobić to, w czym on i pan Butchart tak się lubowali: ograć system.
– Tak jest, sir.
Zmrużył podejrzliwie oczy.
– Nakazuję ci poślubić Louisę.
– Tak jest, sir.
– I natychmiast ją przeprosić.
– Oczywiście, sir. – Pogłębiłem ukłon z niedostrzegalnym uśmieszkiem.
– Oraz ją pocałować. Masz jej pokazać, że ci się podoba. Tylko bez żadnych języczków i spółki. Tylko tak, by udowodnić, że jesteś człowiekiem honoru i dotrzymasz danego słowa.
Poczułem piekącą gulę w gardle.
– Pocałuję ją.
Ku mojemu zdumieniu kącik jego wygiętych w szyderczym uśmieszku ust tylko zadrżał. Zrobił jeszcze bardziej niezadowoloną minę.
– Co sprawiło, że zmieniłeś zdanie?
Mojego ojca cechowała niestety okropna mieszanka podłości i głupoty. Był bardziej porywczy niż rozsądny, co często skutkowało fatalnymi błędami w interesach. W domu rządził żelazną ręką, która nieraz lądowała na mojej twarzy. Sprawy biznesowe łatwo dało się naprawić – na co dzień był zbyt pijany, by zauważyć, że matka po cichu przejęła pieczę nad księgami – ale co do znęcania się nade mną… Dobrze wiedziała, że jeśli ośmieli się stanąć w mojej obronie, też zakosztuje jego pasa.
– Powiedzmy, że masz rację. – Rozsiadłem się wygodnie w fotelu, krzyżując nogi. – Co za różnica, z kim się ożenię, skoro na boku pobiję rekord Casanovy?
Zachichotał i oczy wreszcie mu pojaśniały. Oto coś dużo bardziej w jego guście: zepsuty, pozbawiony skrupułów syn łajdak.
– Przeleciałeś już coś?
– Tak, sir. Pierwszy raz rok temu.
Pogładził się kciukiem po podbródku.
– Ja straciłem dziewictwo jako dwunastolatek.
– Winszuję – odparłem. Choć na samą myśl o moim dwunastoletnim ojcu ładującym od tyłu jakąś babę miałem ochotę na pół wieku zwinąć się w kłębek na kozetce u psychiatry.
– Cóż. – Klepnął się w udo. – To do boju, młodzieńcze. Angielska arystokracja wymaga poświęceń. Musimy ją chronić za wszelką cenę.
– Zrobię, co do mnie należy, papo. – Wstałem z przebiegłym uśmieszkiem.
Tamtego dnia zostałem łajdakiem z krwi i kości, którego widzę dziś w lustrze.
Dotrzymałem słowa i przeprosiłem Louisę, a nawet pocałowałem w policzek i powiedziałem, żeby wymazała tamto z pamięci. Że byłem pijany i zrobiłem głupstwo. Że z pewnością się pobierzemy i nasz ślub będzie jak z bajki. W zestawie z arcybiskupem, dziewczynkami sypiącymi kwiatki i tortem wyższym od drapacza chmur.
Przez kolejną dekadę prowadziłem dobrze przemyślaną rozgrywkę.
Słałem jej prezenty urodzinowe, zasypywałem kartkami, spotykałem się z nią w ferie. Wsuwałem jej kwiatki we włosy i powtarzałem, że przelotne przygody nic dla mnie nie znaczą. Trzymałem ją w zawieszeniu, wpatrzoną we mnie jak w obrazek i snującą plany na wspólną przyszłość.
Udało mi się nawet przekonać rodziców do opłacenia mi studiów prawniczych na Harvardzie i przełożenia ślubu o parę lat, obiecując, że wrócę od razu po dyplomie, by pojąć Louisę za żonę.
Ale prawda była taka, że po wyjeździe do Bostonu moja stopa nigdy więcej nie stanęła na angielskiej ziemi.
Ojciec już mnie nie zobaczył.
Zdrada idealna.
Korzystałem z jego majątku i znajomości, dopóki były mi potrzebne.
Dyplom prawa jednej z najbardziej prestiżowych uczelni świata zapewnił mi partnerstwo we wziętej bostońskiej kancelarii i krociowe zarobki. Trzy lata później zarabiałem już siedemset koła rocznie plus premie.
A dziś? Dziś mam miliony, których sam się dorobiłem.
I sam decyduję o swoim życiu. Z kim współpracuję, kogo bzykam i dymam.
A jedyna winda kuchenna istnieje tylko w mojej głowie.
Nadal pobrzmiewa w niej echo głosów przeszłości, które wiecznie mi przypominają, że miłość to nędzny wymysł klasy średniej.
Teraźniejszość
– MALFORMACJA MACICY – powtórzyłam tępo, gapiąc się na doktora Bjorna.
W swojej krwistoczerwonej, obcisłej skórzanej spódniczce, białym crop-topie i sandałkach od Prady na niebotycznym koturnie nagle poczułam się jak przebieraniec. Byłam wcieleniem kobiecości – z jednym maleńkim wyjątkiem: jak się okazuje, nie mogłam mieć dzieci.
– Tak to wygląda na USG. – Mój ginekolog spojrzał na mnie z grymasem współczucia zmieszanego ze skrępowaniem. – Ale dla pewności zrobimy jeszcze rezonans.
Ciekawe, że pierwszym, o czym pomyślałam, nie były implikacje tej diagnozy, tylko wyjątkowo gęste owłosienie mojego lekarza prowadzącego.
Ten szpakowaty sześćdziesięciolatek przypominał szpica miniaturowego (minus parę poziomów słodkości), od krzaczastych brwi po iście lwią grzywę i delikatny meszek na palcach. Spod zielonego fartucha na piersi wystawały kędziorki, jakby chował pod nim małego włochatego zwierza.
– Proszę mi jeszcze raz wyjaśnić, na czym polega ta malformacja. – Objęłam dłońmi kolano, wyginając w uśmiechu lśniące od błyszczyka usta.
Wyprostował się w krześle, odchrząkując.
– Występuje u pani macica podzielona z przegrodą częściową, czyli najpowszechniejsza postać malformacji. To wbrew pozorom dobra wiadomość. Przypadłość ta jest gruntownie zbadana i istnieje wiele metod leczenia. Mówiąc obrazowo, jama macicy jest częściowo podzielona przegrodą z tkanki mięśniowej, co stwarza ryzyko bezpłodności, nawracających poronień i przedwczesnego porodu. Proszę spojrzeć.
Przyłożył wskaźnik do leżącego między nami zdjęcia USG, ale nie byłam w nastroju nawiązywać kontaktu wzrokowego z moją żałosną karykaturą macicy, więc odwróciłam oczy.
– Bezpłodność? – Nie miałam w zwyczaju powtarzać za kimś jak papuga, ale… Do diabła, bezpłodność?! Przecież ledwie stuknęła mi trzydziestka. Miałam mieć jeszcze co najmniej pięć lat popełniania pięknych, szalonych błędów z przypadkowymi facetami, zanim przyjdzie pora pomyśleć o dzieciach.
– Zgadza się. – Doktor Bjorn skinął głową, wciąż nie mogąc wyjść ze zdumienia z powodu mojej beznamiętnej reakcji. Nie wiedział, że emocje się mnie nie imają? – A w połączeniu z PCOS to może być problem. Należałoby przeanalizować opcje…
– Chwila moment. – Uniosłam rękę, machając mu przed nosem swoim świeżutkim „frenczem”. – PC… co?
– PCOS. Zespół policystycznych jajników. Widzę w karcie, że został u pani zdiagnozowany w wieku piętnastu lat.
No tak. Pamiętam tamten szpitalny pobyt jak przez mgłę.
– Zgaduję, że to też nic dobrego – stwierdziłam sucho.
Przesunął kciukiem po ekranie telefonu – dla mnie życiowa tragedia, dla niego kolejna środa.
– Może prowadzić do nowych problemów z płodnością.
Super. Przy mojej macicy Monica z Przyjaciół może się schować. Nabrawszy ochoty na zaczepkę, oczywiście zwróciłam ostrze swego gniewu na Bogu ducha winnego lekarza.
– Co to w ogóle znaczy? – burknęłam. – Czy malformacja macicy nie rozwija się przypadkiem w trakcie ciąży?
Posławszy mi kolejny przepraszający uśmiech, doktor spojrzał na monitor przed sobą i zmarszczył krzaczaste brwi, które wyglądały, jakby przybiły sobie piątkę.
Klikając myszką, zaczął przeglądać moją dokumentację medyczną. Głupia myszka i jej jeszcze głupsze klik-klik.
– W karcie jest informacja, że jako piętnastolatka przeszła pani poronienie samoistne.
Poronienie samoistne.
Brzmi jak spontaniczny wypad na kawę z przyjaciółką.
Doktor Bjorn był tak czerwony ze wstydu, że się dziwiłam, że jeszcze nie wykopał w dywanie dziury i się w niej nie schował. W jego oczach wyczytałam tylko jedno pytanie: „Czy to prawda?”. Ale nie musiał pytać – znał odpowiedź.
– Ups. – Uśmiechnęłam się ponuro. – Zgadza się. Wypadło mi z głowy. To był szalony rok.
Doktor Bjorn pogłaskał się po owłosionej ręce.
– Wiem, że to duży szok…
Parsknęłam chrapliwym śmiechem.
– Doktorze, błagam… Proszę mi oszczędzić zapewnień o otoczeniu mnie troskliwą opieką rodem z broszurki reklamowej. Przejdźmy do rzeczy. Jakie mam opcje?
– Jest ich wiele – podchwycił ożywiony, jakby mu ulżyło, że przeszliśmy do konkretów. Faktów, potencjalnych rozwiązań, metod leczenia. – Istnieją sposoby na stopniowe zwiększenie płodności. Naturalnie jeśli planuje pani macierzyństwo.
Kusiło mnie, żeby powiedzieć „nie”, bo niezbyt kręciła mnie perspektywa zmieniania pieluch i zachwycania się dziecięcymi rysunkami. Że macierzyństwo ubezwłasnowolnia kobiety w naszym patriarchalnym społeczeństwie. Do pewnego stopnia nawet wierzyłam w tę postfeministyczną ideologię. W końcu byłam niezależną bizneswoman, której ambicją życiową jest wkurzanie ludzi. Szybciej bym roztrzaskała słoik ogórków o podłogę, niż poprosiła faceta, by mi go otworzył.
Ale słowa jakoś nie mogły przejść mi przez gardło.
Bo prawda była taka, że chciałam być matką. Pragnęłam tego każdą komórką ciała.
Nie było w tym ani krzty wyrafinowania czy wyzwolenia, ale fakt pozostawał faktem. I dlatego parę tygodni temu umówiłam się u doktora Bjorna na „przegląd” narządów rozrodczych, by były gotowe do działania, gdy przyjdzie pora. Ale, jak widać, nie były.
– Chyba tak. – Wzruszyłam ramionami z udawaną obojętnością.
Doktor przekrzywił głowę i zmarszczył brwi. Ewidentnie usiłował mnie rozgryźć, jakby chciał wcisnąć opornej klientce panele słoneczne. „Nie leży pani na sercu stan środowiska naturalnego?”
– Zatem pierwszym krokiem byłoby zamrożenie komórek jajowych.
Posłałam mu słodki uśmiech zniecierpliwienia.
– Czy w przyszłości planuje pani donosić ciążę? – zapytał.
– A co, mogę darować sobie trzeci trymestr? – odpowiedziałam z ziewnięciem, oglądając sobie paznokcie. – Bo myślałam, że dzieci rodzą się po dziewięciu miesiącach.
– Chodzi mi o to, że należałoby wziąć pod uwagę kwestię wieku. Z każdym kolejnym rokiem rośnie ryzyko poronienia i przedwczesnego porodu.
– Do czego konkretnie pan zmierza? – dopytywałam.
– Być może dobrym wyjściem byłaby w tym wypadku surogatka. Oczywiście najlepiej postarać się o dziecko jak najszybciej, ale nie chcę popędzać, jeśli nie jest pani gotowa.
Trochę na to za późno, kochaniutki. Jeszcze przed chwilą myślałam, że nie muszę się z niczym spieszyć, a tu nagle to jego „teraz albo nigdy”. Cholera, planowałam pohasać te pięć lat i dopiero wtedy udać się do drogiego jak sto pięćdziesiąt banku spermy w poszukiwaniu dawcy idealnego, urodzić parę dzieciaków i stworzyć swoją małą rodzinkę.
– Mam czas w przyszłym miesiącu, może wtedy? – wyrwało mi się. – Spróbuję przełożyć depilację na inny termin.
– Panno Penrose – fuknął doktor, wstając i podając mi szklankę wody. Wypiłam ją duszkiem. – Wiem, że nie to chciała pani usłyszeć. Ale tu nie musi pani udawać dzielnej, naprawdę.
Wolne żarty. Łamanie się było przywilejem innych, nie moim. Ja byłam zaprogramowana na twardą laskę, bo życie nieraz rzucało mi kłody pod nogi. Przeskakiwałam je lekko i z uśmiechem na twarzy niczym postać z kreskówki.
Podniosłam z podłogi swoją torbę od Chanel.
– Skoro muszę zajść w ciążę w tym roku, to zajdę. Brak partnera? Żaden problem. Znajdę dawcę spermy. Podobno są wysocy, inteligentni i dobrzy z matmy. Czegóż chcieć więcej od przyszłego tatusia? – zaśmiałam się metalicznie, wstając. Wstrząśnięty pan doktor przyrósł do krzesła i gapił się na mnie z niedowierzaniem.
Tak, wiem. Zimna ryba bez serca. I jak się okazuje, technicznie bez łona.
– Może jeszcze to pani przemyśli? – poprosił.
– Nie ma czego przemyśliwać. Czas działa na moją niekorzyść. Załatwię sobie dawcę spermy i po sprawie.
Poza tym surogatka to droga impreza, a ja nie miałam takiej kasy. No i chciałam jak najszybciej dołączyć do grona dzieciatych przyjaciółek, które ostatnimi laty produkowały potomstwo jedna za drugą, obnosząc się ze swoimi pięknymi, zaokrąglonymi brzuszkami, zachciankami i obsesją na punkcie urządzania pokoju dziecięcego. Ach, to odwieczne pytanie: pastelowa farba czy tapeta?
Ja też tak chciałam.
Chciałam całego pakietu drobnych, przyziemnych rzeczy.
Z wyjątkiem jednej: męża.
Zamążpójścia w moich planach nie było.
Mężczyźni byli zmienni, niegodni zaufania, a nade wszystko… niebezpieczni.
– Cóż, w takim razie… – Doktor Bjorn podał mi rękę na pożegnanie. – Przepiszę pani klomifen pięćdziesiąt miligramów. Do przyjmowania począwszy od drugiego dnia cyklu menstruacyjnego miesiąca, w którym zdecyduje się pani zajść w ciążę. Jedna tabletka dziennie, o tej samej godzinie, przez pięć dni. Proszę pić dużo płynów, bacznie śledzić cykl i zaprzyjaźnić się z testami owulacyjnymi. Proszę dać mi znać, gdy już znajdzie pani idealnego dawcę; dla pewności chciałbym przejrzeć jego dokumentację medyczną.
– Znakomicie! – Odwróciłam się z gracją i uciekłam, zanim zdążył dobić mnie kolejną dołującą diagnozą.
Pomachałam recepcjonistce i wyszłam na autopilocie z budynku. A więc tak wyglądają „doznania pozacielesne”.
Ruszyłam do swojego sportowego bmw, gdy w torebce zadzwonił telefon. Siostra.
– Cześć, Pers – zaświergotałam z udawaną beztroską. Od lat byłam w tym mistrzynią.
– Hej, Belle. Gdzie cię złapałam?
– Właśnie wyszłam od ginekologa.
– Nie ma to jak pokazywać swoje miejsca intymne obcemu facetowi ze szkłem powiększającym. – Westchnęła tęsknie. Kurczę, ona i jej mąż Cillian to dopiero para zboczuchów. – Tam na dole wszystko gra?
W tle rozległ się głos mojego siostrzeńca Astora imitujący potężny wybuch. Uwielbiał zabawy w eksplozje z klockami Lego. Ten dzieciak na stówę wyrośnie na tyrana i trzymałam za niego kciuki. Ciocia potrzebowała nowych tekstów na podryw, a siostrzeniec dyktator będzie ich prawdziwą kopalnią.
– Jak na kogoś tak przepracowanego i niedocenianego moja wagina jest w idealnej formie. – Nie zatrzymując się, zsunęłam na nos okulary przeciwsłoneczne. – Czegoś ci trzeba?
Rozmawiałyśmy przynajmniej cztery razy dziennie, ale zwykle nie pytała, gdzie jestem. Może chce, żebym poniańczyła Astora. Teraz, gdy urodziła Quinna – najprzystojniejszego małego mężczyznę na planecie Ziemia – często potrzebowała pomocnej ręki.
– Nie. Mama przychodzi zająć się dzieciarnią. Cillian zabiera mnie na randkę. Pierwszą od narodzin Quinna. Po prostu naszła mnie nagła potrzeba, żeby do ciebie przekręcić. Jakieś dziwne przeczucie, nie mam pojęcia, skąd się wzięło – tłumaczyła moja kochana, obdarzona szóstym zmysłem siostrzyczka.
Persephone „Persy” Fitzpatrick była moim totalnym przeciwieństwem: romantyczna, opiekuńcza i grzeczna jak pensjonarka.
A, i była żoną najbogatszego człowieka w kraju. Szczegół.
Przystanęłam, opierając się dłonią o ceglany mur. Przede mną rozciągała się Salem Street w całej swojej letniej okazałości, upstrzona piekarniami, kolorowymi kafejkami i kwiatami wylewającymi się z wiszących koszyczków.
– Nie, Pers, przeczucie cię nie myliło. Musiałam usłyszeć twój głos.
W słuchawce zapadła napięta cisza.
– Mogę coś dla ciebie zrobić, Belle? Cokolwiek? – zapytała wreszcie, nie doczekawszy się ciągu dalszego.
Urodzisz za mnie dziecko?
Naprawisz mi macicę?
Wymażesz moją przeszłość, która tak doszczętnie mnie zwichnęła, że nie jestem w stanie nikomu i niczemu zaufać?
– Wystarczy mi, że usłyszałam twój głos. – Uśmiechnęłam się.
– Kocham cię, Belle.
– A ja ciebie, Pers.
Wrzuciłam telefon z powrotem do torby z nonszalanckim uśmiechem jak gdyby nigdy nic.
I nagle… nagle poczułam, że po moich policzkach spływa niepowstrzymany potok łez.
Czy rozryczałam się na środku zatłoczonej ulicy? A jakże.
A raczej: wybuchnęłam spazmatycznym płaczem, łapiąc powietrze jak wyjęta z wody ryba. Zalewałam się gorzkimi, gorącymi łzami złości i żalu nad sobą. To takie niesprawiedliwe. Czemu właśnie mnie to spotkało? Przecież nie jestem złym człowiekiem.
Nie chwaląc się, bliżej mi do anioła.
Wspierałam fundacje charytatywne, niańczyłam dzieci przyjaciółek i zawsze kupowałam od skautek ciasteczka. Nawet te cytrynowe, które, umówmy się, były tak ohydne, że powinno się ich zakazać we wszystkich pięćdziesięciu stanach.
Czemu to ja mam problemy z zajściem w ciążę, podczas gdy wszystkie wokół rodziły jak na zawołanie?
Przybita, zestresowana i zagubiona, powlekłam się prosto do „świątyni”.
Nie, nie do kościoła. Do knajpki o nazwie Temple Bar.
Upijanie się w trupa w środku dnia może nie było najlepszym pomysłem, ale uznałam, że przynajmniej się znieczulę. Plus przed wieczorną imprezką przydałby się mały biforek. A dziś potrzebowałam bibki jak kania deszczu.
Pchnęłam drzwi, pomaszerowałam prosto do baru i zamówiłam najmocniejszy podwójny drink w karcie.
– After Shock i kieliszek wina, już się robi. – Barman zasalutował, zarzucając sobie na ramię ściereczkę do polerowania i wyjmując ze zmywarki zaparowany kieliszek.
Opadłam na stołek, masując sobie skronie i próbując zebrać wszystko do kupy. Ciąża teraz albo praktycznie nigdy.
Drewniane zielone boksy Temple pękały w szwach od turystów i miejscowych japiszonów pochylonych nad guinnessem, coddles i gulaszem.
Z głośników płynęły żwawe, wesołe dźwięki irlandzkich przyśpiewek. Czy naprawdę nikt nie widzi, jak cierpię?
Ze swoimi wysokimi, zdobionymi sufitami i zaplamionymi ścianami, lokal wyglądał jak rasowy irlandzki pub.
Zanim zdążyłam znów zalać się łzami, zmaterializował się barman, który przyniósł moje drinki. Nie płakałam, odkąd skończyłam pięć czy sześć lat, i nie zamierzałam pozwolić, żeby weszło mi to w nawyk teraz, gdy zostałam postawiona pod ścianą przez lekarzy i moja sytuacja finansowa była niepewna.
Jednym haustem wychyliłam After Shocka, walnęłam osuszoną szklaneczką o bar i zabrałam się do wina.
Nagle kątem oka zauważyłam jakiegoś wysokiego śniadego przystojniaka. Oparty łokciem o bar, odwrócił się do mnie.
– Emmabelle Penrose, prawda?
– Facet w średnim wieku, który powinien wiedzieć, że nie zaczepia się ludzi próbujących się upić, prawda? – odburknęłam, gotowa na następną kolejkę.
Zachichotał.
– Ostra, tak myślałem. Chciałem tylko wyrazić uznanie dla pani modelu biznesowego. Oraz tyłeczka. Oba wyglądają rewelacyjnie na bilbordach pod moją kamienicą. – Nachylił się, by szepnąć mi do uszka.
Momentalnie przekręciłam się na stołku, złapałam go za nadgarstek i błyskawicznie wykręciłam mu rękę. Jęknął z bólu, zaciskając powieki.
– Co, do…
Moja kolej, by szepnąć mu coś na uszko.
– To, że chcę się w spokoju napić. Czy proszę o zbyt wiele? To, że jestem właścicielką klubu z burleską, nie daje nikomu prawa do molestowania mnie. Gdybyś był dentystą, ja nie rozsiadłabym się przed tobą na stoliku, żądając wstawienia plomby. A teraz spływaj.
Odepchnęłam go. Zatoczył się wzdłuż baru na swój stołek, rzucając po drodze kurwami, po czym chwycił płaszcz i wypadł jak burza z lokalu.
– Wow. Czyżby twój dzień był równie fatalny jak jutrzejszy kac? – Barman uśmiechnął się do mnie szelmowsko. Na oko dwudziestoparoletni rudzielec z wytatuowaną na przedramieniu koniczynką.
– Gorszy niż najpodlejsze upojenie alkoholowe w historii świata. – Walnęłam pustym kieliszkiem o bar. – Wierz mi.
– Absolutnie jej nie wierz. Skacze z kwiatka na kwiatek. – Głos z brytyjskim akcentem zarechotał trzy stołki dalej. Wytworna sylwetka jego właściciela tonęła w mroku baru. Ale nie musiałam mrużyć oczu, by wiedzieć, kto to.
Tylko jeden mężczyzna w Bostonie brzmiał jak władza, dym i nadciągający orgazm.
Poznajcie Devona Whitehalla.
Zwanego również Dziadem, Dla Którego Złamałam Surową Zasadę Jednej Nocy.
Zanim oprzytomniałam i go spławiłam, zdążyliśmy zaliczyć trzy numerki. Od chwili, gdy trzy lata temu przespaliśmy się ze sobą w leśnej chatce mojego szwagra Cilliana, wiedziałam, że Devon Whitehall jest inny od wszystkich.
Na tle grupy wyróżniał się jako typ łagodnego, acz niebezpiecznego inteligenta. Arogancki manipulant i klasa sama w sobie.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
TYTUŁ ORYGINAŁU:The Rake Boston Belles #4
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik Wydawczyni: Joanna Pawłowska Redakcja: Jolanta Olejniczak-Kulan Korekta: Katarzyna Kusojć Projekt okładki: Letitia Hasser, RBA Designs Fotograf: Wong Sim Model: Gilberto Fritsch Opracowanie graficzne okładki: Marta Lisowska
Copyright © 2022 THE RAKE by L.J. Shen Published by arrangement of Brower Literary & Management Inc., USA and Book/Lab Literary Agency, Poland.
Copyright © 2023 for the Polish edition by Niegrzeczne Książki an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Copyright © for the Polish translation by Edyta Świerczyńska, 2023
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne Białystok 2023 ISBN 978-83-8321-653-9
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com