Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Podróż do wnętrza Wielkiego Grafomana, a jednocześnie wędrówka po jego ukochanej Skandynawii.
Ta książka jest poniekąd książką podróżniczą – jednak w przeciwieństwie do książek prawdziwych podróżników nie opisuję miejsc egzotycznych ani choćby trudno dostępnych. Zamiast to draństwo czytać możecie wsiąść w samolot tanich linii lotniczych i zobaczyć to wszystko na własne oczy.
Obsesją mojego życia zawsze była chęć odgryzienia się.
Podjąłem walkę by nie dać się wdeptać w błoto. By się uratować. By się odegrać. By żyć po swojemu, a nie tak jak nam wymyślono. Moje podróże po Skandynawii to część tego planu. I ta książka jest pełna moich obsesji. To jest książka napisana przez wkurzonego niewolnika, który zdołał zerwać się z łańcucha.
To, o czym marzyłem, będąc nastolatkiem, spełniło się. Jestem pisarzem. Żyję w wolnym świecie otwartych granic w którym z samolotu korzysta się jak z PKS-u. Żegluję jachtem przez fiordy, czasem nawet stoję za sterem. Piszę książkę na laptopie. Nastąpiło dopełnienie. Ostatni kawałek rozsypanej układanki wskoczył na swoje miejsce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 470
Książka ta dedykowana jest pamięci
Trzymacie w ręku produkt kolekcjonerski – przypomina zewnętrznie książkę, ale nie jest przeznaczony ani do czytania, ani do jedzenia. W razie przypadkowego spożycia należy pamiętać, iż żołądek ludzki nie trawi celulozy, nie musicie więc iść do lekarza. W razie gdyby został jednak omyłkowo przeczytany, informuję, że obecne wewnątrz tak zwana mowa nienawiści, rasizm, ksenofobia oraz inne elementy ideologii totalitarnych użyte zostały wyłącznie w celach kolekcjonerskich, edukacyjnych i artystycznych. Autor nie ponosi odpowiedzialności za niekontrolowane zmiany świadomości, które mogą być następstwem lektury.
Zostaliście ostrzeżeni.
Napisałem tę pozycję, bo chciałem skorzystać z okazji, że jeszcze mam do tego prawo. Jako obywatel polski mogę cieszyć się wolnością słowa, wolnością sumienia, swobodą prowadzenia badań naukowych i poszukiwania informacji. Prawo to gwarantuje mi legalny dokument, ratyfikowany przez nasz kraj: POWSZECHNA DEKLARACJA PRAW CZŁOWIEKA. Przypominam też, że w Polsce nie ma przymusu czytania, a nawet wolno być analfabetą.
To śmiesznie brzmi usłyszysz zew Więc odrzuć łachman – spokojny byt precz! Szlak jest bez końca. Idź.
Motto: mali ludzie nie upadają,
Moi czytelnicy przyzwyczajeni są do tego, że zazwyczaj piszę lekkie historyjki o ciekawych kolesiach i koleżankach przeżywających w niebanalnej scenerii fajne przygody. A tu figa. To nie taka książka. Scenerie będą głównie nieciekawe – jakieś skały, krzaczki i stare rudery. Przygód w tym tomiku brak rozpaczliwie – ot, tyle: wsiadłem w pociąg, pojechałem, pociąg się spóźnił, ale jakoś dojechał, wysiadłem, gdzie chciałem... W dodatku główny bohater tej książki, czyli ja, to wyjątkowo nudny, marudny i sfrustrowany koleś. O nudnym gościu, który nie miał przygód, napisałem książkę, która siłą rzeczy też jest długa i nudna. Co kryją zasieki liter czerniących stronice? Ano znajdziecie tu nieliczne, przeważnie bezwartościowe obserwacje, liczne bezwartościowe rozważania oraz równie liczne dygresje, czasem związane z odwiedzanymi miejscami, a przeważnie jedynie stanowiące utyskiwania na tematy wszelakie. Wspominam o paru postaciach historycznych i artystach żyjących w Skandynawii – ale więcej i ciekawiej pisze o nich Wikipedia. W dodatku książka ta zawiera trucie, moralizowanie, użalanie się nad sobą oraz niestrawne wywody natury moherowej.
Docelowy czytelnik, któremu mogłaby się ta pozycja spodobać, prawdopodobnie nie istnieje. Miłośnicy kultury krajów skandynawskich wiedzą od dawna o tym wszystkim, co tu popisałem. Dla spragnionych opisów dalekich lądów jest w niej za dużo polityki. Dla miłośników esejów politycznych zawiera zbyt wiele zbędnych opisów przyrody i zabytków. Dla kaczystów będzie zbyt upeerowska, dla korwinistów zbyt pisowska, a dla wyznawców pozostałych poglądów zapewne kompletnie niestrawna lub wręcz toksyczna. Dla moherów za mało w niej będzie miłości bliźniego, a dla ateuszy za wiele rozważań religijnych. Ewangelików zabolą bezpardonowe opisy licznych zbrodni skandynawskiego luteranizmu. Katolikom też się może nie spodobać, bo i skandynawscy biskupi mieli swoje za uszami. Produkt jest szczególnie niewskazany dla istot człekokształtnych z gatunku lemingus michnikoidae, gdyż zawiera „poglądy zoologiczne”, i to w wysokich stężeniach. Piszę otwarcie, co sądzę o wszystkim, co widziałem w drodze, i o wszystkim, o czym usłyszałem i doczytałem. Nie staram się być miły, nie staram się autocenzurować. Tylko słabi ludzie noszą maski, a polityczna poprawność to zdecydowanie nie moja bajka.
Ta książka jest poniekąd pozycją podróżniczą – jednak w przeciwieństwie do dzieł prawdziwych podróżników nie opisuję miejsc egzotycznych ani choćby trudno dostępnych. Zamiast to draństwo czytać, możecie wsiąść w samolot tanich linii lotniczych i zobaczyć wszystko na własne oczy. Opisane miejsca możecie obejrzeć na zdjęciach i filmach dostępnych w necie. Możecie też znaleźć o nich znacznie ciekawsze artykuły niż moje wypociny. W dodatku większość z was o wiele lepiej niż ja zna języki obce, tym łatwiej wyszukacie informacje... O mentalności Skandynawów więcej, pełniej i ciekawiej napisali ludzie, którzy tam żyją na stałe. Osoby złaknione mojej autobiografii ostrzegam od razu, że też się rozczarują. Być może pozycja ta zaciekawiłaby psychologów i psychiatrów jako studium przypadku – ale mają znacznie bardziej interesujących pacjentów.
Po co zatem napisałem tę książkę? Może po to, żeby poudawać intelektualistę i erudytę, chwaląc się ciekawostkami, które wygrzebałem. Tylko że intelektualista wygrzebałby znacznie więcej ciekawostek, a erudyta z większą erudycją by je wam zaprezentował. I ładniejszy tytuł by wymyślili. I zgrabniej ubrali w słowa. Napisałem to, bo chyba musiałem coś z siebie zrzucić... Napisać wolno każdemu. Ale po co rzecz opublikowałem!? Pewnie dlatego, że przez te wszystkie lata jakoś przywykłem publikować to, co napiszę... Zasadniczo wszystkie książki w życiu stworzyłem, żeby zarobić. Z tej dochodów raczej nie będzie. Czy napisałem ją, żeby odstraszyć nawet najwierniejszych czytelników? Mam nadzieję, że jednak nie!
Obsesją mojego życia zawsze była chęć odgryzienia się. Odwrócenia wyroków. W 1939 roku wydano na nas wyrok śmierci. W 1945 roku skazano nas na byt chłopów pańszczyźnianych, a nasz kraj zamieniono w wielki folwark. W roku 1989 skazano nas na małość. Mieliśmy być na zawsze krajem biednym i słabym, Polacy stanowić mieli dla UE rezerwuar taniej siły roboczej. Podjąłem walkę, by nie dać się wdeptać w błoto. By się uratować. By się odegrać. By żyć po swojemu, a nie tak, jak nam wymyślono. Moje podróże po Skandynawii to część tego planu. I ta książka jest pełna moich obsesji. To jest książka napisana przez wkurzonego niewolnika, który zdołał zerwać się z łańcucha.
Lepiej nie czytajcie, bo albo się wynudzicie, albo – co gorsza – zarazicie tą goryczą. Tak czy inaczej, zostaliście ostrzeżeni. Jeśli ostrzeżenie zignorowaliście, trudno. Zapraszam do lektury.
Najpierw kilka słów wyjaśnienia dla młodszych czytelników. Urodziłem się w roku 1974 na terytorium Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. Ludność tego kraju, jak to zwykle w kolonii, dzieliła się na niewolników, poganiaczy niewolników (którzy sami też byli niewolnikami) oraz nielicznych właścicieli niewolników, którzy również tak do końca nie stanowili o sobie. W okresie przypadającym na moje dzieciństwo i wczesną młodość kolonią zarządzał w imieniu Moskwy człowiek, który nazywał się Jaruzelski. Czy było to jego prawdziwe nazwisko? Istnieją poważne wątpliwości.
Niewolnicy PRL-u za swoją pracę otrzymywali bony zewnętrznie podobne do pieniędzy, które jednak ważne były tylko na terenie naszej plantacji. Próba ich wymiany na prawdziwe pieniądze była surowo karana. Komuniści nie wymyślili tu nic nowego – kwitki dla chłopów pańszczyźnianych znano już w okresie oświecenia. Żetony dla niewolników funkcjonowały w XIX wieku w Brazylii i USA. Pieniądz ważny tylko w obrębie gett żydowskich to wynalazek III Rzeszy... Mimo to niewolnicy oczywiście handlowali między sobą walutami innych plantacji i pieniędzmi wolnego świata... Władza mogła z tym walczyć, ale wolała metodę mniej brutalną i zapewne znacznie bardziej efektywną. Mianowicie na terenie kraju otworzyła sieć sklepów, w których oferowała luksusowe towary – za walutę zachodnią. Skutkowało to zgoła idiotycznym czarnorynkowym kursem wymiany – przeciętna miesięczna płaca w latach osiemdziesiątych wahała się w granicach osiemnastu do dwudziestu dolarów. Kurs ten dodatkowo regulowano, oferując w Pewexie wódę w cenie od siedemdziesięciu dziewięciu centów do dolara piętnastu za flaszkę zero siedem litra.
W zamian za ciężką harówkę właściciele PRL-u zapewniali swoim poddanym dach nad głową i jakąś tam michę. Czasem nawet trafiało się w niej mięcho. W okresie kartkowym, w zależności od zaszeregowania, było to dwa i pół do czterech kilogramów miesięcznie na łba. Gdy niewolnik zachorował, ludzkie paniska starały się go ratować i przymykano oko, jeśli dostawał od krewnych i znajomych leki z zagranicy. Z drugiej jednak strony niewolnikom ani ich dzieciom z reguły nie dawano paszportów, by mogli podjąć leczenie za granicą – nawet gdy tamtejsze rządy ofiarowały się pokryć koszta zabiegów. Na przykład po awarii w Czarnobylu rodzice dzieci chorych na nowotwory krtani dowiedzieli się, że ich pociechy nie pojadą na leczenie do Holandii, bo „te choroby równie dobrze można leczyć w Polsce”. Z drugiej strony niewolnicy starzy i niezdolni do pracy nie byli dobijani, a nawet dostawali kartki żywnościowe i trochę bonów co miesiąc.
Niewolnicy PRL-u nie mieli prawa posiadać broni, nie mieli prawa czytać niektórych książek, nie mieli prawa opuścić naszej plantacji. Czasem dostawali przepustki zwane paszportami na kraje socjalistyczne, umożliwiające im odwiedzanie plantacji sąsiednich, a sporadycznie otrzymywali nawet prawdziwy paszport na wyjazd do krajów wolnego świata. Bywało, że niewolnicy urywali się z takich wycieczek i nie zawsze udawało się zmusić ich do powrotu, więc paszporty dawano niechętnie. Nieco większe szanse wyjazdu mieli poganiacze niewolników – ale im również zdarzało się nie wrócić...
*
Mój Ojciec otrzymał paszport na kraje kapitalistyczne tylko raz – w 1978 roku. Był po kursie języka szwedzkiego. Dostał adresy kilkorga Szwedów zainteresowanych korespondencją z Polakami. Powymieniał z nimi listy, przysłali mu zaproszenie. Pojechał, rozejrzał się... Wrócił. Sporą część trasy przebył autostopem. Jak wspominał, odżywiał się głównie bananami i mlekiem – było to najtańsze pożywienie. Sypiał byle gdzie. Pozwolono mu wymienić równowartość stu pięćdziesięciu dolarów USA. W Polsce stanowiło to fortunę, za którą można było przeżyć pół roku. W Szwecji – nie miał pieniędzy na hotele czy kempingi. Nie miał nawet namiotu. W PRL-u trudno było kupić takie cudo. Opowiadał, że raz przysnął na ławce w parku, a obudziwszy się o świcie, spostrzegł, że to, co brał za park, było w rzeczywistości cmentarzem... Podobnie jak on podróżowali wtedy po Zachodzie także inni polscy turyści. Taka rzeczywistość finansowa. Zachowało się z tej wyprawy pół rolki negatywów oraz plik folderków turystycznych – dzięki czemu jestem w stanie z grubsza odtworzyć trasę, którą przebył. Prom Świnoujście – Ystad. Kamienny krąg Ales Stenar i zamek Glimminge. Malmö, Göteborg, Borås. Dotarł do granicy zapewne w okolicach gminy Sunne, zajrzał nielegalnie parę kilometrów w głąb Norwegii i zawrócił na zachód. Był też w Sztokholmie.
Wrócił z głową pełną wrażeń, ale też z planami. Skromniutkimi. Chciał pojechać tam jeszcze raz, zaczepić się gdzieś na czarno, popracować chociaż miesiąc lub dwa. Miesiąc najmarniejszej pracy na Zachodzie pozwalał odłożyć równowartość kilkuletnich zarobków polskich... Za kilkaset dolarów można już było kupić używane auto (na przykład syrenkę). Rok, dwa pracy na Zachodzie – jeśli człowiek dobrze się zaczepił – umożliwiały zakup mieszkania. Ale komuchy były czujne i więcej paszportu nie dostał. Żadnych marzeń, żadnej szansy, żeby choćby odrobinę poprawić sobie byt. Oraz oczywiście żadnej szansy, by spierniczyć.
W orwellowskim roku 1984 odwiedzili nas jego znajomi Szwedzi, Desire i jej ówczesny małżonek Leif. Wpadli do Polski na dwa tygodnie. Cóż – dla nich była to sakramencko droga wycieczka. Wyjazd do „demoludów” trzepał „kapitalistę” po kieszeni mocniej niż na przykład wakacje w Hiszpanii. Czemu? PRL od gości zagranicznych wymagał posiadania konkretnej kwoty na każdy dzień pobytu – a wymieniał im korony po skrajnie złodziejskim państwowym kursie i wyłącznie „w jedną stronę”. Kupić za wymienioną kasę nie bardzo mieli co, gdyż kraj nasz nie produkował szczególnie atrakcyjnych towarów, a i sklepy z pamiątkami zaopatrzone były mizernie. Goście, wyjeżdżając, sprezentowali nam bodaj siedem, osiem tysięcy złotych – nie zdołali tego w żaden sposób wydać... Zapraszali do rewizyty, ale nie udało się.
Szwecję poznawałem na kilka różnych sposobów. Można powiedzieć, była to trochę praca historyczna, trochę archeologiczna, a trochę etnograficzna. Działałem jak rasowy badacz obcej cywilizacji. To znaczy przesłuchiwałem naocznych świadków – czyli Ojca; studiowałem relacje pisane; badałem wytwory kultury interesującego mnie ludu oraz nieliczne produkty, które docierały do nas w paczkach żywnościowych. O paczkach jeszcze wspomnę.
Przede wszystkim moje pierwsze wyobrażenie Szwecji kształtowały jednak książki dla dzieci. Jeszcze w przedszkolu pani czytała nam na głos „Filonka Bezogonka”. Pamiętam jak dziś – z jakiegoś powodu do naszej sali zniesiono ogromną ilość stolików i krzeseł. Zestawiono je pod ścianą, tworząc ni to grotę, ni to labirynt. Siedzieliśmy pod nimi, słuchając, jak pani czyta... Potem przez lata nie miałem dostępu do tej książki, aż wreszcie pod koniec lat osiemdziesiątych udało się zdobyć własny egzemplarz.
Mama czytała mi dwie książki Astrid Lindgren – „Dzieci z Bullerbyn” oraz „Dlaczego kąpiesz się w spodniach, wujku?”. Zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Miałem też w domu zbiorek opowiadań „Nils Paluszek” oraz „Fizię Pończoszankę” (tak przetłumaczono imię Pippi Långstrump). Przeczytałem tę ostatnią samodzielnie u progu podstawówki, ale ta pozycja nie przypadła mi wówczas do gustu. Postrzelone, dzikie dziewuszydło – brrrr... Czytałem także „Muminki” szwedzkojęzycznej Finki – Tove Jansson. Nie wiem czemu, ale ich akcja w ogóle nie kojarzyła mi się z Finlandią. To była dla mnie książka „szwedzka”. „Muminki” były, ogólnie rzecz biorąc, trudne do zdobycia. Miałem w domu bodaj pięć tomików. „Kometę nad doliną Muminków” udało się od kogoś pożyczyć i Mama nagrała ją na kasety magnetofonowe. Miałem też dwie kasety ze słuchowiskiem na podstawie „Lata Muminków” – w moim odczuciu porażająco badziewna to była produkcja... Ale nie sposób było zdobyć książki... Oczywiście paliła mnie chęć poznania całego cyklu. Nie było to łatwe. „Dolinę Muminków w listopadzie” przeczytałem dzięki temu, że była w bibliotece osiedlowej, a tomik „Tatuś Muminka i morze” pożyczyłem od sąsiadów. Mieli też książkę pod tytułem „Lato”, ale jakoś mi nie podeszła. Dziś można wejść do księgarni i od ręki kupić całą serię... O Astrid Lindgren, Tove Jansson i innych pisarzach wspomnę później. Nie będzie natomiast nic na temat popularnych w Polsce szwedzkich kryminałów – albowiem ich nie czytałem.
W pierwszej klasie podstawówki miałem drewniany piórnik w postaci podłużnej skrzyneczki. Wprawdzie modniejsze były plastikowe, ale cóż... Pod wieczkiem miejsce na jakiś obrazek lub plan lekcji. Narysowałem sobie na białej tekturce rysunek. Mały domek na brzegu morza. Nie wiedziałem, że plaże w Szwecji i Finlandii są skaliste. Narysowałem piach, pomost i szwedzką flagę na maszcie, chmury. Taki wakacyjny optymizm. Mam ten piórnik do dziś, ale obrazek się zniszczył – próbowałem go poprawić świecowymi kredkami, by ożywić kolory, i spaskudziłem. Zestawienie barw żółtej z błękitną zawsze mi się podobało. Flaga Szwecji i flaga Ukrainy... Ale szwedzka wydaje mi się ciekawsza. Wizja domu na brzegu morza z pomostem i flagą to ewidentnie efekt lektur. I „Dlaczego kąpiesz się w spodniach, wujku?” Astrid Lindgren, i „Muminków” Tove Jansson. Tęsknota wyrażona kredkami. Tęsknota za czymś, czego nawet nie doświadczyłem, co tylko przeczuwałem, co znałem wyłącznie z drugiej ręki. Swoją drogą – dziś ktoś podobnie tęskniący bez problemu znalazłby odpowiedni obrazek w necie i wydrukował go sobie w kolorze.
Gdy byłem w czwartej klasie podstawówki, telewizja zaczęła emitować serial fabularny o przygodach Pippi. Była to okazja, by przyjrzeć się Szwecji trochę dokładniej. I pozachwycać... Skandynawia końca lat sześćdziesiątych utrwalona na kliszy, nawet oglądana na ekranie kiepskiego czarno-białego telewizora wydawała się wyjątkowo urokliwa.
W Górkach Wschodnich – gdzie jeździłem na wakacje – wśród książek do poczytania dla letników były dwie szwedzkie powieści dla dzieci: „Podróż z rondlem” Edith Alice Unnerstad i „Ture Sventon w Sztokholmie” – Åke Holmberga. Poznałem je w starszym wieku – chyba u progu liceum. Pierwsza opowiada o licznej rodzinie, która wyrusza na wakacyjną włóczęgę ze Sztokholmu dwoma starymi wozami cyrkowymi przez lasy Kolmården do Norrköping, nad zatokę Breviken. Druga to historia detektywa, który w zasypanym śniegiem Sztokholmie musi dopaść gang okradający jubilerów. Już po upadku komuny nabyłem dwie powieści Astrid Lindgren o Madice z Czerwcowego Wzgórza i Lotcie z ulicy Awanturników. Moja siostra była akurat w odpowiednim wieku, żeby to poczytać. Mnie też się spodobały, ale byłem już trochę za stary. Chyba pod koniec liceum albo zgoła na początku studiów natrafiłem na kolejne tomy przygód Filonka Bezogonka, wydane w postaci małych kolorowych książeczek. W pierwszej połowie lat dziewięćdziesiątych obejrzałem jeszcze japoński animowany serial o przygodach Nilsa Holgerssona na motywach „Cudownej podróży” Selmy Lagerlöf. Odnoszę wrażenie, że bardzo dobrze „odrobiono” topografię i obiekty historyczne pojawiające się w filmie. Jeziora, zagajniki, samotne głazy wśród pól i skały w lasach – jeżdżąc po Szwecji, odnajduję ten właśnie krajobraz. Emitowano też w Polsce serial fabularny – ekranizację „Emila z Lönnebergi”. Ostatnio dopiero ponadrabiałem zaległości, kompletując inne, mniej znane pozycje autorstwa Astrid Lindgren, takie jak „Południowa łąka” czy „Kati we Włoszech”.
Pisząc tę książkę i grzebiąc w szwedzkiej Wikipedii, aby posprawdzać szczegóły, daty publikacji i przekładów oraz pisownię nazwisk, uświadomiłem sobie z niejaką zgrozą, że wszyscy szwedzcy pisarze i pisarki, których książki tak fascynowały mnie w dzieciństwie i młodości, już nie żyją. Z równym zdumieniem przekonałem się, że niemal wszystkie te wspaniałe utwory powstały całe dekady przed moim urodzeniem. Wspomnianego wyżej „Filonka Bezogonka” Astrid Lindgren czytała swojej córeczce w roku 1944!
*
Moje pokolenie skrzętnie gromadziło wszelkie kolorowe śmieci pochodzące z zagranicy. Kolekcjonowano pocztówki, znaczki, monety, ale także pudełka po papierosach, obrazki z gum do żucia, wszelkiego rodzaju prospekty i katalogi handlowe. Miałem w swoich zbiorach prawdziwy skarb – jeden numer pisma „National Geographic” z 1973 roku, zawierający piękne, choć dramatyczne zdjęcia z erupcji wulkanu Eldfell na wyspie Heimaey, należącej do Islandii. W domu było też kilka szwedzkich folderków turystycznych przywiezionych przez Ojca z wojaży. Mam do dziś w swoich zbiorach szwedzkie czasopismo o robótkach ręcznych i dwa katalogi sklepowe. Są z 1985 roku. Ładne dziewczyny, dobrze ubrane dzieciaki, w tle czasem domek, czasem pomost i łódki... Na jednej fotografii są jogurty w kartonowych opakowaniach w kształcie kamieniczek – moi szwedzcy rówieśnicy mogli z różnych smaków zestawić sobie całą uliczkę. Mieliśmy też album o ogrodzie zoologicznym w Borås. Wiele razy przeglądałem jego mapkę, planując, którędy można by pospacerować. Tak, przyszedł taki czas, że pojechałem tam i pospacerowałem, tylko że dopiero po piętnastu latach.
*
W ciężkich latach najgłębszego kryzysu – zaraz po wprowadzeniu stanu wojennego – od znajomych Ojca dostaliśmy kilka paczek żywnościowych. Każda taka paczka była niczym mała Wigilia. Otwieranie było radością i niespodzianką... Usiłuję sobie przypomnieć ich zawartość. A tu figa – pamięć płata figla. Na pewno było mleko w proszku – w dużych, chyba pięciolitrowych puszkach. Na obrazku dwie krowy – jedna leżąca. Puszki były bardzo praktyczne, a do tego ładne, więc używaliśmy ich jeszcze przez wiele lat do trzymania mąki, a jedną do dziś mam zachomikowaną w piwnicy. Dostaliśmy jakieś kosmetyki – pamiętam pastę do zębów i mydło w płynie. Był proszek do prania w plastikowych workach, ale nie pamiętam marki. Miałem z paczek ołówek z nadrukowaną wokoło tabliczką mnożenia (ktoś mi go ukradł w szkole – kochana warszawska Praga...) oraz kredki. Kredki były dość niezwykłe – wykonane w całości ze sprasowanego grafitu – na logikę niby świecowe, ale rysowały jak ołówkowe. Obecnie podobne kupi się w każdym sklepie z artykułami dla plastyków – wtedy były absolutnym ewenementem. Bałem się nosić je do szkoły, żeby mi ktoś tego cennego kuriozum nie zaiwanił.
Kiedyś trafiły się parówki w puszce – nietypowe, bo krótkie. Wcześniej tylko czytałem, że mogą istnieć w tym rozmiarze. Mam też kalendarz dla dzieci na rok 1983. Gdy się skończył, schowałem go. Siostra, gdy była mała, zniszczyła mi trzy kartki, ale resztę zachowałem do dziś. Raz dostaliśmy w paczce małe puszki pasztetu marki DAK z obrazkiem wikinga. Miały wypukłe denko – po naciśnięciu wikinga głośno prztykały. Po zjedzeniu pasztetu umyłem je, zabrałem do szkoły i rozdałem najwierniejszym kumplom – chodziliśmy po budzie we trzech i prztykaliśmy. Czuliśmy się przy tym jak członkowie tajemnego bractwa – mieliśmy gadżet, którego nie miał nikt inny. Z jakiegoś innego szwedzkiego opakowania pozyskałem kawał granatowej tektury – zrobiłem sobie z niej maskę na szkolny bal przebierańców.
Trafiały się też jakieś słodycze – ale pamiętam tylko gumę do żucia w kulkach. Swoją drogą, nie była to rzecz zupełnie mi nieznana – u nas taka guma trafiała się w Pewexie za walutę i w sklepach warzywniczych „ajencyjnych” – za złotówki – sprzedawana na sztuki. To znaczy, że jak się zapłaciło, sprzedawca brał wielkie krawieckie nożyce i odcinał kawałek paska z jedną kulką. Nie, nie zwariowałem, naprawdę tak było.
Ze szwedzkimi wyrobami tekstylnymi styczność miałem sporadyczną. Ojciec z podróży przywiózł mi „wieczny sweterek” – zagadkowy wyrób, który przeszedł przez niezliczoną liczbę naszych znajomych i po dziewięciu latach, nadal niezniszczony, wrócił do mojej siostry. Bluzę z różową panterą dostałem w paczce żywnościowej. Miałem ją na sobie kilka razy w życiu. To był wystrzałowy ciuch, wyłącznie na specjalne okazje. Za to na co dzień nosiłem czapkę. Była dwustronna – można ją było nosić stroną w paski albo wywrócić i wtedy była czarna. Dziś nie jest to nic niezwykłego, wtedy budziło zdumienie. Gdy mi zginęła w szatni, byłem przekonany, że została skradziona. Szczęśliwie po jakimś czasie odnalazła się w wielkim worze rzeczy znalezionych przez woźną. Mam tę czapkę do dziś. W paczkach przyszła też sukienka dla młodszej siostry. Była w płaskim tekturowym pudełku, na którego pokrywce umieszczono obrazek krasnoludka ślizgającego się na łyżwach po zamarzniętym oczku wodnym. Pudełko zostało mocno zniszczone w transporcie, ale wyciąłem najlepiej zachowaną część obrazka i miałem tę tekturkę przez wiele lat, aż gdzieś mi zaginęła. Na szczęście identyczną grafikę znalazłem po latach w książce „Skrzaty” Wila Huygena. O butach napiszę później. Tak czy inaczej, w wieku lat, powiedzmy, jedenastu wiedziałem, że po drugiej stronie Bałtyku jest naprawdę ciekawy kraj, znajdujący się na znacznie wyższym poziomie cywilizacyjnym. Kraj, w którym nawet puszki pasztetu są kolorowe i prztykają...
Moja rodzina, poza koniecznością życia w peerelowskim syfie, nie doświadczała represji komunistycznych. Obaj Dziadkowie, choć mieli w życiorysach to i owo, także zdołali się wywinąć. Cała moja złość do tego systemu wynikała z obserwacji i przemyśleń. Być może gdybyśmy żyli jak północni Koreańczycy, czyli w stanie totalnej izolacji, nie doświadczałbym tych uczuć. W końcu głodny nie chodziłem, bomby na głowę nie spadały, mieszkanie jakieś tam było, buty też nosiłem niezelowane. Bilety do kina szczególnie drogie nie były. Ale nie byłem przecież głupi. Auta nie mieliśmy, zakup roweru lub namiotu był prawie niemożliwy, na przeniesienie telefonu po zmianie mieszkania czekaliśmy około ośmiu (!) lat. Można też zadumać się przez chwilę nad tym, ile czasu, zdrowia i sił ludzie stracili, stojąc w niekończących się kolejkach. Tego już nikt im nie zwróci...
Dociekliwość i umiejętność wyciągania wniosków z obserwacji były moim przekleństwem. Każdy zachodni wyrób pokazywał istnienie innego, lepszego świata. Każdy zachodni film pokazywał, jak żyją ludzie „wyzyskiwani przez kapitalistów”. Komuna była wewnętrznie kompletnie schizofreniczna. Przede wszystkim narracja propagandowa akcentowała równość obywateli. Także do pewnego stopnia równość ekonomiczną. Po drugie byliśmy de nomine państwem robotników i chłopów... Tymczasem widziałem, jak marnie żyją moi koledzy na wsi. Widziałem, jak marnie żyją moi kumple z rodzin stricte robotniczych. Słyszałem, ile lat ich rodzice czekają na przydział ciut większego mieszkania. Byli i tacy, którzy chodzili w łatanych spodniach – choć były to raczej sporadyczne przypadki.
Nie było łatwo jechać gdziekolwiek na zagraniczne wakacje. Moje pokolenie siedziało na tyłkach w kraju. Miałem kumpla, który w dzieciństwie był w Czechosłowacji. Znałem chłopaka, który gościł u rodziny we Włoszech. Dwaj moi przyjaciele spędzili bodaj dwa tygodnie w Szwajcarii. W drugiej podstawówce poznałem syna rzemieślnika, który był ze trzy razy na wczasach w Bułgarii, oraz chłopaka, który spędził kilka lat „u kapitalistów” – jego ojciec był dyplomatą na placówce w RFN-nie. Koniec listy. Z wakacjami było ciężko. Legendarne wczasy pracownicze przypominały trochę yeti: wielu słyszało – ale niewielu widziało. Niektóre bogatsze zakłady pracy miały własne ośrodki wczasowe. Instytut mojej Mamy posiadał „aż” trzy domki kempingowe nad morzem. Można było pojechać na dwa tygodnie i z reguły stanowiło to najlepszy kawałek wakacji. A u prywaciarzy było sakramencko drogo. Gdy nadchodziło lato, moje pokolenie ratowało jego pochodzenie – większość dzieciaków „miejskich” miała jeszcze dziadków na wsi. Wieś ratowała też swoje wyrodne miejskie dzieci i wnuki jajkami, masłem oraz rąbanką, ale jeszcze ważniejsze było to, że mieliśmy dokąd pojechać, i dla bardzo wielu moich kolegów był to jedyny wyjazd w ciągu roku. Dzieci wiejskie nie jeździły nigdzie – chyba że do krewnych w mieście. Żywiły się może lepiej niż miastowe, ale we wszystkich pozostałych dziedzinach życia miały jeszcze bardziej pod górkę.
Socjalizm głosił, że każdy będzie miał „po równo”. Zasadniczo, choć karmiony propagandą, bardzo szybko zdałem sobie sprawę, że „po równo” wcale nie oznacza „sprawiedliwie”. Że przydzielenie każdemu identycznego mieszkania i auta jest nawet teoretycznie kompletnie niemożliwe, a gdyby nawet było – to okazałoby się niewskazane. No bo jak? Dawać po równo pracusiowi i bumelantowi? Absurd... Ustrój ten głosił także „każdemu według potrzeb”. Zaspokojenie podstawowych potrzeb było hasłem, które trafiało do mnie bardziej. Wydawało mi się logiczne i moralnie słuszne. Tymczasem widziałem na przykład rodzinę kumpla – pięć osób gnieździło się w dwóch pokojach. I rodzinę koleżanki – trzy osoby w trzech pokojach. Zatem jednym jakoś te potrzeby zaspokajano, a innym się nie udawało. Socjalizm głosił też „każdemu według pracy”, i to również nijak się nie sprawdzało. Ludzie tyrali i tyrali, i nadal nie mieli nic. Inni za to nie tyrali, a mieli wszystko. To, co głoszono, stało zatem w drastycznej opozycji do tego, co widziałem. Ludzie harujący jak woły – na przykład mój Ojciec – nie dorabiali się niczego. Ani auta, ani własnego domu, ani najmarniejszej działki za miastem (de facto po co ta działka, jak się nie ma samochodu, by na nią dojechać?). Wiązało się koniec z końcem i nic ponadto. No cóż, wielu ludzi i dziś żyje podobnie – na pół gwizdka, na ćwierć gwizdka. Tylko że wtedy biedę dzielono bardziej – hłe, hłe – po równo, a teraz jakby bardziej ona boli. Tym, którzy mają niewiele, po prostu łatwiej porównać się z tymi, którzy mają dużo. A tym, którzy mają dużo, łatwo spostrzec, że inni mają jeszcze więcej.
Głoszono też, że socjalizm jest lepszy, bardziej etyczny i doskonalszy moralnie. A tu figiel – w drugiej połowie lat osiemdziesiątych bez żenady reklamowano w TV herbatki Paracelsus, nie zapominając dodać, że są dostępne w sklepach Pewex. Mówimy: komuna – myślimy: schizofrenia... Padnie zapewne zarzut, że moja zapiekła nienawiść do komuchów ma źródło w rzeczywistości materialnej. Tak, przyznaję się. To główny powód. Nienawidzę nędzy. Do dziś wkurza mnie bieda, którą widzę wokoło. Jeżdżę dużo po kraju. Dostrzegam to, czego nie widać z Warszawy. Odwiedzam prowincję. Frustruje mnie świadomość, że dziś jeszcze, dwadzieścia siedem lat po „upadku komuny”, przy bardzo zbliżonych cenach większości towarów mieszkańcy zachodniej Europy zarabiają cztery do siedmiu razy lepiej. Niby dlaczego mamy zawsze być biedniejsi? Kto to zadekretował? Dlaczego po napisaniu przeszło pięćdziesięciu książek nie mam wypasionej willi, własnego jachtu i nie latam na spotkania prywatnym samolotem?
Czytałem wiele książek autobiograficznych i wspomnień ludzi żyjących w różnych czasach i różnych ustrojach. Wynika z nich, że można znieść kiepskie warunki życia. Można znieść dziką harówkę ponad siły, ale wówczas, gdy przyświeca nam jakiś cel. Tak jak chłopu, który zaharowywał się kilka lat i żarł byle co, ale odłożył czapkę grosiwa, poszedł na jarmark i kupił sobie WŁASNEGO KONIA. Społeczeństwo także zdolne jest do ogromnych wyrzeczeń. Zniesie naprawdę wiele, jednak pod warunkiem, że widzi, iż to, co odejmuje sobie od ust, jest mądrze zagospodarowane. Ludzie poświęcą się także, by ich dzieciom było lepiej. Polacy są często zdolni wyciągnąć pomocną dłoń do ludzi zupełnie obcych, jeśli widzą palącą potrzebę. Patrząc historycznie: II RP była krajem biednym, ale budowano porty, okręgi przemysłowe, linie kolejowe. Poziom życia wzrastał. Ludzie po wsiach to widzieli i znali klucz do przyszłych sukcesów – dlatego poświęcali czas wolny, aby po całodziennej harówce zebrać się jeszcze na kilka godzin i w czynie społecznym budować szkoły dla swoich dzieci. Wiele z nich stoi do dziś i tętni życiem. Jeszcze więcej stoi zamkniętych – bo władza woli dawać kasę na urzędasów, niż opłacać nauczycieli.
Nasi dziadkowie poświęcali teraźniejszość, ale budowali przyszłość. Nie zbudowali wiele, bo przyszedł Hitler, a potem Stalin. Ale gdy przegląda się albumy fotografii z lat międzywojennych, widać niewyobrażalny skok we wszystkich dziedzinach życia. Widać już zręby tej Polski, której nie zdążono zbudować. Widać, jak wiele nam zniszczono i odebrano. Nasi ojcowie w ustroju socjalistycznym też robili wiele, ale ta para jakoś szła w gwizdek. Napiszę to znowu: w okresie PRL-u czułem swego rodzaju schizofrenię. Z jednej strony widziałem, że się buduje tę lepszą przyszłość. Oddano most Grota-Roweckiego. Powstawało blokowisko przy ulicy Białostockiej. Ktoś z klasy dostał nowe mieszkanie i wyprowadził się. Nie odnosiłem wrażenia, że żyjemy w jakiejś szczególnej biedzie – miałem w uszach opowieści dziadków. Z lektury wiedziałem, że może być znacznie gorzej. Z drugiej strony każdy świstek pochodzący z krajów wolnego świata, każdy zachodni film pokazywał, że tam jest jednak znacznie lepiej. Że zostaliśmy z tyłu... Że jesteśmy niewyobrażalnie zapóźnieni cywilizacyjnie.
Stworzyłem sobie konstrukt myślowy. Uznałem, że gdzie indziej istnieje świat wolny od naszych bolączek. Świat prawdziwy, oparty na prostych i czytelnych zasadach, gdzie człowiek, który pracuje, może pobudować dom, kupić auto, a gdy go najdzie fantazja – wziąć paszport i przelecieć się samolotem za granicę. Na podstawie dość szczątkowych danych uznałem, że taki świat istnieje realnie, i to całkiem niedaleko – w Szwecji. Po latach przekonałem się, że w wielu kwestiach dedukowałem poprawnie.
Polska okresu mojego dzieciństwa była miejscem złym, smutnym i szarym, a przy tym naprawdę trudnym do życia. Od siermiężności świata, od parszywej szkoły i nudnego otoczenia uciekałem w czytanie książek i marzenia. Zanim zapadłem w sen, wyobrażałem sobie na przykład dalszy ciąg „Muminków”. Albo siebie jako uciekiniera – mieszkańca skromnej willi na przedmieściach Sztokholmu. Albo jako osadnika w starym drewnianym domu nad norweskim fiordem. Z czasem marzenia się zmieniały. Godzinami wyobrażałem sobie inną, nieznaną mi rzeczywistość Zachodu. Kraje wolnego świata – gdzie pomarańcze i banany kupuje się w każdym sklepie, a telefon i samochód posiadają wszyscy... Gdzie z samolotu korzysta się jak u nas z PKS-u. W świecie realnym krzepła we mnie zimna nienawiść do komuchów. W wyobraźni z uciekiniera stawałem się człowiekiem, który szkoli się tam, by wrócić do kraju z bronią i wziąć odwet. A najlepiej niesłychanie krwawy odwet. Wyobrażałem sobie całe serie potwornych zamachów terrorystycznych, i to własnego autorstwa. Nikt nigdy nie szczuł mnie przeciw komunistom. Nie czytałem żadnych wywrotowych książek, nie miałem szans obejrzeć wywrotowych filmów. Najbardziej nieprawomyślnym dziełem, z jakim się zetknąłem, był oglądany na video „zakazany” film „Rocky III”, gdzie dobry bokser z USA leje na ringu złego boksera z ZSRS. O „Łowcy jeleni” krążącym wówczas na kasetach nawet nie słyszałem. Nikt z krewnych ani znajomych nie zajmował się działalnością opozycyjną. Ta nienawiść zrodziła się we mnie. Kozackie geny? W szóstej klasie podstawówki zacząłem te wizje zapisywać. Na kanwie tych myśli stworzyłem „Norweski dziennik” – dziwną, mroczną opowieść o krzywdzie, manipulacji i przygotowaniach do zemsty...
Przenosząc marzenia na realia, doszedłem do wniosku, że rodzice nie zdołają wyemigrować i ułożyć nam życia w lepszym miejscu. Przypuszczałem, że prawdopodobnie gdzieś u progu dorosłości czeka mnie samotna emigracja. Nie liczyłem na otrzymanie paszportu. Sądziłem, że trzeba będzie którejś nocy zejść na plażę w okolicach Łeby, zepchnąć kajak na wodę i powiosłować w stronę Bornholmu. Życie zacznie się tam. Na północy. Tylko najpierw trzeba zdobyć jakieś wykształcenie. No i wracamy do szkoły...
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Zadęto w trąby. Uderzono w bębny. Wrzaśnięto. Zaczęło się.
Hejter w porównaniu z Gladiatorem był naprawdę mały. Za to naprawdę zawzięty. Nie miał żadnych złudzeń, ale rzeczywiście postanowił walczyć. Gladiator natomiast chciał się pobawić. Po prostu, pobawić się z chudym chłoptysiem, którego mu postawili, i rozgrzać trochę przed prawdziwą walką, kiedy dadzą mu jakiegoś godniejszego przeciwnika. Trzeci z tych oberwańców byłby niezły. Największy i najostrzejszy. Podobno mieli kłopoty, jak go brali. Tamta walka będzie na noże, a Tornen uznawał tylko taką walkę. Prawdziwa była jedynie wtedy, gdy czuł ciężką klingę bojowego noża w dłoni. I tylko na śmierć i życie. Sportowe, prawie bezkrwawe pojedynki z innymi Gladiatorami go nie podniecały. Tornen uwielbiał zabijać i robił to fi nezyjnie. Wszyscy w Hali to wiedzieli i uwielbiali go.
Kanen go nienawidził.
Tornen bawił się.
Podskakiwał rytmicznie po arenie, przepuszczając wściekłe ataki Hejtera pod pachą, posyłając go na barierę pod lekkim napięciem, podcinając mu nogi. Publiczność bawiła się świetnie. Kanen był wściekły. Zawsze miał nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto załatwi któregoś z tych wielkich, wypasionych bydlaków. Nigdy się to jakoś nie zdarzyło.
Gladiator zachowywał się jak baletnica, mizdrzył się kokieteryjnie do przeciwnika, wyginał ponętnie biodro, posyłał mu całusy. Publiczność wyła. W innym przypadku Tornen nie zapomniałby o obronie. Jednak był zbyt zajęty błaznowaniem i kompletnie zlekceważył Hejtera. Bjorve wypatrzył odpowiedni moment i z całej siły grzmotnął Tornena kopniakiem między nogi. Publiczność zamarła ze zgrozy i porwała się z miejsc. Kanen omal nie wrzasnął z radości. Pomyślał, że powinien zacząć skandować: „Bjorve!”. Cóż, powinien tak zrobić. Natychmiast sam by się znalazł na arenie.
Każdy inny człowiek na miejscu Gladiatora skręcałby się z bólu na ziemi co najmniej przez kilka minut. Ale nie Tornen Błyskawica. Skurczył się wprawdzie, ale zmiótł przeciwnika z drogi potężnym ciosem zadanym na odlew, podszedł do bariery (natychmiast wyłączono napięcie) i oparł się o nią, oddychając chrapliwie.
Bjorve usiłował stanąć na nogi, ale zataczał się i przewracał. W końcu wstał i uniósł pięści. Z prawego ucha potoczyła mu się purpurowa strużka, połyskując w świetle jupiterów. Tornen odzyskał już władzę w nogach i czekał na niego. Opanowała go furia.
Dalej potoczyło się już szybko, chociaż Hejter Bjorve walczył do końca. Gladiator dwoma uderzeniami roztrącił jego uniesione pięści i w ciągu dwóch sekund zadał sześć błyskawicznych ciosów. W splot słoneczny – pozbawiając oddechu, w obojczyk – łamiąc go, w najniższe żebro, w nasadę nosa, dwa w węzły chłonne pod uszami. Bjorve stał przez ten nieskończony, wieczny moment, miotany ciosami jak szmaciany pajacyk. Tornen płynnym, baletowym ruchem obrócił się na lewej nodze, piętą drugiej trafiając przeciwnika pod ucho i zmiatając go pod barierę areny jak mokrą szmatę. Potem przyklęknął, opierając mu kolano między łopatkami, i chwycił oburącz za włosy. Wiwatujący tłum zamilkł w napiętym oczekiwaniu. Kanen odwrócił wzrok. Trzy rzędy za nim młoda kobieta o falujących blond włosach siedziała, wpatrując się w arenę z wyrazem fascynacji w szeroko otwartych oczach, i wolniutko wodziła koniuszkiem języka po wardze rozchylonych w drapieżnym uśmiechu ust. Jakby zlizywała z nich krew. Zrobiło mu się niedobrze. Spojrzał na arenę. Gladiator poprawił kolano przyduszające Hejtera do ziemi i raptem szarpnął
szarpnął
szarpnął...
Bjorve zatrzepotał w drgawkach. Jego niemożliwie uniesiona twarz była papierowo blada.
Z roztwartych ust pociekł strumień krwi i chlusnął na arenę.
Czy może być coś bardziej emocjonującego niż walka? I coś bardziej fascynującego niż walka dobra ze złem? Zwłaszcza gdy dobro zawsze zwycięża?
Tłum ryknął. Eksplodował histerycznym wrzaskiem entuzjazmu. Potem spiker mówił jeszcze coś, coś ogłaszał i wynosił Tornena, obrońcę Wspólnoty, pod niebiosa, ale Kanen tego nie słyszał. To ty tam leżysz, pomyślał. Za każdym razem umiera jakaś część twojej istoty. Jakiś kawałek ciebie zdycha tam, twarzą w brudnym piachu. Drga ze skręconym karkiem w kałuży własnej krwi i rzygowin. Krew z twojej krwi – wolny człowiek.
Bjorve Hejter skonał. Ogłoszono chwilę przerwy i znów zagrała orkiestra, a dwaj Asenizatorzy rozwinęli czarny foliowy worek, wturlali do niego Hejtera i zaciągnęli suwak. Następnie już jako lśniący pakunek wrzucili na wózek i wywieźli. Arenę posypano świeżym piaskiem i zaczęło się na nowo.
Wprowadzono następnego Hejtera, półżywego ze strachu dzieciaka, który szarpał się i usiłował uciekać przez podłączoną do prądu barierę areny. Zapowiadało się na świetną rozrywkę, ale Kanen miał już tego serdecznie dosyć. Wstał i przepychając się między rzędami zatłoczonych ławek, ruszył do przejścia między sektorami, aż dotarł do kordonu Obrońców.
– Dokąd? Na miejsce! – szczeknął głośnik hełmu. Obrońca stukał rytmicznie końcem neuronowego bicza w otwartą dłoń. Był wyraźnie znudzony.
– Muszę wyjść do ustępu – zaczął Kanen i gwałtownie nabrał oddechu, ponieważ koniec bicza wbił się w jego dołek. – ...estem ...ory – wystękał.
– Tylko migiem – powiedział znudzonym głosem Obrońca. – Za dwie minuty widzę cię tu z powrotem, nie tak? – To ostatnie miało być jakimś pytaniem, bo obleczony w plastyk stróż bezpieczeństwa wyraźnie oczekiwał odpowiedzi.
– Tak, oczywiście – zapewnił z całym uczuciem Kanen. Ruszył pod górę, popychany i poszturchiwany biczami, aż dotarł do wyjścia. Zagadnięty Obrońca mruknął coś i odszedł. Może był po prostu nieśmiały. Wszedł do służbówki, skąd wyjrzał jakiś wyższy rangą.
– Czego? – warknął i spojrzał do wnętrza, w którym przechowywano zarekwirowany alkohol, a właściwie jego resztki. – Dzie się pętasz?
– Jestem chory, muszę wyjść – wyznał Kanen.
– A, wypierdzielaj – podniósł głos. – E, trzysta dziesięć, weź idź z nim.
Pojawił się ogromny nawet jak na Obrońcę drab i klnąc zawzięcie, pchnął Kanena w ramię. Miał poobijane ochraniacze.
– Już, ruszaj się, bo mnie opiją.
Na korytarzu skandowanie tłumu dochodziło z daleka, jako przytłumiony łoskot zwielokrotniony echem. Było pusto, nienaturalnie pusto, jeżeli nie liczyć grup Obrońców stojących to tu, to tam lub pętających się bez celu. Obrońcy. Białe kwadratowe sylwetki, tkwiące jak posągi przy wylotach korytarzy i windach.
Pod ścianą ktoś stał, oparty na wyciągniętych rękach, ledwo widoczny zza opiętych plastykowymi zbrojami pleców. Rozległ się krzyk i Kanen spojrzał w tamtą stronę w sam raz, aby zobaczyć błyskawiczny ruch jednego ze strażników i walące się na ziemię ciało. Rozległ się trzask wyładowania oraz dziki wrzask. Człowiek wzywał pomocy. Ciekawe od kogo?
Skandowanie tłumu nadchodziło głuchymi falami, jak szum morza.
Dziewczyna stała przyparta do ściany, blada jak płótno. Obrońca ściskał dłonią jej drobną twarz, wykręcając ją ku górze, ku swojej kanciastej masce. Z głośnika dochodziło chrzęszczące sapanie. Śmiał się.
Obrońcy. Wszędzie Obrońcy. Kanciaste, potężne sylwetki. Kwadratowe hełmy, czarne gogle, nieruchome maski na twarzach. Przy wylotach korytarzy, przy windach, wszędzie.
Wlekli kogoś po ziemi. Ręce ciągnęły się za nim bezwładnie, z nosa, po szaroniebieskiej twarzy, ciekła struga krwi. W szeroko rozwartych, nieruchomych oczach przesuwały się odbicia sufi towych jarzeniówek.
Doszli na miejsce i Kanen otworzył drzwi do cuchnącego ustępu.
– Wydymali mnie, bo mam mocną głowę – poskarżył się pod nosem stróż bezpieczeństwa. Spojrzał na Kanena. – Tylko migiem. Zaraz wracasz na salę.
– Brzuch mnie boli – przyznał się Kanen. – Ale postaram się.
Przystanął pod zamkniętymi drzwiami, nasłuchując. Twarde podeszwy butów Obrońcy zaskrzypiały na posadzce, po czym ich dźwięk zaczął się oddalać, aż zupełnie ucichł. Udało się. Poszedł sobie. Kanen odetchnął z ulgą. Miał trochę czasu dla siebie. Obrońca wróci do swoich, do chlania czy co oni tam robią, i machnie na niego ręką. To też ludzie. A on ma tu coś do załatwienia. Zapalił światło w drugiej części ubikacji. Było tu tak samo jak we wszystkich tego typu przybytkach we Wspólnocie. Brudne kafelki, połamane plastykowe kabiny, żeliwne spłuczki, pogłos i smród. Tak jak wszędzie, była tu jeszcze duża metalowa krata wywietrznika, umieszczona w rogu nad ostatnią kabiną, oblepiona tłustymi kłakami kurzu. Miała przekątną około pół metra i prowadziła do kanału wentylacyjnego.
Większość pomieszczeń w Termitierze nie ma dostępu do ścian zewnętrznych i oczywiście nie ma tam żadnych okien. Gęsta sieć kanałów wentylacyjnych jest konieczna, dla doprowadzenia do nich powietrza. A takie kanały mogą swobodnie pomieścić człowieka. To było królestwo Kanena.
W jednej z kabin zachowała się plastykowa listwa z przykręconym do niej wygiętym drutem. Kiedyś służyła do przytrzymywania rolki papieru, teraz, po zdemontowaniu, miała posłużyć do celów wyższych.
Kanen chwycił rękoma za brzegi kabiny i ślizgając podeszwami po kafelkach, wywindował się do góry. Usiadł na krawędzi ścianki i przez chwilę nasłuchiwał. Było cicho. Następnie przełożył drut przez pręty kratki i spróbował zaczepić rygiel. Trwało to kilka minut, bo wygięty koniec drutu ześlizgiwał się z blachy, a Kanen co chwilę przerywał, by nasłuchiwać. W końcu udało mu się przełożyć najpierw jeden, potem drugi rygiel. Wczepił palce w tłustą od kurzu oraz sadzy kratkę i szarpnął ku sobie. Wywietrznik zaskrzypiał przeraźliwie. Okruchy tynku, odpryski starej olejnej farby posypały się w dół, pluskając do muszli i bębniąc po desce, ale krata uchyliła się na zewnątrz.
Łapiąc rozpaczliwie równowagę, stanął na dygocącej ścianie kabiny i pochyliwszy się do przodu, chwycił się brzegów otworu.
Wczołgawszy się do wnętrza tyłem, zamknął za sobą kratkę. Cuchnęło stęchlizną oraz kurzem, ale to nie są najgorsze zapachy.
Ponieważ nie było jak się odwrócić, pełzł tyłem, w półmroku macając dłońmi w grubej warstwie pyłu, aż dotarł do głównego kanału. Wylazł ze swojej dziury i ostrożnie wstał.
Copyright © by Andrzej Pilipiuk Copyright © by Fabryka Słów sp. z o.o., Lublin 2017
Wydanie I
ISBN 978-83-7964-290-8
Wszelkie prawa zastrzeżone All rights reserved
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Fotografie występujące w książce są własnością autora o ile nie zaznaczono inaczej.
Projekt i adiustacja autorska wydaniaEryk Górski, Robert Łakuta
Ilustracja na okładce Vladimir Nenov
Projekt okładkiSzymon Wójciak
Redakcja Rafał Dębski
KorektaMaria Brzyska, Magdalena Byrska
Skład „Grafficon” Konrad Kućmiński
Skład wersji elektronicznej [email protected]
Sprzedaż internetowa
Zamówienia hurtowe Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o. sp.j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 tel./faks: 22 721 30 00 www.olesiejuk.pl, e-mail: [email protected]
WydawnictwoFabryka Słów sp. z o.o. 20-834 Lublin, ul. Irysowa 25a tel.: 81 524 08 88, faks: 81 524 08 91www.fabrykaslow.com.pl e-mail: [email protected]/fabrykainstagram.com/fabrykaslow/