Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
31 osób interesuje się tą książką
SYRENA CALLYPSO LILLIS MA BARDZO DUŻY PROBLEM, CIĄGNĄCY SIĘ WZDŁUŻ JEJ RAMIENIA I GŁĘBOKO W PRZESZŁOŚĆ.
Od siedmiu lat Callie nosi na nadgarstku bransoletkę z czarnych koralików – każdy z nich to magiczny oblig za otrzymaną niegdyś przysługę. Rachunek wyrówna tylko spłata długu… albo śmierć.
Każde dziecko wie, że po przysługi trzeba się zgłaszać do Negocjatora. Zdobędzie on, czego tylko się zapragnie… lecz nie za darmo. I każde dziecko wie, że prędzej czy później zawsze żąda spłaty należności. Ale nigdy wcześniej nie domagał się wyrównania rachunków od Callie…
Gdy syrena zastaje w swojej sypialni Negocjatora – z uśmieszkiem na ustach i błyskiem w oku – wie, że czekają ją zmiany. Na początku chodzi o prawdę – to pierwszy koralik – więc Callie musi przyznać, że łączy ich wzajemny pociąg. Lecz Negocjator chce nie tylko odnowić dawną więź: gra się toczy o wyższą stawkę. W Zaświecie dzieją się osobliwe rzeczy. Raz po raz dochodzi do zaginięć elfich wojowników, a powracają jedynie kobiety… każda z nich w szklanej trumnie z dzieckiem przyciśniętym do piersi.
Aby Negocjator mógł ocalić swój lud, musi zyskać pomoc syreny, którą dawno temu odtrącił. O ile ona mu przebaczy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 388
Mojej Rodzinie – bo w życiu potrzebna jest wioska
PROLOG
MAJ, OSIEM LAT TEMU
Mam ręce we krwi, krew między palcami stóp, krew we włosach. Klatkę piersiową ochlapaną posoką, ze zgrozą stwierdzam, że czuję parę kropel na ustach.
Morze krwi plami lakierowane podłogi w kuchni. Nikt nie przeżyje takiego krwotoku, nawet potwór leżący u moich stóp.
Dygoczę na całym ciele, w żyłach wciąż krąży mi adrenalina. Upuszczam rozbitą butelkę, szkło roztrzaskuje się o posadzkę, a ja padam na kolana.
Jucha wsiąka mi w dżinsy.
Wpatruję się w swojego kata. Jego szkliste oczy spoglądają niewidzącym wzrokiem, kolor odpłynął ze skóry. Gdybym była odważna, przyłożyłabym mu ucho do piersi, by się przekonać, czy jego zimne, czarne serce przestało bić. Nie mogę się zdobyć na to, by go dotknąć – nawet w tej chwili. Mimo że już nie może mnie skrzywdzić.
Odszedł. Nareszcie odszedł.
Wyrywa mi się rozedrgany szloch. Pierwszy raz od niepamiętnych czasów mogę odetchnąć. Znów łkam. Boże, co za rozkosz. Tym razem płyną łzy.
Nie powinnam odczuwać ulgi. Wiem. Wiem, że należy opłakiwać stratę życia. Ale ja nie mogę. Przynajmniej nie w jego przypadku. Może oznacza to, że jestem zła. Wiem jedynie, że dzisiaj wieczorem naprawdę zmierzyłam się ze strachem i przetrwałam.
On nie żyje. Nie może mnie więcej skrzywdzić. Nie żyje.
Już za parę sekund uświadamiam sobie, co to znaczy.
O Boże. On nie żyje.
Ręce zaczynają mi się trząść. Jest ciało, jest krew, tyle krwi. Cała nią przesiąkłam. Obryzgała moje zadanie domowe, jedna obfita kropelka zasłoniła twarz Lincolna w podręczniku do historii.
Przeszywa mnie gwałtowny dreszcz.
Wpatruję się we własne dłonie i czuję się jak Lady Makbet. „Precz stąd, przeklęta plamo!”[1] Mknę do zlewu, zostawiając za sobą krwawe ślady stóp. O Boże, muszę natychmiast zmyć z siebie tę krew.
Czyszczę dłonie zażarcie. Posoka poplamiła mi skórki i wniknęła pod paznokcie. Nie mogę jej zmyć, ale nie ma to znaczenia, bo zauważam, że czerwona ciecz pokrywa też moje ramiona. Zaczynam je szorować. Ale potem spostrzegam ją na koszuli i widzę, że krzepnie mi we włosach.
Skomlę, myjąc się. Nie ma to znaczenia. Ona nie chce zejść.
Kurwa.
Pochylam się nad granitowym blatem i oceniam różową mieszankę krwi i wody, którą są umazane lada, podłoga i zlew.
Nie ukryję się przed tym.
Z niechęcią przenoszę spojrzenie na zwłoki. Jakaś nielogiczna cząstka mnie spodziewa się, że ojczym znów się podniesie i mnie zaatakuje. Kiedy to nie następuje, zaczynam znów myśleć.
Co mam teraz zrobić? Zadzwonić na policję? Wymiar sprawiedliwości chroni dzieci, więc nic mi nie będzie. Wezwą mnie tylko na przesłuchanie.
Ale czy mnie ochronią? Nie zabiłam przecież byle kogo, lecz jednego z najzamożniejszych, najbardziej nietykalnych ludzi na świecie. Nieważne, że nastąpiło to w samoobronie. Nawet po śmierci takim jak on uchodzą płazem niewyobrażalne rzeczy.
Poza tym musiałabym o tym opowiedzieć… o wszystkim.
Ogarniają mnie mdłości.
Nie mam wyboru. Muszę się oddać w ręce policji. Chyba że…
Monstrum wykrwawiające się w kuchni znało takiego gościa, który znał innego gościa. Kogoś, kto doprowadzi syf do ładu. Musiałabym tylko sprzedać kawałek duszy, żeby z nim pomówić.
Bez glin, bez pytań, bez pieczy zastępczej ani aresztu.
Wiecie co? Niech sobie bierze, co zostało z mojej duszy. Ja chcę się tylko wydostać.
Rzucam się w stronę szuflady na duperele, drżącymi rękoma trudno mi ją otworzyć. Kiedy już mi się to udaje, szybko biorę wizytówkę i czytam osobliwe namiary. Na kartoniku zapisane jest jedno zdanie: wystarczy, że wyrecytuję je na głos.
Zalewa mnie strach. Jeśli to zrobię, nie będzie odwrotu.
Omiatam spojrzeniem kuchnię. Już jest za późno, by się cofnąć.
Ściskam kartonik w ręku. Nabieram powietrza głęboko i realizuję zalecenia z wizytówki.
– Negocjatorze, chciałabym zawrzeć umowę.
[1] W. Shakespeare, Makbet, tłum. Leon Ulrich, akt V, sc. 1, https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/makbet.html [data odczytu: 19.05.2024].
ROZDZIAŁ PIERWSZY
OBECNIE
Teczka z dokumentami ląduje przede mną na biurku.
– Poczta, Callie.
Odstawiam od ust kubek parującej kawy i odrywam oczy od laptopa.
Moja partnerka w interesach i najlepsza przyjaciółka Temperance „Temper” Darling – czyli „Wstrzemięźliwość Złotko” – klnę się na Boga, tak się nazywa – stoi po drugiej stronie biurka z kokieteryjnym uśmieszkiem na ustach. Siada na krześle naprzeciwko mnie.
Zdejmuję nogi z biurka i wyciągam rękę, by przysunąć do siebie teczkę.
Temper kiwa głową w stronę dokumentów.
– Łatwa forsa.
Wszystkie sprawy to łatwa forsa, a ona dobrze o tym wie.
Wodzi spojrzeniem po moim biurze wielkości szafki – identycznym jak jej biuro.
– Ile klient oferuje? – pytam, znów wspierając stopy na skraju biurka.
– Dwadzieścia tysi za jedno spotkanie z obiektem, poza tym klientka wie już, kiedy i gdzie masz go przejąć.
Gwiżdżę. Faktycznie łatwa forsa.
– Pora spotkania z obiektem? – dopytuję.
– Ósma dzisiaj wieczorem we Flamenco’s. Swoją drogą to elegancka restauracja, więc… – Spuszcza wzrok na moje wyświechtane buty. – W tym nie pójdziesz.
Przewracam oczami.
– Aha, i obiekt będzie z przyjaciółmi.
No proszę, a cieszyłam się na względnie wczesny powrót wieczorem do domu.
– Wiesz, czego klientka chce? – drążę.
– Klientka uważa, że jej wuj, czyli nasz obiekt, nadużywa opieki prawnej nad swoją matką, czyli jej babką. Będą się o to sądzić. Klientka chce przyoszczędzić na rachunkach od prawnika i zdobyć przyznanie się do winy.
Znajoma ekscytacja od razu sprawia, że skóra zaczyna mi lśnić. Nadarza się okazja, by pomóc staruszce, a jednocześnie ukarać najgorszego z kryminalistów: kogoś, kto żeruje na własnej rodzinie.
Temper zauważa moją jaśniejącą skórę i świdruje ją wzrokiem. Wyciąga rękę, lecz się reflektuje. Nawet ona nie jest odporna na moją aurę.
Kręci głową.
– Pogięta z ciebie dziunia.
Najszczersza prawda.
– Trafił swój na swego.
Parska.
– Mów mi Zła Wiedźma z Zachodu.
Ale Temper nie jest wiedźmą, lecz kimś znacznie potężniejszym.
Zerka na telefon.
– Szlag – komentuje. – Chciałabym sobie pogadać, ale mój sprawca za niecałą godzinę będzie w Luca’s Deli, mamy porę lunchu i korki, a ja naprawdę nie mam ochoty sprawiać, by czterysta piątka rozstąpiła się jak Morze Czerwone. Takie rzeczy budzą podejrzenia. – Wstaje i wkłada komórkę do kieszeni. – Kiedy Eli wraca?
Eli, łowca nagród, który pracuje czasem dla nas, a czasem dla Politji, nadprzyrodzonych organów policyjnych. Przy okazji mój chłopak.
– Sorki, Temper, ale jeszcze tydzień go nie będzie. – Rozluźniam się nieco, gdy to mówię.
To źle, prawda? Cieszyć się, że chłopak wyjechał i ma się czas dla siebie, to źle?
Zapewne równie źle jest czuć się przytłoczonym czułością. Boję się tego, co to oznacza, zwłaszcza że w ogóle nie powinniśmy się spotykać.
Pierwsza i podstawowa zasada głosi, by nie wiązać się ze współpracownikami. Wystarczyło jedno wieczorne wyjście na drinka po robocie, a ja połamałam tę zasadę, jakby nigdy nie istniała. A potem naruszałam ją raz po raz, aż w końcu wylądowałam w związku, choć nie byłam pewna, czy go w ogóle chciałam.
– Uch – stęka Temper, zarzucając lekko włosami, gdy odchyla głowę do tyłu i podnosi oczy ku niebu. – Złole uwielbiają mącić, kiedy Elia nie ma. – Kieruje się w stronę drzwi, rzuca mi na odchodnym spojrzenie i wychodzi z biura.
Wpatruję się chwilę w teczkę, potem biorę ją do rąk.
Sprawa jak każda inna. Nie kryje się w niej nic szczególnie okrutnego czy trudnego. Nic specjalnego, przez co korciłoby mnie, by sięgnąć po johnny’ego walkera, którego trzymam w szufladzie biurka. Przekonuję się, że i tak mnie kusi – ręka mnie świerzbi, by wyciągnąć butelkę.
Na świecie jest zbyt wielu złych ludzi.
Uciekam spojrzeniem ku onyksowym koralikom otaczającym moją lewą rękę i bębnię palcami po blacie. Odnoszę wrażenie, że koraliki pochłaniają światło zamiast je rozpraszać.
Zbyt wielu złych ludzi, za dużo wspomnień, które warto by wyrzucić z pamięci.
* * *
W gustownej restauracji, do której wchodzę punktualnie o ósmej wieczorem, panuje półmrok, rozpraszany przez jaśniejące lekkim światłem świece stojące na każdym z dwuosobowych stolików. Widać, że Flamenco’s to lokal dla bogaczy, którzy chcą uderzyć do siebie w zaloty.
Stukając cicho obcasami o parkiet, idę za kelnerem, który prowadzi mnie do prywatnej sali.
Dwadzieścia tysięcy. Kupa kasy. Ale nie robię tego dla pieniędzy. Gwoli prawdy jestem koneserką uzależnień, a to akurat zalicza się do moich ulubionych.
Kelner otwiera drzwi prywatnej sali i wchodzę.
W środku grupka osób siedząca wokół dużego stołu rozmawia po przyjacielsku. Głosy przycichają nieco, gdy tylko drzwi zamykają się za mną z lekkim trzaskiem. Nie ruszam się z miejsca.
Taksuję spojrzeniem Micky’ego Fugue’a – łysiejącego mężczyznę pod pięćdziesiątkę. To mój obiekt.
Skóra zaczyna mi jaśnieć, gdy odsłania się moja syrenia natura.
– Wszyscy wyjść – mówię głosem melodyjnym, mistycznym. Sugestywnym.
Niemal jednocześnie goście wstają z zamglonym wzrokiem.
Oto moja piękna, zatrważająca moc. Moc syreny. Nakłonić chętnych – i niechętnych – by uczynili, co zechcę, i uwierzyli, w co zechcę.
Aura. Nielegalna. Nie żeby mnie to specjalnie obchodziło.
– Wieczór był bardzo udany – informuję ich, gdy przechodzą. – Wszyscy chętnie spotkalibyście się znów w przyszłości. Aha, a mnie tu wcale nie było.
Kiedy Micky przechodzi obok mnie, łapię go za ramię.
– Ty nie.
Zatrzymuje się, pochwycony w sidła mojego głosu, podczas gdy pozostali goście wychodzą. Mruga oczami przelotnie i w tym momencie widzę, jaki jest zdezorientowany – jego świadomość walczy z moją osobliwą magią. Potem konsternacja znika.
– Usiądźmy. – Kieruję go z powrotem do krzesła, na którym siedział, a potem siadam na sąsiednim. – Wyjdziesz, kiedy skończymy.
Nadal promienieję, a moja moc z każdą sekundą się spiętrza. Ręce drżą mi leciutko, gdy walczę z innymi swoimi impulsami – pragnieniem seksu i przemocy. Taka to ze mnie współczesna doktorka Jekyll i pani Hyde. Na ogół jestem po prostu prywatną detektywką Callie. Lecz gdy muszę skorzystać ze swojej mocy, wyłania się inna strona mojej osobowości. Syrena to potwór, który we mnie tkwi – chce tylko brać i brać. Siać zamęt i sycić się strachem oraz żądzą swoich ofiar.
Nie przyznaję tego bez oporów, ale trudno jest ją kontrolować.
Biorę kawałek chleba z jednego z koszyczków stojących na środku stołu i przysuwam sobie talerzyk nieużywany przez żadnego z gości. Nalewam oliwy, a potem octu balsamicznego, maczam chleb i odgryzam kawałek.
Mierzę wzrokiem siedzącego obok mnie mężczyznę. Garnitur na miarę skrywa obwisły brzuch. Na nadgarstku rolex. Według akt jest księgowym. Wiem, że księgowi przyzwoicie zarabiają, zwłaszcza tutaj w Los Angeles, ale aż tak to im się nie wiedzie.
– Może przejdziemy od razu do sedna? – proponuję. Gdy mówię, jednocześnie włączam kamerę w telefonie, tak by zarejestrować naszą rozmowę. – Nagram naszą pogawędkę. Proszę powiedz na głos „tak”, by wyrazić zgodę na rozmowę.
Micky ściąga brwi, walcząc z czarem przesycającym mój głos.
– Tak – cedzi w końcu przez zęby. Niegłupi typ: nie rozumie wprawdzie, co się z nim dzieje, ale zdaje sobie sprawę, że zaraz da się orżnąć. Wie, że już się daje.
Zaczynam, gdy tylko się zgadza.
– Czy sprzeniewierzałeś pieniądze swojej matki? – Zniedołężniałej, śmiertelnie chorej matki. Niepotrzebnie czytałam akta. Nie powinnam angażować się emocjonalnie w prowadzone sprawy, lecz gdy w grę wchodzą dzieci albo osoby starsze, zawsze czuję, że ogarnia mnie gniew.
Również dzisiaj.
Zjadam kawałek chleba, obserwując go.
Rozchyla wargi…
– Od tej chwili aż do końca naszej rozmowy będziesz mówił prawdę – słowa rozkazu spływają mi z ust melodyjnie.
Zastyga, a słowa, które miał na końcu języka, giną. Czekam, by coś powiedział, lecz milczy. Skoro już nie może kłamać, to tylko kwestia czasu, nim wyzna prawdę.
Micky walczy z moją aurą, ale bezskutecznie. Zaczyna się pocić, mimo że na jego twarzy maluje się neutralny wyraz.
Nadal jem, jak gdyby nigdy nic.
Policzki barwi mu rumieniec. Wreszcie wykrztusza:
– Tak. Skąd ty, kurwa…
– Cisza.
Natychmiast milknie.
Co za zwyrol. Kradł pieniądze konającej matce. Słodkiej staruszce, której największą życiową porażką było to, że zrodziła tego frajera.
– Od kiedy to robisz?
W jego oczach tli się gniew.
– Od dwóch lat – wycedza wbrew swojej woli. Piorunuje mnie wzrokiem.
Niespiesznie dojadam chleb.
– Dlaczego to zrobiłeś? – pytam w końcu.
– Nie korzystała z nich, a mnie były potrzebne. Oddam je – oświadcza.
– Och, czyżby? – Unoszę brwi. – A ile sobie… pożyczyłeś? – pytam.
W milczeniu mijają kolejne sekundy. Zaczerwienione policzki Micky’ego kraśnieją coraz bardziej. Wreszcie mówi:
– Nie wiem.
Pochylam się do niego.
– Oszacuj.
– Może jakieś dwieście dwadzieścia tysięcy.
Gdy słyszę tę kwotę, przeszywa mnie gniew.
– A kiedy planowałeś zwrócić matce pieniądze? – indaguję.
– J… już – duka.
Tu mi kaktus.
– Ile pieniędzy masz obecnie na kontach? – dopytuję. Sięga po szklankę z wodą i upija duży łyk, dopiero potem odpowiada:
– Ja… lubię inwestować.
– Ile pieniędzy?
– Nieco ponad dwanaście tysięcy.
Dwanaście tysięcy dolarów. Opróżnił matce kabzę i żyje jak panisko. Lecz za tą fasadą kryje się człowiek, który ma tylko dwanaście tysięcy dolarów. Idę zresztą o zakład, że niebawem również te środki się upłynnią. Takie typy jak on mają dziurawe ręce – pieniądze od razu z nich wylatują.
Mierzę go rozczarowanym spojrzeniem.
– Nie jest to właściwa odpowiedź. No więc… – ciągnę. Syrenia natura zachęca do okrucieństwa. – Gdzie te pieniądze?
Drga mu spotniała górna warga. Odpowiada:
– Nie ma ich.
Wyciągam rękę i wyłączam kamerę oraz dyktafon. Klientka zdobyła przyznanie się do winy, którego pragnęła. Ale Micky ma pecha, bo ja jeszcze z nim nie skończyłam.
– Ależ skąd – stwierdzam. Nieliczni, którzy znają mnie dość dobrze, rozpoznaliby tę zmianę tonu.
Micky ściąga znów brwi – ujawnia się jego konsternacja.
Dotykam klapy w garniturze.
– Ładny garnitur… bardzo ładny. A zegarek… Rolexy swoje kosztują, prawda?
Olśniony aurą kiwa głową.
– Otóż to – zgadzam się z nim. – Widzisz, w przypadku ludzi takich jak ty pieniądze nie rozpływają się w powietrzu. Są przeznaczane na… jak to nazwałeś? – Rozglądam się, jakby brakowało mi słowa, i strzelam palcami. – Inwestycje. Przesuwają się tu i ówdzie, ale to wszystko. – Pochylam się w jego stronę. – Troszkę je jeszcze poprzesuwamy.
Wybałusza oczy. Teraz widzę Micky’ego – nie marionetkę pod kontrolą mojej magii, lecz kogoś, kim był, zanim weszłam na salę. Osobę przebiegłą, słabą. Ma pełną świadomość, co się dzieje.
– Kim… ty jesteś?
Och, ten lęk w jego oczach. Syrena nie może się mu oprzeć. Klepię go po policzku.
– Ja…
– Ty będziesz siedział i słuchał, Micky – oznajmiam – i tylko tyle będziesz robił, bo w tej chwili ty… jesteś… bezsilny.
ROZDZIAŁ DRUGI
MAJ, OSIEM LAT TEMU
Powietrze w mojej kuchni faluje, jakbym patrzyła na fatamorganę, i nagle on tu jest i dominuje przestrzeń, jakby był u siebie.
Negocjator.
Cholera jasna, podziałało.
Widzę tylko metr osiemdziesiąt chłopa i masę białoblond włosów związanych rzemykiem. Negocjator stoi do mnie plecami.
Ciszę przerywa gwizd.
– Co za denat – konstatuje, lustrując moje rękodzieło. Podchodzi do zwłok, tupiąc ciężkimi butami. Jest ubrany cały na czarno, koszulka opina szerokie bary. Spuszczam oczy na jego lewe ramię, pokryte tatuażami.
Callie, w coś ty się wpakowała?
Negocjator trąca trupa koniuszkiem buta.
– Hm, poprawka. Nie całkiem denat.
Te słowa wybijają mnie z otępienia.
– Co? – Niemożliwe, żeby żył. Strach pulsuje w moich żyłach jak żywa istota.
– Będzie cię to kosztować zapewne więcej, niż jesteś skłonna zapłacić, ale jeszcze zdołam go przywrócić do życia.
Przywrócić do życia? Co ten typ jara?
– Nie chcę, żeby żył – odpowiadam.
Negocjator się odwraca, a ja pierwszy raz w życiu mogę się mu porządnie przyjrzeć.
Gapię się i gapię. Wyobrażałam sobie jakiegoś oblecha, ale choć mężczyzna przede mną to prawdopodobnie niegodziwiec, to oblechem nie jest.
Ani trochę.
Negocjator jest olśniewająco atrakcyjny – tylko nieliczni mężczyźni są aż tak przystojni. Nie wygląda surowo, mimo że ma silnie zarysowaną żuchwę i twardy błysk w oku. Jego twarz cechuje symetria i wykwint poszczególnych rysów, jakie częściej widywałam u kobiet niż u mężczyzn. Wysokie, wyraziste kości policzkowe, filuterne, łukowate usta, błyszczące srebrne oczy. Ale nie prezentuje się kobieco – to niepodobieństwo, bo ma potężną, muskularną sylwetkę i strój poniekąd w stylu country.
To po prostu ładny mężczyzna.
Wyjątkowo ładny.
Taksuje mnie wzrokiem.
– Nie.
Patrzę na niego pytająco.
– Nie co?
– Nie wchodzę w interesy z osobami niepełnoletnimi.
Powietrze migocze, a on, o Boże, on znika.
– Czekaj! Czekaj! – Wyciągam rękę. Teraz migocze już nie tylko powietrze, lecz także moja skóra. Ostatnio często się tak dzieje – ona lekko lśni.
Przystaje i patrzy na moje ramię. Przez te jego oczy przemyka coś dzikszego niż szok, bardziej nieujarzmionego niż podniecenie. Pomieszczenie wokół niego ciemnieje i klnę się, że za jego plecami zauważam jakiś wielki, falujący kształt.
Moment przemija równie nagle, jak zaistniał.
Przymruża oczy.
– Czym ty jesteś?
Opuszczam rękę.
– Proszę – błagam go. – Naprawdę muszę zawrzeć umowę.
Negocjator wzdycha z nieskrywaną irytacją.
– Słuchaj, nie robię interesów z niepełnoletnimi. Idź na policję. – Choć mówi szorstko, z zafrasowaną, zamyśloną miną wciąż wpatruje się w moją rękę.
– Nie mogę. – Gdyby tylko wiedział. – Proszę, pomóż mi.
Negocjator zgrzyta zębami i krzywi się, jakby coś mu śmierdziało. Mierzy mnie spojrzeniem w całej mojej krwawej, rozchełstanej chwale. I znów zgrzyta zębami.
Omiata pomieszczenie wzrokiem, zatrzymując oczy na moim ojczymie. Co widzi? Czy orientuje się, że to był wypadek?
Zaczynam szczękać zębami. Obejmuję się mocno ramionami.
Mimowolnie przenosi na mnie spojrzenie. Łagodnieje nieco na twarzy, lecz po chwili znów spogląda na mnie twardo.
– Kto to?
Przełykam ślinę.
– Kto. To. Jest? – powtarza Negocjator.
– Mój ojczym – wykrztuszam.
Patrzy na mnie nieustępliwie.
– Zasłużył?
Wypuszczam urywany oddech i choć nie chcę płakać, wymyka się jedna łza. Kiwam głową bez słów.
Negocjator przygląda mi się długi czas, śledząc wzrokiem spływającą po policzku łzę.
Odwraca oczy, krzywiąc się. Pociera dłonią usta, odchodzi na dwa kroki, potem zwraca się do mnie:
– Niech ci będzie – rzuca chrapliwie. – Pomogę ci… – Znów zgrzyta zębami i przeszywa mnie przenikliwym spojrzeniem, zatrzymując je na łzie na policzku – nieodpłatnie. – Prawie się zadławił tymi słowami. – Ten jeden raz. Uznajmy, że to mój czyn społeczny na to stulecie.
Już mam mu podziękować, ale unosi rękę, zaciskając powieki.
– Nie.
Otworzywszy oczy, rozgląda się po pomieszczeniu. Czuję, jak pulsuje od niego magia. Wiem o tej – nadprzyrodzonej – stronie naszego świata. Ojczym zbudował imperium dzięki magicznym umiejętnościom.
Mimo to nie widziałam nigdy działania magii takiego rodzaju – takiego, dzięki któremu dzieją się niepojęte rzeczy. Zapiera mi dech w piersi, gdy krew nagle znika z podłogi, potem z blatu, wreszcie z moich ubrań, włosów i rąk.
Potem rozbita butelka. Jest – a już zaraz znika. Nie wiem, co to za czar, ale łaskocze mnie w skórę, przenikając pokój.
Uporawszy się z miejscem zdarzenia, Negocjator kieruje się w stronę ciała.
Przystaje i przygląda się nieboszczykowi z zaciekawieniem. Nagle tężeje.
– Czy to ten, o kim myślę?
Zapewne nie jest to sprzyjająca chwila, by wyjawić Negocjatorowi, że załatwiłam Hugh Andersa we własnej osobie, najpotężniejszego maklera giełdowego na świecie i człowieka, który za odpowiednią cenę wyjawi wszystko, czego można chcieć się dowiedzieć na temat przyszłości. Kiedy dokładnie dojdzie do sprzedaży narkotyków, czy groźby śmierci są nieszkodliwe, czy autentyczne, czy ktoś zostanie pociągnięty do odpowiedzialności, doprowadziwszy do zgonu wroga. Jeżeli Hugh nie był najlepszym na świecie jasnowidzącym, to na pewno był najbogatszym. Chociaż i tak nie uratowało go to przed śmiercią.
Co za ironia.
Negocjator przeklina sążniście.
– Jebane, przeklęte syreny – mamrocze. – Udziela mi się wasz pech.
Wzdrygam się, bo dobrze znam syrenią skłonność do niefarta. Właśnie przez to moja matka wpakowała się w niechcianą ciążę i poniosła przedwczesną śmierć.
– Masz jakichś krewnych? – pyta.
Przygryzam dolną wargę i kręcę głową, opasując się ramionami jeszcze ciaśniej. Jestem sama na świecie.
Znowu przeklina.
– Ile masz lat?
– Za dwa tygodnie skończę szesnaście. – Latami wyczekiwałam tych urodzin. W społeczności nadprzyrodzonej pełnoletność osiąga się w wieku szesnastu lat. Teraz jednak tę właśnie okoliczność można by wykorzystać przeciwko mnie. Kiedy stuknie mi ta czarodziejska liczba, będzie mnie można sądzić jak osobę dorosłą.
Od wolności dzieliły mnie dwa tygodnie. Dwa tygodnie. A potem to się porobiło.
– Wreszcie – wzdycha – jakaś dobra wiadomość. Pakuj się. Jutro przeprowadzasz się na wyspę Man.
Mrugam powiekami, bo mój mózg nie nadąża.
– Co? Chwileczkę… jutro? – Mam się przeprowadzić? W dodatku tak szybko? W głowie mi się kręci.
– Za parę tygodni w Akademii Peel zaczynają się zajęcia letnie – stwierdza.
Ulokowana na wyspie Man, leżącej na samym środeczku między Irlandią a Wielką Brytanią, Akademia Peel to najlepsza nadprzyrodzona szkoła z internatem. Od zawsze marzyłam, by do niej pójść. A teraz będę tam uczęszczać.
– Zaczniesz wtedy chodzić na lekcje i nikomu nie powiesz, że zabiłaś Hugh pierdolonego Andersa.
Wzdrygam się na te słowa.
– Chyba że wolałabyś – dodaje – bym cię tu zostawił z całym tym syfem.
O Boże.
– Nie, proszę, zostań!
Znów wzdycha z udręką.
– Zajmę się ciałem i władzami. Gdyby ktoś pytał, miał zawał serca.
Negocjator przypatruje mi się z zainteresowaniem, lecz potem mu się przypomina, że przecież się na mnie złości. Strzela palcami, a ciało zaczyna lewitować. Dopiero po kilku sekundach dociera do mnie, że mam w kuchni latające zwłoki.
Negocjator pozostaje niewzruszony.
– Powinnaś coś wiedzieć.
– Hę? – Nie spuszczam oczu z unoszącego się w powietrzu ciała. Ale krypne.
– Patrz na mnie – rozkazuje Negocjator.
Skupiam się na nim od razu.
– Niewykluczone, że z czasem moja magia zacznie słabnąć. Jestem wprawdzie potężny, ale ta śliczniusia klątewka, która ciąży nad wszystkimi syrenami, może przemóc nawet moją magię. – Jakimś cudem bije od niego arogancja, mimo że właśnie mnie informuje, że jego moce mogą nie wystarczyć.
– Co się stanie, jeśli to nastąpi? – pytam.
Negocjator uśmiecha się półgębkiem. Mega dzban. Już go zdążyłam rozgryźć.
– Lepiej zacznij używać swojej aury, cherubinko – mówi, taksując mnie szybko spojrzeniem. – Przyda ci się.
Z tym tekstem na odchodnym Negocjator znika wraz z mężczyzną, którego zabiłam.
* * *
OBECNIE
Potęga.
Właśnie to kryje się w samym sercu mojego uzależnienia. Potęga. Niegdyś nieomal mnie przygniotła i pochłonęła bez reszty.
Lecz to się działo dawno temu. A teraz to ja jestem siłą, z którą trzeba się liczyć.
Prywatna sala w restauracji jaśnieje delikatnie w blasku świec. Pochylam się do Micky’ego:
– No więc będzie tak. Zwrócisz matce pieniądze, które sprzeniewierzyłeś.
Jego puste wcześniej oczy skupiają się na mnie. Gdyby spojrzenie mogło zabijać…
– Pierdol. Się.
Uśmiecham się. Wiem, że wyglądam drapieżnie.
– Słuchaj uważnie, bo więcej nie będę cię ostrzegać: wiem, że nie masz pojęcia, czym jestem. Ale zapewniam, że jestem zdolna zniszczyć ci życie, a do tego taka ze mnie sucz, że rozważę taką ewentualność. Więc jeżeli nie chcesz stracić wszystkiego, na czym ci zależy, będziesz się odnosił z szacunkiem.
Zwykli śmiertelnicy wiedzą, że nadprzyrodzeńcy istnieją, ale wolimy żyć odrębnie od tych, którzy nie są magicznie uzdolnieni, z prostej przyczyny, że kiedy zaczynamy za bardzo onieśmielać ludzi, zdarzają się takie przyjemne hece jak polowania na czarownice.
Sięgam po torebkę.
– Nie dasz rady samodzielnie być grzecznym synkiem, więc ja ci pomogę – rzucam swobodnie. Wyjmuję z torby długopis i zestaw dokumentów, które otrzymałam od klientki. Odsuwam talerz Micky’ego i kładę je przed nim.
Jeden z nich to pisemne przyznanie się do winy, a drugi – promesa. Oba dokumenty sporządził prawnik klientki.
– Zwrócisz każdego centa, którego ukradłeś. Z dziesięcioprocentowymi odsetkami.
Z ust Micky’ego dobywa się cichy odgłos.
– Czyżbyś proponował piętnaście procent odsetek?
Kręci głową energicznie.
– Tak sądziłam. Masz dziesięć minut, by przejrzeć dokumenty, a potem je podpiszesz.
W ciągu tych dziesięciu minut częstuję się winem i jedzeniem, które zostawili goście Micky’ego – skoro już wbiłam się w szpilki, bawię się na całego.
Gdy upływa czas, biorę papiery od Micky’ego. Kartkuję je, zerkając na mężczyznę. Jego twarz pokrywa obecnie niezdrowa warstewka potu. Założę się, że gdyby zdjął elegancką marynarkę, pod pachami ujrzałabym rozległe plamy.
Kończę wertować dokumenty. Następnie wsuwam je do torebki.
– Już prawie skończyliśmy.
– Prawie? – Wypowiada to słowo tak, jakby nigdy wcześniej go nie słyszał.
– Nie sądziłeś chyba, że skończy się na paru marnych podpisach? – Kręcę głową, a moja skóra oświetla teraz pomieszczenie mocniej niż blade świece. Kryjąca się we mnie syrena to uwielbia: igraszki z ofiarą. – Och, Micky, nie, nie, nie. – W tym momencie przestaję się drażnić z Mickym i zadaję ostateczny cios. Pochylam się naprzód i ze wszystkich sił nasycam głos potęgą. – Zadośćuczynisz za swoje występki. Nigdy, przenigdy już czegoś takiego nie zrobisz. Całą resztę życia będziesz się starał, by stać się lepszym człowiekiem i zaskarbić sobie przebaczenie matki.
Kiwa głową.
Biorę torebkę.
– Bądź dobrym synem. Jeżeli dojdą mnie słuchy, że było inaczej… jeżeli usłyszę o tobie cokolwiek, co postawi cię w złym świetle… znowu się spotkamy, a wcale byś tego nie chciał.
Kręci głową z pustką w oczach.
Wstaję. Zrobiłam swoje.
Wystarczy jeden rozkaz.
Zapomnij o moim istnieniu. Pstryk – moja egzystencja jest wymazana z twojej pamięci.
Odwróć wzrok. Patrzysz wszędzie, tylko nie na mnie.
Wyznaj mi swój najczarniejszy sekret. Usta i umysł cię zdradzają.
Oddaj mi swoje bogactwa. W okamgnieniu sczyścisz konto w banku.
Toń.
Toń. Toń. Toń. Giniesz.
Szczególnie ktoś w tym gustował dawno temu, gdy świat był młody, gdy syreny wyrobiły sobie opinię, że zwabiają żeglarzy na śmierć.
Toń.
Czasem gdy przebywam sam na sam ze swoimi myślami – czyli całkiem często – myślę o tych kobietach, które siedziały na skałach, nawoływały do żeglarzy i wabiły ich na śmierć. Czy naprawdę tak to się działo? Czy chciały, by oni poumierali? Dlaczego żerowały właśnie na nich? Mity o tym milczą.
Zastanawiam się, czy niektóre z nich były takie jak ja – czy ich piękno sprawiło, że stały się ofiarami, na długo przed tym, nim obdarzyło je potęgą. Czy gdzieś kiedyś jakiś żeglarz skrzywdził te kobiety, nim w ogóle zyskały własny głos. Czy popadły w gniew i rozgoryczenie tak samo jak ja i korzystały ze swojej mocy, by w odwecie karać winnych.
Zastanawiam się, ile w tej opowieści kryje się prawdy, a ile z ich ofiar ucierpiało niewinnie.
Żeruję na złych mężczyznach. To moja vendetta. Moje uzależnienie.
* * *
Wchodzę po schodach do swojego domku na plaży w Malibu. Stopy mnie bolą po wielu godzinach na obcasach. Widzę przed sobą, jak szaroniebieska farba, którą pomalowany jest dom, obłazi z drewnianych listew. Jaskrawozielony grzyb rośnie na dachówkach. Oto mój idealnie nieidealny dom.
Wchodzę do środka, a powietrze we wnętrzu pachnie oceanem. Mój dom jest prosty. Ma trzy sypialnie i wyszczerbione kafelki na blatach kuchennych, a jeśli przejdzie się po nim na bosaka, to między palce u stóp wejdzie piasek. Salon i sypialnia wychodzą na ocean, a przeciwległa ściana w obu pokojach składa się w całości z olbrzymich, przesuwnych szklanych drzwi, które otwierają się na oścież na podwórze.
Za moim niedużym podwórzem urywa się świat. Z nabrzeżnego klifu, na którym przycupnął mój dom, prowadzą kręte, drewniane schody. U ich podnóża lodowaty Ocean Spokojny całuje piaszczysty brzeg Kalifornii… oraz moje stopy, jeżeli mu pozwolę.
To miejsce jest moim azylem. Poczułam to od razu, gdy tylko pośrednik nieruchomości pokazał mi je dwa lata temu.
Przechodzę przez dom po ciemku, nie zawracając sobie głowy zapalaniem świateł, i stopniowo zdejmuję ubranie. Rzucam je byle gdzie. Jutro pozbieram, ale dzisiaj mam randkę z morzem, a potem z własnym łóżkiem.
Przez okna salonu jaśnieje mocno księżyc, a moje serce przepełnia tak bezkresna tęsknota.
W cichości serca cieszę się, że do końca pełni Eli musi się trzymać ode mnie na dystans. Jako likantrop musi pozostać w odosobnieniu podczas Świętej Siedmi – tygodnia, kiedy wypada pełnia, a on nie potrafi kontrolować przemiany z człowieka w wilka.
Z własnych przyczyn wolę w tym okresie przebywać sama – przyczyny te nie mają nic wspólnego z Eliem, lecz są zakorzenione w mojej przeszłości.
Zrzucam dżinsy i wchodzę do sypialni po strój kąpielowy. Już mam odpiąć biustonosz, gdy porusza się cień mroczniejszy niż inne.
Zduszam wrzask, który wzbiera mi w gardle. Po omacku wyszukuję na ścianie obok mnie włącznik światła. Włączam lampy w sypialni.
Przede mną, rozparty w moim łóżku, leży Negocjator.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Rhapsodic
Copyright © 2016. RHAPSODIC by Laura Thalassa
All rights reserved
Published by arrangement of Brower Literary & Management Inc., USA and Book/Lab Literary Agency, Poland.
Translation copyright © 2024 by Grupa Wydawnicza FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: Amanda Hudson/Faceout Studio
Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-848-4
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
SERIA: HYPE