Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
53 osoby interesują się tą książką
„Przyszedłem podbić tę ziemię i ludzi, ale zamiast tego podbił mnie człowiek.”
Przybyli na Ziemię – Zaraza, Wojna, Głód i Śmierć – czterej jeźdźcy pędzący na cztery strony świata na dzikich wierzchowcach. Zdolni zniszczyć całą ludzkość. Przybyli na Ziemię, by zakończyć nasz żywot.
Kiedy Zaraza pojawia się w mieście Sary Burns, pewne jest tylko jedno – wszystkich jej bliskich i znajomych czeka śmierć. No, chyba że ktoś powstrzyma przystojnego jeźdźca. Sara bierze więc sprawy w swoje ręce, szkoda tylko, iż nikt nie uprzedził jej, że Zarazy nie można zabić…
W tej chwili ciągle żywy i bardzo wkurzony jeździec więzi ją, pragnąc jej cierpienia. Jednak im dłużej przebywa w jej towarzystwie, tym dziwniejsze są jego uczucia do niej... a jej do niego.
Sara wciąż może uratować świat, ale żeby to zrobić, będzie musiała wiele poświęcić…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 364
Teresie, za szczerą troskę,
niekończące się poświęcenie i absolutną miłość.
To właśnie takich ludzi najbardziej potrzeba światu
I ujrzałem: gdy Baranek otworzył pierwszą z siedmiu pieczęci,
usłyszałem pierwsze z czterech Zwierząt mówiące jakby głosem gromu:
„Przyjdź!”
I ujrzałem: oto biały koń, a siedzący na nim miał łuk. I dano mu wieniec,
i wyruszył jako zwycięzca, by zwyciężać.
Biblia Tysiąclecia, Nowy Testament, Apokalipsa św. Jana 6:1-2
PROLOG
Przybyli wraz z burzą.
Niebo zawrzało, wielkie pióropusze chmur zderzały się i kłębiły. Pustynne powietrze stężało, dało się wyczuć wilgoć i nienaturalną woń zgnilizny.
Rozbłysnął piorun.
Zabrzmiał grzmot.
Zapanowała jasność, jakby świat stanął w płomieniach, i pojawili się oni – cztery bestie w ludzkich postaciach, siedzące na przerażających rumakach.
Potworne wierzchowce stanęły dęba, wierzgając w powietrzu, a ich jeźdźcy spojrzeli na świat obcymi, upiornymi oczami.
Zaraza miał na głowie wieniec.
Wojna unosił wysoko stalowy miecz.
Głód trzymał kosę i wagę.
A Śmierć ze złożonymi za plecami czarnymi skrzydłami ściskał w dłoni dymiącą pochodnię.
Czterej jeźdźcy Apokalipsy przybyli na Ziemię, aby położyć kres życiu i zgładzić śmiertelników.
Niebo pociemniało, rumaki ruszyły cwałem, wzbijając kurz.
Na północ, wschód, południe i zachód.
Jeźdźcy rozpierzchli się na cztery strony świata, a wskutek ich przybycia popsuła się elektronika, wybuchły bezpieczniki. Internet przestał działać, padły komputery. Silniki odmówiły posłuszeństwa, z nieba pospadały samoloty.
Minuta po minucie, cała technologia przestawała istnieć, a świat spowiła ciemność.
Tak było, tak być powinno, bo epoka człowieka dobiegła końca, a nastała Era Jeźdźców.
Przybyli na Ziemię, aby nas zgładzić.
ROZDZIAŁ 1
Rok piąty Ery Jeźdźców
– Ciągniemy zapałki.
Spojrzenie piwnych oczu kieruję na wąskie, małe drewienka, które trzyma Luke. Pociera łebkiem jednego o nasz chropowaty stół. Na chwilę rozbłyska płomień, nim mój towarzysz go zdmuchuje.
Wokół nas, na posterunku straży pożarnej, lampy szumią w ten niepokojący sposób, jak większość urządzeń w dzisiejszych czasach, jakby w każdej chwili mogły się poddać.
Luke trzyma poczerniałą zapałkę.
– Przegrany zostaje, aby zrealizować nasz plan.
To był bardzo żmudny proces decyzyjny. Jedna osoba skazana na śmierć, by trzy pozostałe mogły przeżyć.
I żebyśmy mogli zabić tego bezbożnego sukinsyna.
Luke wkłada spaloną zapałkę pomiędzy trzy inne, po czym opuszcza rękę pod stolik i je miesza.
Na zewnątrz poza wycofanym z eksploatacji wozem strażackim znajdują się nasze spakowane rzeczy. Jesteśmy gotowi do ucieczki.
Jeśli, oczywiście, znajdziemy się w trójce szczęśliwców.
Luke w końcu unosi rękę, odwrócone zapałki wystają z jego zamkniętej dłoni.
Felix ciągnie jako pierwszy…
Czerwona główka.
Wypuszcza wstrzymywane powietrze. Widzę, że chciałby się odchylić do tyłu, jego ulga jest aż tak oczywista. Jest jednak zbyt męski i zbyt świadomy dyskomfortu reszty, by to zrobić.
Ciągnie Briggs…
Czerwony łepek.
Wymieniamy z Lukiem spojrzenia.
Jedno z nas umrze.
Widzę, że mężczyzna przygotowuje się, by zostać. Wcześniej tylko raz widziałam taki wyraz na jego twarzy, gdy gasiliśmy pożar, który nagle nas okrążył. Ogień poruszał się, jakby kierował nim sam diabeł, a Luke miał wtedy minę skazańca.
Oboje wtedy przeżyliśmy. Być może przeżyjemy i to.
Podsuwa mi pięść, wystają z niej dwie zapałki. Szanse pół na pół.
Nie zastanawiam się. Biorę jedną.
Potrzeba ułamka sekundy, aby zarejestrować jej barwę.
Czarna.
Czerń oznacza… śmierć.
Powietrze ulatuje mi z płuc.
Spoglądam na kolegów z brygady, którzy patrzą na mnie z litością i przerażeniem.
– Wszyscy kiedyś umrzemy, nie? – mówię.
– Sara… – zaczyna Briggs, który, jak mi się wydaje, lubi mnie bardziej niż koleżankę z pracy czy przyjaciółkę. – Pójdę za ciebie – mówi. Jakby jego odwaga miała jakieś znaczenie. Przecież nie będziemy mogli się spotykać, jeśli zginie.
Ściskam w dłoni spaloną zapałkę.
– Nie – odpowiadam z determinacją. – Już postanowiliśmy.
Mam zostać.
Oddycham głęboko.
– Kiedy będzie po wszystkim – mówię – proszę, niech ktoś opowie moim rodzicom, co się stało.
Próbuję nie myśleć o rodzinie, którą ewakuowano wcześniej w tym tygodniu z resztą mieszkańców miasta. Mama, która odcinała skórki z moich kanapek, gdy byłam mała, i tata, który tak bardzo się zdenerwował, kiedy oznajmiłam, że zgłosiłam się na ochotnika na ostatnią zmianę. Patrzył na mnie, jakbym już nie żyła.
Miałam spotkać się z nimi w domku myśliwskim mojego dziadka.
Ale do tego nie dojdzie.
Feliks kiwa głową.
– Dasz radę, Burns.
Wstaję. Reszta się nie rusza.
– Idźcie – rozkazuję w końcu. – Będzie tu za kilka dni. – Jeśli nie godzin.
Widzą, że żarty się skończyły, bo nie spierają się i nie ociągają. Ściskają mnie kolejno i mocno tulą.
– Powinno być inaczej – szepcze mi do ucha ostatni w kolejce Briggs.
Powinno, mogło, byłoby. Nie ma powodu, by to teraz roztrząsać. Cały świat powinien być inny. Jednak nie jest, i tylko to się liczy.
Przez duże okno obserwuję, jak odchodzą. Luke wyprowadza z garażu konia, a Briggs i Felix wsiadają na rowery, założywszy na ramiona plecaki.
Długo po ich odejściu zaczynam zbierać swoje rzeczy. Zerkam na plecak wypełniony sprzętem pozwalającym przetrwać oraz antologią dzieł Edgara Allana Poego, nim kieruję wzrok na strzelbę dziadka. Naoliwiony metal wygląda wyjątkowo zabójczo.
Nie ma czasu na strach. Nie, póki nie wezmę się do roboty.
Może zginę, ale przynajmniej zabiorę ze sobą tego skurwiela z piekła rodem.
ROZDZIAŁ 2
Nikt nie wie, skąd wzięli się czterej jeźdźcy. Wiadomo tylko, że pewnego dnia pojawili się na swoich rumakach, przemierzając miasta i wioski. A kiedy jechali, ludzka technologia załamywała się jak fale uderzające o skały.
Nikt nie wiedział, co to oznaczało, szczególnie gdy czterej jeźdźcy zniknęli równie nagle, jak się pojawili.
Nie odtworzyliśmy elektroniki, ale zaczęliśmy racjonalizować niewytłumaczalne zjawiska: to rozbłysk słoneczny. Terroryści. Zsynchronizowane impulsy elektromagnetyczne. Szkoda, że żadne z tych tłumaczeń nie miało sensu – ale były bardziej logiczne niż jakaś biblijna apokalipsa, więc z trudem przełknęliśmy te czerstwe historie.
Wtedy ponownie pojawił się Zaraza.
Przez długi czas po wyjeździe moich kolegów z brygady – byłej już ekipy – siedzę przy stole, wodząc palcami po wypolerowanej drewnianej kolbie strzelby dziadka, przyzwyczajając się do jej ciężaru.
Poza ćwiczebnym strzelaniem do puszek przez ostatnie dwa tygodnie od lat nie miałam broni w rękach.
W swoim życiu strzeliłam z tej strzelby do jednego stworzenia – bażanta, którego śmierć nawiedzała moje sny, gdy miałam dwanaście lat.
Ale teraz będę musiała użyć jej ponownie.
Wstaję, rzucając kolejne spojrzenie przez okno. Rower i przyczepka, którą przypięłam z tyłu, stoją na podjeździe. Przywiązałam do niej torbę z jedzeniem, apteczkę i inne niezbędne rzeczy. Dalej rozciąga się kanadyjska dzicz. To wzgórza otaczające nasze miasto o nazwie Whistler. Któż by pomyślał, że jeździec zawita akurat tu, do tego zapomnianego zakątka globu?
Podchodzę do lodówki i wyjmuję piwo – świat może się kończyć, ale pieprzyć to, jeśli jest ten bursztynowy napój.
Otwieram butelkę, przechodzę do pokoju dziennego i próbuję włączyć telewizor.
Nic.
– Na litość boską. – Mam umrzeć straszną, okropną śmiercią, a akurat dziś telewizor postanawia przestać działać.
Uderzam go otwartą dłonią.
Wciąż nic.
Mamrocząc przekleństwa, z których dziadek byłby dumny, kopię bezużyteczny sprzęt bardziej ze złości niż z czegokolwiek innego.
Ekran budzi się do życia, pojawia się ziarnisty wizerunek prezenterki, choć jej twarz wypaczona jest przez kolorowe paski i wykrzywiona z powodu marnej jakości sygnału.
– …najprawdopodobniej porusza się przez Kolumbię Brytyjską… kieruje w stronę Oceanu Spokojnego… – Trudno wychwycić słowa kobiety, bo z głośników dobiega również szum. – …po jego przybyciu mamy raporty o Gorączce Mesjanistycznej… – Wystarczy, by Zaraza przejechał przez miasto, a jego obywatele zostają zainfekowani.
Badacze – ci, którzy pozostali, poświęcając się pracy nawet po upadku technologii – wciąż nie wiedzą zbyt wiele o tej pladze, prócz tego, że jest wysoce zaraźliwa, a rozprzestrzenia się głównie przez jeźdźca. Nadano jej nazwę Gorączka Mesjanistyczna, ale potocznie mówi się po prostu o Gorączce. Nazwę tę wymyślili agenci, a świat podzielił się na nich, świętych i grzeszników.
Wyłączam telewizor, biorę plecak i broń, a następnie wychodzę, gwiżdżąc utwór przewodni z Indiany Jonesa. Może jeśli będę udawać, że to film przygodowy, a ja jestem bohaterką, nie będę tyle myśleć o tym, co muszę zrobić, aby ocalić swoje miasto i resztę świata.
Większość dnia i sporą część wieczoru spędzam na rozbijaniu obozu przy autostradzie numer 99, trasie, którą najprawdopodobniej obierze jeździec. I, dobry Boże, mam nadzieję, że zjawi się tu, gdy wciąż będzie jasno. I tak nawet za dnia nie potrafię za dobrze wycelować, więc nocą mogę zastrzelić siebie zamiast jego.
Wiedząc jednak, jakie mam dziś szczęście, dostrzegam spore ryzyko, że to spieprzę. Może Zaraza podąży inną drogą lub zda się na spryt i nadjedzie z innej strony. A może mnie minie, a ja nawet tego nie zauważę.
Może, może, może…
A może nawet tak dzikie, przerażające rzeczy mają w sobie odrobinę logiki.
Biorę strzelbę i dodatkową amunicję, i przysuwam się bliżej drogi. Układam się i czekam.
***
Przybywa wraz z pierwszym śniegiem.
Cały świat jest cichy, gdy następnego ranka miękki, biały koc płatków spowija krajobraz i zmienia kolor asfaltu na perłowy. Ciągle pada, i wygląda to niedorzecznie pięknie.
Nagle ptaki odlatują z drzew. Wzdrygam się, gdy widzę je wszystkie nad sobą, ich sylwetki ciemnieją na tle zachmurzonego nieba.
Następnie z kilku różnych kierunków dochodzi wycie wilków. Od tego dźwięku przeszywa mnie dreszcz. To jakby ostrzegawcze nawoływanie, pobudka, po której ożywa reszta lasu. Uciekają obok mnie i drapieżniki, i ofiary. Szopy, wiewiórki, zające, kojoty – wszystko oddala się pospiesznie. Pośród nich zauważam nawet pumę.
Zaraz wszystkie zwierzęta znikają.
Biorę drżący oddech.
Nadchodzi.
Kucam w ciemnym lesie, ściskając w dłoniach strzelbę. Sprawdzam komorę z nabojami. Wyjmuję wszystkie i ponownie ładuję, aby mieć pewność, że są na swoich miejscach. Wszystko ustawiam i poprawiam chwyt.
Kiedy sprawdzam dodatkową amunicję w kieszeniach, wszystkie włoski na karku stają mi dęba. Powoli unoszę głowę i patrzę na opuszczoną autostradę.
Najpierw go słyszę. W chłodnym powietrzu poranka roznosi się echo końskich kopyt. Z początku tak cicho, jakbym je sobie wyobraziła, ale zaraz dźwięk przybiera na sile, aż widzę jeźdźca.
Tracę cenne sekundy, gapiąc się na… to coś.
Siedzi na białym rumaku i chroni go złota zbroja. Na plecach ma łuk i kołczan. Blond włosy przyciska złota korona, a jego twarz jest anielska i dumna.
Niemal nie można na niego patrzeć. Jego widok zapiera dech w piersi. Ten mężczyzna jest zbyt imponujący, zbyt złowieszczy. Tego się nie spodziewałam. Nie oczekiwałam, że zapomnę o sobie i swoim zabójczym zadaniu. I że poczuję się… poruszona. Ale nie strachem czy nienawiścią.
Przytłacza mnie postać pierwszego z czterech jeźdźców Apokalipsy.
Zarazy Zwycięzcy.
ROZDZIAŁ 3
Nikt nie wie, dlaczego pięć lat temu jeźdźcy przybyli na Ziemię ani dlaczego zniknęli niedługo później. Nie wiadomo również, dlaczego tylko Zaraza powrócił, by siać spustoszenie pośród żyjących.
Oczywiście wszyscy mają na to odpowiedzi, jednak większość z nich jest tak prawdopodobna jak istnienie Wróżki Zębuszki. Nikt jednak nie miał szansy, by zapytać o to samych jeźdźców.
Możemy więc tylko się domyślać.
Wiemy natomiast, że pewnego dnia, siedem miesięcy temu, podano nowe informacje.
Jeździec widziany był w okolicach Parku Narodowego Everglades na Florydzie. Na pojawienie się kolejnych wiadomości musieliśmy poczekać około tygodnia. Mówiono, że dziwna choroba zbiera żniwo w Miami.
I wtedy obwieszczono pierwsze zgony. Nagłośniono historię kobiety, która przez kilka godzin była jedyną tragicznie zmarłą osobą. Liczba zgonów zaczęła jednak szybko wzrastać. Śmierć rozprzestrzeniała się gwałtownie, wyludniając Miami, potem Fort Lauderdale i Boca Raton. Przesuwała się po Wschodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych wraz z trasą mrocznego jeźdźca.
Tym razem, gdy przemierzał miasto, nie padała technologia, lecz ludzie. Wtedy ludzkość zrozumiała, że powrócił Zaraza.
***
Wpatruję się w jeźdźca. Nie jest człowiekiem, tak samo jak jego wierzchowiec nie jest koniem.
Kiedy widziałam go po raz ostatni w telewizji, przemierzał Nowy Jork z łukiem w dłoni, strzelając do uciekających, rozwrzeszczanych ludzi.
Musiałam obejrzeć ten reportaż z pięć razy, zanim w to uwierzyłam. Potem już nie mogłam na to patrzeć.
Ale oto jest. Zaraza we własnej osobie.
Stuk, stuk, stuk. Koń porusza się wolno. Śnieg gromadzi się na ramionach i włosach jeźdźca. I w jakiś sposób te białe płatki dodają mu dziwnego, obcego piękna.
Nie ruszam się, pełna obaw, że para wydobywająca się z moich ust go zaalarmuje, ale on wydaje się zupełnie nie przejmować swoim otoczeniem. Nie musi tego robić. Nikt prócz mnie nie zgodziłby się dobrowolnie podejść tak blisko do ucieleśnienia śmiertelnej choroby.
Nie odrywając wzroku od Zarazy, unoszę strzelbę. Potrzebuję zaledwie kilku sekund, by wziąć go na muszkę. Ustawiam cel na jego pierś, bo tylko w nią mam szansę trafić. Żołądek zaczyna mi się kurczyć, gdy obserwuję go przez celownik broni.
Widziałam ludzką śmierć. Widziałam ciała spalone tak, że nie można było ich rozpoznać, i czułam obrzydliwy swąd palonego mięsa.
Mimo to… waham się z naciśnięciem spustu.
Nigdy nikogo nie zabiłam prócz tego nieszczęsnego bażanta. Ponieważ istota, którą mam przed sobą, wygląda jak żyjący i czujący człowiek, zapominam, że nim nie jest, że podróżuje po Ameryce Północnej, siejąc chorobę. To wystarczający powód do walki z samą sobą.
Mocniej chwytam broń i zamykam oczy. Jeśli to zrobię, przeżyją moi rodzice, Briggs i Felix, a także Luke. Moi koledzy z brygady i ich rodziny. Cały świat przeżyje, jeśli uwolnię go od Zarazy.
Muszę tylko przesunąć palec o centymetr.
Nigdy nie uważałam się za tchórza, ale przez tę jedną chwilę niemal się wycofuję.
Pieprzyć moralność, Burns. Niech twoja śmierć nie pójdzie na marne.
Wciągam powietrze, wypuszczam je i naciskam spust.
BUM!
Odgłos wystrzału jest niemal tak szokujący jak odrzut, a echo niesie się po cichym lesie.
Jeździec przede mną stęka, a siła pocisku zrzuca go z konia. Rumak staje dęba, wierzgając w powietrzu i wydając z siebie przerażone rżenie, po czym puszcza się galopem.
Robi mi się niedobrze.
Zaraz się porzygam.
Wierzchowiec wciąż galopuje.
Może to on rozsiewa chorobę, a nie mężczyzna. A może obaj.
Nie mogę ryzykować.
– Przepraszam – szepczę, ponownie celując.
Tym razem łatwiej nacisnąć spust. Może dlatego, że już to raz zrobiłam i jestem gotowa na odrzut, huk wystrzału i zapach prochu. A może zabicie zwierzęcia jest łatwiejsze niż człowieka – bez względu na to, że żadna z tych istot nie jest tym, czym się wydaje.
Rumak porusza przednimi nogami, jego ciało wykrzywia się na chwilę, a z gardła wydobywa się agonalny jęk. Koń opada na bok jakieś trzydzieści metrów od swojego pana i przestaje się ruszać.
Przez dłuższą chwilę próbuję złapać dech.
Zrobione.
Dobry Boże, naprawdę to zrobiłam.
Odkładam broń i kieruję się w stronę drogi, nie spuszczając jeźdźca z oka. Jego zbroja została uszkodzona. Nie wiem, czy śrut przebił napierśnik, czy po prostu tak rozorał metal, ale widzę, że kilka odłamków dosięgnęło również pięknej twarzy.
Gorąca żółć pali mnie w gardło. Wokół jego głowy tworzy się kałuża krwi i mimo że jego oblicze jest poranione, udaje mu się jęknąć.
– O Boże – szepczę. To wciąż żyje.
Ledwo zdążam się obrócić, nim wymiotuję.
Jego oddech jest rzężący. Zaraza wyciąga do mnie rękę, dotyka palcami mojego buta.
Odskakuję, piszcząc, i niemal upadam na tyłek.
Nie wiedziałam nawet, że znalazłam się tak blisko.
Muszę to zakończyć.
Na niepewnych nogach biegnę z powrotem po broń.
Dlaczego ją tam zostawiłam?
Przez panikę nie pamiętam, pod którym drzewem ją położyłam, a jeździec wciąż żyje.
Przestaję szukać i idę do małego obozowiska, które sobie urządziłam. Pomiędzy moimi rzeczami znajdują się zapałki i benzyna do zapalniczek.
Ręce mi się trzęsą, gdy je biorę. Wracam do Zarazy, poruszając się mechanicznie.
Naprawdę zamierzam to zrobić? Wpatruję się tępo w trzymane w dłoni przedmioty. Jeździec wciąż żyje, a ja zamierzam spalić go żywcem. Kobieta, która pracuje w straży pożarnej.
Śmierć w ogniu nie jest przyjemna. Właściwie to jeden z najgorszych sposobów na rozstanie się z tym światem. Najwyraźniej nie nienawidzę Zarazy wystarczająco mocno, ponieważ ledwo mogę znieść myśl o tym, co zamierzam zrobić.
Podchodzę do jeźdźca i otwieram buteleczkę z benzyną. Przygryzam wargę, aż zaczyna krwawić, obracam naczynie i wylewam jego zawartość. Oblewam ciało od głowy do stóp. Muszę na chwilę przerwać, by ponownie zwymiotować.
Butelka jest pusta.
Ręce trzęsą mi się tak mocno, że nie potrafię utrzymać w palcach wyciągniętych zapałek i wciąż je upuszczam. W końcu uspokajam się na tyle, by przytrzymać jedną, ale problem powraca przy potarciu jej o pudełko.
Jeździec ponownie chwyta mnie za kostkę.
– …roooszeee… – jęczy przez zniszczone usta.
Łkam. Wydaje mi się, że błaga.
Nie patrz na niego.
Potrzebuję pięciu prób, ale w końcu udaje mi się odpalić zapałkę. Nie chcę jej jednak puścić. Gdybym mogła, wpatrywałabym się w ogień tak długo, aż poparzyłabym sobie palce. Niestety dłoń mi się trzęsie i zapałka wypada.
Ubranie Zarazy natychmiast staje w ogniu i słyszę, jak mężczyzna wydaje agonalny jęk.
Smród palonego ciała unosi się, gdy płomień się rozprzestrzenia.
Z opóźnieniem zdaję sobie sprawę, że zbroja blokuje wzrost ognia, spowalniając tę już i tak okropną śmierć. Ciało pali się jednak zbyt mocno, by go dotknąć. Inaczej mogłabym zdjąć napierśnik lub zdeptać płomienie.
Zaczynam mieć suche torsje. Nie jestem pewna, czy mogłabym zadać tej istocie okrutniejszą śmierć.
***
Krzyczy, aż już dłużej nie może.
Nikt nie zasługuje na taki los. Nawet zwiastun apokalipsy.
Cofam się, ale moje nogi się poddają.
Nie traktuję tego, co zrobiłam, jak szlachetnego czynu. Nie czuję się bohaterką, która ratuje świat.
Czuję się jak morderca.
Powinnam spakować sobie piwo albo nawet pięć. Tego nie da się oglądać na trzeźwo.
Nie mam jednak wyjścia. Przyglądam się, jak na jego ciele tworzą się pęcherze, jak jego skóra czarnieje i się spala. Obserwuję, jak Zaraza umiera powoli, z każdą chwilą coraz bardziej się męcząc. Zostaję w tym miejscu na kilka godzin, siedzę na poboczu opuszczonej drogi, którą już nikt nie podróżuje. Przez cały ten czas moimi świadkami są jedynie drzewa, stojące w bezruchu niczym wartownicy.
Śnieg zbiera się wokół jego ciała i po chwili topnieje przy tlących się resztkach.
W pewnym momencie odrywam od niego wzrok i orientuję się, że konia nie ma, a ślad krwi ciągnie się do lasu. Rozum podpowiada, bym wzięła strzelbę i poszła za śladem, aż znajdę zwierzę, aby je dobić.
Wiem, że to byłoby racjonalne, ale nie oznacza to, że tak zrobię.
Wystarczy śmierci na ten dzień. Jutro dokończę zadanie.
Niebo ciemnieje. Mimo to siedzę nieruchomo, aż zimno przenika mnie aż do kości.
W końcu żywioł zapędza mnie do namiotu. Rozkładam sztywne kończyny, wciąż jest mi niedobrze i jestem obolała. Nie wiem, czy choroba niesiona przez tego stwora już mnie dopadła, czy to po prostu objawy zaniedbania jedzenia i picia oraz braku schronienia i ciepła w ten chłodny dzień. Tak czy inaczej, czuję się okropnie chora. Jakbym była o krok od śmierci.
Opadam na śpiwór, nie trudząc się wchodzeniem do środka.
Wykonałam zadanie.
Zaraza nie żyje.
ROZDZIAŁ 4
Budzi mnie ręka zaciskająca się na moim gardle.
– Spośród wszystkich podłych ludzi, którzy stanęli na mojej drodze, ty jesteś najgorsza.
Natychmiast otwieram oczy.
Bestia w ludzkim ciele pochyla się nade mną, jej twarz znaczą krwawe dziury, a skóra jest zwęglona i powykręcana i w kilku miejscach jej brakuje.
Nie poznałabym go, gdyby nie oczy.
Anielskie, błękitne tęczówki. Takie, które zawsze widnieją na malunkach na sklepieniach kościołów.
To jeździec.
Zmartwychwstał.
– Niemożliwe – mówię cicho.
Czuję woń prochu i palonego ciała.
Jak mógł to przetrwać?
Mocniej zaciska dłoń na mojej szyi.
– Głupi człowiek. Naprawdę sądziłaś, że nikt nigdy nie próbował tego, co ci się nie powiodło? Próbowano zastrzelić mnie w Toronto, wypatroszyć w Winnipeg, wykrwawić w Buffalo i udusić w Montrealu. Próbowano jeszcze wielu rzeczy w innych miastach o nazwach, których zapewne nie znasz, bo was, ludzi, nie obchodzi nic prócz was samych.
Ktoś już tego… próbował?
I poniósł porażkę.
To jak kubeł zimnej wody wylanej na głowę. Oczywiście, że ktoś próbował go wykończyć. Powinnam była o tym wiedzieć, ale nie oglądałam nagrań, nie słyszałam raportów z tych prób. Ktokolwiek starał się go uśmiercić, nie zdołał ostrzec opinii publicznej, że tego stwora nie można zabić.
– Gdziekolwiek się udam – ciągnie – zawsze jest ktoś taki jak ty, komu się wydaje, że może mnie zabić, aby ocalić ten podły świat.
Trudno patrzeć w jego groteskową twarz, która mimo wszystko wygląda znacznie lepiej niż wtedy, kiedy zostawiałam za sobą zwęglone resztki jeźdźca.
Zaraza przyciąga mnie do siebie.
– A teraz zapłacisz za to, że ośmieliłaś się to zrobić.
Unosi mnie, szarpiąc za szyję.
Sen już dawno odszedł w niepamięć. Chwytam go za rękę, piszcząc, gdy czuję pod palcami kości i ścięgna.
Jakim cudem używa tej kończyny, skoro nie ma w niej żadnych mięśni? Mimo to jego uścisk jest nieustępliwy, jak z żelaza.
Zaraza wyciąga mnie z namiotu i rzuca na ziemię. Moje dłonie i kolana zanurzają się w płytkim śniegu.
Chwilę później czuję wbijające mi się w plecy kolano. Mężczyzna wodzi rękami po moim ciele, szukając dodatkowej broni. Drżę. Dotyka mnie nagą kością. Wkłada dłoń do moich kieszeni i wyciąga scyzoryk oraz zapałki.
W głębokim błękicie świtu las wydaje się złowieszczy. Panuje w nim grobowa cisza, jego mieszkańcy dawno odeszli.
Zaraza kończy inspekcję.
– Poddajesz się tak bez walki? – pyta szyderczo, kiedy wciąż leżę u jego stóp. – Wcześniej ci się do niej paliło. Dosłownie.
Nadal próbuję zrozumieć fakt, że kupka zwęglonego mięsa, od której wczoraj odeszłam, w jakiś sposób się zregenerowała. I mówi.
– Nie masz mi nic do powiedzenia? Hm? – Chwilę później chwyta mnie za nadgarstki i wiąże mi je nad głową szorstką liną, którą – jestem pewna – zabrał z moich rzeczy. – Pewnie tak jest lepiej. Przemowy śmiertelników zawsze pozostawiają wiele do życzenia.
Zmniejsza się nacisk na moje plecy.
– Wstawaj – rozkazuje.
Zrozumienie polecenia zajmuje mi zbyt wiele czasu, więc zostaję podciągnięta za pomocą liny. Znów mogę mu się przyjrzeć.
Jest jeszcze bardziej potworny, niż pierwotnie zakładałam. Nie ma włosów, nosa ani uszu, a jego skóra jest cała czarna. Ledwo przypomina człowieka i na pewno nie powinien żyć.
Złota zbroja pozostaje na swoim miejscu, wygląda na nienaruszoną, mimo że powinna być podziurawiona kulami i osmolona. Nie widzę zbyt dobrze jego ramion, ale muszą być w kiepskiej kondycji, wnioskując po metalu, który luźno na nich wisi. A jego dłonie… nie są niczym więcej jak białymi kośćmi ze zwisającymi z nich fragmentami skóry, podobnie jak kostki nóg i stopy.
W pasie przewiązany jest kocem, który musiał mi zwędzić, gdy spałam. Krzywię się na tę myśl.
Prowadzi mnie do drogi, ciągnąc za związane nadgarstki. Kulę się na widok białego rumaka czekającego cierpliwie na swojego pana. Bok zwierzęcia wciąż pokryty jest szkarłatną krwią. Kiedy wierzchowiec mnie dostrzega, prycha z niepokojem i się odsuwa.
Nie bacząc na zachowanie konia, Zaraza przywiązuje linę do tyłu swojego siodła.
Spoglądam na moje ręce i jego wierzchowca.
– Co robisz?
Ignoruje mnie, dosiadając rumaka.
– Nie zabijesz mnie? – pytam w końcu.
Obraca się, a jego pokiereszowana twarz wygląda na pełną goryczy.
– O nie, nie dam ci umrzeć. To za szybkie. Cierpienie jest dla żywych. I zadam ci go całkiem sporo.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Pestilence
Copyright © 2018, 2023 by Laura Thalassa
Published by arrangement of Brower Literary & Management Inc., USA and Book/Lab Literary Agency, Poland.
All rights reserved
Translation copyright © 2024 by Grupa Wydawnicza FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie II, Poznań 2024
Projekt okładki: Jeff Miller/Faceout Studio
Ilustracja korony: Craig White
Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-926-9
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
SERIA: HYPE