Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Sierociniec prowadzony przez doktora Wilbura Larcha to nietypowa placówka. Kobiety przyjeżdżają tu, żeby urodzić i zostawić niechciane dzieci lub poddać się zabiegowi przerwania ciąży. Jest to zarazem dom Homera Wellsa, który po kilku nieudanych próbach zamieszkania z rodziną zastępczą postanawia zostać w ośrodku i kształcić się pod okiem ukochanego opiekuna. Jednak przyjazd dwójki młodych ludzi wszystko odmieni. Da początek dramatycznej inicjacji, która pozwoli chłopcu w pełni ukształtować swoją osobowość i pogląd na świat.
Wielkiej, światowej sławie powieści autora towarzyszy od lat popularność filmów, nakręconych na ich podstawie. „Regulamin tłoczni win” posłużył za kanwę głośnego filmu „Wbrew regułom”.
John Irving (ur. 1942) – jeden z najwybitniejszych amerykańskich pisarzy. Debiutował w 1968 roku powieścią „Uwolnić niedźwiedzie”, a jego czwarta książka, „Świat według Garpa”, przyniosła mu rozgłos na skalę światową, została też z sukcesem sfilmowana.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 1082
POLECAMY
CZWARTA RĘKA
HOTEL NEW HAMPSHIRE
JEDNOROCZNA WDOWA
MAŁŻEŃSTWO WAGI PÓŁŚREDNIEJ
METODA WODNA
MODLITWA ZA OWENA
MOJE FILMOWE PERYPETIE. PAMIĘTNIK
RATOWAĆ PROŚKA
ŚWIAT WEDŁUG GARPA
SYN CYRKU
UWOLNIĆ NIEDŹWIEDZIE
WYMYŚLONA DZIEWCZYNA
ZANIM CIĘ ZNAJDĘ
OSTATNIA NOC W TWISTED RIVER
W JEDNEJ OSOBIE
Tytuł oryginału
THE CIDER HOUSE RULES
Copyright © 1985 by Garp Enterprises, Ltd.
All rights reserved
Projekt okładki
Joanna Strękowska
Zdjęcie na okładce
© Colleen Farrell/Arcangel
Redaktor prowadzący
Katarzyna Rudzka
Redakcja
Andrzej Appel
Korekta
Iwona Swornik-Ognicka
Grażyna Nawrocka
ISBN 978-83-8069-731-7
Warszawa 2015
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Davidowi Calicchio
Konwencjonalizm to nie to samo co moralność. Rygoryzm to nie to samo co religia. Atak na konwencjonalizm nie jest zamachem na religię.
Charlotte Brontë, 1847
Dla celów praktycznych można zdefiniować aborcję jako przerwanie ciąży, zanim dziecko osiągnie zdolność samodzielnego przetrwania.
doktor H.J. Boldt, 1906
1
CHŁOPIEC, KTÓREGO MIEJSCE BYŁO W ST. CLOUD’S
Szpital sierocińca w miejscowości St. Cloud’s w stanie Maine zatrudniał na oddziale chłopięcym dwie pielęgniarki odpowiedzialne za nadawanie noworodkom imion i nazwisk oraz doglądanie ich obowiązkowo obrzezanych penisków. W tamtych czasach (rok 192–) obrzezaniu poddawano wszystkie niemowlęta płci męskiej urodzone w St. Cloud’s, a to dlatego, że doktor z sierocińca miał przykre doświadczenia w związku z leczeniem tego i owego u nieobrzezanych żołnierzy podczas pierwszej wojny światowej. Doktor, a zarazem dyrektor oddziału chłopięcego, nie był religijny i nie traktował obrzezania w kategoriach rytualnych – pojmował je jako rutynowy zabieg chirurgiczny, stosowany dla higieny pacjenta. Doktor nazywał się Wilbur Larch. Słysząc to nazwisko – które w języku angielskim znaczy „modrzew” – jedna z sióstr zawsze wyobrażała sobie twardą solidność wspomnianego drzewa, zmąconą nieco wonią eteru, która zawsze towarzyszyła doktorowi. Ta sama pielęgniarka nienawidziła wprost komicznego imienia Wilbur: czuła się osobiście dotknięta bezmyślnością połączenia głupkowatego słowa „Wilbur” z wzniosłą tężyzną strzelistego drzewa.
Druga pielęgniarka wyobrażała sobie, że się kocha w doktorze Larchu, więc kiedy wypadała jej kolej nazywania dzieci, nazywała je zazwyczaj John Larch, John Wilbur (jej ojciec miał na imię John) albo Wilbur Walsh (jej matka była z domu Walsh). Chociaż kochała się w doktorze Larchu, nazwisko Larch nie kojarzyło jej się z niczym – myśląc o doktorze, nigdy nie myślała o drzewach. Za to przepadała za Wilburem, gdyż nadawał się i na imię, i na nazwisko; a kiedy znudził jej się John albo koleżanka narzekała, że za dużo Johnów, potrafiła zdobyć się najwyżej na Roberta Larcha albo na Jacka Wilbura (zapewne nie wiedziała, biedactwo, że imieniem Jack bardzo często nazywają potocznie Johna).
Gdyby ta nudna, zakochana siostra wybierała mu imię i nazwisko, zostałby pewnie jakimś Larchem czy Wilburem, a do tego Johnem, Jackiem albo Robertem, żeby było jeszcze nudniej. Ale wypadła właśnie kolej drugiej pielęgniarki, więc nazywał się Homer Wells.
Ojciec drugiej siostry trudnił się wierceniem studni – zajęciem ciężkim, solidnym, niebezpiecznym i wymagającym nie lada precyzji. Te właśnie cechy składały się w pamięci siostry na obraz ojca, przez co słowo wells – a well to po angielsku „studnia” – miało dla niej swoistą głębię i przyziemną solidność. Imię Homer należało do jednego z rozlicznych kotów z jej rodzinnego domu.
Pielęgniarka ta – dla prawie wszystkich siostra Angela – bardzo rzadko powtarzała się w nazywaniu dzieci, za to biedna siostra Edna miała na swoim koncie już trzech Johnów Wilburów juniorów i dwóch Johnów Larchów Trzecich. Siostra Angela znała mnóstwo praktycznych rzeczowników, którymi hojnie wzbogacała kolekcję nazwisk: Maple, Fields, Stone, Hill, Knot, Day, Waters (że wymienimy tylko skromną garść przykładów) oraz nieco mniej imponującą liczbę imion, zapożyczonych z rodowej kartoteki nieżyjących już, lecz zachowanych w czułej pamięci ulubionych kotów (Felix, Fuzzy, Smoky, Sam, Snowy, Joe, Curly, Ed i tak dalej).
Dla większości sierot imiona i nazwiska nadane przez siostry były, naturalnie, tymczasowe. Oddział chłopięcy górował nad dziewczęcym w statystyce liczby dzieci umieszczonych w rodzinach zastępczych, zanim wyrosły z okresu niemowlęcego, a więc zanim zdążyły poznać imiona otrzymane od dobrych siostrzyczek. Większość maleństw nie pamiętała wcale siostry Angeli ani siostry Edny – pierwszych kobiet, które je pielęgnowały i hołubiły. Doktor Larch przestrzegał żelaznej zasady nieinformowania rodzin adopcyjnych o imionach i nazwiskach, które siostry z takim zaangażowaniem nadawały podopiecznym. Chodziło o to, aby dziecko, opuszczając sierociniec, zaznało radosnego uczucia, że życie rozpoczyna się na nowo – w praktyce jednak (zwłaszcza w odniesieniu do tych chłopców, którym trudno było znaleźć rodziny zastępcze i którzy w związku z tym długo pozostawali w St. Cloud’s) siostrze Angeli i siostrze Ednie, a nawet doktorowi Larchowi, nie było łatwo pamiętać, że ich Johnowie Wilburowie i Johnowie Larchowie (a także Felixowie Hillowie, Curly’owie Maple’owie, Joe’owie Knotowie, Smoky’owie Watersowie) nie noszą swoich sierocych imion na zawsze.
Homer Wells pozostał przy swoim pierwszym imieniu i nazwisku, ponieważ po kolejnych niefortunnych adopcjach tyle razy wracał do St. Cloud’s, że wreszcie sierociniec musiał uznać wolę Homera i stać się jego domem. Nikomu nie było łatwo się z tym pogodzić, ale i siostra Angela, i siostra Edna – i, po długich oporach, sam doktor Wilbur Larch – stwierdzili ostatecznie, że „miejsce Homera Wellsa jest w St. Cloud’s”. Chłopak się uparł i dopiął swego: nie proponowano go już do adopcji.
Siostra Angela, miłośniczka kotów i sierot, doszła do wniosku, że Homer Wells musi wręcz ubóstwiać imię, które mu nadała, skoro tak zawzięcie walczył o jego utrzymanie.
Miejscowość St. Cloud’s w stanie Maine była przez cały prawie wiek dziewiętnasty obozowiskiem drwali. Obóz z czasem rozrósł się w miasteczko. W dolinie rzeki, gdzie teren był płaski i dawał możliwość budowy pierwszych dróg i dostarczenia nimi ciężkiego sprzętu, urządzono warsztaty. Pierwszym budynkiem był tartak. Osiedlili się tam z początku francuscy Kanadyjczycy – leśnicy, drwale, pracownicy tartaku; potem ściągnęli wozacy i flisacy, trudniący się transportem drewna; za nimi prostytutki, włóczędzy i złodzieje. Na ostatku pobudowano kościół. Pierwotny obóz drwali nazywał się zwyczajnie – Clouds, czyli „chmury”, bo nad głęboką doliną chmury rozstępowały się bardzo niechętnie. Do późnych godzin przedpołudnia nad wartką rzeką wisiała gęsta mgła, a ryczące z odległości kilku kilometrów od obozu wodospady nieustannie rozpylały dokoła misterną mżawkę. Pierwszym drwalom w bezkarnym gwałceniu puszczy przeszkadzały jedynie gzy i komary: uciążliwe insekty przedkładały żywot pod rzadko unoszonym baldachimem chmur w słabo wentylowanych dolinach środkowego Maine nad ostre górskie powietrze okolicznych szczytów i suchy, słoneczny brzeg krystalicznego morza w tymże stanie.
Doktor Wilbur Larch był nie tylko lekarzem sierocińca i dyrektorem oddziału chłopięcego (który zresztą założył), lecz również z własnej woli kronikarzem miasteczka. Zdaniem doktora Larcha, osada drwali zwana Clouds przeistoczyła się w St. Clouds z powodu „nieposkromionej skłonności prowincjonalnych katolików do stawiania przymiotnika »święty« przed czym się tylko da – jak gdyby chcieli na siłę uszlachetnić to, co naturalną drogą nigdy nie dostąpiłoby szlachectwa. Nazwa St. Clouds utrzymała się przez blisko pół wieku, dopóki ktoś nie wcisnął w nią apostrofu – musiał to zrobić ktoś nieświadomy genezy osady i jej miana. Jeszcze nim St. Clouds stało się St. Cloud’s, osada zmieniła charakter i z dawnego obozowiska drwali stała się miasteczkiem-papiernią. W promieniu wielu kilometrów lasy były już do cna wykarczowane; zamiast kłód tamujących nurt na rzece i obozowego rozgardiaszu, wśród którego kuśtykali inwalidzi okaleczeni wskutek upadku z drzewa albo przywalenia przez upadający pień, widziało się tam teraz schludne sterty świeżo przyciętych desek, schnące w otulonym mgiełką słoneczku. Wszędzie unosił się drzewny pył, niewidoczny dla oka, lecz objawiający się powszechnym kichaniem, świstami w oskrzelach, wiecznym katarem i kaszlem mieszkańców osady. Inwalidzi nowej generacji zamiast kul i lasek nosili szwy chirurgiczne i głębokie blizny (dokonywali cudów w rekompensowaniu sobie brakujących fragmentów ciała) po piłach mechanicznych, których w tartaku pracowała moc. Natarczywy wizg pił panował tu nieprzerwanie, jak mgła i mżawka, która wilgotną płachtą wisi nad całym obszarem środkowego Maine – czy to mokrą, długą, śnieżną zimą, czy mokrym, dusznym, cieplarnianym latem – z rzadka tylko szarpana gwałtownymi burzami.
Te okolice Maine nie znają wiosny, chyba że wiosną nazwiemy marcowo-kwietniowe roztopy, w czasie których ciężkie maszyny drwali stały unieruchomione i praca w miasteczku zamierała. Nieprzejezdne drogi więziły ludzi po domach, a co do rzeki na wiosnę, to tak wzbierała i przyspieszała nurt, że nikt nie odważyłby się na nią wypłynąć. Wiosna była w St. Cloud’s porą rozróby: kwitło pijaństwo, awanturnictwo, prostytucja i gwałty. Wiosną przychodził sezon na samobójstwa. Wiosną siało się gęsto ziarno dla sierocińca.
A jesień? Doktor Wilbur Larch pisał o jesieni w swojej kronice, a zarazem pamiętniku, gdzie codziennie notował, co zdarzyło się w sierocińcu. Każdy kolejny wpis rozpoczynał doktor Larch słowami: „U nas w St. Cloud’s...” – wyjątkowo: „Wszędzie indziej na świecie...”. O jesieni doktor Larch miał do powiedzenia, co następuje: „Wszędzie indziej na świecie jesień przeznacza się na żniwa: człowiek zbiera owoce wiosennych i letnich prac. Owoce te zapewnią mu utrzymanie na okres uśpienia wegetacji, zwany zimą. Ale u nas w St. Cloud’s jesień trwa zaledwie pięć minut”.
Dziwne? A jaki klimat kojarzy się przeciętnemu człowiekowi z sierocińcem? Może uzdrowiskowy, co? I kto sobie wyobraża sierociniec kwitnący w mieście o nieposzlakowanej reputacji?
Pisząc swój dziennik, doktor Larch demonstracyjnie oszczędzał papier. Drobną, ściśniętą kaligrafią zapełniał szczelnie obie strony kartki. Nie należał do ludzi pozostawiających marginesy. „U nas w St. Cloud’s – zgadnijcie, kto jest wrogiem lasów Maine, podłym ojcem niechcianych dzieci, przyczyną blokowania rzeki butwiejącym drewnem, jałowienia nieuprawianej, erodującej po powodziach gleby – któż to, któż, zgadnijcie, jest tym nienasyconym niszczycielem (najpierw drwala z pokiereszowanymi palcami, potem niewolnika ręcznego tartaku, o wysuszonych, spękanych dłoniach, przy których część palców jest tylko wspomnieniem); cóż to za żarłok nigdy nie ma dość świeżego drewna... zgadnijcie, kto to taki?”.
Największym wrogiem doktora Larcha był papier – a ściśle mówiąc: wytwórnia papieru Ramses Paper Company. Dla drwali – rozumował doktor Larch – drewna w lesie zawsze wystarczy, ale nie wystarczy go na produkcję takiej ilości papieru, o jakiej zdaje się marzyć spółka Ramses Paper. Zwłaszcza jeżeli się nie sadzi nowych drzew. Gdy już dokładnie ogołocono z lasów okolice St. Cloud’s, a drugi porost (w postaci karłowatej sosny i, gdzieniegdzie, innych zdeformowanych iglaków) rozprzestrzenił się dziko jak na bagnach, i gdy zabrakło wielkich kłód do spławiania rzeką z Wodospadu Trzy Mile do St. Cloud’s – bo nic tam już nie rosło – wtedy spółka Ramses Paper zainaugurowała w stanie Maine dwudziesty wiek, zamykając nadrzeczną papiernię i tartak w St. Cloud’s i przenosząc się z interesem dalej, z biegiem rzeki.
Co pozostało? Pogoda jak zawsze, drzewny pył, poharatany brzeg rzeki (tam, gdzie ciężkie kłody, wrzynając się w nabrzeże, wyszarpały nową jego linię na podobieństwo świeżej rany) i budynki: tartak, w którym ktoś wytłukł wszystkie szyby, hotelik dla prostytutek z tancbudą na dole, pokojem do gry w bingo na pieniądze, z okna którego roztaczał się widok na krnąbrną rzekę; parę typowych domów mieszkalnych z grubych bali i kościół – katolicki, bo służył kanadyjskim Francuzom – zdecydowanie zbyt czysty i mało zniszczony jak na St. Cloud’s, bo nigdy nie mógł konkurować pod względem popularności z domem publicznym, tancbudą, a nawet z grą w bingo na pieniądze. (Doktor Larch zanotował w dzienniku: „Wszędzie indziej na świecie grywa się w tenisa lub w pokera, ale u nas w St. Cloud’s gra się w bingo na pieniądze”).
A kto został? Nikt ze spółki Ramses Paper, to jasne, ale jacyś ludzie przecież zostali: najstarsze i najbrzydsze prostytutki oraz ich pociechy. Z zaniedbywanych przez lud duszpasterzy kościoła katolickiego w St. Cloud’s nie ostał się ani jeden: idąc za spółką Ramses Paper, zawsze mieli więcej duszyczek do zbawienia.
W „Krótkiej historii St. Cloud’s” doktor Larch wspomina, że co najmniej jedna z pozostałych w miasteczku prostytutek umiała czytać i pisać. Ostatnią barką, która w ślad za spółką papierniczą Ramses Paper podążyła z biegiem rzeki na spotkanie nowej cywilizacji, ta w miarę piśmienna prostytutka wysłała list, adresowany DO DOWOLNEGO URZĘDNIKA W STANIE MAINE, KTÓREGO OBCHODZĄ SIEROTY!
O dziwo – list znalazł adresata. Wielokrotnie przekazywany z rąk do rąk („jako pismo tyleż kuriozalne, co pilne” – relacjonował w swej kronice doktor Larch), dotarł w końcu do stanowej komisji zdrowia. Najmłodszemu członkowi rzeczonej komisji – „żółtodziobowi ledwo po studiach medycznych”, jak sam siebie scharakteryzował doktor Larch – wręczono list prostytutki dla kawału. W oczach reszty komisji Larch uchodził bowiem za „skrajnie naiwnego demokratę i liberała”. Oto treść listu: TU, CHOLERA, POTRZEBA DOKTORA I, CHOLERA, SZKOŁY I PRZYDAŁBY SIĘ JESZCZE, CHOLERA, POLICJANT I JAKIŚ, CHOLERA, ADWOKAT, TU U NAS, W ST. CLOUD’S, BO WSZYSTKIE CHŁOPY, CHOLERA, OD NAS WYJECHAŁY (MAŁA STRATA), WIĘC NIECH KTOŚ POMOŻE SŁABYM KOBIETOM I SIEROTOM!
Przewodniczący stanowej komisji zdrowia, emerytowany lekarz, uważał, że na świecie żyje dwóch ludzi, którzy nie wypadli sroce spod ogona: on sam i prezydent Teddy Roosevelt.
– A może byś tak zajrzał w ten bigos, Larch? – zaproponował naszemu doktorowi przewodniczący, któremu nawet w głowie nie postało, że z tak skromnego zaproszenia wyrośnie kiedyś solidna placówka państwowa – sierociniec! – którą z czasem zechce wesprzeć nie tylko fundusz federalny, ale nawet ci najbardziej kapryśni i zmienni dobroczyńcy – „sponsorzy prywatni”.
I tak, w roku 192–, gdy młodziutki, obiecujący wiek dwudziesty rozkwitał w całym świecie (nawet w stanie Maine), doktor Wilbur Larch rozpoczął swoją misję naprawiania krzywd w St. Cloud’s. Praca ta była jakby stworzona dla niego. Przez dwadzieścia bez mała następnych lat doktor Larch miał opuścić St. Cloud’s tylko raz – dla pierwszej wojny światowej, która, kto wie, czy potrzebowała go bardziej niż St. Cloud’s. Czyż można wyobrazić sobie lepszą obsadę roli naprawiacza krzywd po spółce papierniczej Ramses Paper niż człowiek o nazwisku zapożyczonym od jednego z najpopularniejszych drzew? W swoim dzienniku, na jednej z pierwszych stron, doktor Larch zanotował: „U nas w St. Cloud’s nastał najwyższy czas dla działań na rzecz dobra. Gdzież można lepiej doskonalić siebie, działając przy tym dla dobra innych ludzi, niż tam, gdzie zło tak jawnie się pleni, by nie powiedzieć: triumfuje?”.
W roku 192–, kiedy Homer Wells przyszedł na świat, został obrzezany i otrzymał imię oraz nazwisko, siostra Edna (ta zakochana) i siostra Angela (ta niezakochana), mówiąc o założycielu sierocińca, lekarzu, kronikarzu, bohaterze wojennym (dostał nawet medal) i dyrektorze oddziału chłopięcego w jednej osobie, określały go obie tym samym przydomkiem.
„Święty Larch” – tak na niego mówiły. Dlaczego nie?
Zezwalając Homerowi Wellsowi na pozostanie w St. Cloud’s tak długo, jak długo chłopiec będzie czuł, że tu właśnie jest jego dom, doktor Wilbur Larch użył po prostu swego znacznego, i zasłużonego, autorytetu. W kwestii przynależności kogokolwiek do St. Cloud’s doktor Larch był autorytetem najwyższym. Święty Larch znalazł swoje miejsce w dwudziestym wieku – miejsce, gdzie, jak to mawiał, „może się przydać”. Tymi też słowy udzielił ogólnego wskazania Homerowi Wellsowi, akceptując z powagą jego wolę pozostania w St. Cloud’s.
– W takim razie, Homerze – powiedział doktor Larch – mam nadzieję, że nam się przydasz.
Homer Wells nie robił nic innego, jak tylko się przydawał. Chęć przydawania się poznał dużo wcześniej niż wskazówkę doktora Larcha. Pierwsi rodzice adopcyjni zwrócili Homera Wellsa do St. Cloud’s: uznali, że coś z nim jest nie w porządku, bo nigdy nie płakał. Wyznali, że są rozczarowani, bo przy Homerze budzą się w tej samej ciszy, która ich w ogóle skłoniła do adoptowania dziecka. Zrywali się, przerażeni, czemu dziecko ich nie budzi, pędzili do dziecinnego pokoju, pełni obaw, że malec nie żyje – a Homer Wells bezzębnymi usteczkami zagryzał wargę, czasem się skrzywił, ale nigdy głośno nie domagał się jedzenia albo suchej pieluszki. Pierwsi rodzice adopcyjni Homera podejrzewali go o to, że nigdy nie śpi, tylko dniem i nocą cierpi w milczeniu. Uznali to za nienormalne.
Doktor Larch wyjaśnił im, że niemowlęta z St. Cloud’s są przyzwyczajone do długiego leżenia w łóżeczkach bez opieki. Siostra Angela i siostra Edna – jakkolwiek wielkie było ich oddanie – nie zdołałyby dobiec do każdego z dzieci, gdy tylko zapłacze, więc płacz nie na wiele się przydawał w St. Cloud’s. Mówiąc to, doktor Larch w głębi serca dobrze wiedział, że Homer ma nadzwyczajną zdolność powstrzymywania płaczu, nawet jak na sierotę.
Doktor Larch wiedział z doświadczenia, że jeśli dwoje ludzi z tak błahych powodów rezygnuje z dziecka, to nie byliby z nich dobrzy rodzice dla sieroty. Pierwsi rodzice adopcyjni Homera tak szybko doszli do wniosku, że wciśnięto im niepełnowartościowy egzemplarz – kretyna z uszkodzeniem mózgu – że doktor Larch nie starał się ich specjalnie przekonywać, że Homer jest niemowlęciem absolutnie zdrowym i doskonale rokującym na długą przyszłość.
Drugie małżeństwo, które adoptowało Homera, przyjęło odmienną postawę wobec jego milkliwości, mężnej miny i odporności na niewygody życia. Druga para rodziców adopcyjnych bijała Homera, i to tak regularnie, że udało im się wydusić z niego odgłosy, które powinno wydawać szanujące się niemowlę. Płacz uratował Homerowi życie.
Za pierwszym razem udowodnił, że jest twardy i umie oprzeć się łzom. Teraz, skoro stwierdził, że łzy, piski i krzyki są właśnie tym, czego pragnie odeń rodzina zastępcza, nie szczędził wysiłku, by wykazać się przydatnością w nowej roli: wył z całego serca, najgłośniej jak umiał. Tak bardzo pragnął zadowolić otoczenie, że doktor Larch, ku swemu najwyższemu zdumieniu, dowiedział się niebawem, iż wychowanek St. Cloud’s zakłóca spokój w całym – na szczęście niedużym – pobliskim miasteczku Wodospad Trzy Mile. Całe szczęście, że Wodospad Trzy Mile był małym miasteczkiem, bo dzięki temu od paru tygodni wszyscy jego mieszkańcy rozprawiali tylko o wrzaskach Homera. I całe szczęście, że miasteczko Wodospad Trzy Mile leżało w pobliżu St. Cloud’s, gdyż plotki stamtąd dotarły do sierocińca, tam zaś do siostry Angeli i siostry Edny, do których docierały wszystkie plotki obiegające okoliczne miasteczka wioślarzy, drwali i papierników. Gdy siostra Angela i siostra Edna usłyszały, jak to Homer Wells do późna w noc nie daje spać mieszkańcom Wodospadu Trzy Mile i jak ich budzi na nowo przed pierwszym brzaskiem, dobra pamięć podsunęła jednej i drugiej dręczące wątpliwości. Udały się wprost do Świętego Larcha.
– Mój Homer tak się nie zachowuje! – wołała siostra Angela.
– Płacz nie jest zgodny z jego naturą, Wilburze – wtórowała jej siostra Edna, zawsze korzystająca z okazji, aby wymówić głośno to drogie sercu imię: Wilbur! Irytowało to strasznie siostrę Angelę (to, że siostra Edna nie umiała się czasem oprzeć pokusie nazwania doktora Larcha Wilburem, nawet przy ludziach).
– Doktorze Larch – siostra Angela dobitnie podkreśliła tonem formalność zwrotu. – Jeżeli Homer Wells nie daje spać Wodospadowi Trzy Mile, to znaczy, że ludzie, którym go pan powierzył, przypalają dziecko papierosami.
Nie byli to ludzie tego pokroju. Ale przypalanie żywych istot papierosem było dla siostry Angeli kwintesencją okrucieństwa; nienawidziła palenia tytoniu – sam widok papierosa przylepionego do czyichś ust przywodził jej na myśl Indianina, który kiedyś odwiedził ojca siostry Angeli i po francusku omawiał z nim drążenie studni, po czym zdusił peta dokładnie między oczami jednego z domowych kotów, przypalając zwierzęciu nos! – bo kociak, a ściśle mówiąc wytrzebiona kociczka o wyjątkowo serdecznym usposobieniu, nieopatrznie wskoczyła Indianinowi na kolana. Wabiła się Bandyta, a z pyszczka do złudzenia przypominała szopa. Siostra Angela żadnego z podopiecznych nie nazwała po Bandycie, gdyż imię Bandyta uważała za wybitnie żeńskie.
Małżeństwo z Wodospadu Trzy Mile nie kwalifikowało się do żadnej z potocznych odmian sadystów. Mąż był sporo starszy od żony, wychowywali dorastające dzieci z jego poprzedniego małżeństwa; młoda małżonka bezskutecznie marzyła o zajściu w ciążę. Cała rodzina zgodna była co do tego, że młodej kobiecie przydałoby się własne dziecko. Jednocześnie było coś, o czym nikt głośno nie wspominał: jedna z dorosłych córek męża z poprzedniego małżeństwa powiła w domu niemowlę z nieprawego łoża, o które nie dbała należycie, przez co dziecię bez przerwy się darło. Ponieważ wszyscy skarżyli się, że dzieciak ryczy dzień i noc, córka męża z pierwszego małżeństwa pewnego pięknego dnia zwinęła manatki, zabrała dziecko i poszła z domu, zostawiając rodzinie kartkę tej oto treści:
MAM PO DZIURKI W NOSIE CIĄGŁYCH NARZEKAŃ, ŻE MÓJ DZIECIAK PŁACZE. WYNOSZĘ SIĘ. NA PEWNO NIKT NIE BĘDZIE TĘSKNIŁ ZA RYKAMI MOJEGO DZIECIAKA ANI ZA MNĄ.
O dziwo – zatęsknili. Wszystkim w rodzinie brakowało cudownego, wrzaskliwego berbecia i ukochanej, ociężałej umysłowo córki i siostry, która uniosła go w świat.
– Fajnie by było znowu mieć malucha, który się drze całymi dniami – powiedział wreszcie ktoś z rodziny. Wtedy pojechali do St. Cloud’s i wzięli sobie dziecko.
Niemowlę, które nie ma zwyczaju płakać, nie mogło trafić gorzej. Milkliwość Homera dogłębnie rozczarowała całą rodzinę; więcej – przyjęli ciszę jako osobisty afront. Cały dom wciągnął się we współzawodnictwo; najpierw o to, kto pierwszy wydusi z niemowlęcia głośny krzyk; potem – o najgłośniejszy wrzask; w końcowej fazie – o płacz ciągły na czas.
Z początku osiągali swój cel nie karmiąc dziecka, ale molestowane darło się o wiele lepiej. Najczęściej szczypali je i szturchali, chociaż ślady na ciałku dziecka świadczyły o tym, że było również bite. Najdłuższy płacz uzyskiwali straszeniem: stwierdzili empirycznie, że najskuteczniej jest straszyć znienacka. W kategoriach natężenia wrzasków i płaczu ciągłego na czas musieli osiągnąć nie lada mistrzostwo, skoro ryki Homera Wellsa przeszły do legendy w Wodospadzie Trzy Mile. W miasteczku tym bowiem trudno było usłyszeć cokolwiek – a jeszcze trudniej przekuć cokolwiek w legendę.
Miejscowy wodospad sam ryczał bez ustanku, i to tak przeraźliwie głośno, że każdy morderca uznałby Wodospad Trzy Mile za raj dla zbrodni: strzałów i krzyków na pewno nikt by tam nie usłyszał. Gdyby hipotetyczny morderca z Wodospadu Trzy Mile spuścił ciało ofiary w wodospad, nic by trupa nie zatrzymało (nawet o lekkim hamowaniu nie było mowy, nie wspominając o niedorzecznym pomyśle znalezienia zwłok) aż do miejscowości położonej o kilka kilometrów dalej z biegiem rzeki, a zwanej St. Cloud’s. Jest więc rzeczą tym bardziej zdumiewającą, że wszyscy mieszkańcy miasteczka słyszeli wrzaski Homera.
Siostrę Angelę i siostrę Ednę kosztowało to prawie rok usilnych starań, aby Homer Wells przestał się zrywać z krzykiem w środku nocy i dostawać spazmów, ilekroć ktoś wszedł w jego pole widzenia, a także na każdy odgłos ludzki czy też mechaniczny, jak przesuwanie krzesła po podłodze, skrzypnięcie łóżka, zamknięcie okna, otwarcie drzwi.
Każdy widok lub dźwięk kojarzący się z człowiekiem i choćby z minimalnym prawdopodobieństwem adresowany do Homera Wellsa, budził przenikliwy, spazmatyczny pisk, po którym następował szloch tak rozdzierający, że osoba przypadkiem zwiedzająca oddział chłopięcy musiałaby, słysząc go, dojść do wniosku, że bajki nie kłamią, bo sierociniec rzeczywiście jest miejscem tortur i koszmarnym więzieniem, w którym dręczy się maleństwa metodami przekraczającymi ludzkie pojęcie.
– No, Homer, Homer – mruczał kojąco doktor Larch w przerwach, gdy purpurowy na buzi malec musiał zaczerpnąć oddechu. – Bo wszyscy pójdziemy przez ciebie siedzieć za morderstwo. Wpakujesz nas do ciupy, Homer.
Biedna siostra Edna i biedna siostra Angela nigdy już – w przeciwieństwie do Homera Wellsa – nie wylizały się z blizn po rodzince z Wodospadu Trzy Mile, a i doktor Larch, dobrotliwy, wspaniały Święty Larch, nie otrząsnął się całkowicie ze skutków incydentu. To przecież on rozmawiał przed adopcją z tą rodziną, z każdym jej członkiem oddzielnie przeprowadzał wywiad – i mimo to tak strasznie się pomylił. Widział ich także po wszystkim, w dniu, kiedy udał się do Wodospadu Trzy Mile po Homera Wellsa, żeby go zabrać z powrotem do St. Cloud’s.
Do końca życia miał doktor Larch zapamiętać śmiertelne przerażenie malujące się na twarzach wszystkich bez wyjątku domowników, kiedy tam wszedł i wziął Homera na ręce. Ten wyraz skrajnego przerażenia prześladował go do ostatnich chwil życia, gdyż zawierała się w nim cała prawda o tym, czego dobry doktor nigdy nie potrafił pojąć: piramidalnej sprzeczności uczuć, które ludzie żywią do dzieci. Oto ciało człowiecze, bez wątpienia stworzone na to, aby chcieć potomstwa – a oto człowieczy umysł, jakże pełen wątpliwości na ten temat. Nieraz umysł człowieczy kategorycznie sprzeciwia się posiadaniu dziecka, ale bywa i tak, że umysł perwersyjny wymusza urodzenie dziecka na drugiej osobie, która tego bardzo nie chce. W imię czego tak się dzieje? – zastanawiał się doktor Larch. W imię czego lub kogo w niektórych umysłach rodzi się przymus powoływania na świat nawet tych najbardziej niechcianych dzieci?
Albo – jakie procesy przebiegają w umysłach tych ludzi, którzy, co prawda, deklarują chęć posiadania dzieci, ale potem nie umieją (może nie chcą) się nimi zajmować... co oni sobie myślą przedtem? Ilekroć doktor Larch zapędził się na manowce tych rozważań, napotykał tam obraz lęku wyniesiony z domu adopcyjnego w Wodospadzie Trzy Mile i legendarne wycie małego Homera Wellsa. Zbiorowy lęk tamtej rodziny odcisnął się w pamięci doktora na zawsze i co dzień na nowo utwierdzał Świętego Larcha w przekonaniu, że kto raz w życiu widział taki lęk, temu nigdy, przenigdy, nie wolno zmusić kobiety do urodzenia niechcianego dziecka. „NIKOMU!” – zanotował w dzienniku doktor Larch. „Nawet przedstawicielom spółki papierniczej Ramses!”.
Nikt przy szczątkowo choćby zdrowych zmysłach nie ważył się poruszać w obecności doktora Wilbura Larcha tematu aborcji – chyba że gotów był wysłuchać szczegółowej relacji o sześciotygodniowym pobycie Homera Wellsa w Wodospadzie Trzy Mile. Doktor Larch tylko w ten jeden sposób wypowiadał się w sprawie aborcji (bez dyskusji). Był położnikiem, ale na prośbę zainteresowanej – i tylko wtedy, gdy zabieg był bezpieczny – dokonywał usunięcia płodu.
Zanim Homer ukończył cztery lata, opuściły go te słynne sny, przez które kto żyw w St. Cloud’s zrywał się z łóżka. Stróż nocny zrezygnował tymczasem z pracy („Jeszcze jedna noc z tym małym – powiedział odchodząc – a serce by mi pękło”), ale doktor Wilbur Larch przez wiele następnych lat, słysząc przez sen płacz dziecka, przewracał się z boku na bok i mamrotał: „Homer, Homer, no, już dobrze, Homer”.
W St. Cloud’s zawsze jakieś dziecko płakało przez sen, ale żadne nie opanowało nocnego budzenia się z wrzaskiem do takiej perfekcji jak Homer Wells.
– Jakby go dźgali nożem – szeptała ze zgrozą siostra Edna.
– Jakby go przypalali papierosem – stawiała swoją diagnozę siostra Angela.
I tylko jeden Wilbur Larch wiedział naprawdę, co odczuwa Homer Wells, kiedy gwałtownie, dramatycznie budzi w nocy siebie i innych: „Jak podczas obrzezania” – zapisał doktor Larch w dzienniku. „Jakby mu stale, po troszeczku, oskubywali ten mały penisek”.
CIĄG DALSZY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
PEŁNY SPIS TREŚCI:
1. CHŁOPIEC, KTÓREGO MIEJSCE BYŁO W ST. CLOUD’S
2. DZIEŁO BOŻE
3. KSIĄŻĘTA MAINE, KRÓLOWIE NOWEJ ANGLII
4. MŁODY DOKTOR WELLS
5. HOMER ŁAMIE OBIETNICĘ
6. Z WIDOKIEM NA OCEAN
7. PRZED WOJNĄ
8. OKAZJA
9. NAD BIRMĄ
10. PIĘTNAŚCIE LAT
11. ŁAMANIE REGUŁ