Rękopis znaleziony w Saragossie - Jan Potocki - ebook

Rękopis znaleziony w Saragossie ebook

Jan Potocki

0,0

Opis

Jeśli poszukujesz literackiej przygody, która przeniesie Cię w świat tajemnic, intryg i niezwykłych zdarzeń, koniecznie sięgnij po ebook Jana Potockiego "Rękopis znaleziony w Saragossie". To unikalne dzieło, pełne barwnych postaci i zaskakujących zwrotów akcji, łączy w sobie elementy powieści gotyckiej, romansu rycerskiego i filozoficznej refleksji. Potocki mistrzowsko splata losy swoich bohaterów w wielowarstwową opowieść, która trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej strony. Zanurz się w świat pełen zjawisk nadprzyrodzonych, labiryntów i ukrytych tajemnic, gdzie granice między rzeczywistością a fantazją zacierają się w fascynujący sposób. "Rękopis znaleziony w Saragossie" to prawdziwa perła literatury, która zachwyci każdego miłośnika niesamowitych historii.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 836

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Jan Potocki

RĘKOPIS ZNALEZIONY W SARAGOSSIE

Wydawnictwo Avia Artis

2024

ISBN: 978-83-8349-059-5
Ta książka elektroniczna została przygotowana dzięki StreetLib Write (https://writeapp.io).

Tom I

Dzień I. Wstęp

 Hrabia Olavidèz jeszcze nie był sprowadził osadników do gór Sierra Morena. Strome to pasmo które oddziela Andaluzyą od Manszy, zamieszkiwali w ówczas kontrabandziści, rozbójnicy i kilku cyganów o których mówiono że pożerali ciała zabitych wędrowców. Ztąd nawet poszło hiszpańskie przysłowie: Las Gitanas de Sierra Moréna quieren carne de hombres. — Nie dość na tem. Podróżny który odważał się zapuszczać w tę dziką okolicę napastowany bywał (jak mówiono) przez tysiączne okropności, na widok których drżała najzimniejsza odwaga. Słyszał płaczliwe głosy mieszające się z hukiem potoków, śród poświstu burzy mamiły go błędne ogniki, a niewidome ręce popychały w bezdenne przepaście.  Wprawdzie można było czasami znaleźć na tej strasznej drodze jaką Ventę czyli samotną gospodę, ale duchy, bardziej djabelskie niż sami oberżyści, zmusiły tych ostatnich do ustąpienia im miejsca i oddalenia się w kraje gdzie jedynie głos ich sumienia przerywał im spoczynek, a z dwojga złego jedno wybierając, oberżyści woleli z tym drugim mieć do czynienia. Sam gospodarz z Anduhar zaświadczał się ś. Jakubem z Kompostelli, że w opowiadaniach tych żadnego fałszu nie było. Nakoniec dodawał, że zbiry świętej Hermandady zawsze wymawiali się od wycieczek w góry Sierra Morena, podróżni zaś przekładali jechać na Jaen lub Estramadurę.  — Odpowiedziałem mu na to, że ten wybór mógł przypadać do smaku podróżnym zwyczajnego rodzaju, ale że gdy król Don Phêlipe quinto raczył zaszczycić mnie godnością kapitana w gwardyi wallońskiej, święte prawa honoru nakazywały mi udać się najkrótszą drogą do Madrytu, chociażby takowa była razem najniebezpieczniejszą.  «Młody Panie — odparł gospodarz — Wasza Miłość dozwoli mi zwrócić uwagę, że jeżeli król zaszczycił was stopniem kapitana zanim najlżejszy mech nieuczynił tego samego zaszczytu brodzie Waszej Miłości, słusznem byłoby przedewszystkiem dać dowody roztropności, tem bardziej że skoro złe duchy raz się do jakiego miejsca przywiążą...» Byłby mi jeszcze więcej nabredził, ale spiąłem konia ostrogami i wtedy dopiero zatrzymałem się gdym sądził że mnie już słowa jego nie dojdą. Natenczas obróciwszy się dostrzegłem go wywijającego rękami i wskazującego mi drogę na Estremadurę. Służący mój Lopez i przewodnik Moskito, poglądali na mnie litościwym wzrokiem który zdawał się potwierdzać przestrogi oberżysty. Udawałem jakobym nic tego nie rozumiał i zapuściłem się między zarośle gdzie następnie założono osadę nazwaną Carlota.  Na miejscu gdzie dziś stoi dom pocztowy, znajdowało się wówczas schronienie znane od mulników i nazwane Los Alcornoques czyli «Zielone dęby,» z powodu że dwa piękne drzewa tego rodzaju ocieniały obfite źródło ocembrowane białym marmurem. Była to jedyna woda i jedyny cień jaki można było napotkać od Anduhar aż do gospody Venta Quemada, obszernej i wygodnej, chociaż wystawionej pośród pustyni. Właściwie mówiąc, był to zamek maurytański który Margrabia Penna Quemada kazał wyporządzić i ztąd nazwano go Venta Quemada. Margrabia wynajął go następnie pewnemu mieszkańcowi z Murcyi który w nim założył najznaczniejszą w całym trakcie gospodę. Podróżni więc wyjeżdżali rano z Anduhar, obiadowali w Los Alcornoques zapasami jakie ze sobą przywieźli, i udawali się na nocleg do Venta Quemada. Tam często następny dzień przepędzali, ażeby przygotować się do przebycia gór i zaopatrzyć w nowe zapasy.  Taki był plan i mojej podróży.  Ale właśnie gdy zbliżaliśmy się do zielonych dębów i wspominałem Lopezowi o potrzebie posiłku, spostrzegłem że Moskito znikł nam wraz z mułem ojuczonym wszystkiemi zapasami. Lopez odrzekł mi że przewodnik pozostał kilka staj za nami aby poprawić coś przy jukach. Czekaliśmy na niego, postąpiliśmy kilka kroków naprzód potem znowu zatrzymaliśmy się, wołaliśmy, wróciliśmy tą samą drogą aby go wynaleźć, ale wszystko napróżno.  Moskito znikł i uniósł z sobą nasze najdroższe nadzieje, to jest cały obiad. Ja sam tylko byłem na czczo, Lopez bowiem przez cały czas zajadał ser z Tobozo który wziął ze sobą na drogę, mimo to jednak bynajmniej niebył weselszym odemnie i mruczał między zębami, że gospodarz z Anduhar miał słuszność i że pewno złe duchy porwały biednego Moskita.  Przybywszy do Alcornoques ujrzałem przy źródle koszyk nakryty winnym liściem; musiały w nim być owoce zapomniane przez jakiego podróżnego. Ciekawie pogrążyłem weń rękę i z przyjemnością znalazłem cztery piękne figi i pomarańczę. Ofiarowałem dwie figi Lopezowi, ale podziękował mi mówiąc, że woli zaczekać do wieczora. Zjadłem więc sam wszystko i następnie chciałem napić się wody ze źródła. Lopez wstrzymał mnie, dowodząc że woda szkodzi po owocach i podał mi trocha pozostałego mu jeszcze Alikantu. Przyjąłem jego ofiarę, ale zaledwie uczułem wino w żołądku gdym doznał nagłego ściśnienia serca, i byłbym niezawodnie zemdlał gdyby Lopez niebył mi pośpieszył na pomoc. Otrzeźwił mnie mówiąc że niepowinienem się dziwić i że stan ten pochodził z czczości i znurzenia. W istocie nie tylko odzyskałem siły ale nawet czułem się w stanie nadzwyczajnego rozdraźnienia. Okolica zdawała się połyskiwać tysiącznemi barwami, przedmioty zaiskrzyły się w mych oczach jak gwiazdy podczas letniej nocy i krew zaczęła mi bić gwałtownie zwłaszcza na szyi i skroniach.  Lopez widząc żem przyszedł do siebie jął znowu rozwodzić narzekania: «Niestety — mówił — dla czegóżem nie radził się Fra Hieronimo della Trinidad, mnicha, kaznodzieję, spowiednika i wyrocznię naszej rodziny; niedarmo jest on szwagrem pasierba świekry ojczyma mojej macochy, a tak będąc naszym najbliższym krewnym niepozwala aby co stało się w domu bez jego porady. Niechciałem go słuchać i dobrze mi teraz. Jednakże często mi powiadał, że officerowie z gwardyi wallońskiej byli narodem heretyckim, co też łatwo poznać po ich jasnych włosach, błękitnych oczach i czerwonych policzkach, wtedy gdy reszta uczciwych chrześcijan jest koloru Madony z Atocha malowanej przez świętego Łukasza.»  Wstrzymałem ten potok zuchwalstw, rozkazując Lopezowi podać mi dubeltówkę i pozostać przy koniach, podczas gdy sam chciałem się wdrapać na góry w nadziei że odkryję zabłąkanego Moskita. Na te słowa Lopez zalał się łzami i rzucając się do mych nóg, zaklinał na imiona wszystkich świętych aby go nie zostawiać samego w tak niebezpiecznem miejscu. Chciałem więc sam przypilnować koni a jego posłać na wyszukanie Moskita, ale ten zamiar jeszcze bardziej go przestraszał. Nakoniec przytoczyłem mu tyle dobrych przyczyn, że wreszcie pozwolił mi odejść i dobywszy z kieszeni różańca począł żarliwie się modlić.  Wierzchołki gór na które miałem zamiar wejść, były bardziej oddalone niżeli na pierwszy rzut oka mniemałem, i zaledwie po godzinie pochodu zdołałem na nie się dostać. Stanąwszy na szczycie ujrzałem pod sobą dziką i pustą płaszczyznę, żadnego śladu ludzi, zwierząt lub jakiego mieszkania, żadnej drogi prócz tej którą przyszedłem, i dokoła głuche milczenie. Przerwałem je wołaniem — echo mi tylko odpowiedziało w oddali. Nakoniec wróciłem do źródła, znalazłem mego konia przywiązanego do drzewa ale Lopez znikł bez żadnego śladu. Miałem dwie drogi przed sobą: albo wrócić do Anduhar, albo puścić się w dalszą podróż. Uskutecznienie pierwszego zamiaru nie przyszło mi wcale na myśl, dosiadłem więc konia i puściwszy go wyciągniętym kłusem, po dwóch godzinach przybyłem nad brzegi Guad-al-Quiwiru, który tam wcale nie roztacza się tem spokojnem i wspaniałem korytem jakiem oblewa mury Sewilli. Guad–al–Quiwir przy wypływie z gór pędzi bystrym potokiem bez dna i brzegów, i tłucze fale o skały które mu co chwila w biegu zawadzają.  Dolina Los Hermanos zaczyna się w miejscu zkąd Guad–al–Quiwir rozlewa się po płaszczyznie. Dolina wzięła nazwę od trzech braci, których wspólna skłonność do rozbojów łączyła daleko więcej niż stosunki pokrewieństwa. Miejsce to długo było widownią niecnych ich postępków. Z trzech braci, dwóch pojmano, i przy wejściu do doliny można było widzieć ciała ich bujające na szubienicach, trzeci zaś nazwiskiem Zoto uciekł z więzień Kordowy i jak mówiono, schronił się w pasmo Alpuhary.  Dziwne wieści rozpowiadano o dwóch powieszonych braciach; wprawdzie nie mówiono żeby byli upiorami, ale utrzymywano że nieraz w nocy, ciała ich ożywione szatańską potęgą odwiązywały się z szubienic i niepokoiły żyjących. Tę pogróżkę za tak pewną uważano, że pewien teolog z Salamanki napisał obszerny traktat w którym dowodził, że wisielcy sprowadzeni byli do stanu widmowego, czego już nieraz w świecie widziano przykłady, tak że nakoniec najsilniej wątpiący zmuszeni byli uwierzyć. Chodziły także pogłoski, że potępiono niewinnie tych dwóch skazanych, i że mszcząc się za pozwoleniem nieba, dręczyli podróżnych i innych przechodniów. Wiele nasłuchałem się o tem w Kordowie i ztąd zdjęła mnie ciekawość zbliżyć się do szubienicy. Widok ten był tem obrzydliwszy, że podczas gdy wiatr bujał ohydnemi trupami, straszne sępy szarpały im wnętrzności i oskubywały z ostatków ciała. Ze zgrozą odwróciłem oczy i zapuściłem się w góry.  Trzeba przyznać że dolina Los Hermanos, zdawała się nader przyjazną dla zbójeckich przedsięwzięć, zewsząd bowiem zabezpieczała złoczyńcom miejsca schronienia. Co chwila zatrzymywały podróżnego z gór odwalone skały lub odwieczne drzewa wywrócone przez burze. W wielu miejscach droga przecinała łożysko potoku i mijała głębokie jaskinie których sam widok, nieufność obudzał. Przebywszy tę dolinę wszedłem w drugą i dostrzegłem gospodę w której miałem szukać przytułku, ale z dala już powierzchowność jej nic dobrego mi nie wróżyła. Rozpoznałem że niebyło okien ani okiennic, dym nie buchał z komina, żadnego ruchu dokoła nie było widać i żaden pies nieoznajmiał mojego przybycia. Ztąd wniosłem że gospoda ta była jedną z tych jakie, według powieści oberżysty z Anduhar, opuszczono raz na zawsze.  Im więcej zbliżałem się do gospody tem milczenie głębszem mi się zdawało. Nareszcie przybyłem i ujrzałem przy wejściu pień przeznaczony do zbierania jałmużn, na którym wyczytałem następujący napis: «Panowie podróżni, módlcie się przez miłosierdzie za duszę Gonzaleza z Murcyi, dawnego gospodarza z Venta Quemada. Nadewszystko mijajcie to miejsce i pod żadnym warunkiem nie przepędzajcie tu nocy.»  Postanowiłem śmiało oczekiwać niebezpieczeństw jakiemi ten napis zagrażał, wcale nie dla tego abym niebył przekonany o istnieniu duchów, ale jak dalszy ciąg tej historyi pokaże, w całem mojem wychowaniu najwięcej zwrócono uwagę na wyrobienie we mnie uczucia własnego honoru.  Słońce nie było jeszcze zupełnie zaszło i korzystałem z ostatnich jego promieni aby obejrzeć to mieszkanie, prawdę mówiąc, nie tyle dla zabezpieczenia się przeciw potęgom piekielnym, jak raczej dla wynalezienia jakiej żywności, gdyż ta drobnostka którą znalazłem był w Alcornoques, zaledwie na chwilę mogła wstrzymać ale nigdy zaspokoić głodu jaki mnie trawił. Przeszedłem przez kilka izb i obszernych komnat. Większą część zdobiła mozaika do wysokości człowieka, sufity zaś pokrywały wspaniałe rzeźby, jakiemi przed laty słusznie szczycili się Maurowie. Zwiedziłem kuchnią, poddasza i piwnice; te ostatnie wykute były w skale, niektóre z nich łączyły się z podziemiami które zdawały się daleko w głąb gór przedłużać, ale posiłku nigdzie znaleźć nie mogłem. Wreszcie gdy poczęło się zmierzchać poszedłem po konia który dotąd przywiązany stał na podwórzu, zaprowadziłem go do stajni gdziem spostrzegł wiązkę siana, sam zaś udałem się do izby gdzie leżała garść słomy, jedyne posłanie jakie zostawiono w całej gospodzie. Pragnąłem zasnąć ale nadaremnie, a tu jak na przekorę nie tylko jadła ale i światła nie mogłem wynaleźć.  Tymczasem im noc stawała się ciemniejszą tem moje myśli przybierały coraz czarniejszą barwę. To dumałem o nagłem zniknięciu moich dwóch służących, lub znowu o sposobach jakiemi mógłbym gdzie się posilić. Myślałem że złodzieje nagle wyszedłszy z krzaków lub jakiej kryjówki, schwytali Lopeza i Moskita, że zaś mnie bali się zaczepić widząc moją postać wojskową, która im bynajmniej nie obiecywała tak łatwego zwycięztwa.  Głód tłumił wszystkie moje uwagi, widziałem wprawdzie kozy na górach, bezwątpienia i pasterz musiał się przy nich znajdować i niepodobieństwem było żeby niemiał przy sobie mleka i chleba. Nadto liczyłem także na moją strzelbę. Ale za nic w świecie niebyłbym wrócił do Anduhar, tak dalece obawiałem się wystawić na szyderskie zapytania oberżysty. Postanowiłem bez wahania puścić się w dalszą drogę.  Wszystkie te uwagi były już wyczerpane, niemogłem wstrzymać się od powtórzenia w pamięci znanej historyi fałszerzów monet, i wielu innych w podobnym rodzaju któremi kołysano moje dziecinne lata. Również przychodził mi na myśl napis umieszczony na pniu do jałmużn. Nieprzypuszczałem ażeby djabeł skręcił był kark przeszłemu oberżyście, ale nie mogłem sobie wytłómaczyć jego smutnego zgonu.  Takim sposobem mijały godziny, gdy nagle zadrżałem na niespodziewany głos dzwonu. Usłyszałem dwanaście uderzeń, a jak wiadomo, złe duchy mają tylko władzę od północy do pierwszego piania koguta. W istocie mogłem być zdziwiony gdyż zegar nie bił poprzednich godzin, nareszcie dźwięk ten tętniał mi w uszach grobowo. Po chwili otworzyły się drzwi izby i ujrzałem wchodzącą czarną postać ale bynajmniej nie straszną, była to bowiem piękna do pół naga murzynka z pochodnią w każdej ręce.  Murzynka zbliżyła się, złożyła mi głęboki ukłon i temi słowy odezwała się w czystym hiszpańskim języku: «Senor kawalerze, dwie cudzoziemki które przepędzają noc w tej gospodzie, proszą abyś raczył podzielić z niemi wieczerzę. Racz udać się za mną.» Pośpieszyłem za murzynką i przeszedłszy kilka kurytarzy znalazłem się w rzęsisto oświeconej komnacie, pośród której stał stół z trzema nakryciami, uginający się pod japońską porcelaną i puharami z górnego kryształu. W głębi komnaty wznosiło się wspaniałe łoże. Kilka innych murzynek krzątało się pilnie wedle służby, ale nagle rozstąpiły się we dwa szeregi i ujrzałem wchodzące dwie kobiety; płeć ich z róż i lilji utkana dziwnie odbijała się od czarnej barwy ich powiernic. Obie młode kobiety trzymały się za ręce. Szczególnie były ubrane, przynajmniej tak mi się wydało, aczkolwiek później w dalszych moich podróżach przekonałem się, że był to zwykły strój jakiego używano na brzegach barbaryjskich. Ubiór ten składał się ze zwierzchniej szaty i gorsetu. Suknia, czyli raczej tunika z ciemnego płótna nie dochodziła całkiem do kolan, dalej zaś aż do kostek, składała się z gazy z Méquinez, tkaniny prawie zupełnie przeźroszystej, gdyby szerokie wstęgi jedwabne jedne obok drugich spływające nie zasłaniały wdzięków które tyle pod tem lekkiem pokryciem zyskiwały. Gorset bogato perłami haftowany i zdobny w dyamentowe zapinki, szczelnie więził śnieżyste łono — rękawy zaś od koszuli, także gazowe, związane były na plecach. Kosztowne bransolety pokrywały ich ramiona. Nóżki tych nieznajomych — nóżki powtarzam, które winny były być pokrzywione i zakończone szponami, gdyby były do złych duchów należały, przeciwnie, skrywały drobne paluszki w małych wschodnich papuciach. — Obrączki dyamentowe otaczały je przy kostkach.  Nieznajome zbliżyły się ku mnie z uprzedzającym uśmiechem. Każda z nich była w odmiennym rodzaju doskonałą pięknością. Jedna wysoka, giętka, wspaniała, druga zaś mniejsza ale za to łagodna i bojaźliwa.  Kibić i rysy starszej na pierwszy rzut oka zadziwiały regularnością. Młodsza była bardziej ujmującą i zachwycała drobnemi usteczkami, i niezwykłym blaskiem oczu cienionych długiemi jedwabnemi rzęsami. Starsza temi słowy odezwała się do mnie w czystym kastylskim narzeczu: «Senor kawalerze, dziękujemy ci za uprzejmość z jaką raczyłeś przyjąć tę skromną wieczerzę. — Mniemam że czujesz jej potrzebę.» Ostatnie te słowa wyrzekła z tak złośliwym uśmiechem że w tej chwili posądziłem ją o nakazanie uprowadzenia mego muła z zapasami. W każdym jednak razie niemożna było się gniewać; strata moja sowicie była wynadgrodzoną.  Siedliśmy do stołu, i ta sama kobieta rzekła przysuwając naczynie z japońskiej porcelany: «Senor kawalerze, znajdziesz tu Ollapodrida złożoną z mięs wszelkiego rodzaju, oprócz jednego, gdyż my jesteśmy wierne, czyli wyraźniej mówiąc, Muzułmanki.» — «Piękna cudzoziemko, — odpowiedziałem, — bezwątpienia prawdę wyrzekłaś, komuż słuszniej przystoi mówić o wierności? jestto religija serc prawdziwie kochających. Wszelako zanim zaspokoicie mój głód, raczcie uczynić to naprzód z moją ciekawością i powiedzcie mi kto jesteście?» — «Jedz tymczasem, Senorze — odparła piękna Maurytanka — dla ciebie nie mamy żadnych tajemnic. Nazywam się Emina a moja siostra Zibelda, mieszkamy w Tunis, ale nasza rodzina pochodzi z Grenady i niektórzy z naszych krewnych zostali w Hiszpanji gdzie pokryjomu wyznają wiarę ojców. Ośm dni temu jak opuściłyśmy Tunis i wylądowałyśmy na pustym brzegu blizko Malagi. Następnie przybyłyśmy między Sohha i Antequerra, wreszcie dostałyśmy się tutaj aby zmienić ubiór i zabezpieczyć się przeciw poszukiwaniom. Widzisz zatem Senor że nasza podróż jest ważną tajemnicą którą powierzamy twojej uczciwości.» Zapewniłem piękne podróżniczki że z mojej strony nie mają się czego obawiać i zacząłem się posilać, wprawdzie nieco żarłocznie, zawsze jednak z pewnym wdziękiem, o jakim nigdy niezapomina młody człowiek gdy sam jeden znajduje się w towarzystwie kobiet.  Gdy spostrzeżono żem pierwszy głód zaspokoił i że zabierałem się do tego co nazywają w Hiszpanji Las Dolces, piękna Emina rozkazała murzynkom aby mi pokazały jak w ich ojczyźnie tańcują. Zdawało się że żaden rozkaz niemógł być dla nich przyjemniejszym. Wypełniły go z żywością która nawet cokolwiek przechodziła w swawolę. Zapewne niebyłbym nigdy w stanie położyć koniec tym pląsom, gdybym nie był zapytał piękne nieznajome czyli one także czasami oddawały się tej rozrywce. Za całą odpowiedź powstały i kazały sobie podać kastaniety. Taniec ich trzymał środek między Bolero i Foffą które tańcują w Algarwach. Ci którzy zwiedzali te kraje chociaż łatwo mogą sobie przypomnieć te poruszenia, jednakże nigdy nie zdołają pojąć uroku jaki dodawały im wdzieki dwóch Afrykanek, osłonione przezroczystemi fałdy spływającemi po nadobnych kibiciach.  Długo, spokojnie poglądałem na zachwycające tancerki, nakoniec poruszenia ich coraz gwałtowniejsze, odurzający dźwięk mauretańskiej muzyki, rozognione zmysły obfitym posiłkiem, wszystko to razem mimowolnie w nieznany dotąd obłęd porywało mnie. W istocie niewiedziałem czy to były kobiety lub też podstępne jakie widziadła. Nieśmiałem spojrzeć, zakryłem dłonią oczy i w tej chwili uczułem że tracę przytomność.  Obie siostry zbliżyły się do mnie i każda z nich ujęła mnie za rękę. Emina troskliwie dowiadywała się o moje zdrowie; zaspokoiłem ją. Zibelda tymczasem pytała cobyto był za medalion który spoczywał na moich piersiach — zapewne wizerunek kochanki? — «Jestto klejnot, odpowiedziałem, który mam od matki i którego obiecałem nigdy niezdejmować; zawiera on cząstkę prawdziwego krzyża.» Na te słowa Zibelda cofnęła się i zbladła.  «Trwożysz się, — mówiłem dalej, — przecież złe duchy tylko lękają się krzyża.» Emina odpowiedziała za siostrę: «Senor kawalerze, wiesz że jesteśmy Muzułmankami, i nie powinieneś dziwić się nad przykrością jaką ci mimowolnie moja siostra sprawiła. Wyznaję że tego samego jestem zdania i przykro nam że najbliższy nasz krewny wyznaje wiarę Chrystusa. Ta mowa cię zadziwia — ale wszakże twoja matka rodzi się z Gomelezów? my także należymy do tej rodziny która wiedzie ród swój od Abenseragów — ale siądźmy na tej sofie a więcej ci opowiem.»  Murzynki oddaliły się. Emina posadziła mnie w kącie sofy i podwinąwszy nogi pod siebie, usiadła przy mnie. Zibelda położyła się z drugiej strony, wsparła na mojej poduszce i tak blizko byliśmy jedno od drugiego, że nasze oddechy razem się mięszały. Emina zdawała się dumać przez chwilę, następnie rzucając na mnie wejrzenie pełne uczucia wzięła mnie za rękę i w te słowa zaczęła:  «Wcale nie pragnę ukrywać przed tobą kochany Alfonsie, że nie prosty przypadek nas tu sprowadza. Czekałyśmy tu na ciebie, a gdybyś powodowany bojaźnią obrał inną drogę, byłbyś na zawsze postradał nasz szacunek.»  «Pochlebiasz mi piękna Emino, — odrzekłem, — i nie pojmuję dlaczego cię tak zajmuje moja odwaga.»  «Twoja osoba nader nas zajmuje, — mówiła dalej Maurytanka, — ale może mniej ci to będzie pochlebiać gdy się dowiesz że jesteś pierwszym męzczyzną jakiego w życiu spotykamy. Dziwią cię moje słowa i zdajesz się powątpiewać o ich prawdzie. Obiecałam ci opowiedzieć historyą naszych przodków, ale zapewne lepiej będzie gdy zacznę przez własną.»  «Ojcem naszym jest Jazir Gomelez wuj panującego dziś Deja w Tunis. Niemiałyśmy brata, nieznałyśmy nigdy ojca a od pierwszych lat będąc zamkniętemi w murach seraju, zbywało nam na najmniejszem o waszej płci pojęciu. Natura jednak obdarzyła nas niewypowiedzianą skłonnością do miłości i w braku innych osób pokochałyśmy się wzajemnie. Przywiązanie to zaczęło się od pierwszych lat dziecinnych. Płakałyśmy gdy chciano nas chociaż na chwilę rozdzielić. W dzień bawiłyśmy się przy jednym stoliku a w nocy podzielałyśmy jedno posłanie. To tak żywe uczucie zdawało się razem z nami wzrastać i nowych sił nabrało przez okoliczność którą ci opowiem. Miałam w tedy 16 lat a moja siostra 14. Oddawna uważałyśmy że nasza matka pilnie przed nami niektóre książki chowała. Z początku zwracałyśmy na to mało uwagę i tak dość już znudzone książkami na których nas czytać uczono, ale z wiekiem przyszła nam ciekawość.. Wypatrzyłyśmy chwilę gdzie zakazana szafka była otwartą i szybko porwałyśmy mały tomik który opisywał: Miłostki Medżenuna i Leili tłumaczone z perskiego przez Ben–Omri. To zachwycające dzieło, ognistemi barwami malujące rozkosze miłości, zapaliło nasze młode głowy. Niemogłyśmy ich zrozumieć, niewidząc nigdy osób waszej płci, ale powtarzałyśmy sobie nowe dla nas wyrażenia. Przemawiałyśmy mową kochanków i nakoniec zapragnęłyśmy kochać się ich sposobem. Ja wzięłam na siebie rolę Medżenuna, siostra zaś moja Leili. Naprzód oświadczyłam jej moją namiętność układając kwiaty w bukiecie. Jest to rodzaj wzajemnego porozumienia się w całej Azyi używany; następnie rzucałam jej pełne ognia spojrzenia, padałam przed nią na kolana, całowałam ślady jej stóp, zaklinałam wietrzyk aby jej moje żale zanosił, i chciałam go rozpłomienić gorącemi westchnieniami.  Zibelda wierna naukom swego mistrza, naznaczyła mi schadzkę. Upadłam jej do nóg, ściskałam ją za ręce, oblewałam łzami jej nogi. Kochanka moja z początku lekki opór stawiała, po chwili jednak dozwalała mi ukraść kilka pocałunków i wreszcie podzielała zupełnie wrzące moje uczucia.  Dusze nasze zdawały się razem zlewać i doskonalszego szczęścia nie pojmowałyśmy. Nie pamiętam jak długo bawiły nas te dziecinne igraszki, ale niebawem gwałtowność naszych uczuć znacznie się uspokoiła.  Powzięłyśmy chęć do niektórych nauk, szczególnie zaś do znajomości roślin o przymiotach których, jak wiesz, sławny Averroes napisał ogromne dzieło.  Matka moja w przekonaniu że niemożna dość się uzbroić przeciw nudom seraju, z przyjemnością poglądała na nasze zatrudnienia i chcąc nam ułatwić naukę, kazała sprowadzić z Mekki świętą niewiastę nazwaną Hazareta, czyli święta świętych. Hazareta uczyła nas praw proroka i wykładała nam nauki tym czystym i melodyjnym językiem, jakiego używa dziś jedno tylko pokolenie Horeisz. Niemogłyśmy dość się jej nasłuchać i niebawem umiałyśmy cały koran na pamięć. Następnie nasza matka opowiadała nam historyą naszej rodziny i udzieliła nam mnóstwo pamiętników, z których jedne były pisane po arabsku, inne zaś po hiszpańsku. Drogi Alfonsie, nieuwierzysz jak nam zbrzydła wasza religia, jak znienawidziłyśmy jej kapłanów. Z drugiej za to strony koleje i nieszczęścia rodziny, której krew w żyłach naszych płynęła, niesłychanie nas zajmowały. Raz unosiłyśmy się nad Saidem Gomelezem, który cierpiał męczeństwa w więzieniach inkwizycyi, to znowu nad jego synowcem Leissem, który długi czas prowadził w górach życie dzikie i mało różne od zwierząt drapieżnych. Takowe opisy obudziły w nas ciekawość męzczyzn, chciałyśmy ich widzieć, i często wstępowałyśmy na taras ogrodowy aby choć z daleka spostrzedz majtków okrętowych lub wiernych śpieszących do kąpieli Haman Nefu. Chociaż niezapomniałyśmy nauk zakochanego Medżenuna, jednak odtąd nigdy już więcej ich nie powtarzałyśmy. Mniemałam nawet, że w uczuciu mojem dla siostry wygasła zupełnie namiętność, gdy wtem nowy wypadek przekonał mnie że się myliłam.  Pewnego dnia, matka nasza przyprowadziła nam jakąś księżnę z Tafiletu, kobietę podeszłą już w lata. Przyjęłyśmy ją jak można najlepiej. Po skończonych odwiedzinach, matka oznajmiła mi że księżna żądała mnie w zamęźcie dla swego syna, moja siostra zaś przeznaczona była za żonę jednemu z Gomelezów. Wiadomość ta gromem nas raziła. Naprzód niemogłyśmy słowa jednego wymówić, później nieszczęście tego rozdzielenia tak żywo przedstawiło się przed naszemi oczyma, żeśmy się oddały najgwałtowniejszej rozpaczy. Wyrywałyśmy sobie włosy i cały seraj rozlegał się naszemi krzykami. Nareszcie gdy te oznaki naszej boleści zaczęły przechodzić w szaleństwo, matka nasza przelękła obiecała nas nie przymuszać, i zaręczyła nam wolność zostania dziewczętami, lub zaślubienia tego samego męzczyzny. Te zapewnienia na jakiś czas nas uspokoiły.  Wkrótce potem matka przyszła nam powiedzieć, że mówiła z naczelnikiem naszej rodziny, i że ten zezwolił abyśmy były poślubione jednemu mężowi z warunkiem, aby ten małżonek pochodził z rodziny Gomelezów.  Nic na to nie odrzekłyśmy, ale ta myśl posiadania jednego męża, z każdym dniem bardziej nam się uśmiechała. Dotąd niewidziałyśmy ani starego ani młodego męzczyzny chyba bardzo z daleka; ale ponieważ młode kobiety zdawały nam się przyjemniejszemi niż stare, pragnęłyśmy przeto aby nasz małżonek był także młodym. Spodziewałyśmy się że nam potrafi wytłumaczyć niektóre ustępy z książki Ben–Omri, których same niebyłyśmy w stanie zrozumieć»  Tu Zibelda przerwała siostrze i ściskając mnie w objęciach, rzekła:  «Kochany Alfonsie, czemuż nie jesteś Muzułmanem, jakże byłabym szczęśliwą gdybym widząc cię na łonie Eminy mogła także nazywać się twoją małżonką, gdyż w naszym domu równie jak w rodzinie proroka, córki mają prawo do dziedzictwa. Od ciebie więc może zależy zostać naczelnikiem naszej rodziny która już chyli się ku upadkowi. Dość byłoby do tego otworzyć serce świętym promieniom naszego wyznania.»  Słowa te tak mi się wydały podobnemi do pokus djabelskich, że upatrywałem tylko czy nie dojrzę śladów rożków na pięknem czole Zibeldy. Przebąknąłem kilka słów o świętości mojej religji. Obie siostry cofnęły się odemnie. Twarz Eminy przybrała wyraz powagi, poczem piękna Maurytanka tak dalej mówiła: «Senor kawalerze, zbyt wiele rozszerzyłam się nad sobą i Zibeldą. To niebyło moim zamiarem, usiadłam obok ciebie aby ci powiedzieć szczegóły dotyczące rodziny Gomelezów z których pochodzisz przez kobiety. Oto jest właśnie to o czem chciałam abyś się dowiedział:

HISTORYA ZAMKU KASSAR–GOMELEZ.

 Pierwszą głową naszej rodziny był Massud–Ben–Taher, brat Jussufa–Ben–Taher, który wkroczył do Hiszpanji na czele Arabów i nadał swoje nazwisko górze Gebal–Taher, czyli jak wy wymawiacie, Gibraltar. Massud wiele przyczyniwszy się do powodzenia arabskiej broni, otrzymał od kalifa Bagdadu zwierzchnictwo nad Grenadą, które sprawował aż do śmierci swego brata. Byłby na tym urzędzie dłużej pozostał, gdyż nader był szanowany tak od muzułmanów, jak od mossarabów czyli chrześcijan pod panowaniem maurów pozostałych; ale Massud miał potężnych nieprzyjaciół w Bagdadzie którzy go oczernili przed kalifem. Dowiedział się że zguba jego była nieuchronną i sam postanowił się oddalić. Zebrał więc garstkę wiernych i zapuścił się w Alpuhary, które, jak wiesz, są dalszem pasmem Sierra–Morena i oddzielają królestwo Grenady od Walencyi. Wissygotowie na których zdobyliśmy Hiszpanią nie przedarli się nigdy w Alpuhary; większa część dolin była zupełnie opuszczoną. Tylko trzy z nich zamieszkiwali potomkowie dawnego ludu hiszpańskiego nazwani Turdulami. Nieznali oni ani Mahometa ani twojego proroka Nazarejskiego, zasady ich religji i praw zawarte były w pieśniach, które ojcowie dzieciom przekazywali. Mieli kiedyś księgi, ale te z czasem zupełnie wyginęły. Massud owładnął Turdulami bardziej przekonaniem niż siłą, nauczył ich swego języka i zasad islamizmu. Oba ludy zmięszały się przez wzajemne małżeństwa, i temu to zlaniu szczepów jako też powietrza gór, winnyśmy z moją siostrą tę ożywioną płeć, jaka odznacza córki Gomeleza. Można wprawdzie i u Maurów napotkać wiele białych kobiet, ale te zwykle są blade.  Massud przyjął tytuł szeika i rozkazał wznieść warowny zamek, który nazwał Kassar–Gomelez. Bardziej sędzia niż władzca swego pokolenia, Massud dla każdego był przystępnym, drzwi jego zarówno dla wszystkich się otwierały, tylko w ostatni piątek każdego księżyca żegnał się z rodziną, schodził do zamkowego podziemia i tam zamknięty cały tydzień przepędzał. Te znikania dały powód do rozmaitych wniosków. Jedni utrzymywali, że szeik prowadził rozmowy z dwunastym Imanem, który ma zjawić się na końcu świata; drudzy zaś, że Antychryst siedział uwięziony w podziemiu, ostatni wreszcie dowodzili, że siedmiu braci śpiących tam spoczywało wraz z wiernym psem ich Kalebem. Szeik wcale na te domysły nie zważał, ale ciągle rządził swoim ludem o ile mu siły wystarczały. Nakoniec wybrał najroztropniejszego z całego pokolenia, mianował go następcą, oddał mu klucz od podziemia i sam schronił się do pustelni gdzie jeszcze długie żył lata.  Nowy szeik rządził w duchu swego poprzednika i również znikał ostatniego piątku każdego miesiąca. Ten stan rzeczy trwał dopóty, póki Kordowa nie otrzymała swoich kalifów, zupełnie niezawisłych od władzców Bagdadu. Natenczas górale Alpuhary, którzy mieli czynny udział w tych zmianach, zaczęli osiedlać się na płaszczyznach, gdzie wkrótce zasłynęli pod nazwą Abenseragów. Inni zaś, którzy pozostali wiernymi Szeikowi z Kassar–Gomelez, zatrzymali miano Gomelezów.  Tymczasem Abenseragi zakupili najbogatsze posiadłości w królestwie Grenady i najwspanialsze pałace miasta. Zbytek ich zwrócił powszechną uwagę. Powzięto podejrzenie że podziemie Szeików zawierało nieprzebrane bogactwa, ale nikt nie był w stanie sprawdzić tego mniemania, gdyż sami Abenseragi nie znali źródła swych skarbów. Wreszcie gdy piękne te królestwa ściągnęły na siebie gniew boży, Allah podał je w ręce niewiernych. Dobyto szturmem Grenady, i w kilka dni potem sławny Gonzalw z Kordowy na czele trzech tysięcy Hiszpanów wkroczył w Alpuhary. Hatem Gomelez był wtedy Szeikiem naszego pokolenia. Wyszedł więc naprzeciw Gonzalwa i wręczył mu klucze od zamku. Hiszpan zażądał kluczy od podziemia, Szeik i te mu natychmiast przyniósł. Gonzalw osobiście zszedł do podziemia, zamiast skarbów znalazł grobowiec i kilka starych ksiąg, drwił głośno z czczych domysłów swoich rodaków i pośpieszył napowrót do Valladolid gdzie go wzywały miłość i miłostki.  Aż do wstąpienia na tron Karola, pokój trwał w naszych górach nieprzerwanie. Sefi-Gomelez był wtedy Szeikiem. Człowiek ten z niewiadomych przyczyn, doniósł Cesarzowi że pragnie odkryć mu ważną tajemnicę, jeżeliby Karol chciał przysłać w Alpuhary jakiego znakomitego Hiszpana, w którymby pokładał całe zaufanie.  Za nim piętnaście dni upłynęło, Don Ruys z Toledo, jako poseł cesarski, stawił się u Gomelezów, ale znalazł Szeika nieżywego. Zamordowano go w wiliję przyjazdu posła.  Don Ruys zaczął prześladować kilka osób, ale znudzony próżnemi usiłowaniami powrócił do Madrytu.  Tym sposobem tajemnica Szeików przeszła do mordercy Sefiego. Ten człowiek nazwiskiem Billah–Gomelez zgromadził starszych pokolenia i przedstawił im potrzebę zabezpieczenia tak ważnej tajemnicy. Postanowiono żeby zawiadomić o tem kilku członków z rodziny Gomelezów, tak jednak, aby każdy z nich wiedział tylko o jednej cząstce tajemnicy. Wybrani, powinni byli dać dowody nieustraszonej odwagi, roztropności i wiary.» —  Tutaj Zibelda znowu przerwała siostrze mówiąc: «Kochana Emino, czy nie sądzisz że Alfons byłby przetrwał te wszystkie próby? Ach któż śmie o tem wątpić. Drogi Alfonsie, jaka szkoda że nie jesteś Muzułmanem, bezwątpienia stałbyś się panem nieprzeliczonych skarbów.» To zupełnie wyglądało na nową pokusę. Duch ciemności nie mogąc znęcić mnie rozkoszą, starał się obudzić we mnie żądzę złota. Ale tymczasem piękne Maurytanki przytuliły się do mnie i uczułem wyraźnie dotknięcie ciał żywych nie zaś cieni. Po chwili milczenia Emina tak dalej mówiła:  «Kochany Alfonsie, wiesz dobrze o prześladowaniach jakich doświadczyło nasze pokolenie za panowania Filipa syna Korolewego. Porywano dzieci, wychowywano je w wierze Chrystusa, i oddawano im majątki rodziców którzy niechcieli porzucić wyznania ojców. Wtedy to jeden z Gomelezów został przyjętym do Teketu Derwiszów ś. Domnika i dostąpił godności Wielkiego Inkwizytora.»  Tu usłyszeliśmy pianie koguta i Emina przestała mówić. Kogut jeszcze raz zapiał,... Człowiek przesądny byłby spodziewał się że dwie piękności nagle dymnikiem ulecą. To jednak wcale nie nastąpiło, ale nieznajome zasępiły się nagle i pogrążyły w dumaniach.  Emina pierwsza przerwała milczenie. «Luby Alfonsie, rzekła, już dnieć zaczyna, zbyt drogie godziny które możemy z tobą przepędzić, abyśmy mieli trwonić je na opowiadaniu dawnych dziejów. Niemożemy zostać twemi małżonkami chyba że uznasz prawo proroka. Ale wolno ci będzie widzieć nas we śnie. Przystajesz na to?...»  Zgodziłem się na wszystko. «Niedość na tem, — rzekła Emina z wyrazem najwyższej godności — nie dość na tem kochany Alfonsie, trzeba jeszcze byś przysiągł na najświętsze zasady honoru, że nigdy nie zdradzisz tajemnicy o naszych imionach, naszem istnieniu, i tem wszystkiem co wiesz o nas. Czy odważasz się przyjąć na siebie ten obowiązek?.»  Przyrzekłem spełnić wszystko czego odemnie żądano.  «To dobrze, — rzekła Emina — teraz siostro przynieś czarę poświęconą przez Massuda, głowę naszego pokolenia.» Podczas gdy Zibelda poszła po zaklętą czarę, Emina uklękła i odmawiała arabskie modlitwy. Zibelda wróciła z czarą która mi się zdawała wyrżniętą z jednego wielkiego szmaragdu. Obie siostry umoczyły w niej usta i rozkazały mi do razu wychylić resztę napoju. Byłem posłuszny. Emina podziękowała mi za uległość i czule mnie uściskała. Następnie Zibelda złożyła na ustach moich tkliwy pocałunek. Wreszcie obie opuściły mnie mówiąc że niebawem znowu je ujrzę i że tymczasem radzą mi abym starał się czemprędzej zasnąć.

 Tyle dziwnych wypadków, cudownych opowiadań i nieprzewidzianych wrażeń, dałoby mi przez całą noc nad czem rozmyślać, ale muszę wyznać że obiecane sny nadewszystko mnie zajmowały. Szybko więc rozebrałem się i na przygotowane dla mnie łoże gdym się już położył, zauważyłem z przyjemnością, że posłanie było szerokie i że jak dla snów zanadto było miejsca; ale zaledwie miałem czas uczynić tę uwagę gdy nieprzezwyciężony sen osiadł mi powieki i wszystkie kłamstwa nocy, pochwyciły wnet moje zmysły. Co chwila błądziłem w coraz innych fantastycznych urokach, a myśl moja niesiona na skrzydłach żądzy, mimowolnie stawiała mnie śród afrykańskich serajów, odsłaniała wdzięki ukryte w ich zaklętych murach i pogrążała w toni nieopisanych rozkoszy. Czułem żem śnił a jednak miałem świadomość że niesenne widziadła cisnę w moich objęciach. Gubiłem się w nieskończonej przestrzeni najszaleńszych złudzeń, ale dobrze pamiętam że zawsze znajdowałem się w towarzystwie moich pięknych kuzynek. Zasypiałem na ich łonie i budziłem się w ich objęciach. Niepomnę ile razy doznałem tych czarownych przemian.......

Dzień II

 Nareszcie ocknąłem się na prawdę. Słońce paliło mi powieki; zaledwie zdołałem je podnieść, ujrzałem niebo, i znalazłem się na wolnem powietrzu, ale blask lśnił mi wzrok, nie spałem już a jednak nie byłem zupełnie rozbudzony.  Okropne obrazy przesuwały się przed moim umysłem. Trwoga mnie zdjęła. Zerwałem się nagle i błędnym wzrokiem zatoczyłem do koła.  Gdzież znajdę wyrazy aby opisać zgrozę jaka mnie owładnęła. Leżałem pod szubienicą Los-Hermanos. Trupy dwóch braci Zota nie wisiały ale spoczywały po obu moich stronach. Bezwątpienia całą noc między niemi przepędziłem. Spoczywałem na potarganych postronkach, resztkach kół, odłamkach szkieletów i ohydnych łachmanach niestrawionych jeszcze zepsuciem. Mniemałem żem był we śnie i że przykry sen mnie tłoczył. Przymknąłem oczy i zacząłem przypominać wrażenia przepędzonej nocy. Wtem poczułem szpony wpijające się w pierś moją. Spostrzegłem sępa który spadł na mnie i pożerał jednego z moich towarzyszów noclegu. Ból jaki mi te szpony sprawiły rozbudził mnie zupełnie. Suknie moje obok mnie leżały, począłem się czemprędzej ubierać. Kiedym już był ubrany, chciałem wyjść z szubienicznej zagrody, ale brama była zamknięta i otworzyć jej żadnym sposobem niemogłem. Musiałem więc wdrapać się na to smutne ogrodzenie. Raz będąc na wierzchu, oparłem się o słup szubienicy i jąłem do koła poglądać na okolicę. Znałem już to miejsce. W istocie znajdowałem się przy wejściu do doliny Los-Hermanos, niedaleko od brzegów Guad-al-Quiwiru.  Gdy tak wodziłem na około błędnemi oczyma, spostrzegłem dwóch podróżnych nad rzeką, z których jeden przygotowywał śniadanie, drugi zaś trzymał za cugle konie. Byłem tak uszczęśliwiony z widoku ludzi że natychmiast zacząłem krzyczeć: « Agour, Agour,» co znaczy po hiszpańsku «dzień dobry» lub też «jak się masz?»  Dwaj podróżni spostrzegłszy te grzeczności jakie im ktoś z wierzchu szubienicy oświadczał, osłupieli przez chwilę, ale niebawem dosiedli koni i co tchu popędzili drogą do Alcornoques. Wołałem żeby się zatrzymali ale napróżno, im głośniej krzyczałem, tem prędzej umykali i głębiej zapuszczali ostrogi. Gdy nareszcie zupełnie straciłem ich z oczu, przedewszystkiem pomyśliłem o opuszczeniu mego stanowiska. Zeskoczyłem na ziemię i w upadku mocno się stłukłem.  Cały potłuczony i kulejąc dostałem się na brzegi Guad-al-Quiwiru i zastałem tam przygotowane śniadanie którego dwaj podróżni z takim pośpiechem byli odbiegli. Posiłek ten przyszedł mi w samą porę, byłem bowiem nader wycieńczony. Znalazłem gotującą się jeszcze czekuladę, sponhao moczone w alikancie, chleb i jaja.  Zacząłem od pokrzepienia sił i następnie jąłem przywodzić na pamięć wypadki ubiegłej nocy. Wspomnienia moje powikłały się zupełnie, dobrze jednak pamiętam żem dał słowo honoru na dotrzymanie tajemnicy, i postanowiłem święcie dochować przysięgi. Usunąwszy raz pod tym względem wszelką wątpliwość, zacząłem zastanawiać się nad dalszym moim losem, czyli nad drogą którą miałem obrać. Teraz bardziej niż kiedykolwiek sądziłem że święte prawa honoru nakazują mi udać się przez Sierra Morena.  Dziwnem może się wydawać że zajmowałem się tyle moją sławą, a tak mało wypadkami poprzedniej nocy; ale ten sposób myślenia był skutkiem mego wychowania, jak to się pokaże w dalszym ciągu tego opowiadania. Tymczasem wracam do mojej podróży.  Bardzo byłem ciekawy dowiedzieć się co djabli poczęli z moim koniem którego zostawiłem w Venta-Quemada, ponieważ zaś droga tamtędy mi wypadała, postanowiłem wstąpić do gospody. Musiałem piechoto przebywać całą dolinę Los Hermanos aż do venty, i tak byłem zmęczony żem z niecierpliwością oczekiwał chwili w której odzyskam mego konia. W istocie znalazłem go w tej samej stajni gdziem go był wczoraj zostawił. Dzielny mój gniadosz nie stracił zwykłej wesołości, a po połysku jego skóry poznałem że ktoś pilne miał o nim staranie. Niemogłem pojąć ktoby się tem był zajmował, ale tyle już widziałem nadzwyczajnych rzeczy, że niewarto się było nad tą jedną długo zastanawiać. Byłbym natychmiast puścił się w drogę gdyby mi chętka nie była przyszła raz jeszcze obejrzeć gospodę. Znalazłem izbę do której naprzód przybyłem ale pomimo najsilniejszych poszukiwań niemogłem wyszukać komnaty gdzie poznałem piękne Maurytanki. Znudziły mnie te próżne przepatrywania kątów, dosiadłem więc konia i udałem się w dalszą podróż.  Kiedym się obudził pod szubienicą Los Hermanos, słońce połowy biegu już dochodziło, od tego czasu dwie godzin zużyłem na przybycie do venty, tak więc gdym następnie parę mil ujechał trzeba było pomyśleć o nowem schronieniu, ale niewidząc nigdzie żadnego dachu, postępowałem dalej. Wreszcie dostrzegłem wdali gotycką kaplicę, o którą opierała się mała chatka z pozoru wyglądająca na pustelnią. Wszystko to leżało w dość znacznem oddaleniu od wielkiej drogi, ale gdy głód zaczął mnie przyciskać, niewahałem się zboczyć w nadziei posiłku.  Przybywszy, przywiązałem konia do drzewa, zapukałem do drzwi pustelni i ujrzałem wychodzącego pustelnika nader poważnej postaci. Uścisnął mnie z ojcowską troskliwością i rzekł: «Wejdź mój synu czemprędzej, nieprzepędzaj nocy pod gołem niebem, strzeż się pokus gdyż Pan odsunął od nas swoją prawicę.»  Podziękowałem pustelnikowi za dobroć jaką mi oświadczył i napomknąłem mu o głodzie który mnie trawił.  «Myśl tymczasem o zbawieniu duszy, mój synu, — odparł — idź do kaplicy, klęknij i módl się przed krzyżem. Ja pomyślę o potrzebach twego ciała; ale musisz poprzestać na skromnym posiłku na jaki stać biedną chatkę pustelnika.»  Przeszedłem do kaplicy i w istocie począłem się modlić, gdyż nie tylko że sam nigdy nie byłem bezbożnikiem ale nawet niepojmowałem żeby mogli znajdować się ludzie nie wierzący. Wszystko to pochodziło jeszcze ze sposobów jakiemi mnie wychowano.  Po chwili pustelnik przyszedł po mnie i wprowadził do chaty gdzie znalazłem dość porządne nakrycie. Wieczerza składała się z owoców, mleka i sucharów miasto chleba; wreszcie znalazła się i butelka wina, którego pustelnik nie pił ale używał jedynie do ofiary mszy świętej. Dowiedziawszy się o tem zostawiłem również wino nietknięte.  Podczas gdy z przyjemnością posilałem się, weszła do chaty tak straszliwa postać jakiej dotąd jeszcze nigdy w życiu nie widziałem. Był to człowiek jak się zdawało młody ale odstraszającej chudości. Włosy miał najeżone, jedno oko wykłute i świeżo jeszcze rozkrwawione. Z ust wychodził mu język pokryty pianą. Czarna suknia go okrywała, ale nie miał ani koszuli ani obuwia.  Okropne zjawisko, nie mówiąc ani słowa, skulone usiadło w kącie, i niewzruszone jak posąg jednem okiem wpatrywało się w krucyfix który w obu rękach ściskało. Pożywszy wieczerzę zapytałem pustelnika, coby to był za człowiek?  «Synu mój, — odparł starzec — jestto opętany z którego wypędzam duchy czartowskie. Straszliwa jego historya jasnym jest dowodem potęgi jaką anioł ciemności wywiera na tę nieszczęśliwą okolicę. Opowiadanie to może się przydać ku twemu zbawieniu, rozkażę mu więc aby zaczął.» I to mówiąc obrócił się do opętanego i rzekł: «Paszeko, Paszeko, w imię twego odkupiciela nakazuję ci opowiedzieć twoją historyą.» Paszeko zaryczał okropnie i tak się odezwał:

HISTORYA OPĘTANEGO PASZEKO.

 «Urodziłem się w Kordowie gdzie ojciec mój żył w stanie wyższym nad mierność. Matka moja przed trzema laty umarła. Ojciec z początku zdawał się niepocieszonym, ale gdy po kilku miesiącach wypadło mu jechać do Sewilli, tamże zakochał się w młodej wdowie, nazwiskiem Kamilla de Tormes. Kobieta ta nieużywała dobrej sławy i przyjaciele mego ojca starali się odwrócić go od tej znajomości; ale właśnie, jakby im na przekorę, mój ojciec ożenił się z nią we dwa lata po śmierci pierwszej żony. Ślub odbył się w Sewilli i w kilka dni potem mój ojciec wrócił do Kordowy z nową małżonką i siostrą jej Inezillą.  Moja macocha zupełnie odpowiadała wieściom jakie o niej krążyły, i przybywszy do naszego domu zaczęła naprzód od rzucania na mnie czułych spojrzeń. Nie powiódł się jej ten zamiar, natomiast ja szalenie zakochałem się w jej siostrze Inezilli. Namiętność moja tak się wzmogła, że upadłem do nóg ojcu i błagałem aby mi ją dał za żonę.  Ojciec mój podniósł mnie z dobrocią i rzekł: «Zakazuję ci synu mój myśleć o tem małżeństwie, a to dla trzech przyczyn. Naprzód niewypada abyś stał się szwagrem ojca; powtóre, święte prawa kościelne nie pozwalają takich małżeństw; potrzecie, niechcę abyś żenił się z Inezillą.» Mój ojciec wyłuszczywszy mi te trzy powody, odwrócił się odemnie i odszedł.  Na te słowa oddałem się najgwałtowniejszej rozpaczy. Macocha moja dowiedziawszy się o tem co zaszło, przyszła do mnie i upewniła mnie że bezpotrzebnie martwiłem się, że gdy niemogłem być małżonkiem Inezilli, to wcale nie przeszkadzało abym stał się jej kortehho czyli kochankiem, i że ona całą tę sprawę bierzę na siebie. Zarazem jednak wiele mówiła mi o swojem przywiązaniu ku mnie i spoglądała na mnie wzrokiem, którego znaczenia bynajmniej nie chciałem odgadnąć. Słuchałem tego wszystkiego zdumiony, znając jednak skromność Inezilli nie spodziewałem się nigdy aby moje nadzieje kiedykolwiek zostały spełnione.  Śród tego mój ojciec wybrał się na podróż do Madrytu, gdzie pragnął wyrobić sobie posadę korredżydora Kordowy i zabrał z sobą żonę i jej siostrę. Podróż ta miała trwać dwa miesiące, ale dla mnie, który jednego dnia bez widoku Inezilli nie mogłem przepędzić, czas ten wydawał się niesłychanie długim. Przy końcu dwóch miesięcy otrzymałem list od ojca, w którym rozkazywał mi abym wyjechał na jego spotkanie i oczekiwał go w Venta-Quemada przy wejściu do Sierra-Morena. Kilka tygodni wprzódy niebyłbym śmiał zapuścić się w Sierra-Morena, ale w tenczas właśnie co powieszono dwóch braci Zota, zgraja poszła w rozsypkę i nie wspominano o żadnych niebezpieczeństwach.  Wyjechałem więc około dziesiątej z rana z Kordowy i przybyłem na nocleg do Anduhar, do najgadatliwszego oberżysty z całej Andaluzyi. Kazałem sobie zastawić obfitą wieczerzę i połowę spożywszy, drugą zachowałem na dalszą podróż.  Nazajutrz posiliłem się resztkami mojej wieczerzy w Los-Alcornoques i na wieczór przybyłem do Venta-Quemada. Nie zastałem jeszcze ojca ale gdy ten wyraźnie kazał mi czekać na siebie, zgodziłem się na to tem chętniej, że znalazłem obszerną i wygodną gospodę. Oberżysta który ją trzymał, niejaki Gonzalez z Murcyi, dobry człowiek ale wielki paliwoda, obiecał mi sporządzić wieczerzę godną granda pierwszej klassy. Podczas gdy ją przyrządzał, udałem się na przechadzkę nad brzegi Guad-al-Quiviru, a wróciwszy istotnie znalazłem że wieczerza nie była bez zalet. Kilka godzin jeszcze przepędziłem to czytając, to przewracając się w łóżku, gdym nagle usłyszał dźwięk dzwonu, czyli raczej zegaru, bijącego północ. Zdziwiłem się tem bardziej żem poprzednich godzin nie słyszał. Niebawem drzwi się otworzyły i ujrzałem moję macochę w lekkim podwłośniku ze świecą w ręku. Zbliżyła się do mnie na palcach, postawiła świecę na stoliku, usiadła obok mnie, wzięła moją rękę między swoje dłonie i w te słowa zaczęła:  «Drogi Paszeko, nadeszła chwila w której mogę spełnić uczynioną ci obietnicę; godzina temu jak przybyliśmy do tej karczmy. Twój ojciec udał się na noc do wioski, ale ja dowiedziawszy się że tu jesteś, otrzymałam pozwolenie zostania z moją siostrą. Inezilla czeka na ciebie, ale pomnij o warunkach twego szczęścia. Ty kochasz Inezillę ale ciebie kto inny kocha z równą mocą: dwoje nie powinno używać szczęścia kosztem trzeciego. Pójdź za mną.» Moja macocha nie dała mi czasu odpowiedzi, tylko poprowadziła mnie przez wiele kurytarzy aż do drzwi ostatnich i jęła spoglądać przez dziurkę od klucza. Kiedy dość się już napatrzyła rzekła: «Wszystko idzie dobrze, sam się przekonaj.»  W istocie ujrzałem zachwycającą Inezillę, ale wyraz jej twarzy był dalekim od zwykłej jej skromności. Oczy pałały niezwyczajnym ogniem, pierś szybko się wznosiła miotana gwałtownem wzruszeniem. Niemogłem tego pojąć.  Po chwili Kamilla rzekła: «Zostań tu kochany Paszeko, skoro czas nadejdzie przyjdę po ciebie.»  Gdy weszła do komnaty, znowu przyłożyłem oko do zamku, i ujrzałem tysiąc niepojętych dla mnie rzeczy. Kamilla namiętnemi słowy przemawiała do siostry; na stole stała szklanka niedopitego białego napoju. Inezilla z rozpłomienienem obliczem błędnie wpatrywała się w twarz tej kobiety, której postać unosiła się nad nią jak jastrząb nad przelekłą gołębicą. Krew we mnie zawrzała, szybko otworzyłem drzwi i ukląkłem obok czarującej dziewczyny okrywając pocałowaniami drobne jej rączki. Szatan widno rozszalał się tej nocy i popychał mnie w przepaść zbrodni. Cały pokój kręcił się ze mną, czułem że zmysły mnie opuszczają i niebawem głęboki sen mnie ogarnął.  Nazajutrz obudziłem się pod szubienicą braci Zota, których trupy leżały po obu moich stronach.»  Tu pustelnik przerwał opętanemu i rzekł: «Cóż więc mój synu co o tem myślisz? Mniemam że doznałbyś niesłychanej trwogi gdybyś nagle znalazł się między dwoma wisielcami.»  «Obrażasz mnie mój ojcze — odparłem — szlachcic nie powinien niczego się lękać, tem bardziej zwłaszcza gdy ma zaszczyt być kapitanem w gwardyi wallońskiej.»  «Ależ mój synu, — przerwał pustelnik — czy słyszałeś aby komu wydarzyła się kiedy podobna przygoda?»  Zastanowiłem się przez chwilę, poczem odrzekłem: «Jeżeli ta przygoda przytrafiła się panu Paszeko, mogła bardzo wygodnie wydarzyć się i innym, osądzę to lepiej jeżeli raczysz mu rozkazać aby mówił dalej.»  Pustelnik obrócił się do opętanego i rzekł: «Paszeko! Paszeko! w imieniu twojego odkupiciela nakazuję ci mówić dalej.» Paszeko zaryczał straszliwie i tak dalej rozpowiadał:  «Na pół umarły uciekałem z pod szubienicy; wlokłem się sam niewiedząc gdzie, nareszcie spotkałem podróżnych którzy ulitowali się nademną i odprowadzili do Venta-Quemada. Zastałem oberżystę i moich służących wielce o mnie zakłopotanych. Zapytałem ich czyli w istocie ojciec mój przepędził noc w poblizkiej wiosce, odpowiedzieli że dotychczas nikt jeszcze z mojej rodziny nie przybył.  Niemogłem już dłużej wytrzymać w Venta-Quemada i powróciłem do Anduhar. Przyjechałem już po zachodzie słońca; pełno było ludzi w gospodzie, posłano mi więc w kuchni. Położyłem się ale nadaremnie usiłowałem zasnąć, okropności przeszłej nocy ciągle stawały mi przed umysłem. Na ognisku kuchennem postawiłem zapaloną świecę, gdy wtem ta nagle zagasła i uczułem jak dreszcz śmiertelny krew mi ścinał w żyłach. Zaczęło mnie coś ciągnąć za kołdrę i niebawem usłyszałem cichy głos przemawiający w te słowa:  «To ja, Kamilla, twoja macocha, drżę cała od zimna drogi Paszeko, zlituj się nademną.»  Po chwili drugi głos przerwał:  «To ja Inezilla, Paszeko, niepoznajesz że twojej kochanki? i mnie także zimno.»  I wnet poczułem jak zimna ręka głaskała mnie pod brodę. Zebrałem wszystkie siły i krzyknąłem: «Precz odemnie szatanie?...»  Na co oba głosy znowu cicho odpowiedziały: «Jako? wypędzasz nas? czyliż nas już nie kochasz? Zimno nam, rozpalimy trocha ognia na kominku.»  W istocie wkrótce potem lekki płomyk zabłysnął na ognisku kuchennem; gdy nieco się rozjaśniło, otworzyłem oczy i ujrzałem już nie Kamillę i Inezillę ale dwóch braci Zota wiszących w kominie.  Na ten straszny widok, odszedłem prawie od zmysłów; wyskoczyłem z łoża, rzuciłem się przez okno i zacząłem uciekać w pole. Przez chwilę mniemałem żem uciekł szczęśliwie od tych wszystkich okropności, ale obróciwszy się spostrzegłem że wisielcy gonili za mną: puściłem się coraz prędzej i wkrótce zostawiłem upiory daleko za sobą — ale radość moja niedługo trwała. Obrzydłe stworzenia zaczęły obracać się kołem na rękach i nogach i w jednej chwili mnie doścignęły. Jeszcze probowałem uciec, nakoniec sił mi zabrakło.  Wtedy uczułem że jeden z wisielców chwytał mnie za kostkę lewej nogi; chciałem mu ją wydrzeć, ale wtem drugi stanął mi w poprzek drogi. Zatrzymał się, wytrzeszczył na mnie okropne oczy i wywalił język czerwony jak żelazo z ognia dobyte. Błagałem o miłosierdzie ale napróżno. Jedną ręką porwał mnie za gardło, drugą zaś wydarł to właśnie oko które dotąd nie może się zagoić. W miejsce oka, wsunął swój język rozpalony, zaczął mi lizać mózg tak że ryczałem z boleści.  Natenczas drugi wisielec który schwycił mnie za lewą nogę, wziął się także do szponów; naprzód zaczął mnie łechtać pod podeszwę nogi za którą mnie trzymał, następnie piekielny potwór zdarł mi skórę, powyciągał wszystkie nerwy, oczyścił ze krwi i jął przebierać po nich palcami jak gdyby po narzędziu muzycznem; widząc jednak że wcale nie wydawałem przyjemnych dlań dźwięków zapuścił szpony pod moje kolano, pozaciągał żyły na pazury i zaczął je nastrajać, zupełnie jak gdyby miał do czynienia z harfą. Nakoniec jął grać na mojej nodze z której utworzył pewien rodzaj psałterionu. Słyszałem jego djabelski śmiech, piekielne wycia towarzyszyły moim krzykom, tętniały mi w uszach zgrzytania potępieńców, wreszcie straciłem przytomność.  Nazajutrz pasterze znaleźli mnie na polu i przynieśli do tej pustelni. Wyspowiadałem się z grzechów i u stóp ołtarza znalazłem ulgę w moich cierpieniach.» —  Po tych słowach opętaniec zaryczał straszliwie i umilkł. Natenczas pustelnik zabrał głos i rzekł:  «Przekonywasz się teraz młodzieńcze o potędze szatana, módl się więc i płacz. Ale już jest późno, wypada się nam rozłączyć; nie ofiaruję ci na noc mojej celi gdyż krzyki Paszeka niedałyby ci zasnąć. Idź, połóż się w kaplicy, tam pod zasłoną krzyża znajdziesz opiekę przeciw złym duchom.»  Odpowiedziałem pustelnikowi że będę spał tam gdzie mu się podoba; zanieśliśmy małe łóżko na pasach do kaplicy i pustelnik odszedł życząc mi dobrej nocy.  Znalazłszy się sam jeden, zacząłem przywodzić na pamięć opowiadanie Paszeka; w istocie to coś wyglądało na moje własne przygody i właśnie zastanawiałem się nad tem gdy północ uderzyła. Nie wiedziałem czy to pustelnik dzwonił czyli też zabrzmiało djabelskie hasło. Wtedy usłyszałem że ktoś skrobał do drzwi; poszedłem i zapytałem: «kto tam?..» Cichy głos odpowiedział mi: «Zimno nam — otwórz — to my — twoje drogie kochanki.»  «Zapewne, przeklęte wisielcy — zawołałem — poszli precz do waszych szubienic! Nie przeszkadzajcie mi spać.»  Na to cichy głos znowu się odezwał: «Drwisz sobie z nas bo siedzisz w kaplicy — ale pójdźno tu do nas paniczu.»

 «Służę wam w tej chwili» szybko odpowiedziałem. Porwałem za szpadę i chciałem wyjść, ale coż kiedy zastałem drzwi zamknięte. Powiedziałem to upiorom które ani słowa nie rzekły. Położyłem się więc i spałem aż do białego dnia.

Dzień III

 Obudziłem się na głos pustelnika, który zdawał się niesłychanie cieszyć widząc mnie zdrowego i wesołego. Uściskał mnie ze łzami w oczach i rzekł: «Synu mój, dziwne rzeczy działy się tej nocy. Powiedz prawdę, czy przepędziłeś noc w Venta Quemada i czy miałeś tam do czynienia z potępieńcami? Jeszcze można złemu zaradzić. Klęknij u stóp ołtarza, wyznaj twoje winy i czyń pokutę.» Tak upominając, zamilkł i czekał na moją odpowiedź. «Ojcze mój, — rzekłem — właśnie spowiadałem się wyjeżdżając z Kadyxu, a od tego czasu nie sądzę abym popełnił jaki grzech śmiertelny, chybaby we śnie. Wprawdzie nocowałem w Venta Quemada, ale jeżelim tam co widział, mam moje powody dla których niechcę o tem wspominać.» Pustelnik na pozór zdziwił się mocno tą odpowiedzią, wyrzucał że dałem się uwieść szatanowi pychy i koniecznie chciał mnie przekonać o nieodbitej potrzebie spowiedzi. Wkrótce jednak widząc że niezłomnie trwałem w mojem postanowieniu, udobruchał się, porzucił ton apostolski jakim do mnie przemawiał i rzekł: «Dziwi mnie twoja odwaga, powiedz mi kto jesteś? kto cię wychował i czy wierzysz lub nie wierzysz w duchy. Bądź tak dobry i zaspokój moją ciekawość.»  «Ojcze — rzekłem — zaszczycasz mnie tą chęcią bliższego poznania mojej osoby i bądź przekonany że umiem ją cenić. Pozwól abym wstał, a wtedy przyjdę do pustelni i opowiem ci wszelkie szczegóły mnie dotyczące jakich sam tylko zażądasz.» Pustelnik znowu mnie uściskał i odszedł.  Ubrawszy się wszedłem do pustelni; zastałem starca warzącego kozie mleko które mi podał wraz z cukrem i chlebem; sam zaś poprzestał na kilku gotowanych korzonkach.  Skończywszy śniadanie, pustelnik obrócił się do opętanego i rzekł: «Paszeko, Paszeko! w imieniu twojego odkupiciela, rozkazuję ci zaprowadzić kozy na górę.» Paszeko zaryczał straszliwie i odszedł. Natenczas, w te słowa zacząłem opowiadać własne przygody:

HISTORYA ALFONSA VAN WORDEN.

 «Pochodzę z starożytnej rodziny która jednak więcej obfitowała w znakomitych mężów niż w dostatki. Cały nasz majątek, składało rycerskie dominium nazwane Worden, zależące od Burgundyi i położone śród gór Ardeńskich.  Ojciec mój, mając starszego brata, musiał poprzestać na małej cząstce dziedzictwa, która mu jednak wystarczała do przyzwoitego utrzymania się w wojsku. Służył podczas całej wojny o sukcessyą i po zawarciu pokoju, król Filip V. zaszczycił go stopniem podpułkownika w gwardyi wallońskiej.  W wojsku hiszpańskiem podówczas panował punkt honoru posunięty do najwyższego stopnia, który mój ojciec jeszcze za niedostateczny uważał i w istocie niemożna mu tego brać za złe, gdyż prawdę mówiąc, honor powinien być duszą życia wojskowego. W Madrycie nieodbywał się żaden pojedynek żeby mój ojciec nie układał warunków, a skoro raz wyrzekł że zadosyć uczynienie było dostatecznem, nikt przeciw temu wyrokowi nie śmiał stawić oporu. Jeżeli zaś szczególniejszym trafem ktoś nie był zupełnie zadowolonym, natychmiast miał do czynienia z moim ojcem, który ostrzem szpady popierał każde swoje zdanie. Nadto ojciec mój utrzymywał wielką księgę w której zapisywał historyę każdego pojedynku ze wszelkiemi szczegółami, i zwykle w nadzwyczajnych razach do niej odwoływał się po radę.  Tak ciągle tylko zajęty swoim krwawym trybunałem, mój ojciec długo zostawał nieczułym na ponęty miłości, nareszcie wzruszyły mu serce wdzięki młodej jeszcze dziewczyny, Uraki Gomelez, córki Oidora Grenady, pochodzącej z krwi dawnych królów tego kraju. Wspólni przyjaciele wkrótce zbliżyli obie strony i skojarzyli małżeństwo.  Mój ojciec postanowił zaprosić na wesele wszystkich tych z którymi kiedykolwiek się pojedynkował, ma się rozumieć których nie pozabijał. Sto dwudziestu dwóch zasiadło do stołu, trzynastu nie było w Madrycie, o miejscu zaś pobytu trzydziestu trzech z którymi bił się w wojsku, nie mógł powziąść żadnej wiadomości. Matka moja opowiadała mi, że nigdy nie widziała tak wesołej uczty i na którejby szczerość tak powszechnie panowała; łatwo temu uwierzyłem, gdyż ojciec mój miał wyborne serce i był lubionym od wszystkich.  Z swojej strony, ojciec mój, silnie przywiązany do Hiszpanji, niebyłby nigdy opuścił służby, gdyby we dwa miesiące po małżeństwie nie był otrzymał listu podpisanego przez burmistrza miasta Bouillon. Donoszono mu: że jego brat, zszedłszy bezpotomnie ze świata, zostawił mu cały majątek. Wieść ta niesłychanie zmięszała mego ojca, i matka mówiła mi że wpadł w takie roztargnienie, że nie można było jednego słowa z niego wydobyć. Nareszcie rozłożył księgę pojedynków, wyszukał dwunastu ludzi którzy ich mieli najwięcej w całym Madrycie, zaprosił do siebie i przemówił do nich w te słowa:  «Drodzy towarzysze broni, wiecie ile razy uspokoiłem wasze sumienia gdy honor wasz zdawał się być zagrożonym. Dziś sam jestem zmuszony odwołać się do waszego światła, lękam się albowiem aby mój własny sąd niebył dość jasnym, czyli raczej aby uczucie stronności nie stanęło mi na zawadzie. Oto jest list od burmistrza z Bouillonu, którego świadectwo zasługuje na szacunek, jakkolwiek urzędnik ten bynajmniej nie pochodzi z krwi szlacheckiej. Wyrzeknijcie więc, czy honor nakazuje mi zamieszkiwać zamek moich przodków, lub też czy dalej mam służyć królowi Don Filipowi, który obsypał mnie dobrodziejstwami i w ostatnich nawet czasach wzniósł do godności generała brygady. Zostawiam list na stole i sam odchodzę; za pół godziny powrócę i dowiem się o waszem postanowieniu.»  To mówiąc, mój ojciec wyszedł z pokoju. Gdy wrócił w pół godziny, zaczęło się głosowanie. Pięć głosów było za zostaniem w służbie siedm zaś za przeniesieniem się w góry Ardeńskie. Mój ojciec bez szemrania skłonił się za większością.  Matka moja chętnie byłaby pozostała w Hiszpanji, ale tak dalece kochała swego męża, że bez najmniejszego żalu zgodziła się na opuszczenie ojczyzny. Odtąd zajęto się jedynie przygotowaniami do podróży i przyjęciem kilku osób któreby mogły śród gór Ardeńskich przypominać Hiszpaniję. Chociaż ja, niebyłem jeszcze wtedy na świecie, jednakże mój ojciec bynajmniej nie wątpiąc o mojem przybyciu, pomyślił że czas był wyszukać dla mnie nauczyciela fechtunku; w tym celu rzucił wzrok na Garciaza Hierro, najbieglejszego fechtmistrza w całym Madrycie. Młodzieniec ten, znudzony niespokojnem życiem miasta, chętnie przystał na podane mu warunki. Z drugiej strony, matka moja, niechcąc puszczać się w podróż bez spowiednika, wybrała Inniga Veleza, teologa patentowanego w Cuenza, który miał mnie nauczać zasad religji katolickiej i języka hiszpańskiego. Wszystkie te rozporządzenia względem mego wychowania, poczyniono na rok przed mojem przyjściem na świat.  Skoro wszystko już było gotowe do odjazdu, ojciec mój poszedł pożegnać się z królem i według zwyczaju przyjętego na dworze hiszpańskim, ukląkł na jedno kolano aby mu ucałować rękę, ale nagle żal tak mu ścisnął serce, że zemdlał i odniesiono go bez przytomności do domu. Nazajutrz poszedł pożegnać się z Don Ferdynandem de Lara, który był na ów czas pierwszym ministrem. Don Fernando przyjął go nader łaskawie i zawiadomił, że król wyznaczał mu dwanaście tysięcy realów dożywotniej pensyi wraz ze stopniem Serhente hénéral, który odpowiada dzisiejszemu generałowi dywizyi. Mój ojciec byłby połową własnej krwi okupił szczęście rzucenia się raz jeszcze do stóp monarchy, ale ponieważ już się był pożegnał, musiał przeto tymrazem poprzestać na listowem wyrażeniu gorących uczuć wdzięczności jaka go wskroś przejmowała. Nareszcie, nie bez rzewnych łez, opuścił Madryt. Mój ojciec wybrał drogę przez Katoloniję aby raz jeszcze zwiedzić pola, na których dał tyle dowodów męztwa i pożegnać się z kilku dawnymi towarzyszami, którzy dowodzili oddziałami wojsk rozstawionemi na granicy. Ztamtąd przez Perpignan dostał się do Francyi.  Całą podróż aż do Lyonu odbył jak najspokojniej, ale wyjechawszy z Lyonu końmi pocztowemi wyprzedzony został przez powóz, który daleko lżej wyładowany, pierwszy przybył do stacyi. Niebawem mój ojciec zajechał także przed dom pocztowy, wziął szpadę i zbliżywszy się do podróżnego prosił o udzielenie mu chwilkę osobnej rozmowy. Podróżny, jakiś pułkownik francuzki, widząc mego ojca w generalskim mundurze, aby mu nieuchybić także przypasał szpadę.  Weszli oba do gospody położonej naprzeciw domu pocztowego i zażądali osobnego pokoju. Gdy znaleźli się sami, mój ojciec temi słowy odezwał się do podróżnego: «Mości panie, powóz pański wyprzedził moją karetę usiłując koniecznie pierwej zajechać przed pocztę. Postępek ten, jakkolwiek sam przez się nie jest zniewagą, ma przecież dla mnie coś niemiłego, z czego raczysz się pan wytłumaczyć.»  Pułkownik mocno zdziwiony zwalił całą winę na pocztylionów i zaręczał że bynajmniej się do tego nie mięszał.  «Mości panie, — przerwał mój ojciec — nieuważam tego bynajmniej za sprawę zbyt wielkiej wagi i dla tego poprzestanę na pierwszej krwi.» To mówiąc dobył szpady.  «Wstrzymaj się pan na chwilę, — rzekł Francuz — mniemam że to wcale nie moi pocztylioni wyprzedzili pańskich, ale przeciwnie pańscy wlokąc się niedbale pozostali w tyle.»  Mój ojciec nieco zamyślił się i rzekł do pułkownika: «Sądzę że masz pan słuszność i gdybyś był wcześniej uczynił mi tę uwagę, to jest zanim dobyłem szpady, bezwątpienia byłoby się obyło bez pojedynku; ale teraz pojmujesz pan że doprowadziliśmy rzeczy do tego stopnia, że bez rozlewu trochy krwi nie możemy się rozejść.»  Pułkownik znalazł zapewne tę przyczynę zupełnie dostateczną i także dobył szpady. Walka krótko trwała. Mój ojciec czując się rannym, natychmiast zniżył ostrze swej szpady i jął przepraszać pułkownika że śmiał go trudzić, na co ten odpowiedział ofiarując swoje usługi, wymienił swoje nazwisko i gdzie można było go znaleźć w Paryżu; poczem wsiadł do powozu i odjechał.  Mój ojciec z początku nie zważał na ranę, ale ciało jego tak było innemi pokryte, że nowy ten cios uderzył w dawną bliznę.  Pchnięcie szpady pułkownika odkryło postrzał karabinowy po którym kula mu jeszcze pozostała. Ołów tym razem wydostał się na wierzch i po dwu miesięcznem okładaniu i przewijaniu, rodzice moi puścili się w dalszą drogę.  Mój ojciec przybywszy do Paryża natychmiast pośpieszył odwiedzić Margrabiego d’Urfé (tak się nazywał pułkownik z którym miał spotkanie). Był to jeden z ludzi najwięcej poważanych na dworze; przyjął mego ojca z niewypowiedzianą uprzejmością i obiecał przedstawić go ministrowi jakoteż pierwszym panom francuzkim. Mój ojciec podziękował mu i prosił tylko o przedstawienie go księciu de Tavannes, który naówczas był dziekanem marszałków, chciał bowiem zasięgnąć bliższych wiadomości względem trybunału honorowego o którym dotąd miał wysokie wyobrażenie, często rozpowiadał w Hiszpanii jako o nader mądrej ustawie i wszelkiemi siłami starał się zaprowadzić ją w tym kraju. Marszałek również rad był memu ojcu i polecił go kawalerowi de Belièvre, pierwszemu sekretarzowi panów marszałków i obrońcy przy rzeczonym trybunale.  Kawaler często odwiedzając mego ojca spostrzegł raz u niego kronikę pojedynków; dzieło to tak dalece wydało mu się jedynem w swoim rodzaju, że prosił o pozwolenie pokazania go panom marszałkom, którzy podzielili zdanie ich sekretarza i posłali do mego ojca z prośbą: aby raczył dozwolić uczynić odpis, który miał być na wieczne czasy złożonym w aktach trybunalskich. Żądanie to sprawiło memu ojcu niesłychaną przyjemność i z radością na nie zezwolił.  Podobne oświadczenia szacunku bezustannie uprzyjemniały memu ojcu pobyt w Paryżu, ale wcale inaczej działo się z moją matką. Postanowiła ona niezwłocznie nietylko nie uczyć się po francuzku, ale nawet nie słuchać gdy przemawiano tym językiem. Spowiednik jej Innigo Velez ciągle gorzko wyśmiewał się z wolnych obrządków kościoła gallikańskiego, Garcias Hierro zaś kończył każdą rozmowę utrzymując, że Francuzi byli tchórzami i niezgrabiaszami.  Nareszcie rodzice moi opuścili Paryż i po czterech dniach podróży przybyli do Bouillon. Ojciec mój dopełnił aktu rozpoznania przed urzędnikami i objął swój majątek w posiadanie. Dach naszych przodków, oddawna pozbawiony obecności swych panów, w równym stanie znajdował się co do dachówek; deszcz tak dobrze lał w pokoju jak na podwórzu, z tą różnicą: że bruk podwórza wkrótce wysychał, podczas gdy kałuże w pokojach ciągle się powiększały. Ten zalew domowego ogniska bardzo podobał się memu ojcu, przypominał mu bowiem oblężenie Leridy, podczas którego trzy tygodnie przepędził stojąc po pas w wodzie.  Pomimo tych miłych wspomnień, postarał się jednak o umieszczenie w suchem miejscu łóżka swojej małżonki. W obszernym bawialnym pokoju był komin flamandzki przy którym piętnaście osób mogło grzać się wygodnie; wystające sklepienie tego komina tworzyło niejako dach, podparty z każdej strony dwoma słupami. Zabito więc dymnik i pod tym dachem postawiono łóżko mojej matki, stolik i jedno krzesło, ponieważ zaś ognisko było wyniesione na jedną stopę, matka moja przeto mogła zamieszkiwać tę wyspę dość nieprzystępną dla powodzi.  Ojciec mój osiedlił się w przeciwnym końcu pokoju na dwóch stołach spojonych deskami, oba zaś łóżka połączono mostem umocowanym w środku podwalnią z pak i kufrów. Dzieło to zostało ukończone pierwszego dnia naszego przybycia do zamku i w dziewięć miesięcy potem przyszedłem na świat. Podczas gdy z wszelką czynnością zajmowano się wyporządzeniem naszego mieszkania, mój ojciec odebrał list który przepełnił go radością. W liście tym marszałek książe de Tavannes, prosił go o sąd w pewnej sprawie honorowej która całemu trybunałowi wydała się nader trudną do rozstrzygnięcia.  Mój ojciec z takiem szczęściem przyjął ten dowód szczególniejszej łaski, że postanowił z tego powodu wyprawić wielki bal dla sąsiadów. Ale ponieważ niemieliśmy żadnych sąsiadów, bal przeto skończył się na fandango wykonanem przez mego fechtmistrza i Signorę Fraskę pierwszą garderobianę mojej matki.  Ojciec mój, w odpowiedzi na list marszałka, upraszał aby raczono mu w następstwie przesyłać wyciągi z wyroków trybunału. Ta łaska została mu udzieloną i odtąd każdego pierwszego miesiąca otrzymywał wielki zwój papierów, który przez cztery tygodnie wystarczał na domowe rozmowy i sprzeczki pod czas długich wieczorów zimowych przy kominie, w lecie zaś na dwóch ławkach przypartych do zamkowej bramy.  Gdy zapowiadałem już moje narodzenie, ojciec mój ciągle rozmawiał z moją matką o synu którego się spodziewał i o wyborze ojca chrzestnego. Matka moja obstawała za księciem de Tavannes lub też za margrabią d’Urfé, ojciec zaś utrzymywał że to byłby dla nas wielki zaszczyt, ale przytem obawiał się aby ci panowie nie sądzili że mu czynią zbyt wielki zaszczyt, i tak zrozumiawszy należycie własną godność prosił kawalera de Beliévre, który z swojej strony z szacunkiem i wdzięcznością przyjął zaproszenie.  Nakoniec przyszedłem na świat; w trzecim roku życia wywijałem już małą szpadą, w szóstym zaś strzelałem z pistoletu nie zmrużywszy oka. Już miałem blizko siedm lat gdy mój ojciec chrzestny przyjechał do nas w odwiedziny. Kawaler od tego czasu ożenił się był w Tunak i piastował tam urząd namiestnika i zarazem obrońcy przy trybunale honorowym. Początek tych godności odnosi się aż do czasów sądów bożych, później przyłączono je do trybunału marszałków Francyi.  Pani de Belièvre była nader wątłego zdrowia i mąż wiózł ją do wód w Spa. Oboje wkrótce niesłychanie mnie polubili a ponieważ niemieli własnych dzieci, uprosili przeto mego ojca aby im powierzył moje wychowanie, które niemogło być pielęgnowanem w samotnej okolicy jaką zamieszkiwaliśmy. Ojciec mój chętnie przystał na ich żądania, zachęcony zwłaszcza urzędem obrońcy przy trybunale honorowym, który mu obiecywał, że w domu Belièvrów zawczasu przejmę się zasadami mającemi ustalić dalsze moje postępowanie.  Z początku chciano aby Garcias de Hierro mi towarzyszył, gdyż mój ojciec zawsze był tego zdania że najszlachetniejszy pojedynek był ze szpadą w prawej, puginałem zaś w lewej ręce. We Francyi zupełnie nieużywano tego rodzaju szermierstwa. Ponieważ jednak mój ojciec przyzwyczaił się każdego poranku szermować z Garciasem, i ta rozrywka stała się potrzebną dla jego zdrowia, postanowił zatem zatrzymać fechtmistrza przy sobie.  Również, myślano wysłać ze mną teologa Inniga Veleza, ale ponieważ matka moja umiała tylko po hiszpańsku, niepodobieństwem więc było pozbawiać ją spowiednika znającego ten język. Tak więc rozłączony zostałem z dwoma ludźmi których jeszcze przed mojem urodzeniem przeznaczono na moich nauczycieli. Jednakże dano mi służącego Hiszpana, ażebym w jego towarzystwie nie zapomniał mowy macierzyńskiej.  Wyjechałem z moim ojcem chrzestnym do Spa gdzie przepędziliśmy dwa miesiące, ztamtąd udaliśmy się do Hollandyi i nareszcie w końcu jesieni wróciliśmy do Turnak. Kawaler de Belièvre wybornie odpowiedział zaufaniu mego ojca i przez sześć lat nieszczędził wszelkich starań aby mnie z czasem wykształcić na znakomitego wojskowego. W końcu szóstego roku mego pobytu, Pani de Belièvre nagle umarła, mąż jej opuścił Flandryę i przeniósł się do Paryża, mnie zaś odwołano do rodzicielskiego domu.  Po nieznośnej podróży z powodu spóźnionej pory, we dwie godzin po zachodzie słońca przybyłem do zamku, gdzie zastałem wszystkich mieszkańców zebranych koło wielkiego komina. Mój ojciec jakkolwiek uszczęśliwiony z mego przyjazdu, przecież bynajmniej nie objawił oznak radości, lękając się na szwank wystawić to co wy Hiszpanie nazywacie la gravedad; natomiast matka moja przyjęła mnie ze łzami. Teolog Innigo Velez przywitał mnie błogosławieństwem, szermierz zaś Garcias Hierro natychmiast podał mi floret. Wnet uderzyłem na niego i zadałem mu kilka pchnięć które dały obecnym niepospolite wyobrażenie o mojej zręczności. Mój ojciec zbyt był biegłym znawcą aby w tej chwili nie miał zastąpić dawnej oziębłości najżywszym rozczuleniem.  Zastawiono wieczerzę i wszyscy wesoło zasiedli do stołu. Po wieczerzy znowu przysunięto się do komina i mój ojciec rzekł do teologa: «Przewielebny Don Innigo, uczyń mi tę przyjemność, przynieś wielką księgę z cudownemi historyami i przeczytaj nam którą.» Teolog poszedł do swego pokoju i wkrótce wrócił z ogromnym foliałem oprawionym w biały pargamin który pożółkniał już od starości. Otworzył księgę na chybił-trafił i zaczął czytać w te słowa:

HISTORYA TRIWULDA Z RAWENNY.