Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Piotr Marczyński – niczym pod mikroskopem – obserwuje nie zawsze widoczne gołym okiem zjawiska we współczesnej służbie zdrowia.
Tym razem ostre jak skalpel pióro autora Obchodu dosięga repów, czyli przedstawicieli firm farmaceutycznych, zajmujących się prezentacją ich produktów i skłanianiem lekarzy, żeby przepisywali je pacjentom. Wyrachowanych, bezwzględnych i cynicznych, wytrenowanych w manipulacji i… asertywności.
Ćwiczenie czyni mistrza.
A wyćwiczony rep potrafi kusić… dobrym laptopem, zagranicznym sympozjum, ekskluzywnym wyjazdem.
Lecz sam też jest kuszony: wysokimi zarobkami, służbowym samochodem, szkoleniami w atrakcyjnych miejscach.
Tu rządzi pieniądz. I interes.
Nie, nie pacjenta. FIRMY. I lekarzy „piszących leki”.
Jak potoczy się historia pewnej siebie, atrakcyjnej Domi, która – zdając do liceum – wiedziała, że chce być weterynarzem. Weterynarzem, nie repem (repów zresztą wtedy jeszcze w Polsce nie było). Jaka ścieżka doprowadzi Gośkę, rehabilitantkę, do FIRMY? Jak odnajdzie się w niej trochę naiwny Piotr? Czy FIRMA to wymarzone miejsce dla pozbawionego skrupułów, pyszałkowatego Marcina? A może jedyna szansa dla młodego, zdolnego lekarza?
O korupcji wśród lekarzy i bananowym życiu przedstawicieli firm farmaceutycznych krążą legendy. Ile w nich prawdy?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 334
Alce, Leonowi, Maćkowi i Leszkowi – aby niezależnie od zmieniającej się koniunktury umieli dokonywać w życiu właściwych wyborów.
Tradycyjny niedzielny obiad: rosół, pieczona kaczka z jabłkami, tłuczone ziemniaki i sałata ze śmietaną. Popisowe dania mamy. Po codziennych szarych szkolnych obiadkach, jedzonych przez każdego z osobna (rodzice w szkołach, gdzie uczą: mama w liceum, tata w samochodówce, ja w swojej szkole), w każdą niedzielę od rana rozchodził się po domu zapach święta. Najpierw nieśmiało wychylał się z kuchni, by dojść przez korytarz do dużego pokoju, a później – mimo zamkniętych drzwi – sączyć się powoli do mojego pokoju. Łechtał łagodnie nozdrza Sabci, śpiącej na poduszce na łóżku, i dekoncentrował kota, łapiącego na szybie ospałe jesienią muchy.
Jak zwykle nakrywam do stołu. Niedzielny obiad to jedyna okazja, by pobyć razem, porozmawiać. Zazwyczaj przez cały dzień mijamy się w biegu, z kolei wieczorami ja zaszywam się w swoim pokoju i słucham muzyki, a starzy, zatopieni w fotelach, rutynowo sprawdzają klasówki.
Dom ożywa, gdy mniej więcej co pół roku przyjeżdża z Niemiec siostra. No i w niedziele. Rodzice siedzą wtedy przy stole obok siebie, naprzeciw nich ja i puste krzesło – miejsce Marty. Ze stojącej na środku stołu wazy unosi się para z gorącego rosołu. Sięgam głęboko chochelką, napełniam talerze rodziców, potem swój. Siadam.
– Musimy porozmawiać o wyborze liceum – mówi ojciec. – Najwyższy czas.
– Już wybrałam. W grę wchodzi tylko Batory!
– Ale dlaczego? – pyta mama.
– Bo jest najlepszy i już. Nie ma o czym dyskutować.
– Nie wiem dlaczego, ale nie lubię tej szkoły – mówi tata.
– Nie szkodzi. To ja mam tam chodzić, a nie wy.
– Nie jesteś zbyt miła – odpowiada.
– Przepraszam.
Wstaję i podchodzę do niego, by się przytulić. Nie chcę mu robić przykrości, ale musi zrozumieć, że to mój wybór.
– W Kołłątaju mam koleżankę, jest dyrektorką – rzuca mama.
– Nie chcę po znajomości – oświadczam.
– Nie musisz po znajomości, przecież zdasz egzamin – próbuje załagodzić tatuś.
– I będzie ci relacjonować codziennie, co robiłam w szkole? – drążę temat.
– Dlaczego ma mi relacjonować? – broni się mama. – A gdzie idzie Kownacka?
– A co mnie obchodzi Kownacka! Niech idzie, gdzie chce – odpowiadam. – Pewnie też do Batorego – dodaję po chwili.
– W Batorym w klasie biologiczno-chemicznej nie ma niemieckiego – mówi jakby od niechcenia tata.
– I co z tego? Angielski też mi się przyda na weterynarii.
– Ty znowu z tą weterynarią? – atakuje mama.
– To jest moje życie i mój wybór!
– Dobrze, już dobrze – uspokaja tata. – Zrobisz, jak zechcesz, ale zrozum, martwimy się o ciebie.
– Jest tyle dobrych szkół, do których miałabyś bliżej – argumentuje mama.
– Będziesz musiała dojeżdżać – mówi tata.
– Dam sobie radę – odpowiadam.
– Ale dlaczego tak się, córeczko, uparłaś przy tym Batorym?
– Jest po prostu najlepszy, a ja muszę dostać się na weterynarię.
Zbieram głębokie talerze, odnoszę do kuchni.
Po otwarciu piekarnika delikatny, drażniący nozdrza zapach przyrumienionej kaczej skórki, złamany aromatem prażonych z majerankiem antonówek, zapiera dech w piersiach. Odlewam ziemniaki, ugniatam tłuczkiem, dodając masło, posypuję drobno posiekanym koprem. Podaję do stołu. Rozmowa zamiera.
Pax romanum.
Rodzice w skupieniu przyglądają się, z jaką precyzją dzielę kaczkę na porcje i rozkładam na talerze.
– Świetnie ci to wychodzi – mówi tata. – Już widzę, że będziesz doskonałym weterynarzem i zwierzęcym chirurgiem.
– No wiesz? To naprawdę oburzające. Przecież to tylko martwa upieczona kaczka. Ja będę lekarzem weterynarii, a nie kuchtą!
– Ale gdybyś nauczyła się chociaż smażyć jajecznicę, toby ci na pewno korona z głowy nie spadła – mówi z przekąsem mama.
*
DRRRRRRRRRRRRRRRR… Patrzę na dzwoniący budzik. Za kwadrans siódma. Zrywam się. Dziś pierwszy dzień w nowej szkole. Jak co rano biorę prysznic i myję głowę – to już rytuał, bez tego nie ruszam się z domu. Suszę, stroszę pióra, robię delikatny make up i wychodzę z łazienki. Miseczka płatków na mleku i już jestem w drzwiach.
– Cześć! – wołam i nie czekając na odpowiedź, zbiegam ze schodów. Na przystanek docieram równo z autobusem E1. Kierowca zagapił się na mnie (skąd ja to znam?) – wykorzystuję tę chwilę, by spokojnie zająć miejsce. Dziesięć minut później autobus dojeżdża do placu Na Rozdrożu. Przeskakuję w 182, jeden przystanek i już jestem na miejscu. Włączam się w tłum zmierzający do szkoły. Gdy mijamy bramę, jest za dziesięć ósma. Rozglądam się uważnie. Kownackiej nie widać. Faceci jak faceci. Bez rewelacji.
Z dziewczyn, które widziałam dotychczas, jestem najwyższa. I niewątpliwie mam najdłuższe nogi. Przechodzące obok dziewczyny taksują mnie niechętnym wzrokiem, wyrażając tym samym uznanie.
Żadna z tych nisko skanalizowanych kujonic nie będzie stanowić konkurencji.
Nagle z piskiem opon w bramę wjeżdża maluch. Zatrzymuje się gwałtownie, niemal wpadając na barierkę. Widzę zamieszanie wśród śpieszących do drzwi szkoły dziewcząt. Już po chwili tworzą wianuszek wokół blondyna, który wysiadł z samochodu. Mimowolnie gapię się na niego. Jest wysoki, przystojny, dobrze umięśniony. Klasa facet, myślę. Widzę, że patrzy na mnie. Odwracam wzrok. Jeszcze sobie nie wiadomo co pomyśli!
Słyszę westchnienia otaczających go dziewczyn. Wymownie wzruszam ramionami.
Muszę go wyrwać, postanawiam. Choćby po to, by pokazać, kto tu będzie rządzić przez najbliższe cztery lata. Szmer nasila się. Kątem oka dostrzegam, że idzie w moją stronę. Tłumek nieszczęśnic za nim. Jakby od niechcenia wysuwam nogę. To zawsze robi wrażenie. Widzę, że wszyscy na mnie patrzą. On też gapi się jak sroka w gnat. Podciągam nieco spódnicę i ruszam w stronę wejścia do szkoły. Dogania mnie, zabiega mi drogę. Jestem w centrum uwagi (Nic nowego, myślę).
– Cześć, jestem Artek! – przedstawia się, wyciągając rękę. – Jesteś nowa?
– I co z tego? – Patrzę wymownie na zegarek. – Nie mam czasu, zaraz dzwonek.
Tłum głupich panienek wokół niemal zasłania słońce. Przyszłe męczennice nieudanych związków żałośnie starają się zwrócić na siebie uwagę.
– Możemy się spotkać po lekcjach? – pyta ON.
Wianuszek dziewczyn ciężko dyszy. Gdyby mogły, zżarłyby mnie żywcem. Każda z nich dałaby się posiekać, żeby być na moim miejscu. Żeby to jej zaproponował randkę.
– Zastanowię się – rzucam, nie odwracając głowy. – Czekaj tu na mnie po szkole, to ci powiem.
Wchodzę do budynku. Idę do szatni, przebieram się i równo z dzwonkiem wchodzę do klasy. Po chwili zapominam o porannym spotkaniu. Przede mną cztery lata przygotowań do studiów.
Gdy wychodzę po lekcjach, ON czeka, oparty o swój samochód. Wokół tłumnie koczują te same głupie cipcie. Dam im kolejną lekcję, myślę.
– To co, możemy się umówić? – pyta niepewnym głosem. Najwyraźniej nie jest przyzwyczajony do trudności w kontaktach z kobietą.
– OK, odwieź mnie do domu – odpowiadam głośno. – Tylko nie licz na nic więcej, bo nie mam czasu na głupoty.
Czekam, aż otworzy mi drzwi malucha. Wsiadam.
Odjeżdżamy wśród westchnień zazdrości i żalu.
*
Drugi etap olimpiady biologicznej. Po zajęciu pierwszego miejsca w etapie szkolnym, teraz mam eliminacje wojewódzkie. Czekam przed blokiem. Spóźnia się już dwie minuty. Rozglądam się nerwowo. Czerwony maluch pędzi uliczką osiedlową i zatrzymuje się z piskiem opon tuż obok mnie. Z fotela kierowcy podnosi się zadyszany Artek. Wygląda, jakby tu przybiegł, a nie przyjechał samochodem.
– Przepraszam za spóźnienie, ale był wypadek na Sobieskiego.
Wsiadam, zatrzaskuję drzwi.
– Jedźmy już, bo się spóźnię.
– Spoko, zdążymy. – Rusza.
Wchodzę. W sali gimnastycznej stoi kilkadziesiąt stolików ustawionych w kilkanaście rzędów. Przy każdym krzesło. Mniej więcej połowa jest już zajęta. Kilka krzeseł przy drabinkach zajmuje komisja, składająca się z kilku podtatusiałych panów. Podchodzę do nich.
– Poproszę legitymację – mówi łysy jegomość z brzuszkiem.
Schylam się do torby, czując na tyłku jego spojrzenie. Stary satyr, myślę, podając mu legitymację.
– Proszę usiąść przy tamtym stoliku. – Wskazuje mi miejsce.
Kręcąc biodrami, przechodzę przez całą salę do przydzielonego mi stolika. Czuję jego lubieżne spojrzenie. Staję, schylam się, aby wyjąć długopis z położonej na podłodze torby. Wiem, że cała komisja mi się przygląda. Pozwalam im przez chwilę popatrzeć na moje majtki. Parszywe zboki! Żałuję, że nie włożyłam koronkowych majtek, ale Artek wścieka się, gdy je noszę do minispódniczki. Prawdę mówiąc, bardzo lubię, jak jest taki zazdrosny. Opowiem mu o tych satyrach, postanawiam.
Przede mną pojawia się kartka z pytaniami. OK, dam radę!
*
Wyglądam przez okno. Czeka jak zwykle w samochodzie. Mama nie lubi, gdy Artek do mnie przychodzi. Tata patrzy pobłażliwie na to, że się z nim spotykam, ale mama uważa, że to nie jest facet dla mnie.
– Tylko popatrz na niego – mówi. – Te baczki jak u syna dozorcy.
– Masz coś do syna dozorcy? – pytam zaczepnie.
– Nie – odpowiada. – Ale to hołota. Kim są właściwie jego rodzice?
– A co to ma za znaczenie? To on mi się podoba, a nie jego starzy. Poza tym to zamożni ludzie, mają budkę z kurczakami na Bazarze Różyckiego.
– O Boże! Z kim ty się zadajesz? Masz tu na wszelki wypadek, gdyby ci coś głupiego przyszło do głowy. – Wtyka mi coś w rękę. – I idź już! Bo się rozmyślę! – Niemal wypycha mnie za drzwi.
Wsiadam do windy.
– Dzień dobry – mówię.
Mama Sławki, mieszkająca nad nami, nie odpowiada. Wyraźnie skonsternowana gapi się na moją rękę. Spoglądam w dół. Pięknie, kurwa, pięknie. Ściskam w dłoni dane mi przez mamę opakowanie Patentex oval. Szybko chowam rękę do kieszeni.
– Ty? Ten… tego? – zaczyna się jąkać.
– Mama pani wszystko wytłumaczy. Muszę lecieć!
Czerwona ze wstydu wypadam z windy. Wybiegam przed blok.
– Cześć!!! – woła Artek.
Z bloku wychodzi mama Sławki, oglądam się na nią. Dziwnie na mnie patrzy. Udaję, że tego nie widzę.
– Cześć!! – drze się Artur.
Co za palant, myślę. Udaję, że to nie do mnie. Przyspieszam kroku.
– Domi!!! – krzyczy. – Nie widzisz mnie?!!!
Co za kretyn!
– O, cześć! Co tu robisz? – Udaję zaskoczoną.
– Jak to? – dziwi się. – Czekam na ciebie. – Usiłuje mnie objąć.
Wyrywam się.
– Nie teraz! Nie tutaj! – syczę.
Odskakuje jak oparzony.
– Co się stało? – pyta.
– Nic! – odpowiadam zła. – Palant jesteś.
Mija nas mama Sławki. Ale numer, myślę.
Wzruszam ramionami i wsiadam do malucha od strony pasażera. Artek nadęty jak żaba siada za kierownicę.
– Wiesz? – odzywam się po chwili. – Mama załatwiła całej naszej klasie miejsca na OHP-ie w Enerdówku. Pojedziesz? – pytam.
– Nie mogę – rzuca z pretensją. – Przecież wiesz, że mam wtedy pielgrzymkę oazy.
– Szkoda – mówię, ciesząc się w duchu, że chwilę od niego odpocznę. Od tych ciągłych scen, kontroli, obrażenia się i dąsów.
Na początku ta jego chorobliwa zazdrość bardzo mi pochlebiała, ale teraz coraz częściej mnie męczy. Z Kownacką – odkąd usłyszał, że jej zdaniem „czas na kogoś nowego” – mogę spotykać się tylko po kryjomu.
*
Ruszamy, „Najpierw powoli jak żółw, ociężale…” – przypomina mi się czytanie książeczek z tatą w dzieciństwie. To znaczy on czytał, a ja dopowiadałam zapamiętane wyrazy i pokazywałam palcem właściwe ilustracje. Stoimy z Kownacką w oknie przedziału i machamy. Oddalają się machające nam postacie rodziców i – oczywiście – Artura. Po chwili peron niknie w oddali, zamykamy okno, siadamy. Pośpieszny do Berlina pełen jest młodych ludzi. Większość tak jak my jedzie na obóz OHP. Przed nami cała noc.
– Szykuje się niezła balanga – mówię.
– Coś ty, kadra nie pozwoli – odpowiada.
Fizyk i matematyk jadą z nami w charakterze opiekunów.
– Nie po to zostawiłam jeden ogon na peronie, żeby się dać pilnować Bonickiemu i Pełce.
– Artur pewnie liczy, że wezmę na siebie rolę przyzwoitki – śmieje się Kownacka.
I pewnie weźmiesz, mówię do siebie w myślach. Z tą Kownacką to też niezła historia. Poznałam ją w trzeciej klasie podstawówki, kiedy przyszła do naszej szkoły. Od początku była inna – może dlatego, że pięć lat spędziła z rodzicami w Nigerii – i od razu przykleiła się do mnie jak rzep do psiego ogona. Nie to, żebym jej nie lubiła. To znaczy na początku wkurzała mnie okropnie. Może dlatego, że jako jedyna ze znanych mi dziewczyn była ode mnie wyższa. I jakaś taka pokrakowata. Nigdy nie miała chłopaka. Niby nic jej nie brakuje, ale jakoś nikt się nią nie zainteresował. Prosiłam Artka, żeby namówił któregoś ze swoich kumpli z klasy sportowej na randkę z Agatą, ale mnie wyśmiał.
– Coś ty? – zdziwił się. – Z tym pasztetem?
– Przecież ona wcale nie jest brzydka – broniłam jej. – Wysoka, ma długie nogi, ładne włosy.
– Mnie się nie podoba – skwitował.
Nasza grupa liczy dwadzieścia osób plus dwóch opiekunów. Zajmujemy trzy przedziały. Dziewczyn jest sześć. Podzieliłyśmy między siebie kuszetki w jednym z nich. Beata ściąga plecak z górnej półki.
– Zobaczcie, czy nikt nie idzie – mówi i wyjmuje butelkę wina.
– Czysto. – odpowiadam, wystawiając głowę przez drzwi przedziału.
Sięgamy do bagażu po kubeczki. Beata polewa, pijemy.
– Za fajnych facetów! – wznosimy toast.
OHP zajmuje nasz i dwa sąsiednie wagony. Jedzie z nami młodzież z całej Polski. Już za Poznaniem tworzymy zgraną paczkę. Jej trzon to ja, Gośka, Piotrek i – jak zwykle na przyczepkę – Kownacka.
Granica. Wjeżdżamy do Niemiec. Już świt, ale za oknami nie ma nic ciekawego. Wysiadamy na dworcu w Berlinie. Czekają na nas autokary. Moja znajomość niemieckiego jakby wyparowała. Z trudem odcyfrowuję niektóre napisy, z dobiegających do mnie rozmów nie rozumiem natomiast niczego.
Jedziemy do jakiejś małej miejscowości pod Poczdamem, będziemy podobno zakwaterowani w miejscowej szkole. Od jutra zaczynamy pracę przy zbiorze jabłek.
– Myślałam, że będziemy zbierać truskawki – mówi z żalem w głosie Beata. – I że wreszcie najem się ich do syta.
– Coś ty, głupia! – mówi Gośka. – Truskawki zbiera się w czerwcu, nie w sierpniu. Ciesz się, że mamy pracę przy jabłkach, nienawidzę truskawek…
– Dlaczego? – pytam zdziwiona, że ktoś może ich nie lubić (zwłaszcza z cukrem i śmietaną).
– Dlaczego? – powtarza. – Dlatego że moi starzy mają ich pół hektara i dlatego, że zbiera się je na kolanach!
Wzruszam ramionami. Co za problem. U babci w ogródku zawsze się tak zbiera, a potem całą salaterkę posypanych cukrem podaje się na deser, i jeszcze słodką śmietankę w osobnym dzbanuszku…
Gośka widzi moją pełną sceptycyzmu minę.
– Od dzieciństwa co roku, jak tylko skończy się szkoła, muszę pomagać przy zbiorze truskawek – mówi cicho, jakby to był wstyd. – A później pilnować brata podczas żniw. W tym roku mi odpuścili. Mama obiecała, że jeśli dostanę świadectwo z czerwonym paskiem, to mnie puszczą na ten obóz.
*
Siedzimy przy ognisku, dyskretnie pociągamy piwo z butelek. Jest super. Po tygodniu pracy w sadzie zorganizowali nam imprezę integracyjną z miejscową młodzieżą. A jutro jedziemy do Poczdamu, zwiedzać i na zakupy. Cały tydzień, napełniając kolejne kosze jabłkami, ustalałyśmy z Agatą Kownacką i Gośką, co sobie kupimy. A więc przede wszystkim buty (oczywiście salamandry), bieliznę…
Rozglądam się za Piotrkiem. Chłopaki napalili się na zawarcie bliższej znajomości z Niemkami. Odkąd ktoś puścił famę, że są łatwe i chętne, o niczym innym nie rozmawiają. Do wyrzygania. Pewnie do nich dołączył, myślę. Tymczasem dosiada się do nas profesor Bonicki. Dyskretnie posuwam butelkę z piwem głębiej w trawę.
– Co tam macie, dziewczyny? – mówi podejrzanie radosnym głosem. – Fajna imprezka, co?
– Bardzo fajna, panie psorze – odpowiadamy.
Sadowi się między mną a Kownacką, wyraźnie niezadowoloną z tego rozdzielenia ze mną.
– To co? Po piwku? – pyta, wyjmując z siatki naręcze butelek. Sprawia wrażenie, jakby już kilka wypił.
– Ależ, panie profesorze – mówi oburzona Agata.
Ale hipokrytka, myślę, a mówię:
– My nie pijemy alkoholu, panie profesorze!
– Nie jesteśmy w szkole – odpowiada. – I w ogóle mówcie mi Wojtek. Są wakacje, no nie?
Widzę kątem oka, że Kownacka wstaje i niknie w mroku.
– Masz! – Bonicki podaje mi otwartą butelkę pilznera. – Przecież widziałem, że lubisz.
Biorę piwo, skoro i tak widział… Wkładam szyjkę do ust, odchylam głowę, pycha! Widzę, że mi się przygląda, po chwili też pije.
– Fajnie, co? Może potem skoczymy na dyskotekę? – pyta.
Zgłupiał? – myślę. Gdzie? Ja? Z takim starcem?
Wyraźnie źle odczytał moją reakcję, bo przysuwa się do mnie i mówi cicho:
– Jak pójdą spać, to wymkniemy się cichutko, a potem zapraszam cię na kolację.
– Dziękuję – bąkam.
– Jestem od ciebie niewiele starszy – szepcze. – Wiesz, ile mam lat?
Czuję jego rękę na kolanie. Czyżby się do mnie dowalał? Rozglądam się nerwowo wokół. Jak na złość wszyscy zniknęli. Agaty – gdy jest potrzebna – jak zwykle nie ma, a normalnie to nie można się od niej odczepić. Piotrek napalił się na enerdówy. Gośkę też gdzieś wcięło.
– Trzydzieści – rzucam na odczepnego.
– Pochlebiasz mi – śmieje się. – Trzydzieści pięć, najlepsza różnica wieku.
Chyba do sprawowania opieki w domu starców, myślę. Czuję, że jego dłoń posuwa się coraz wyżej, nie poprzestając na udzie.
– Musisz poznać prawdziwego faceta. Widzę cię ciągle z tym pryszczatym wypłoszem, to nie dla ciebie, ty musisz mieć prawdziwego mężczyznę.
Nie wiem, co mam robić, nikogo nie ma. Staram się odsunąć od niego.
– Co, niewygodnie? – pyta. – Twardo na ziemi? – Wpycha mi łapę pod tyłek.
– Panie profesorze, ja tak nie chcę – mówię.
– Dobrze, to chodźmy do mnie – szepcze, dysząc.
Wstaje, bierze mnie za rękę, podnosi, obejmuje, przyciąga do siebie. Jego twardy penis uwiera mnie w udo. Czuję obrzydliwie lepkie pocałunki na mojej szyi. Wzdrygam się z obrzydzenia, odpycham go i rozglądam się rozpaczliwie.
Są! Kownacka prowadzi Piotrka. Idą szybko w naszą stronę. Dzięki Bogu, myślę, kochana Kownacka, chyba domyśliła się, co jest grane. Bonicki też ich chyba zauważa, bo jego ucisk rozluźnia się.
– Cześć, Domi, idziemy! – krzyczą.
– Super. – Oddycham z ulgą. – Już lecę!
Czuję, że mnie puszcza.
– Pamiętaj, że w tym roku masz maturę – słyszę szept.
Biegnę do nich.
– Chodźmy!
– Dokąd? – pyta Piotrek. – Czego on chciał od ciebie?
– Gdziekolwiek, byle daleko od tego zboczeńca – mówię. – Jeszcze chwila, a by mnie tu zerżnął przy ognisku.
Piotrek mnie obejmuje, wtulam twarz w jego ramię. I czuję się pewnie, bezpiecznie. Jak z tatą, myślę, i jak nigdy nie czułam się przy Arturze. Kownacka, jak każdy ogon, wlecze się za nami, tyle że nie merda.
Idziemy do pokoju chłopaków. Nikogo nie ma – wiadomo, enerdówki. Na szczęście mamy jeszcze u nas kilka piw, Agata oferuje się po nie skoczyć. My zostajemy. Czuję się coraz lepiej w jego towarzystwie, jest mi ciepło i błogo. Jemu chyba też jest ze mną dobrze. Gdy po półgodzinie wpadają z piwem Kownacka i Gośka, czuję, że Artur nie byłby ze mnie dumny. Ja, o dziwo, jestem i niczego nie żałuję.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
Książka ta jest powieścią. Opowiedziana historia nie zdarzyła się naprawdę, a jeśli się nawet zdarzyła, to w powieści została ubarwiona – i niech pozostanie tak, jak napisałem. Co za tym idzie, wszystkie postacie występujące na stronach tej książki są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do rzeczywistych wydarzeń – przypadkowe. Niemniej każdego, kto poczułby się przeze mnie urażony, z góry przepraszam.
Projekt okładki Vavoq (Wojciech Wawoczny)
Zdjęcie wykorzystane na okładce © Shutterstock/ra2studio
RedakcjaDorota Koman
KorektaElżbieta Morawska, Dorota Wojciechowska
Skład i łamanieAkant
Tekst © Copyright by Piotr Marczyński, Warszawa 2019 © Copyright for this edition by Melanż, Warszawa 2019
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek elektronicznej, mechanicznej, fotograficznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody posiadacza praw.
ISBN 978-83-64378-83-6
Warszawa 2019 Wydanie I
Melanż ul. Rajskich Ptaków 50, 02-816 Warszawa +48 602 293 363 [email protected] www.melanz.com.pl
Skład wersji elektronicznej [email protected]