Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lamus osobliwości, smak dawnych tajemni.
Mistrz opowiadań w najlepszej formie.
Świetna reputacja tekstów Andrzeja Pilipiuka zawsze wyprzedza kolejne zbiory. Żyje własnym życiem, tworzy legendę i przysparza rzesze wiernych czytelników.
Każde opowiadanie jest okruchem życia wyciągniętym z czeluści przeszłości.
Doktor Skórzewski na sentymentalnej wyprawie do Bergen, która nieoczekiwanie zmienia się w najtrudniejszą walkę w życiu.
Robert Storm na tropie cyrku zagubionego w zawierusze kampanii wrześniowej i cygańskiego kościółka, który zawsze nakarmi głodnych.
Ponadto stare ikony, przerażający mieszkaniec szklanej kuli i szachownica z dawnych wieków, której tajemnica doprowadzi do nieoczekiwanego spotkania.
Taki zbiorek to prawdziwie łakomy kąsek dla badaczy niesamowitości.
Kto tego jeszcze nie próbował, może zacząć już teraz.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 395
Czarny dym z dwu kominów bił wysoko w niebo i dopiero tam rozwiewał się na boki. Parostatek sunął przez fiord, nic sobie nie robiąc z krótkiej, ostrej fali. Wiało. Doktor Paweł Skórzewski oparł się plecami o ścianę nadbudówki i postawił kołnierz. Tu, na zachodzie, fiordy nie były szczególnie głębokie, za to rozlewały się szeroko. To po lewej, to po prawej co i rusz pojawiały się łąki, schodzące ku wodzie. Z pokładu statku doktor widział wyraźnie niewielkie farmy, stada białych owiec i łodzie przycumowane do nabrzeży lub wyciągnięte na ląd. Minęli niewielki kościółek z długim pomostem, wychodzącym w morze.
Można sobie mieszkać, pomyślał lekarz. Ale jesienią czy zimą, gdy trzeba w niedzielę popłynąć łódką na mszę albo odstawić dzieci do szkoły na drugi brzeg, życie w tej sielankowej okolicy nagle okazuje się bardzo ciężkie...
Spojrzał w ciemne wody fiordu i wzdrygnął się mimowolnie. Z tego, co czytał, w tym miejscu głębokość zatoki sięgała kilkuset arszynów. Oderwał wzrok i spojrzał dla odmiany na góry, piętrzące się przed nim. Skały poznaczone były tu i ówdzie połaciami krzewów i rachitycznych drzewek. Od szczytów wiało chłodem, a może tylko tak mu się wydawało.
W walizce stojącej na deskach pokładu spoczywał list od doktora Hansena. Skórzewski nie musiał go wyciągać, przez ostatnie tygodnie przeczytał go tyle razy, że treść wryła mu się w pamięć co do literki. Pisywali do siebie od lat, od tamtej zimy, gdy się poznali. Przesyłali sobie ukłony przez wspólnych znajomych. Kilka razy spotykali się na zjazdach i sympozjach naukowych. Ale mimo ponawianych zaproszeń Polak nie był w stanie zmusić się do ponownych odwiedzin w Bergen. Aż przyszedł list naprawdę alarmujący. Na tyle alarmujący, by czym prędzej jechać do Murmańska i tam łapać statek płynący do Anglii wzdłuż wybrzeża Norwegii.
Nie odwiedzałem tego miasta, gdy panował spokój, pomyślał lekarz, patrząc na białe magazyny i budynki portowe coraz gęściej zdobiące brzegi. Teraz, gdy sytuacja ulega dramatycznemu pogorszeniu, lecę jak ćma do płomienia...
W sierpniu w Bergen miał się odbyć Drugi Światowy Kongres Leprologiczny. Najsłynniejsi lekarze z całego świata przybywali osobiście lub delegowali najbardziej zaufanych współpracowników. Armauer Hansen, odkrywca bakterii trądu i człowiek, który poważnie ograniczył rozmiary epidemii tej choroby w Norwegii, miał pełnić funkcję gospodarza zjazdu. Szykowało się wielkie medyczne święto, a zarazem miało to być spotkanie robocze. Obok wygłaszania referatów planowano omawiać dalszą koordynację wysiłków na rzecz ograniczenia zasięgu strasznej choroby. Tymczasem z listu wynikało, że doktor się boi...
Skórzewski zacisnął szczęki. Znał ten rodzaj strachu aż za dobrze. Bergen... Tu po raz pierwszy ujrzał manifestację sił, które od tamtej pory zdawały się mu towarzyszyć przez całe życie. Tu się wszystko zaczęło, tu doznał pierwszego dotknięcia nienazwanego... Wtedy wygrali, ale wspomnienie było na tyle przykre, że nie chciał tu wracać. Przez trzydzieści dwa lata udawało mu się omijać Norwegię. Ale w końcu...
– Kobyłka u płotu – westchnął, zaciskając mocniej dłonie na lasce.
Mijali niewielką zatokę, która otworzyła się po lewej. Zaskoczony doktor przez chwilę obserwował kompletnie surrealistyczny obrazek – tramwaj jadący u stóp urwiska, niemal brzegiem morza. Zza cypla wyłaniały się już mury zamku. Przed jego oczami przesuwały się kilkupiętrowe magazyny, obite malowaną na biało drewnianą klepką.
– Trochę się tu zmieniło pod moją nieobecność... – mruknął w zadumie. – A zarazem pewne rzeczy chyba pozostały takie same... No i jest lato.
Statek wykonał niewielką korektę kursu, wpływając w głąb zatoki Vågen. Zamek był niegdyś siedzibą władców Norwegii, potem duńskich namiestników. Lekarz patrzył na grube mury wzniesione z szarych głazów, spiętrzone ziemne szańce, najeżone szarymi lufami dział. Nad twierdzą dumnie łopotała norweska flaga. Niepodległość...
Skrzywił się duchu. Pamiętał wydarzenia sprzed zaledwie kilku lat. Proklamacja w Norwegii, zaciąg do ochotniczej armii... Stanęli naprzeciw siebie: po jednej stronie osiem tysięcy skrzykniętych pospiesznie wieśniaków, uzbrojonych we flinty, a po drugiej licząca sześćdziesiąt tysięcy ludzi, świetnie wyposażona szwedzka armia. Nacisk dyplomacji carskiej na rząd w Szwecji był zapewne czynnikiem decydującym, by zaniechano rozlewu krwi i przyznano Norwegom wolność...
– Wolność dla Bułgarii, wolność dla Norwegii, a Polacy na zawsze pod butem – mruknął lekarz poirytowany. – Carowie dają różnym ludom hojne podarki, pod warunkiem oczywiście, że dają nie ze swego...
Poczuł zazdrość i irytację, jakby flaga wolnej Norwegii wywieszona została specjalnie po to, by sprawić mu przykrość.
Minęli stare drewniane kupieckie domy Gamle Bryggen. Część dzielnicy już wyburzono, stawiając na tym miejscu ciężkie murowańce, ale dwie trzecie drewnianej zabudowy nadal przeglądało się w wodach zatoki Vågen. Pamiętał labirynty drewnianych uliczek i pasaży. Pamiętał aż za dobrze spotkanie z Dziadkiem Trądem...
Wtedy była zima. Wszystko wyglądało inaczej. Ciemności, mróz, krótki polarny dzień. Długie, ponure wieczory. Dziadek Trąd... Demon? Duch zarazy? Kim lub czym była ta istota? W każdym razie zdołali go zabić i spalić.
Wykończyliśmy go, powiedział sobie twardo. Od trzydziestu dwóch lat panujemy nad epidemią, a ta straszliwa zaraza jest w stałym odwrocie. Tu, w Norwegii nadal stanowi problem, ale liczba nowych zachorowań spada z roku na rok.
Mijały ich inne okręty, większe i mniejsze. Ruch w porcie był znaczny. Przy nabrzeżu, uwiązane do nasmołowanych pali, cumowały dziesiątki niedużych łodzi rybackich. Krzyczały mewy. Pachniało surową rybą, wędzoną rybą, zepsutą rybą... Ale wszystko dusiła woń smoły, dziegciu, a także rozgrzanych smarów i czadu z kominów parostatków. Ulicą biegnącą wzdłuż magazynów przejechał samochód, a zaraz za nim spalinowy omnibus.
Wszystko płynie, wszystko ewoluuje, pomyślał lekarz. Miasta, domy, ludzie. Tylko te góry trwają niezmienione. Dwudziesty wiek, kto by pomyślał? Wiek nieokiełznanego postępu... Zagryzł wargi.
Przed oczy wracały niechciane obrazy z wojny mandżurskiej... Szarpane rany, zadawane przez szrapnele i odłamki japońskich granatów. Okrywające się parą karabiny maszynowe, siekące bez litości rosyjską piechotę. Desperacka obrona chutoru Jawyne, kilkunastu kozaków całą noc odpierających ataki niemal dwu setek ninja. Ojciec Konon, mnich-sanitariusz, potężny, silny jak niedźwiedź, bez cienia strachu na twarzy wynoszący rannych z najgorszego piekła bitwy.
By odegnać złe myśli, ponownie skierował wzrok na góry otaczające zatokę.
Poczuł nieprzyjemny dreszcz. Nagle odechciało mu się schodzić na ląd. Okręt dobił wreszcie do przystani. Majtkowie rzucili cumy. Skórzewski schylił się, podniósł walizkę i z pewnym wahaniem zszedł po trapie.
Otoczył go tłum tragarzy oferujących swoje usługi, ale zbył ich uprzejmie. Walizka była lekka, a skrzynia z książkami pozostawiona w ładowni i tak musiała przejść kontrolę celną. Przez chwilę zastanawiał się, czy nie wziąć dorożki, wreszcie zdecydował się iść pieszo. Odruchowo zaczął liczyć kroki, ale zaraz tego poniechał.
Powędrował przez miasto znajomą trasą. Bergen dorobiło się nowego, większego i nowocześniejszego szpitala-leprozorium, ale doktor Hansen nadal rezydował w starym, przy ulicy Króla Oskara. Dawny szpital jakiś czas temu przemianowano na jednostkę doświadczalną. Zarząd umieszczał tam zarówno pacjentów, którzy jakoś tam rokowali, jak i tych, na których postawiono już definitywnie krzyżyk. Hansen nieustannie badał trąd i ciągle bezskutecznie szukał nowych metod terapii. Nie brakowało mu ochotników do testowania nowych leków.
Skórzewski szedł niespiesznie, napięty jak struna. Ale nic się nie działo. Po niebie sunęły białe chmurki. Wokoło widział uśmiechniętych ludzi, białe elewacje nagrzane słońcem, czerwone róże pnące się po ścianach, soczystą zieleń na stoku góry, a nad nią szare skały skąpane w blasku. Ale nawet ten tchnący optymizmem widoczek wydawał mu się fałszywy...
Uliczka była brukowana. Niektóre domy wyburzono, na ich miejsce pojawiły się nowe, ale bez trudu rozpoznawał znajome zaułki. Znów zaczął liczyć kroki i znów przestał. Wreszcie wyrosła przed nim dobrze znana wieżyczka szpitalnego kościoła.
*
Przy bramie niegdyś stał posterunek żandarmerii. Teraz otworzył mu zwykły dozorca. Na pytanie o doktora Hansena wskazał budynki po prawej stronie dziedzińca.
– Doktor jest u siebie na mieszkaniu, ale pewnikiem leży w łóżku, był ostatnio trochę niezdrów.
Słabo mówił po niemiecku. Skórzewski podziękował i ruszył we wskazanym kierunku. Kilkoro pacjentów w różnym wieku siedziało na ławkach pośrodku dziedzińca. Na widok gościa wstali i ukłonili się, on też uprzejmie uchylił kapelusza. Choroba każdego dotknęła w inny sposób. Widział nietknięte twarze i oblicza przeżarte naroślami... sprawne dłonie obok zdeformowanych kikutów. Laski i kule stojące przy oparciu. Zacisnął zęby.
To da się wyleczyć, pomyślał. Trzeba tylko znaleźć sposób. Lek. Remedium... Coś, co zniszczy bakcyle. Dla nich wprawdzie i tak nie będzie już ratunku, pozostaną okaleczeni do końca życia, ale miliony innych unikną oszpecenia i przedwczesnej śmierci.
Pod rosnącym na środku dziedzińca drzewem leżało kilka martwych ptaków. Chorzy zdawali się nie zwracać na nie uwagi. Nikt nie sprzątnął padliny...
Hansen mieszkał w budynku naprzeciw szpitala. Doktor nacisnął klamkę i wszedł do sieni, a potem skierował się na lewo. Wyglądało na to, że od jego ostatniej wizyty niczego tu nie zmieniono. Zapukał do drzwi. Nikt nie odpowiedział, więc wszedł do wnętrza bez zaproszenia.
Uderzył go zapach potu i odczynników chemicznych, stara, znajoma woń choroby... Z sąsiedniego pokoju wyskoczył młody człowiek w białym kitlu, zapewne pielęgniarz.
– Doktor Paweł Skórzewski z Petersburga – przedstawił się lekarz. – Do doktora Armauera Gerharda Hansena.
– Doktor Hansen jest... eee... niedysponowany – powiedział pielęgniarz po niemiecku. – Naszykujemy panu pokój gościnny i myślę, że jutro...
– Prosić – dobiegło z pokoju.
Pielęgniarz bez słowa ustąpił z drogi. Gość odstawił walizkę i wszedł do pomieszczenia, które okazało się być sypialnią. Zasłony były zaciągnięte, więc w pokoju panował półmrok. Okna szczelnie zamknięto, choć na zewnątrz było bardzo ciepło. Doktor Hansen leżał w łóżku. Nakryty dwiema pikowanymi kołdrami, trząsł się jak w febrze. Po twarzy spływały mu grube krople potu. W kącikach zaczerwienionych oczu zebrała się żółta ropa. Długa, siwa broda była posklejana i skołtuniona.
Skórzewski zapamiętał go jako przystojnego mężczyznę w sile wieku, teraz miał przed sobą wyłysiałego, wyniszczonego przez życie starca.
Minęły trzydzieści dwa lata, przeszło mu przez myśl. Ale on wygląda, jakby upłynęło sześćdziesiąt...
Chory spojrzał półprzytomnie. Mrugnął kilka razy, by oczyścić pole widzenia, ale najwyraźniej rozpoznał gościa od razu. I widać było, że ucieszył go widok przyjaciela.
– Przyjechałeś – uśmiechnął się. – Nie spodziewałem się ciebie tak wcześnie... Myślałem, że za tydzień lub dwa dopiero. A to... niespodzianka. Tak, niespodzianka...
Składał niemieckie zdania z wyraźnym trudem. Dreszcze sprawiały, iż szczękał zębami.
– Trafiła się okazja, rosyjski okręt płynął z Petersburga przez Morze Białe do Murmańska, tam szczęśliwy traf sprawił, że złapałem kolejne połączenie. Pomyślałem, że pomogę przy przygotowaniach do konferencji. – Mając świadomość, że pielęgniarz wciąż stoi w drzwiach, Skórzewski wolał nie wspominać o treści listu, który otrzymał od Hansena.
– To dobrze... – wymamrotał chory i przymknął oczy. – Jutro omówimy... Tak, jutro... Jutro będzie czas na wszystko... I ja jutro już pewnie będę się czuł lepiej.
Oddech uspokoił się, chory zapadł w płytki sen. Skórzewski pochylił się nad łóżkiem. Odruchowo dotknął czoła Hansena i prawie cofnął rękę. Było rozpalone jak piec. Ujął dłoń. Nie musiał nawet liczyć pulsu. Tętno było bardzo szybkie.
– Stan jest bardzo ciężki – ocenił sucho. – Co mu się przytrafiło? – zapytał pielęgniarza.
– No, malaria – bąknął chłopak.
– Że niby co?! – Polak wytrzeszczył oczy. – Malaria w Norwegii!? Nad samym morzem?! Jakim cudem? Przecież tu nie ma błota, a komary trafiają się sporadycznie...
– Komary są z hodowli – wyjaśnił pielęgniarz. – Ich namnażanie jest bardzo proste, potrzebują słodkiej wody, odrobiny pożywienia i ciepła. Mamy w laboratorium dwa duże balony larw.
– Ale po co je hodujecie?
– Doktor Hansen, by być w dobrej formie na kongresie, postanowił poddać się uprzednio kuracji Wagnera-Jauregga.
Paweł ścisnął skronie. Coś mu to mówiło. Czytał o tym rok lub dwa lata temu. Artykuł? Nie, chyba tylko streszczenie zagranicznej publikacji na ten temat. Był taki szaleniec praktykujący w Baden...
– Proszę jaśniej! – polecił.
– To nowy pomysł na leczenie przewlekłych zakażeń bakteryjnych – odpowiedział prędko młodzieniec, wyraźnie przestraszony stanowczym tonem doktora. – Stosujemy go wedle metodyki doktora Juliusa Wagnera-Jauregga z Wiednia. Chorego zaraża się celowo malarią. Gdy pierwotniaki ją wywołujące namnażają się we krwi, następuje reakcja ciała, nagłe uderzenie gorączki. Temperatura z reguły przekracza czterdzieści stopni Celsjusza i utrzymuje się przez dwa lub trzy dni. Należy ją jedynie kontrolować i w razie nadmiernego wzrostu chłodzić ciało chorego okładami z lodu albo w wannie z zimną wodą. Po trzech dniach, gdy gorączka zaczyna spadać, podaje się chininę, żeby zlikwidować zarodźce malarii. Po kilku tygodniach, gdy chinina całkowicie wyeliminuje się z organizmu, kurację trzeba powtórzyć... Zazwyczaj zaraża się trzykrotnie.
Skórzewski milczał, wstrząśnięty. Teraz sobie przypominał. Słyszał o tej metodzie przed paru laty i już wówczas ogarnęła go zgroza.
– Podaliście mu jakieś leki?
– Tylko wodę i odrobinę soli, wypaca bardzo dużo...
Gość wypatrzył na stoliku termometr i stetoskop. Osłuchał nieprzytomnego. Zmierzył ciśnienie. Gorączka oscylowała nieco powyżej czterdziestu jeden stopni. Teoretycznie był jeszcze drobny margines bezpieczeństwa, ale to, co słyszał w słuchawce stetoskopu, nie brzmiało dobrze.
– Ryzyko jest zbyt duże – powiedział wreszcie. – Serce bardzo słabe. Poproszę okłady z lodu i podawaj chininę natychmiast, na moją odpowiedzialność. On tego nie przetrzyma! Trzeba niezwłocznie zbić gorączkę!
– Leczenie prowadzi doktor Lindenbrock! – zaprotestował pielęgniarz.
– Co znowu za doktor Lindenbrock? – burknął poirytowany Skórzewski.
– Laura von Lindenbrock, z Baden. Przyjechała dwa tygodnie temu z Berlina, również ma wystąpić na kongresie. Poszła teraz do miasta. Powinna już wrócić, ale...
Skórzewski przymknął oczy, przeszukując pamięć. Tak, kojarzył to nazwisko. Chyba spotkali się na którymś poprzednim kongresie? Taka blondynka w okularach, z ustami zaciśniętymi w gniewną kreskę.
– Do diabła z doktor von Lindenbrock! – warknął doktor Paweł. – Przejmuję ten przypadek. Proszę podać chininę. Jeśli jest lód, naszykować cztery termofory i zimne okłady. Rusz się, człowieku...
– Wolne żarty.
Skórzewski bez słowa wyciągnął z kieszeni rewolwer.
– Chinina, ścierwo! – syknął, odciągając kurek. – Jeśli doktor Hansen umrze, zastrzelę jak psa!
Pielęgniarz spojrzał w czarny otwór lufy, a następnie w oczy przybysza i najwyraźniej wyczytał w nich gotowy wyrok. Przełknął nerwowo ślinę.
– Tak jest – bąknął.
Nawet dość szybko się uwinął. Po kwadransie Hansen zawinięty był w mokre prześcieradła i obłożony lodem. Chinina zadziałała, gorączka powoli spadała. Skórzewski odłożył termometr, pokazujący już tylko trzydzieści dziewięć i pół stopnia, i dopiero teraz odetchnął z ulgą. Pielęgniarz z miną zbitego psa zaproponował, że zaparzy herbaty. Gość łaskawie wyraził zgodę. Chłopak wyszedł. Doktor rozsiadł się wygodnie w fotelu. Przejrzał gazety leżące na stoliku pod oknem, niestety, wszystkie były po norwesku. Zły i zdenerwowany popatrywał na zegarek.
– Gdzie to babsko się szlaja! – syknął po polsku. – Tak ryzykowna kuracja, a ona zostawia pacjenta.
Przeszedł się tam i z powrotem po pokoju. Znowu spojrzał przez okno. Zmierzył choremu gorączkę. Temperatura spadła do w miarę bezpiecznego poziomu trzydziestu dziewięciu stopni. Pielęgniarz przyniósł herbatę, a potem napoił nieprzytomnego wodą.
– Co za szaleństwo – prychnął Skórzewski. – A tak właściwie, gdzie podziewa się doktor Nilsen? Czemu to on nie kontrolował kurację?
– Doktor Nilsen pracuje w głównym kompleksie szpitala. Zresztą obecnie przebywa w usa – wyjaśnił pielęgniarz. – Tutaj zostaliśmy ja, doktor Hansen i jeszcze trzy osoby personelu. Ale niedawno wszystkie trzy odeszły. Więc jest nas dwóch i doktor von Lin...
– Już słyszałem o pani doktor – uciął Skórzewski. – Teraz chciałbym sobie z nią porozmawiać. A tak właściwie to co, u diabła, chcieliście tą metodą wyleczyć?!
– No... – jęknął pielęgniarz, strzelając spojrzeniem na boki.
– Tajemnica lekarska – dobiegło od drzwi.
– Doktor Laura von Lindenbrock – mruknął Skórzewski, taksując drobną blondynkę niechętnym spojrzeniem i kłaniając się krótko.
– Nie powiem, że miło mi pana widzieć, panie doktorze – odpowiedziała gniewnie. – Przerwał pan moją terapię! – Jeden rzut oka wystarczył jej, by ocenić sytuację.
– Primum non nocere, pani koleżanko. Zagrożenie życia pacjenta było zbyt poważne.
– Kuracja ta, choć wygląda drastycznie, w większości przypadków nie jest groźna dla życia. Pacjent zniósłby leczenie – zbagatelizowała. – A teraz, żeby powtórzyć procedurę, muszę czekać kilka tygodni. – Oskarżycielskim gestem wskazała buteleczkę z chininą.
Na nosie miała ciemne okulary przysłaniające część trójkątnej, lisiej twarzy. Czarna suknia upodabniała ją do zagniewanej pruskiej nauczycielki. Z tego, co się orientował Skórzewski, dobiegała czterdziestki, ale wyglądała młodziej, choć włosy splecione w kok przetykały już tu i ówdzie srebrne nitki. Mimo drobnej postury głos miała mocny, a ton nieznoszący sprzeciwu. Starannie akcentowała niemieckie wyrazy. Z pewnością wśród swoich współpracowników budziła respekt, ale doktor tylko wzruszył ramionami.
– Drzwi są za panią i proszę z nich niezwłocznie skorzystać – powiedział spokojnie, ale stanowczo. – Porozmawiamy rano. Jeśli mój przyjaciel umrze, postaram się, by niezwłocznie i z całą surowością miejscowego prawa pociągnięto panią do odpowiedzialności karnej.
– Sam sobie tego zażyczył – odparowała.
– Przecież choruje na serce! Powinna pani podchodzić do swoich eksperymentów bardziej odpowiedzialnie. Na przykład przebadać pacjenta przed zakwalifikowaniem go do tak ryzykownej terapii. A teraz żegnam! – Odprawił ją władczym gestem.
Kobieta wyszła, ostrożnie przymykając drzwi. Zapadła niezręczna cisza.
– Życzy pan sobie kolację? – zapytał pielęgniarz.
Gość zawahał się. Obiad jadł jeszcze na statku, od tego czasu minęło niemal osiem godzin. Obżerać się na noc też niezdrowo...
– Poproszę.
Siedział do północy, aż wreszcie, upewniwszy się, że najgorsze minęło, zostawił przyjaciela pod opieką pielęgniarza, a sam udał się na spoczynek. Pokoik na piętrze, który mu przydzielono, był niewielki, lecz sympatyczny. Proste drewniane meble malowane na biało olejną farbą. Łóżko z dobrze wypchanym siennikiem. Serweta na stole. W kącie była nawet umywalka z bieżącą wodą. Doktor rzucił walizkę na fotel. Płaszcz powiesił na wieszaku z rogów renifera. Obejrzał ładny olejny obraz, przedstawiający dziewczynę na łódce, płynącą przez fiord.
Nagle jego nozdrza wyczuły cień nieprzyjemnego zapachu. Dobiegał z okolic okna. Odsunął zasłonę. Na podłodze pod parapetem leżał zdechły szczur. Walał się tu na tyle długo, by cuchnąć, ale na szczęście w truchle nie zalęgły się jeszcze robaki. Przełamując obrzydzenie, doktor podniósł martwe zwierzę laską i wyrzucił za okno. Zawstydził się po chwili swojego odruchu, ale cóż mógłby zrobić teraz, w nocy? Rano poprosi dozorcę, aby zajął się sprzątnięciem ścierwa. Chyba rzeczywiście w szpitalu brakowało personelu...
Wydobył z walizki list i raz jeszcze przestudiował go słowo po słowie. Wyjrzał przez okno. Noc była jasna, Bergen leżało na podobnej szerokości geograficznej co Petersburg. Dziedziniec szpitala już opustoszał. Tylko przy bramie świecił w ciemności żar papierosa dozorcy. Wyjrzał jeszcze przez okno wychodzące na drugą stronę, ale w zaułku też nie zobaczył nic podejrzanego.
Może on się myli? – zadumał się na chwilę.
Nieco uspokojony położył się spać.
*
Wstał o świcie i zajrzał do Hansena. Chory spał, gorączka spadła. Pielęgniarz drzemał w fotelu przy łóżku chorego. Doktor Paweł popatrzył na wykres temperatury, wykonany kredą na tabliczce, i odetchnął z ulgą. Niebezpieczeństwo minęło. Obudził pielęgniarza i kazał mu położyć się do łóżka. Chory mógł już spać bez opieki. Jako że do śniadania została jeszcze masa czasu, postanowił przespacerować się po mieście. Pogoda była ładna, choć niebo zaciągnęły chmury. Ruszył ulicą Króla Oskara. Nogi same zaniosły go do portu. Rybacy wrócili już z nocnych połowów. W skrzynkach i na stołach obitych blachą prezentowali co ładniejsze okazy złowionych ryb i skorupiaków.
Patrzył na kraby, niemrawo ruszające szczypcami, na wielkie połcie mięsa z wielorybów, srebrzyste łososie i śledzie. Oprócz świeżych ryb oferowano także solone, wędzone i suszone. Wśród zapachów przebijała się woń dymu z wędzarni. Stolik w kącie zastawiony był piramidami puszek z sardynkami. Produkowały je małe fabryczki w Stavanger. Wśród wytwórców panować musiała mordercza konkurencja, bo lekarz naliczył etykietki trzydziestu różnych firm. Ciemny olej, wytapiany metodami domowymi z rybiej wątroby, sprzedawano w litrowych butelkach. Były też puszki z produktem przemysłowym. Twarz doktora Schwaryencorna, właściciela przetwórni, uśmiechała się z blachy powielona dziesiątki razy. Szpiczasta bródka, krzywy nos, okulary w rogowych oprawkach i czapka z wydry – całe oblicze przemysłowca tchnęło niezachwianym optymizmem. Po prawdzie produkowany w jego wytwórni preparat naprawdę był niezłej klasy.
Tran i owoce morza, pomyślał Skórzewski. Gdyby udało się to tanio przewieźć daleko w głąb Polski, na Podkarpacie, do Galicji, w Lubelskie, tam gdzie krzywica, awitaminoza, anemia i skrofuły zbierają ponure żniwo wśród dzieci... Albo na Syberię, gdzie bywa z tym jeszcze gorzej.
Obok na stole leżały dwie wypatroszone foki. Miały podobne do psich mordki, ciemne oczy patrzyły jakby z wyrzutem. Przeszedł na lewo, ciekawiła go część „przemysłowa”. Latarnie używane na łodziach, haki, sieci, liny, pływaki... Wszystko, co było potrzebne do łowienia ryb i pracy na morzu. Po sąsiedzku oferowano pasy transmisyjne do lokomobili, wykonane z wyprawionej skóry wieloryba, pęki kuponów zelówkowych ze skóry morsów i woreczki guzików toczonych z ich zębów, wiązki wygotowanych fiszbinów dla gorseciarzy, a także skórki wydr i młodych fok. Ocean hojnie obdarzał skalisty i nieurodzajny kraj swoimi bogactwami.
– Do pełni szczęścia brak im tylko bursztynu – mruknął.
Nasyciwszy oczy towarem, lekarz dla odmiany przyjrzał się sprzedawcom. Twarze rybaków, spalone słońcem, wiatrem i słoną bryzą przypominały barwą polerowany brąz. Ogorzałe ramiona, pokryte twardymi węzłami mięśni, naznaczone jaśniejszymi kreskami blizn. Silne dłonie o spękanej skórze i grubych, zrogowaciałych paznokciach. Czasem któremuś brakowało palca lub jego kawałka.
To jak sztuka. Praca rzeźbi ciało... – pomyślał. Sól i wiatr wypalą twarz jak cegłę. Dwudziestolatek wygląda, jakby miał lat czterdzieści. Ale zarazem zabieg ten konserwuje i gdy marynarz dobiega siedemdziesiątki, nadal wygląda na czterdzieści. A potem przychodzi choroba i niszczy... Nieodwracalnie.
Westchnął w duchu. Od tak dawna miał na co dzień do czynienia z ludźmi kalekimi i wyniszczonymi przez infekcje, że widok rybaków kipiących zdrowiem oraz tężyzną fizyczną stanowił miłą odmianę i sprawił mu nieoczekiwaną przyjemność.
Długo stał, patrząc na nabrzeżne szopy, pomosty, dziesiątki cumujących tu rybackich łódek. Krzyczały mewy, nawoływali się marynarze i bindużnicy. Ruszył naprzód. Ominął nową część zabudowy i stanął przed starymi drewnianymi budynkami. Pasaże biegnące w głąb były ciemne i cuchnęły suszoną rybą. Wtedy, gdy polowali na Dziadka Trąda, była zima i noc... Teraz, w pełnym blasku letniego poranka nadal odrzucała go myśl o zapuszczaniu się w te zaułki.
Przemógł się. Sprawdził, czy ma rewolwer na podorędziu. Mocniej zacisnął dłoń na lasce. Stare deski zaskrzypiały pod nogami. Szedł przed siebie. Mijali go co jakiś czas tragarze. Jedni toczyli beczki z olejem, inni pchali wyładowane wózki. Byli i tacy, którzy dźwigali worki po prostu na plecach. W magazynach trwał ożywiony ruch, układano suszone ryby jak polana, aż po sufit. Kilka spasionych puchatych kotów, czekając przy drzwiach, miauczało przymilnie. Uśmiechnął się lekko, lubił zwierzęta...
Nie był w stanie powiedzieć, w którym miejscu starli się z tamtą dziwną istotą. Minęło zbyt wiele czasu, wspomnienia się zatarły. Zresztą za dnia wszystko wyglądało zupełnie inaczej... Czuł, że to był kompletnie błędny trop, ale mimo wszystko opuścił labirynt drewnianych uliczek z pewną ulgą.
Żadne ze mnie medium, dumał, wędrując po mieście. Fakt, kilka razy w życiu widziałem różne dziwne rzeczy, ale w zasadzie nigdy nie szukałem celowo takich sensacji... Tylko raz, wtedy. A i to pomógł przypadek. Trzeba rozmówić się z Hansenem. Niech powie dokładnie, co go zaniepokoiło.
Odruchowo zaczął liczyć kroki, ale zaraz przestał.
*
Wrócił do szpitala akurat na śniadanie. Nad kominami snuł się dym. Pielęgniarz, ten sam, którego spotkał wczoraj, poprosił go do środka. Hansen czuł się już o niebo lepiej. Zakutany w gruby serdak siedział przy stole. Pielęgniarz wniósł koszyk z pieczywem, dzbanek z kawą i talerz z wędlinami.
– Przepraszam za wczorajsze przywitanie. Nie byłem w najlepszej formie – bąknął Norweg tytułem usprawiedliwienia.
– Właśnie chciałem z tobą o tym porozmawiać. Ta kuracja to kompletne szaleństwo! – powiedział Paweł bez ogródek.
– Niemniej jednak efekty daje bardzo zachęcające – odparował Hansen, nalewając sobie kawy. – Jej podstawy naukowe też wydają mi się mocne. Nie od dziś wiemy, że wysoka temperatura niszczy bakterie. Graniczna temperatura, mam na myśli poziom denaturacji cieplnej białek ludzkiego ciała, niestety ogranicza praktyczne wykorzystanie tej wiedzy.
– Graniczna dla nas – wszedł mu w słowo Paweł. – Bakterie mogą być bardziej odporne. Tak czy inaczej, sztuczne wywołanie i utrzymanie przez dłuższy czas takiej gorączki to swego rodzaju wyprawa na samą krawędź życia. No i wystarczy przesadzić o kilka dziesiątych stopnia, by uszkodzenia tkanek okazały się nieodwracalne. Kategorycznie zabraniam ci tak ryzykować. Mówię to jako lekarz i jako twój przyjaciel! W dodatku to, co usłyszałem... Jak się miewa twoje serce?
– W normie – odrzekł spokojnie Hansen, smarując kromkę chleba masłem.
– Nie powiedziałbym.
– W normie, jak na mój wiek – zbagatelizował Norweg. – A co do kuracji... Też jestem lekarzem, napatrzyłem się na śmierć i nieuleczalne cierpienia. Widziałem ich tyle, że perspektywa śmierci nie robi już na mnie większego wrażenia. Poza tym, jak to mówią, tonący brzytwy się chwyta.
– Jeśli można wiedzieć, co właściwie ci dolega? – zapytał Polak. – Przez wiele lat pracowałeś w leprozorium, pozostając przy tym w pełnym zdrowiu. Czyżbyś w końcu zaraził się... – przełknął ślinę – od swoich pacjentów? – dokończył cicho.
– Nie, na szczęście nie. Choruję od dawna na syfilis – bąknął Hansen i spuścił wzrok. – Wiesz, przybyłem tu jako młody lekarz zaraz po studiach, nie miałem wiele pieniędzy. Praca przy trędowatych była ciężka i niewdzięczna, ale za to rząd bardzo dobrze nam płacił. W dodatku to było fascynujące. Wiesz, to choroba niczym zagadka dręcząca ludzkość od samego zarania dziejów, opisana szczegółowo w Starym Testamencie i na egipskich papirusach. Myślałem, że to ja znajdę odpowiedź. Znajdę lekarstwo. Czułem, że dyrektor Danielsen się myli... To było wyzwanie... Ja, świeżo upieczony absolwent uczelni, podważam odważnie teorię badacza, który nie tylko był znanym lekarzem, ale też wybitnym zoologiem.
– Nie znajdował bakterii w pobranych próbkach. Twierdził, że przyczyną trądu są obciążenia dziedziczne... Pamiętam – odparł Skórzewski, sięgając po wędlinę.
– Żeby to jednoznacznie potwierdzić, osiemnaście razy próbował zaszczepić trąd na sobie. Nie wyszło. Dopiero ja zburzyłem cały gmach jego teorii i dociekań. To był wielki uczony. A ja? Nikt... Testy, próby... Po roku nie wyobrażałem sobie, że mógłbym zajmować się czymkolwiek innym. Potem to odkrycie z barwieniem tkanek. Triumf. Znalazłem przyczynę, udowodniłem, że to bakterie. Oszałamiający sukces, przed którym skapitulował tak wybitny umysł. Zaimponowałem staremu, doświadczonemu badaczowi do tego stopnia, że oddał mi swoje stanowisko. Było trochę szarpaniny, masa lekarzy konserwatystów uważała barwienie preparatów za hochsztaplerstwo. Ale szybko się okazało, że nie ja jeden to stosuję. Golgi we Włoszech opracował metodę barwienia tkanki nerwowej. Dostałem order, rządowe nagrody, pensję królewską... Ale... Sam wiesz, jak jest, kiedy grzebiesz się w czymś takim, stajesz się znany w mieście, cieszysz się szacunkiem, jednak nie masz wielu przyjaciół. A kontakty z kobietami kończą się kompletną katastrofą. Próbowano mnie nawet swatać, ale żadna panna nie miała odwagi wiązać się z lekarzem zajmującym się taką zarazą.
– Rozumiem...
– Młody byłem, krew się burzyła, dokuczała samotność. Fantastyczna praca badacza nie do końca rozpraszała nudę. A Bergen to miasto portowe... Jak by to powiedzieć, sama obecność marynarzy tworzy wokół portu pewną sferę cienia...
– Zatem chodziłeś na wesołą uliczkę do panienek...
– Ano właśnie – westchnął Hansen. – Niezbyt często, starałem się wybierać zdrowe, ale mimo ostrożności złapałem to. Wielu bywalców podobnych przybytków zaraża się prędzej czy później. Byłem lekarzem, trułem bakcyle czym się dało. Kora z drewna gwajakowego, związki rtęci... Mijały lata, zmieniały się metody. Pojawiały się nowe leki. Trzymałem chorobę w ryzach. Jod pozwala pozbyć się większości objawów. Ale zatłuc raz na zawsze bakcyli syfilisu nadal nie sposób... Teraz czytam o doświadczeniach Paula Ehrlicha ze związkami arsenu.
– Salwarsan, słyszałem. Faktycznie, wygląda to bardzo obiecująco... – mruknął Skórzewski. – Próby kliniczne potwierdzają skuteczność. Na pewno jest to bezpieczniejsze niż zarażanie się malarią i o niebo bezpieczniejsze niż kuracja chininowo-arszenikowa, którą sprawdzałeś, gdy byłem tu ostatnio, trzydzieści lat temu. Nie wiedziałem tylko, że robisz doświadczenia ze względu na siebie.
– A twoje badania? – Norweg chyba chciał zmienić temat. – Pisałeś, że szukasz funduszy na jakieś eksperymenty...
– Zaintrygowało mnie zjawisko opisane przez francuskiego lekarza wojskowego Ernesta Duchesne’a w rozprawie „Antagonizm między pleśniami i mikrobami” – wyjaśnił Polak.
– Słyszałem o tej pracy – kiwnął głową Armauer. – Udało mu się wyleczyć szczury zakażone tyfusem. Zastosował wyciąg z pleśni penicillium.
– Tak przynajmniej twierdził. Czytałem jego oryginalne notatki. On coś faktycznie odkrył. Dotknął tajemnicy. Trzeba tylko wykonać kolejne kroki.
– Moim zdaniem to kompletna bzdura. Jego doświadczenia próbowało powtórzyć kilka zespołów. Jedni twierdzą, że coś tam im się udało, inni, że nic podobnego... W każdej nauce podstawowym kryterium oceny odkrycia jest powtarzalność eksperymentu.
– Ano właśnie – uśmiechnął się Skórzewski. – Powtarzalność. Te same efekty kuracji wobec tych samych chorób w identycznych lub zbliżonych warunkach. Dlatego także ja gromadzę fundusze, chcąc sprawdzić jego obserwacje. Jeśli ma rację, a naprawdę wiele na to wskazuje, możemy stać u progu wielkiego odkrycia.
– Pleśni są zazwyczaj bardzo toksyczne – skrzywił się Hansen.
– Mamy w arsenale leki, które lecząc jedną chorobę, wywołują inną. Wiele kuracji, które stosujemy, jest ryzykowne albo powoduje nader poważne skutki uboczne. Często bywa i tak, że trujemy bakterie substancjami naprawdę paskudnymi w nadziei, że bakcyle zdechną, zanim wykończymy pacjenta. A niektórzy idą jeszcze dalej, usiłując poszczuć jedne bakcyle na drugie – dociął Skórzewski.
Armauer zamyślił się głęboko. Układał sobie w głowie to, co usłyszał.
– Zostawmy to... Pisałeś w liście, że coś cię niepokoi? – zagadnął Polak.
– Jak by to powiedzieć... Coś się dzieje. Niedobrego. Czarna seria. Gdy stopniały śniegi, wybuchła grypa. Wiosną mieliśmy epidemię czerwonki. Jeśli chodzi o trąd, cztery nowe zachorowania, i to u ludzi z „czystych” rodzin. Nie wiadomo, gdzie ani jak mogli się zarazić. Pogorszenie stanu u kilku innych. Mamy też falę zachorowań na gruźlicę. Komisja medyczna przebadała wesołe panienki, jedna trzecia natychmiast pożegnała się z zawodem. Tak jakby kongres poruszył gniazdo os. Zaraza za zarazą. Lekarze ze szpitala miejskiego twierdzą, że nie pamiętają równie fatalnej wiosny.
– Rozumiem.
– No i jeszcze... Bo choroby to dalece nie wszystko...
Wyciągnął z etażerki opasły brulion, oprawiony w czarne płótno. Strona za stroną powklejał doń wycinki z bergeńskich gazet.
– Na szczęście prenumerujemy prasę i miałem prawie kompletne roczniki. Wiadomo, to jest miasto portowe. Trafiają się tu czasem włamania, bójki między marynarzami, potrącenia pieszych, czasem byk prowadzony do rzeźni zerwie się ze sznura... – wyjaśniał Hansen. – Od kiedy jeździ tramwaj, co i rusz ktoś pod niego wpada albo z niego wypada. Zrobiłem zestawienie statystyczne. Tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu.
Rozłożył wetknięte luzem na końcu karty z wykresami słupkowymi.
– Nie mam, niestety, wśród pacjentów żadnego matematyka, musiałem sam liczyć. Spójrz jednak, wszystkie wskaźniki wyraźnie rosną. Zachorowania, wypadki, bójki, włamania, morderstwa, rozboje...
– Zeszłej wiosny też było więcej wypadków i przestępstw – zauważył Skórzewski. – Przyroda budzi się do życia, ludzi także ogarnia czasem gorączka. Obserwowano to już w średniowieczu. Ostatnie tygodnie przed otwarciem sezonu żeglugowego były ponoć najgorsze.
– Tak, ale w tym roku jest niemal trzykrotnie gorzej.
– Może dziennikarze zabrali się na poważnie do roboty?
– Nie, to akurat sprawdziłem. W dodatku... spróbowałem zestawić zdarzenia z ostatnich trzech miesięcy i pozaznaczać na planie miasta...
Rozwinął arkusz brystolu, cały upstrzony czarnymi kropkami. Obok każdej wypisał datę. Kropki miały kolorowe obwódki, zrobione kredką – zapewne zjawiska podzielono na różne kategorie.
– Rozumiesz coś z tego? – zapytał bezradnie.
– Wokoło szpitala pusto, za to dalej jakby kręgi na wodzie... – mruknął Skórzewski. – Ale faktycznie coś z tego wynika. Nic się nie działo wokół leprozorium. Czyli co? Spokój w oku cyklonu?
– Jeśli tak, to jest jakaś przyczyna, dla której złe omija to miejsce.
– A może macie w kościele przy szpitalu jakieś szczególnie mocne relikwie? Wygląda to, jakby coś chroniło szpital i okolicę.
– No skąd by się tu wzięły relikwie? Przecież to luterańska kyrka, i to z osiemnastego wieku – wzruszył ramionami Hansen.
– Dzieje bergeńskiego leprozorium sięgają średniowiecza. A może wasza świątynia stoi na miejscu wcześniejszego kościoła katolickiego i coś jest zakopane, zamurowane w fundamentach?... Nie, to chyba bez sensu – odpowiedział sam sobie Skórzewski. – Te kropki... Ile było nieszczęść, których nie zdołałeś precyzyjnie umiejscowić na planie?
– Dwie trzecie...
– Zlokalizowanie miejsc i zaznaczenie pozostałych może całkowicie zmienić ten obraz.
– Wiem... – westchnął Norweg. – Żaden dowód w sumie. Jest jeszcze coś. Wydaje się głupie, ale... Od kilku tygodni zdychają nam zwierzęta.
– Zwierzęta? Dlaczego?
– Problem w tym, że nie wiadomo. Mam na myśli wszystkie zwierzęta, które przebywają na terenie leprozorium. Pierwsze były koty – padły wszystkie cztery w ciągu jednego tygodnia. Później, mimo że kotów nie było albo właśnie dlatego, zaczęliśmy znajdować martwe myszy. I szczury.
Skórzewski przypomniał sobie zwierzę, które znalazł poprzedniego wieczoru w swoim pokoju.
– Może ktoś wyłożył gdzieś na terenie szpitala zatrute jedzenie – zasugerował.
– Raczej nie – odparł stary lekarz. – Zresztą problem nie dotyczy tylko kotów i gryzoni. Otóż zdechł także pies naszego dozorcy, stary, groźny kundel, który nienawidził obcych i jadł tylko to, co dostał od swojego pana. A później zaczęliśmy znajdować ptaki...
– Ptaki? – podchwycił Polak. – Wczoraj pod drzewem na dziedzińcu leżały przecież...
– Właśnie – potwierdził Hansen. – Przylatują, siadają na drzewie, na podwórzu, na dachu szpitala... i już zostają. Przypuszczam, że to dzieje się w nocy, bo co dzień rano znajdujemy nowe truchła. Nie nadążamy ich uprzątać – westchnął.
Skórzewski przez chwilę milczał, mieszając kawę. W końcu odłożył łyżeczkę i sięgnął po filiżankę.
– Czy może istnieć jakieś racjonalne wytłumaczenie? – odezwał się wreszcie. – Czy zainstalowaliście w szpitalu jakąś nową aparaturę, która mogła wpłynąć negatywnie na zwierzęta? Coś, co emituje fale elektryczne? Magnetyczne?
– Nic takiego nie mamy – odparł Hansen, gładząc brodę. – I nie wiemy, dlaczego zwierzęta zdychają. Zrobiłem sekcje kilku z nich. Nie jestem wprawdzie zoologiem, ale wiesz, jak jest. Umiemy przecież stwierdzić wyraźne patologie nawet u innych gatunków. Nie znalazłem jednak żadnej racjonalnej przyczyny ich zgonu. Sam więc widzisz, że dzieją się tu dziwne rzeczy. Zupełnie jak wtedy. I mam przeczucie nadciągającej burzy. Tak jakby napięcie elektryczne zwiastujące wyładowania już stroszyło mi włosy.
– Tylko przeczucie?
– Nic namacalnego. Ale od naszego pierwszego spotkania nauczyłem się ufać moim przeczuciom... – Rozłożył bezradnie ręce.
– Ja też się tego nauczyłem – westchnął Skórzewski. – Teraz pytanie, co dalej. Przyjmijmy, że jednak nadciąga ta burza. Jak sądzisz, kiedy uderzy grom i lunie deszcz?
– Podczas kongresu – odpowiedział Hansen szybko. – Czuję, że właśnie wtedy nastąpi katastrofa. Nie wiem jeszcze jaka. Delegaci przybędą różnymi środkami lokomocji. Część morzem, część pociągiem z Oslo, niektórzy być może lądem. Ale uderzy tutaj. W szpitalu. W oku cyklonu, w którym panuje nienaturalna cisza... Cisza przed burzą.
– Gdybym miał stawiać diagnozę, orzekłbym, że cierpisz na paranoję. Ale zbyt wiele dziwnych wypadków sam przeżyłem, by lekceważyć symptomy zagrożenia. Pomyślmy. Na logikę, jako gospodarz konferencji jesteś najbardziej zagrożony – mruknął Skórzewski. – Jak mówi Biblia: „Uderz w pasterza, a rozproszą się owce”. Od dziś żadnych ryzykownych kuracji.
– Nie sądzę, żeby chodziło o mnie. Nie jestem niezastąpiony. Byłem jednym z kilku pomysłodawców tego zjazdu. Owszem, specjaliści od trądu mnie poważają, ale moja sława jest już nieco przebrzmiała. Jako pierwszy zobaczyłem i opisałem bakterie. Tego nikt mi nie odbierze. Ale mój uczeń, Nilsen, zrobił pierwszy test błyskawiczny, ten z zastrzykiwaniem pilokarpiny. Szukając przez ponad trzydzieści lat, nie opracowałem skutecznej metody zniszczenia tych bakcyli. Miałem wprawdzie pewien pomysł, ale... – Urwał. – Właściwie to moja rola sprowadza się do dzwonienia dzwonkiem i przedstawiania kolejnych mówców. Nie będę miał nic ciekawego do pokazania – powiedział jakby z żalem.
– Hmmm... Może zatem szpital? Na razie wszelkie nieszczęścia omijają was, jakby los czy inne siły usiłował was uspokoić, rozleniwić może. A potem – trach!
– Śmierć tak wielu wybitnych lekarzy... – zadumał się Hansen. – Ale to na szczęście niewykonalne. No, może tylko ostrzał artyleryjski... Albo wybuch skrzyni dynamitu. Lecz to nasze, ludzkie sposoby. Nie pasują do sił, które wydają mi się być swego rodzaju pasożytem, żerującym na naturze, na ludzkości...
Laura von Lindenbrock pojawiła się, gdy już wstawali od stołu.
– Witam panów. – Skinęła sztywno głową. – Jak pan się dziś czuje, doktorze Hansen?
– O niebo lepiej niż nocą, choć jestem jeszcze bardzo osłabiony – odpowiedział. – Obiecywałem jednak pokazać pani kilka ciekawszych przypadków. Mój gość też pewnie chętnie rzuci okiem na to, co udało się osiągnąć przez ostatnie lata.
– To może poczekać. – Wzruszyła ramionami.
– Nie, nie, chodźmy. – Hansen dźwignął się zza stołu i lekko zatoczył.
Skórzewski podtrzymał go za ramię. Wyszli na dziedziniec. Jeszcze wczesnym rankiem dzień zapowiadał się przyjemnie, jednak gdy siedzieli przy śniadaniu, niebo zasnuły ciężkie deszczowe chmury. Ochłodziło się.
Przeszli przez sień i skręcili w lewo. Hansen nacisnął klamkę. W nozdrza uderzył ich typowy szpitalny zaduch. Woń odczynników chemicznych, leków, świeżo wyszorowanej podłogi i ukryty pod innymi zapachami specyficzny odór strachu i cierpienia. Nozdrza doktor Laury zadrżały, zatrzymała się na chwilę w drzwiach, jakby otumaniona.
– Nic przyjemnego. – Skórzewski najchętniej w takich chwilach zapaliłby fajeczkę, ale od wielu lat był zagorzałym wrogiem tytoniu.
– Chore ciało zawsze wydziela więcej potu – zauważył Hansen. – Mamy tu umywalnię, pościel pierze się regularnie, a jednak czuć. Taki paskudny smród, jakby woń choroby...
– Jak w każdym szpitalu, doktorze – uspokoiła go kobieta. – Przywykłam.
Główny hol był wysoki na dwie kondygnacje. Na parterze po lewej i prawej znajdowały się dwuosobowe pokoiki. Na wysokości pierwszego piętra biegła galeria, z której wchodziło się do identycznych pomieszczeń. Głównym źródłem światła były wysokie okna w ścianie frontowej, od ulicy. Na samym końcu pomieszczenia po lewej znajdował się korytarzyk prowadzący do kościoła.
Zimą czy podczas deszczu nie trzeba nawet wychodzić na zewnątrz, aby zaznać pociechy religijnej, pomyślał lekarz.
Hol stanowił jakby wspólny salon dla chorych. Ustawiono tu stoliki i krzesła. Pacjentów było kilkunastu. Niewielka grupka zebrała się na końcu pod oknem, wokół kobiety czytającej na głos jakąś książkę. Kilkoro obserwowało rozgrywkę szachową.
– Staramy się zapewnić im jakieś rozrywki – powiedział cicho gospodarz. – To przeważnie prości ludzie ze wsi nad fiordami. Przywykli do swobody. Trudno im wytrzymać w zamknięciu. Zdarzają się też czasem ucieczki.
– A jednak ci ludzie żyją tu podwójnie uwięzieni. Ich dusze tkwią w ciałach toczonych straszliwą i nieuleczalną chorobą, a do tego nie wolno im opuszczać leprozorium. W Molokai mają do dyspozycji całą wyspę... – zauważył Polak. – Czy nie byłoby lepiej przenieść cały ośrodek poza Bergen? Dolin i wysp jest tu pod dostatkiem. Otwarta przestrzeń poprawia nastrój. To zaś przekłada się na ogólną witalność.
– Nie ja o tym decyduję – westchnął Hansen. – Po prawdzie to od czasu tamtego procesu o niewielu rzeczach już decyduję...
Paweł słyszał o tej sprawie. Jakaś kobieta oskarżyła Armauera, że celowo próbował zarazić ją trądem. Nie bardzo wiedział, co o tym myśleć. Jego przyjaciel miewał naprawdę szalone pomysły, ale żeby coś takiego...? W każdym razie proces toczył się wiele miesięcy i nie przyniósł rozstrzygnięcia, ale wszechwładny dawniej dyrektor dla uspokojenia opinii publicznej został pozbawiony funkcji szefa głównego szpitala i trafił jak na zesłanie tu, do miejsca, gdzie zaczynał praktykę.
Było coś na rzeczy czy może ktoś uknuł spisek, by zagarnąć jego stanowisko? – zadumał się Skórzewski.
Nie wypadało zapytać wprost, ale przecież pamiętał, że przyjaciel był skłonny do zachowań nadmiernie ryzykownych. Nadszedł pielęgniarz.
– Poproś na początek Edwarda – polecił gospodarz.
Weszli do niewielkiego gabinetu. Zaraz też przyprowadzono pacjenta. Gdy zdjął koszulę, Skórzewski wzdrygnął się mimowolnie, widząc rozległe plackowate narośle, szpecące skórę. Chory miał około czterdziestki. Sądząc po muskulaturze, kiedyś dużo pracował fizycznie. Polak uznał, że ma przed sobą cieślę lub może drwala. Ściślej mówiąc, byłego cieślę lub drwala. Patrzył ze współczuciem na zdeformowaną dłoń. Niegdyś pełna siły, teraz pozostawała skurczona, niewładna, pozbawiona była części palców...
Laura też patrzyła. Nozdrza lekko jej drgały, ale z twarzy nie sposób było nic wyczytać.
Jej okulary mnie drażnią, pomyślał Skórzewski. Lubię patrzeć w oczy, one tak wiele wyrażają. W jej przypadku szkła są jak maska... No i te nozdrza drżą jej jak chrapy kobyły przed biegiem. Dlaczego tak dziwnie się zachowuje?
– Udało mi się zatrzymać rozrost narośli. – Hansen wskazał ramię chorego. – Użyłem podskórnych i domięśniowych zastrzyków z jodu. W ciągu sześciu miesięcy infekcja nie objęła większego obszaru skóry.
– A nowe ogniska? – zaciekawiła się kobieta.
– Dwa na plecach. Od razu zastosowałem jod i zatrzymałem ich ekspansję.
– Tak czy inaczej, to działanie doraźne – zauważyła von Lindenbrock. – Bakterie z pewnością są obecne we krwi i jest chyba kwestią czasu, gdy zainfekują kolejne rejony.
– Owszem – potwierdził Armauer. – Leczenie objawowe. Ale krwi nie umiemy jeszcze oczyścić. Wydaje się, że jod i chinina ograniczają żywotność bakcyli w osoczu i być może ich zdolność infekcji tkanek, ale tych preparatów nie da się stosować przez dłuższy czas. Niszczenie, a choćby tylko ograniczanie rozrostu zmian przedłuża życie i sprawność ciała. Nie będąc w stanie pokonać choroby, ograniczam jej skutki, odsuwam w czasie kalectwo. W tych warunkach to już dużo.
Odprawił chorego. Kolejnym był około dziesięcioletni chłopiec. Włosy miał gęste i ciemne, oczy niemal czarne. Uśmiechnął się nieśmiało do lekarzy i bez nakazu zdjął koszulę. Skóra na plecach była czysta, jednak na brzuchu, w okolicy pępka znajdowała się narośl około trzycentymetrowej średnicy.
– To jeden z naszych najnowszych pacjentów – westchnął Hansen. – Normalnie byłby umieszczony w szpitalu, a nie tutaj, ale prosił o to... Znajduje się tu jego matka i starsza siostra. Obie przebywają u mnie już od lat, mieliśmy nadzieję, że rodzina jest czysta. – Zacisnął szczęki.
– Trąd, niestety, potrafi kilka lat przyczaić się i rozwijać bezobjawowo – powiedział cicho Skórzewski. – Szkoda dzieciaka.
Chłopiec odwrócił się bokiem, lekarz odgarnął jego włosy z lewej strony, odsłaniając ucho. Na małżowinie wykwitło już kilka grudek.
– To pojawiło się niedawno – powiedział stary lekarz. – Zastosowałem standardową w tym wypadku kurację, ale choroba zdaje się postępować. Obawiam się, że nie ma wielkich szans... – westchnął. – O ile w ogóle można mówić o szansach w przypadku zgromadzonych tu pacjentów.
Chłopiec powiedział coś w niezrozumiałym dla Skórzewskiego dialekcie. Polak osłuchał się trochę z językiem używanym tu, na południu, w regionach, gdzie przez wiele lat odciskały się silne wpływy duńskie. Wiedział jednak, że na północy mówi się zupełnie inaczej, tam norweski zakonserwował się w czystej, bardziej archaicznej formie. W dodatku społeczności zamieszkujące izolowane doliny wytworzyły własne gwary. Doktor Hansen coś mu odpowiedział. Dzieciak zrobił smutną minę i rozłożył ręce. Polak spojrzał na przyjaciela pytająco.
– Mówi, że jego przyjaciółka, wiewiórka, nie pojawia się od kilku dni – rzekł lekarz po niemiecku. – Nie chciałbym go ranić, ale obawiam się, że albo uciekła, albo spotkał ją podobny los, jak inne zwierzęta.
Powiedział coś do chłopca łagodnym tonem. Mały uśmiechnął się, ubrał i wybiegł z pokoju.
– Jeszcze ma energię, oby starczyło mu jej na długo – mruknął Hansen. – Może zdążę znaleźć dla niego jakieś lekarstwo... Albo któryś z moich uczniów.
– Gdyby zechciał pan, doktorze, spróbować mojej kuracji na pacjentach – odezwała się niespodziewanie doktor von Lindenbrock – jestem do dyspozycji.
– Dziękuję, koleżanko – odparł. – Myślę, że za wcześnie na jakiekolwiek działania. Próby kliniczne nie zostały jeszcze dokończone.
– Myślę, że w przypadku tego chłopca...
– Dziękuję – uciął stanowczo Hansen. – Proszę wprowadzić następnego pacjenta – zwrócił się do pielęgniarza.
Przez kolejne dwie godziny przedefilowało przed nimi kilkanaścioro chorych. Hansen, choć widać było, że jest bardzo zmęczony i sam ciężko przechodzi infekcję, szczegółowo wyjaśniał każdy przypadek, opisując stosowane kuracje i uzyskane efekty terapeutyczne. Wyniki były skromne. Rokowania w zasadzie zawsze złe lub bardzo złe.
Śmierć ich wszystkich nadal stoi tuż za drzwiami, myślał Polak. On co najwyżej spowalnia jej nadejście... Z drugiej strony, to szpital doświadczalny. Jeśli znajdzie lek, oni pierwsi na tym skorzystają. Choć narażają się też bardziej, bo to na nich sprawdzane są nowe preparaty i metody leczenia. A te mogą się okazać naprawdę groźne... Coś za coś.
Spojrzał spod oka na Niemkę. Obserwowała chorych z wyraźnym podekscytowaniem, kolejne przypadki budziły jej żywe zainteresowanie. Nie zadawała w zasadzie pytań, poprzestawała na wyjaśnieniach starego lekarza. Skórzewski zżymał się na widok jej podniecenia. Wydawało mu się kompletnie nie na miejscu.
Pewnie pierwszy raz styka się z trądem. Norwegia, Rosja i Grecja to ostatnie poważne rezerwuary tej choroby na kontynencie, rozważał, szukając usprawiedliwienia. W Niemczech zapewne mają do czynienia z pojedynczymi przypadkami, i to przywleczonymi przez powracających z Tanganiki czy też, jak to nazywają, Niemieckiej Afryki Wschodniej.
Jednocześnie czuł, jak narasta w nim niechęć do tej kobiety. Patrzyła na kolejnych chorych z zainteresowaniem, ale chłodno, nie jak na ludzi, lecz jak na okazy zoologiczne. On sam wiele razy starał się utrzymywać dystans. Tłumił emocje, bo utrudniały pracę, przeszkadzały w znajdowaniu rozwiązań. Mimo to zawsze widział w pacjentach zwykłych, cierpiących ludzi.
– I tak to mniej więcej wygląda – powiedział Hansen, gdy ostatni chorzy opuścili gabinet. – Ciągła walka, ciągłe testowanie metod, środków, preparatów. Niewielkie sukcesy. Ale te prawdziwe efekty ograniczania epidemii uzyskujemy metodami pozamedycznymi, a wręcz administracyjnymi. Izolacja chorych, przymusowa hospitalizacja, obowiązkowe regularne badanie członków rodzin, w których doszło do zachorowań... Dziś wiemy już, że okres inkubacji choroby jest niezwykle długi, od zarażenia do pojawienia się pierwszych symptomów mija nawet siedem lat.
– Czy chory w tym okresie zaraża? – zapytała Laura.
– Prawdopodobnie jest to możliwe. Niestety, testy pilokarpinowe zawodzą. Poszukiwania bakterii we krwi i tkankach, które nie uległy jeszcze zmianom, wymagałyby przygotowania dziesiątek preparatów. To jak szukanie igły w stogu siana. Nie mamy testów pozwalających precyzyjnie wykryć zarażonych. To jedna z przyczyn, dla których przegrywamy.
– Gdyby tak opracować metodę wykrywania choroby na wczesnym etapie i przebadać całą ludność Norwegii – zapalił się Skórzewski. – Albo przynajmniej regionów, gdzie choroba atakuje najczęściej.
– To właśnie jest zadanie, nad którym od lat łamię sobie głowę. Kongres będzie okazją do wymiany doświadczeń. Chętnie posłucham, jakie pomysły mają moi uczeni koledzy. Moja inwencja po blisko czterdziestu latach nieustannej walki z zarazą wyczerpuje się. Z drugiej strony, medycyna idzie do przodu. Pojawiają się nowe środki chemiczne i techniczne. Wierzę, że pokonanie trądu i innych chorób to już tylko kwestia czasu. Wiek dwudziesty będzie czasem wielkiego triumfu farmaceutów. Co najwyżej nie my spijemy śmietankę przynależną odkrywcom. No, chyba że nasze starcze umysły wykrzeszą nagle ostatnią iskrę geniuszu. – Uśmiechnął się, jakby miał jakiś pomysł.
– Coś panu chodzi po głowie? – zdziwiła się lekarka.
Uśmiechnął się skromnie i skinął głową.
– Niech zgadnę. Najnowsza moda, czyli naświetlania promieniami X? – zapytał Skórzewski.
– Myślałem o tym, ale uważam, że bardziej perspektywiczna jest brachyterapia – wyjaśnił Hansen.
– Co proszę? – zdziwił się Polak.
– To nowy termin, zaproponowany przez doktora Hermanna Strebela – odezwała się Laura. – Chce używać radu do niszczenia guzów raka. Kompletna bzdura.
– Przecież to już z powodzeniem stosują Exner, Holzknecht i Scholtz – zdziwił się Skórzewski. – Uzyskali zmniejszenie się guzów, komórki patologiczne, zmienione, umierają pod wpływem promieniowania. A w każdym razie umierają szybciej niż zdrowe. Aczkolwiek choć wyniki są ciekawe, występują też skutki uboczne, napromieniowanie stosowane przez kilkanaście dni z rzędu powoduje paskudne owrzodzenia skóry.
– Doktor Strebel wymyślił na to sposób. Postuluje, by nie stosować napromieniowywania przez skórę, ale wprowadzać kapsułki z solami radu bezpośrednio do wnętrza organizmu, poprzez umieszczanie ich w jamach ciała w okolicach guzów, lub by wbijać igły pokryte radem bezpośrednio w zmiany – wyjaśniła Niemka. – Moim zdaniem, to żałosne kurfuszerstwo.
– Ja bym jednak spróbował... – westchnął Hansen. – Gdyby tak zdobyć fundusze na dwie lub trzy igły z metalicznego radu... Albo chociaż powleczone galwanicznie warstwą tego metalu. Lecz to wydatek rzędu kilkudziesięciu tysięcy koron. Cena radu wprawdzie spada, jeszcze niedawno kosztował blisko milion dolarów amerykańskich za gram, ale nadal jest to suma nie na naszą kieszeń.
– Rad, jak powszechnie wiadomo, dotkliwie parzy skórę, najczęściej prowadząc do martwicy tkanek. – Kobieta mówiła spokojnie, twardym tonem. – Owrzodzenia często goją się miesiącami. A pan by chciał użyć go przeciw chorobie toczącej właśnie skórę? To jak te średniowieczne pomysły, że „podobne leczy podobne” i że rosół z kanarków pomoże na żółtaczkę. – Skrzywiła się demonstracyjnie.
– Na kongresie dermatologów, który odbył się w Breslau w tysiąc dziewięćset pierwszym, wspominano o zastosowaniu promieni ultrafioletowych, może one byłyby bezpieczniejsze niż rad? – zaproponował Skórzewski. – A już z całą pewnością jest to metoda o niebo tańsza.
– Też parzą. – Kobieta arogancko wzruszyła ramionami. – W dodatku trąd uderza w głąb ciała, niszcząc tkankę nerwową. Ultrafiolet nie wniknie wystarczająco głęboko. No i jeszcze bakterie obecne we krwi. Ultrafiolet nie przeniknie też do krwiobiegu.
– Jeśli będziemy odrzucali wszystkie nowe pomysły, medycyna nigdy nie zrobi kroku naprzód – zaprotestował Hansen. – Trzeba szukać... Cały czas uparcie szukać. Do skutku.
– Ale należy szukać na drogach, które dają chociaż cień szansy dotarcia do celu – odparowała.
Skórzewski zacisnął zęby. Strasznie denerwowało go to babsko... Nigdy nie lubił Niemców, ale to już przekraczało wszelkie granice. Przecież Hansen był tu gospodarzem i zasłużonym badaczem. Z racji samego wieku powinna okazywać mu więcej szacunku.
To pewnie przez ten syfilis, pomyślał ze smutkiem. Ona przecież wie, na co cierpi Armauer, i pewnie oceniła go jako starego, niemoralnego satyra... Zastosowała tę fikuśną kurację, ale zdanie o pacjencie ma tak fatalne, że nie jest w stanie uznać jego autorytetu. Jeden głupi błąd z przeszłości może wlec się przez całe życie...
Spojrzał na Hansena. Zawsze w obliczu nieuleczalnych chorób czuł to samo – mieszaninę złości i bezsilności, żalu i rozdrażnienia. I nagle błysnął mu pomysł.
– A gdyby tak użyć salwarsanu? – rzucił. – Jeśli zabija bakcyle syfilisu...
– Kluczowe jest tu słowo „jeśli”. – Doktor Laura wzruszyła ramionami. – Poza tym lepra i syfilis należą do dalece odmiennych rodzin bakcyli.
– Interesująca koncepcja – bąknął Armauer.
– Pokaże mi pan dokumentację statystyczną epidemii trądu w Norwegii? – kobieta zwróciła się do starego lekarza.
– Jeśli to panią ciekawi, zapraszam do archiwum. Mam zestawienia z ostatnich stu trzydziestu lat. Mapy, wykresy, nawet genealogie rodzin dotkniętych chorobą, sporządzone jeszcze przez doktora Danielsena. Będziesz nam towarzyszył? – zwrócił się do Pawła Hansen.
– Wybaczcie, jeśli nie jestem potrzebny, chciałbym wyjść do miasta. – Skórzewski czuł dziwną potrzebę zaczerpnięcia oddechu, jakby atmosfera szpitala zaczęła go dusić.
Gdy zamknęły się za nim pomalowane na zielono drzwi, poczuł, jakby ktoś przeciął zaciskający się na jego klatce piersiowej węzeł. Pomaszerował szybko przed siebie, nie zwracając nawet uwagi na to, dokąd idzie. Zatrzymał się dopiero na wzgórzu przed niedawno wzniesionym teatrem. Zasapał się trochę.
Starość nie radość, westchnął. Z drugiej strony, nie jestem jeszcze w takim wieku, by przerażało mnie jedno strome podejście. Trzeba się wziąć za siebie, skapcaniałem przez te trzy lata, siedząc za biurkiem.
Na szczęście, jakby specjalnie dla niego, magistrat poustawiał na skwerze eleganckie żeliwne ławeczki. Przysiadł ciężko pod obsypaną pachnącym kwieciem lipą. Dookoła brzęczały pszczoły, nad trawnikiem fruwały motyle. Z pobliskiego zaułka dobiegały pokrzykiwania dzieci. W dole wpływał właśnie do fiordu elegancki jacht parowo-żaglowy. Kto wie, może to sam król przypłynął z wizytą? Nie, wtedy z pewnością wywieszono by znacznie więcej flag. Doktor odchylił się i popatrzył w korony drzew.
Gnałem tutaj jak na złamanie karku, pomyślał. Dlaczego? Zupełnie jakbym uciekał. Nie mogłem już wytrzymać, bałem się, że za chwilę zacznę wyć. A przecież sam chętnie rzuciłbym okiem na te dane. Starzeję się chyba... Widok ciał okaleczonych chorobą wpędza mnie w depresję. I jeszcze ta nieznośna baba! Nie daj Boże, by mój zawód się sfeminizował! No, ewentualnie pediatria, tam trzeba czasem kobiecej ręki...
Spojrzał w stronę gmachu. Na frontonie budynku wywieszono afisze. Wystawiano jakąś mniej znaną sztukę wielkiego Ibsena. Uświadomił sobie, że od wielu miesięcy nie był w teatrze. Przez chwilę rozważał, czy nie wybrać się na wieczorne przedstawienie, ale po chwili uznał, że nie ma to sensu. Norweski rozumiał przecież piąte przez dziesiąte.
Wstał z ławki i powędrował dalej grzbietem wzgórza. Ulica była elegancko brukowana, trotuary równiutkie. Zasadzono drzewka, na razie były jeszcze cienkie, ale za kilka, kilkanaście lat... Otaczały go niewysokie domy o elewacjach obitych malowaną na biało drewnianą klepką. Podobał mu się ten styl budowy.
U nas też są setki wsi i miasteczek, zabudowanych drewnianymi domami. Gdyby zachować to, co dobre, na przykład podcienia obiegające rynki, ale wprowadzić trochę elementów tego stylu? Ludzie powinni mieszkać w przestronnych, jasnych domach. To zdrowe i wygodne. Wiele moglibyśmy się od Norwegów nauczyć...
To po prawej, to po lewej stronie co chwila otwierał się widok na leżące w dole zatoki. Szedł, rozkoszując się ciszą i spokojem, gdy nieoczekiwanie jego uszy poraził łoskot werbli. Zza domów pojawiła się kolumna kilkunastu chłopców. Na ich czele kroczył dobosz, wybijający całkiem wprawnie rytm na niewielkim bębnie. Chłopcy maszerowali trójkami, starając się dziarsko przytupywać, jak prawdziwi żołnierze. Na ramionach nieśli broń. Pierwsi taszczyli porządne myśliwskie dubeltówki, ci w dalszych szeregach pordzewiałe archaiczne flinty, ostatni mieli tylko karabiny wystrugane z drewna.
Zasalutował im żartobliwie, podnieśli dłonie do daszków czapek. Zniknęli w uliczce prowadzącej w dół. Chwilę później dostrzegł jeszcze z dala, jak ćwiczą musztrę na trawniku za wytwórnią konserw. Słyszał o tym już w czasie poprzedniego pobytu. Tak spędzali wolny czas norwescy chłopcy...
Zabawa w wojsko... – pomyślał. Teraz, gdy Norwegia stała się niepodległym państwem, nabiera to dodatkowego znaczenia. A u nas... W Polsce to samo robią ludzie dorośli, i to bardziej na poważnie.
Przypomniał sobie, jak asystował w zawodach towarzystwa gimnastycznego „Sokół”. Ćwiczenia strzeleckie, marsze, biegi na orientację... To się przyda. Prędzej czy później Polska będzie potrzebowała ludzi wyćwiczonych i zdolnych do noszenia broni.
*
Wrócił z przechadzki późno, zmęczony, ale odprężony. Oderwał myśli od ponurych spraw. Piękny dzień, słońce i świeże powietrze podziałały na niego uzdrawiająco. Jednak dobry nastrój prysł już w chwili, gdy przechodził przez bramę leprozorium. Słońce właśnie ukryło się za chmurami. Deski elewacji, pomalowane na paskudny sinozielonkawy kolor, wydały się przez to jeszcze brzydsze. Widział miejsca, gdzie farba łuszczyła się, widział wypaczone parapety, mech na dachach i trawy kiełkujące w nieoczyszczonych rynnach.
Mój przyjaciel się zestarzał, jego uczeń baluje po świecie, nie ma komu zadbać o szpital, pomyślał. Z drugiej strony, główny budynek jest przecież obecnie gdzie indziej, to teraz jedynie jednostka doświadczalna, nie tu idą największe nakłady. Armauer jest szefem już tylko tego zespołu...
Wszedł do budynku. Przez chwilę chciał zapukać do drzwi mieszkania Hansena, ale słysząc pogwizdywanie, skręcił w prawo, do laboratorium. Na ciężkich dębowych stołach położono marmurowe blaty. Lśniły niklowane statywy, połyskiwały mosiężne tubusy najnowocześniejszych niemieckich mikroskopów i binokularów. W szafach bielały porcelanowe słoje z odczynnikami. Lekarz mieszał jakieś substancje, powitał przyjaciela tylko zdawkowym skinięciem głowy. Skórzewski, nie chcąc przeszkadzać, minął go i stanął na końcu przed dwoma gąsiorami pełnym wody. Wyglądały jak miniaturowe akwaria. Wsypano do środka trochę piasku, zasadzono wodorosty. Napuszczono też rozwielitek i temu podobnych żyjątek, Paweł widział unoszące się larwy komarów.
– To do kolejnej infekcji – wyjaśnił Hansen, kończąc swoją pracę. – Malaria...
– Czy to aby zgodne z prawem? – zaniepokoił się gość. – W końcu masz tu rezerwuar groźnej zarazy... Gdyby się wydostały, możesz wywołać epidemię w całym mieście.
– Dlatego trzymamy je w gąsiorach z grubego szkła, a nie w akwariach. W szyjkach są tampony, których nie sforsują... Nie ma ryzyka. No, może jakieś jest, ale minimalne. Poza tym tu jest za zimno. Komary utrzymają się do jesieni i będzie po malarii.
– Hmm... – Polak pozostał sceptyczny. – A jeśli miejscowe komary też zaczną to przenosić? Niby jest to choroba tropików i tam zbiera najbardziej śmiertelne żniwo, ale szaleje też na Krymie, a i w moim kraju się przytrafia! Trzeba z tym bardzo uważać. Może ci jakoś pomogę? – zaofiarował się.
– Nie trzeba, dziękuję. Potrzebuję dosłownie jeszcze chwilę, żeby to skończyć... Pani Laura złamała się i zje z nami dziś kolację – zmienił nagle temat, umieszczając jedną z kolb w specjalnym uchwycie.
– Właśnie miałem o nią zapytać. Gdzie mieszka? Tutaj czy gdzieś w mieście?
– Zatrzymała się w jakimś hotelu, nie wypadało mi wypytywać. – Hansen podgrzewał coś nad palnikiem.
– O której... – zaczął Polak.
– O dziewiętnastej u mnie – wyjaśnił zwięźle Hansen, wstawiając menzurkę w uchwyt stojaka. – A właśnie, jeszcze jedno... Zapodział mi się gdzieś list z Oslo, szara koperta, brązowy znaczek. Ze szpitala miejskiego, od mego starego znajomego doktora Ottona Johansena. Nie zdążyłem nawet otworzyć i gdzieś zniknął... Starzeje się człowiek. Gdybyś go gdzieś przyuważył...
– Będę się rozglądał.
Skórzewski wyszedł na dziedziniec, chciał usiąść na ławce przed szpitalem, ale przypomniał sobie, że siadują na niej pacjenci, i zrezygnował. Lepiej nie kusić losu. Nieopodal zobaczył pięć zdechłych ptaków. To przypomniało mu, że miał rano poprosić o uprzątnięcie martwego szczura. Podszedł do budki dozorcy.
Wąsaty, starszy mężczyzna gotował sobie właśnie kawę na małym piecyku. W pomieszczeniu panował nieznośny upał, spotęgowany jeszcze przez ogień płonący pod blachą. Dozorca zdjął z pieca mały, poobijany garnuszek i wlał jego zawartość do prostej, białej filiżanki.
– Słucham pana, doktorze – odezwał się po niemiecku.
– Chciałem prosić o coś – lekarz powoli, starannie dobierał norweskie słowa. – Tam pod ścianą leży zdechłe zwierzę, szczur. A pod drzewem...
– Znowu ptaki? – Dozorca machnął nabijaną właśnie fajką. – Ciągle nowych przybywa, co wyrzucę, to robota od początku – mówił po niemiecku trochę nieskładnie, ale zrozumiale.
– Od kiedy tak jest?
– Ano jakoś ze dwa miesiące będzie. – Mężczyzna pociągnął łyk kawy. – A i sprzątać nie ma komu, bo tu tylko ja do roboty zostałem. No i Nils w szpitalu. Reszta uciekła.
Skórzewski przypomniał sobie, że już słyszał o odejściu personelu. Wiadomość ta nie zdziwiła go – w końcu niewielu ludzi zgadza się dobrowolnie na kontakt z trędowatymi. Jednak w świetle niepokojących doktora Hansena wydarzeń każda informacja mogła być przydatna.
– Uciekli? – podchwycił.
– Ano, jak mój Klaus, znaczy pies, zdechł, a potem koty, co tu przychodziły, to ludzie zaczęli mówić, że zaraza taka zjadliwa, że i na zwierzęta się przenosi. To i dla ludzi zjadliwsza, powiadali. No i poszli precz. A Helga, służąca doktora, to miała kanarka w klatce. I mówiła, że kiedyś w nocy obudził ją straszny skrzek, jakby wielkiego ptaszyska. I oczy jakieś dziwne zobaczyła, całkiem nieludzkie. I koloru dziwnego. Schowała się pod kołdrę ze strachu. A rano, jak wstała, to kanarek... – Stróż przeciągnął dłonią po gardle.
– Pewnie zwierzę też się przestraszyło – zauważył lekarz.
– Tylko czego? Okna zamknięte były, wejścia pozamykane, bo sam pilnuję, żeby zawsze na noc wszystko było zawarte. Helga powiedziała, że ani chybi to demon, a następnego dnia spakowała walizkę i wymówiła panu doktorowi. A potem inni odeszli. – Stróż westchnął i zaciągnął się dymem z fajki. – Niech pan się nie martwi, posprzątam – zmienił nagle temat i dalej pykał już w milczeniu, dając do zrozumienia, że nie chce kontynuować rozmowy.
Doktor pożegnał się i poszedł przebrać się do kolacji.
*
Szarlotka popijana mocną aromatyczną kawą smakowała wyśmienicie. W kieliszkach czerwieniały resztki wina. Doktor Laura jadła niewiele, za to spoglądała co i rusz na doktora Hansena i Skórzewski nagle uświadomił sobie, że ma dokładnie taki sam wyraz twarzy, jak przed południem w gabinecie, gdy oglądała trędowatych. Patrzyła na Armauera jak na ciekawy przypadek... medyczny? No tak, leczyła go przecież.
– Pamięta pani nasze ostatnie spotkanie? – zagadnął Polak.
Kobieta uniosła i przechyliła głowę. Ciemne szkła nie pozwalały dojrzeć jej oczu, ale zmarszczyła czoło.
– Wydaje mi się, doktorze... Hmm... Chyba nigdy nie zostaliśmy sobie przedstawieni, choć twarz pańska wydaje mi się znajoma. Wydaje mi się, że kilka lat temu na kongresie medycznym słuchałam pańskiego referatu.
– Berlin, Uniwersytet Friedricha Wilhelma von Schellinga, byłem tam na kongresie chorób wewnętrznych w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku.
– Przyjechał pan jako członek delegacji z Petersburga. – Kiwnęła głową. – A wystąpienie dotyczyło chyba leczenia urazów odniesionych przy pracy... Na podstawie pańskiej praktyki lekarza kolejowego na Syberii. Widzę, że dobrze pamiętam. Czemu pan pyta?
– Po prostu usiłowałem sobie przypomnieć, o czym było pani wystąpienie...
– Zostało wygłoszone na samym końcu. Być może nie był pan na nim obecny. – Uśmiechnęła się. – Referowałam te same nudne zagadnienia, co zwykle. Przewlekłe infekcje ran szarpanych, wywoływane wydzielinami bakterii gnilnych, żerujących na obumarłej tkance... A co ciekawego przygotował pan na nadchodzący kongres? – zainteresowała się.
Wyjaśnił pokrótce, czym się obecnie zajmuje. Potem Hansen zaczął opowiadać o tym, kogo zaprosił i jakie to medyczne sławy za miesiąc zjadą do Bergen. Mówił z trudem i dość nieskładnie, widać było, że jest zmęczony. Rozmowa nie kleiła się i z niejaką ulgą wstali wreszcie od stołu.
Laura oznajmiła, że wraca do hotelu. Skórzewski kurtuazyjnie zaproponował, że ją odprowadzi, ale odmówiła.
– To nie wypada, mój panie! – Pokręciła głową jakby z naganą. – Zresztą miasto jest bezpieczne i nikogo tu nie dziwi widok samotnie spacerujących cudzoziemek.
– Skoro tak sobie pani życzy...
– Dziękuję za dobre chęci. – Ukłoniła się sztywno i wyszła.
Patrzył przez okno, jak przeszła przez dziedziniec i znikła w bramie. Pielęgniarz sprzątnął ze stołu i lekarze zostali sami.
– Niemcy z tą ich nowoczesnością i emancypacją kobiet – skrzywił się Paweł. – Tego właśnie w nich nie lubię. Choć rozwój higieny i dbałość o kulturę fizyczną młodzieży wypada pochwalić, to jednak nieustanna dyscyplina oraz ten militarny dryl, tak u chłopców, jak i u dziewcząt, budzą moją odrazę.
– Jakby szykowali się do wojny. Trzydzieści lat minęło, ledwo co przebrzmiały echa ich zbrodni w Alzacji Francuskiej, a wygląda na to, że ten ich kajzer marzy o kolejnej awanturze. Ano cóż, pora spać – westchnął Hansen.
– Wiem, że jesteś zmęczony, ale czy moglibyśmy zamienić jeszcze parę słów? Wolałbym nie czekać z tym do rana.
Stary lekarz potarł skronie i ciężko usiadł w fotelu.
– O czym chcesz rozmawiać? – zapytał.
– Wydaje mi się, że to nie jest Laura von Lindenbrock – oznajmił doktor Skórzewski.
– Cóż to za żarty? – zdziwił się Hansen. – Przybyła zgodnie z zapowiedzią... Zresztą poznałem ją z dziesięć lat temu w Kopenhadze.
– Ja też ją znam, choć nie jest to bliska znajomość. Spotkaliśmy się w Berlinie na kongresie. Niewiele kobiet praktykuje medycynę, więc nietrudno zapamiętać. W czasie rozmowy dwukrotnie zastawiłem na nią pułapki. Po pierwsze, nazwa uczelni. Powiedziałem, że patronuje jej Friedrich Wilhelm Joseph von Schelling.
– Ale to się chyba zgadza? – Hansen poskrobał się po łysinie. – W Berlinie jest Uniwersytet Friedricha Wilhelma...
– Prawie, ale nie do końca. Patronem jest Friedrich Wilhelm król Prus, a Friedrich Wilhelm von Schelling był niemieckim filozofem, związanym z tą uczelnią. Każdy pracownik naukowy sprostowałby natychmiast taki błąd!
– Może jest przesadnie taktowna i nie chciała korygować twojej pomyłki?
– Nie wygląda na tak delikatną. Po drugie, kongres, na którym ją poznałem, miał miejsce nie w tysiąc osiemset dziewięćdziesiątym dziewiątym, ale cztery lata wcześniej.
– Teraz to już chyba przesadzasz. Pamiętasz daty wszystkich zjazdów, w których brałeś udział?
– W dodatku wtedy nosiła mocne okulary, nie używała przyciemnianych szkieł. Te wyglądają niemal jak okopcone od wewnątrz. Poza tym rozumiem nadwrażliwość na światło na zewnątrz, ale w środku szpitala i przy zasuniętych roletach? Przy blasku lampy naftowej?
– Do czego zmierzasz?
– Może nosi je, żeby ułatwić sobie udawanie doktor von Lindenbrock? W ten sposób można zamaskować pewne różnice wyglądu twarzy – zasugerował Paweł. – Rozmawiałem z dozorcą – zmienił temat. – Opowiedział mi o kanarku służącej.
– Aaaa, tak – mruknął Hansen z niechęcią. – Staram się nie oceniać ludzi, ale Helga to była straszna histeryczka. Trzymałem ją, bo służąca, która zgadza się zamieszkać w takim miejscu, to prawdziwy skarb. Jednak muszę przyznać, że charakter miała dość uciążliwy. W nocy bała się wyjść z pokoju, a jeśli po nią dzwoniłem, często przychodziła cała roztrzęsiona i plotła banialuki o tym, że w komórce przy schodach ktoś się zamknął i stuka, że na strychu straszą duchy zmarłych pacjentów, a w lustrze w holu na dole widziała straszliwe oczy, które jej się przyglądają. Niewątpliwie przypadek lekkiej paranoi – podsumował.
– Jednak to, co ją skłoniło do odejścia...
– No cóż, nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Usłyszała coś, czy też przyśnił jej się krzyk, ze strachu wyimaginowała sobie znów świecące w ciemnościach oczy... Tylko śmierci kanarka nie umiem wytłumaczyć. Mógł niby zdechnąć sam z siebie, ale to było już w czasie, kiedy inne zwierzęta zaczęły padać. Może więc jest rzeczywiście jakaś wspólna przyczyna? – Potarł czoło. – Woda? My pijemy gotowaną i w postaci herbaty. Zwierzętom lejemy prosto z kranu. Jest też poidło dla ptactwa... Że też wcześniej na to nie wpadłem! Może hydraulicy użyli do lutowania rur jakiegoś stopu zawierającego rtęć?
– Wierzysz w to wyjaśnienie?
– Nie do końca... Nie, wcale nie wierzę. A ty masz lepsze?
– Poukładam sobie wszystko w głowie i powiem, co wymyśliłem – obiecał Skórzewski. – A teraz rzeczywiście chodźmy spać.
*
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.