Requiem dla analogowego świata - Rafał Cichowski - ebook + książka

Requiem dla analogowego świata ebook

Rafał Cichowski

4,0

Opis

Jest 1997 rok, czworo przyjaciół z kutnowskiego podwórka świętuje nadejście upragnionych wakacji, nie przypuszczając, że prawdziwa szkoła dopiero się rozpoczyna, a deszczowe lato zmieni ich na zawsze.

„Requiem…” to list pożegnalny dla analogowego świata, naiwnego i wciąż nieświadomego swoich ostatnich dni, pełnego głośnych placów zabaw i wiecznie zajętych boisk, amerykańskich snów emitowanych na kanałach kablówki, muzyki z kaset przewijanych ołówkiem, pirackich VHS-ów, oranżady, gum kulek, pstrokatej tandety z bazaru i marzeń o lepszej Polsce, którą niespodziewanie zalała powódź.

Codzienność opisana w powieści została odwzorowana z dbałością o najdrobniejsze detale, lecz z perspektywy ponad dwudziestu lat wydaje się zaskakująca, a nierzadko wręcz niewiarygodna. Warto odbyć tę podróż w czasie, spędzić ostatnie lato w mieście i przyjrzeć się z bliska światu, który utraciliśmy bezpowrotnie.

Wyłączcie Wi-Fi i zapnijcie pasy! Rafał Cichowski zabierze Was w podróż do lat dziewięćdziesiątych, serwując obraz tak autentyczny, że poczujecie, jakbyście znowu tam byli.
Anita Piotrowska, Poddasze Literata

„Requiem…” to opowieść o świecie, który istnieje już tylko we wspomnieniach. Cichowski zbiera je wszystkie, lepi w całość i dowodzi, że rzeczy, które robiliśmy w dzieciństwie, były jakieś fajniejsze. I o wiele bardziej niebezpieczne.
Grzegorz Brudnik

Nie wiem, czy „Requiem…” to książka dla każdego. Wiem natomiast, że sam przeczytałem ją z tą podszytą nostalgią radością, jaka towarzyszy wspominkom po latach, oraz że chciałbym, by przeczytali ją moi rodzice oraz dzieci. Bo książka Rafała to szczera, uczciwa opowieść o pokoleniu, które stoi na styku światów: analogowego i cyfrowego.
Jakub Ćwiek

Rafał Cichowski zaprasza w nostalgiczną podróż do czasów, które już nigdy nie wrócą. Analogowy świat? Warto, i to bardzo.
Aleksandra Zielińska

Rafał Cichowski (ur. 1984 w Kutnie) wychował się w latach dziewięćdziesiątych i przeżył, by o nich opowiedzieć. W czasach nieco bardziej cyfrowych studiował anglistykę na UW, a następnie rozpoczął swoją przygodę z reklamą. Jest autorem dwóch powieści science-fiction: nominowanej do Nagrody im. Janusza A. Zajdla i wydanej w USA „2049” oraz „Pyłu Ziemi”. Mieszka w Warszawie niedaleko lasu. Nad polskie morze jeździ wyłącznie po sezonie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 431

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (24 oceny)
8
8
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




JA DZWONIĘ, TY GADASZ19 CZERWCA 1997

Niebo przybrało barwę bloków. Kłębi się i kotłuje tuż nad naszymi głowami. Zaciskam usta, kładę ręce na biodrach, a wiatr wpada przez szerokie rękawy i pompuje moją koszulkę niczym balon. Na zadarty nos spada pierwsza soczysta kropla deszczu. Kolejna uderza głucho o zakurzony chodnik, następna wali w blaszany śmietnik. Nim oderwę wzrok od chmur z betonu, wokoło rozlega się cała symfonia puknięć, brzdęknięć i stuknięć rozpędzających się niechybnie w kierunku jednostajnego szumu.

– Zaczyna padać – stwierdzam rzecz najbardziej oczywistą.

Sobota wypuszcza piłkę z rąk i poprawia rzepy rękawic, zaciskając je mocniej wokół nadgarstków, czym daje mi jasno do zrozumienia, że nigdzie się nie wybiera.

– Możemy przełożyć, jak peniacie – drwi ze mnie, uśmiechając się pod nosem, ani razu nie spoglądając w naszą stronę, tylko na piłkę przyciśniętą korkotrampkiem do coraz bardziej mokrej trawy.

Podrzeczna przyszła tu w najsilniejszym składzie. Chcą nam udowodnić, że jesteśmy cieniasy, że ostatnie siedem do jednego to nie był przypadek. Jeszcze nigdy nie przegraliśmy tak wysoko jak na miejskim turnieju. Po meczu Kuki powtarzał na pocieszenie, że nie mieliśmy dnia. To nieprawda. My nie mieliśmy nóg. Zapadliśmy się po kolana w glebę, a oni rozjechali nas jak walcem. Sobota wpuścił tylko jedną bramkę, fuksiarski strzał Berlina z totalnego napału, z dwóch metrów, na ślepo, przed siebie, który jakimś cudem przeleciał mu między nogami. Ale nawet to nie odebrało im satysfakcji, że pokonali Aleje na ich własnym terenie. Później siedzieli przez dobrą godzinę pod naszym sklepem osiedlowym, jakby wyżsi i starsi od tego zwycięstwa, pili oranżadę i jedli snacki, pluli, strzelali kapslami i zagadywali do naszych dziewczyn. My, pobici, w cieniu przy trzepaku pod garażami, myśleliśmy o tym, jak ich zamordować i czy w poprawczaku jest tak ciężko, jak mówią. Jaga zna kogoś, kto siedział. Może podpowie, w którym miejscu rzeka najgłębsza.

– Chyba wy – odpowiadam, wykopując piłkę spod jego stopy.

Kuki ustawia ją na środku boiska ograniczonego z jednej strony krawężnikiem, z drugiej umowną linią biegnącą wzdłuż bloku, mniej więcej metr od balkonów, tam gdzie trawa zaczyna się robić wysoka i pełna pokrzyw. Jeśli wywalać na aut, to tylko w tę stronę. Sobota wraca na bramkę, staje w rozkroku pomiędzy dwiema postawionymi na sztorc trylinkami, pewien siebie i tego, że żadna piłka dziś tędy nie przeleci. Jak trzeba, będzie się rzucał nawet w błoto. On nie ma rodziców. Mieszka ze starszym bratem, więc nikt go nie oknoci za brudne ciuchy i podartą bluzę.

Koszulka ozdobiona wielką czerwoną dziewiątką pod nazwiskiem Alana Shearera przylepia się do moich pleców. Z przodu na kościstej klacie trzy lwy wyciągają się do skoku. Ostatnie spojrzenie na zespół. Robal wygląda, jakby już chciał iść do domu, patrzy pytająco to na mnie, to na Kukiego. Naprawdę to robimy? Zobaczcie, jak leje! Śmiechowy przesuwa płaską podeszwą swojego trampka po trawie. No ślisko, chłopaki. Tylko Wojtala broniący dostępu do naszej bramki wygląda, jakby zupełnie go nie obchodził ani deszcz, ani ten mecz. Przymyka oczy i coś tam nuci pod nosem. Słucha strasznie ciężkiego metalu, ponurych włochatych facetów o pomalowanych twarzach, więc musi lubić taką pogodę. Wolałbym kogokolwiek innego, ale zbieraliśmy skład na szybko, w jedno popołudnie. Przez brzuch jest zbyt wolny, żeby wyjąć strzały po ziemi.

Zaczynamy.

Z wściekłością rzucamy się na nich, próbując jak najszybciej rozwiać wątpliwości, ale nie pozwalamy, żeby chęć zemsty wzięła górę nad obmyśloną, rozrysowaną na przerwie i powtarzaną do znudzenia taktyką. Żadnego biegania za piłką na hura jak przedszkolaki, żadnych desperackich strzałów z połowy. Pilnujemy pozycji, kryjemy swoich. Buty rozjeżdżają się na lewo i prawo, do gardeł wlewa się deszcz. Miliony zimnych igieł wbijają się w moją głowę i plecy, gdy schylam się, by wziąć głębszy oddech i wcisnąć kłujący ból z powrotem w głąb brzucha. Wspinamy się na absolutne wyżyny naszych możliwości, walcząc o każdy centymetr kałuży, którą ledwie można nazwać boiskiem.

Po dziesięciu minutach przegrywamy już dwa zero.

Z opuszczonymi głowami i piłką pod pachą drepczemy w kierunku środkowej linii. Spoglądam przez ramię na Wojtalę i spluwam melą gęstą jak kisiel. Bo gotuję się w środku. Ze zmęczenia i z tej bezradności. To nawet nie były trudne strzały, żadne przebłyski geniuszu w konstruowaniu akcji. Ale nasza obrona nie istnieje. Wszyscy poza mną i Kukim są już są myślami w domu, zrzucają z siebie ciężkie ubrania, rozciągają skarpety na grubych żebrach wyłączonych żeliwnych kaloryferów obwieszonych nawilżaczami powietrza i proszą rodziców o gorące kakao. Ja nawet nie patrzę w kierunku swojego okna. Być może matula usłyszała dzwonienie w parapet i wygląda teraz swojego synka, cała przejęta. Stuka obrączką w kubek z napisem Maxwell House i dostrzega moją szarą koszulkę fruwającą za rzędem garaży po drugiej stronie podwórza. Wabi mnie myślami i wzrokiem, bo wie, że wystarczy jedno szorstkie spojrzenie, wystarczy jej kontur na tle białej firanki majaczący w załzawionym oknie, bym zrozumiał, że czas już do domu.

Ale ja nie odwrócę głowy, nawet jak zacznie krzyczeć, że mam szlaban. Że będę musiał czytać lektury w wakacje. Że wyślą mnie do babci na dwa miesiące. Tylko siłą ściągną mnie z boiska. Zostanę tu, dopóki nie dokończymy tego meczu, choćbyśmy mieli go przegrać do zera – myślę. I wtedy, w samym sercu nawałnicy, pojawia się blady promień nadziei.

– Chyba was pogięło – słyszę znajomy głos dobiegający z linii bocznej.

Berlin stawia ostrożne kroki pomiędzy rozlewającymi się kałużami, dbając, by ani jedna brudna kropla nie dotknęła jego białych jak śnieg adidasów marki Fila. Rozpostarty nad głową parasol chroni resztę nieskazitelnego ubioru przed wściekłymi falami zimnego deszczu. Berlin ma tatusia w Stanach i wszystkie jego dresy mają trzy paski, tak jak powinny, a nie cztery – jak nasze podrabiane łachy z ruskiego placu. W poprzednie wakacje ubierał się w czerwone bandany i dżinsowe kurtki w hołdzie idolom z Guns N’ Roses, a teraz słucha innych kapel i nosi bluzy sportowych marek, których nawet nie znamy. Dla nas Starter jest szczytem luksusu. On cały jest oryginalny, wymuskany i zawsze mówi to, co myśli. Zna się ze starszymi chłopakami, a jak zagaduje na przerwach do dziewczyn, to się uśmiechają, łapią go za ramię albo niby przypadkiem gładzą po klacie, a nie mówią, że nie mają czasu, że muszą przepisać matmę i na razie, może się spotkamy na długiej przerwie. Ale przede wszystkim ma atomowego kopa, który sprawia, że w taki dzień jak ten piłka będzie przecinać strugi deszczu niczym kometa ciągnąca za sobą mokry ogon. Już się boję o szyby wystawowe delikatesów U Hrabiego lśniące od deszczu dwadzieścia metrów za bramką Soboty. Berlin odwróci losy tego meczu, jestem tego pewien.

– Stary, grasz? – pytam go, przebiegając obok.

– Właź za mnie! – Robal rozwiązuje kwestię, kogo mamy wywalić z boiska.

Berlin uśmiecha się, prezentując dwa rzędy białych zębów, po czym przechyla parasol, jeszcze raz wypowiada zdanie, którym nas przywitał, i retorycznie dodaje:

– Mam się babrać w tym błocie jak jakaś świnia?

Podrzeczna czuje się tak pewnie, że do rzutu rożnego przybiega nawet Sobota. Ewidentnie chcą nas upokorzyć. Baton bez czekania rusza do piłki i wkręca ją prosto w naszą bramkę, licząc, że Wojtala ich wyręczy i po prostu wturla się razem z przemoczoną szmacianką między słupki, kończąc tę agonię. Trzy gole, a gramy do pięciu. Po zawodach. Ale nasz bramkarz robi coś niewiarygodnego. Niesiony chęcią zemsty za dwa farfocle, które puścił, a może na polecenie głosów w głowie, biegnie wprost na wirującą futbolówkę i uderza w nią z całej siły, wysyłając łukiem ponad naszymi głowami daleko na drugą stronę boiska.

– Jak brudas, jak robak… – ciągnie swoje Berlin, gdy odprowadzamy piłkę marki Atak oddalającą się w kierunku spożywczaka.

Futbolówka nawet nie odbija się od rozmiękłej murawy, ale siłą rozpędu pokonuje leniwie jeszcze dwa metry z ostatnich trzech, zatrzymując się idealnie naprzeciw pustej bramki. Natychmiast zrywam się do biegu. Rusza też Sobota. Pędzimy tak ramię w ramię po lśniących źdźbłach, rozdeptując kałuże.

– Jak menel, jak małpa… – słyszę oddalający się za plecami głos.

Wszystkie dźwięki świata gasną, liczy się tylko ten moment, w którym wjeżdżam długim wślizgiem w czekającą na mnie piłkę i jest dwa do jednego. Sobota wyprzedza mnie o pół kroku. Jest wyższy, rok starszy, dużo silniejszy, nie ma tatusia ani mamusi, którzy mogliby go skrzyczeć za to, że dostał zapalenia płuc od biegania godzinę w przemoczonych gaciach. Jego bark uderza w mój i tracę równowagę, szczęśliwie rozkładając się prosto przed nim. Nasze nogi plączą się w węzeł i suniemy tak przez chwilę, ryjąc twarzami po trawie i hamując na wydeptanej ścieżce. W zębach chrzęści nam piach, skóra na dłoniach zdziera się i pali, jedno ucho mam zapchane ziemią, drugie wodą. Ale to wszystko staje się mało ważne, gdy widzę, jak jednym susem przeskakuje nad nami Kuki i pewnym kopniakiem wysyła piłkę w długi lot pod sam sklep. Zdobywamy upragnioną bramkę.

Gdy podchodzi, by pomóc mi wstać, z jego podartych na strzępy butów dochodzi głośne chlupanie. Zupełnie jakby miał na nogach nasączone gąbki kąpielowe. On zdaje się nie zwracać na to uwagi. Nawet już nie pytam Berlina, czy chce do nas dołączyć. Wygramy bez jego łaski. Jak Widzew wczoraj w Warszawie, trzy do dwóch w ostatnich sekundach meczu. Gazety napisały, że to był thriller. Totalny horror, zwłaszcza dla Legionistów, którzy jeszcze na pięć minut przed ostatnim gwizdkiem byli już pewni mistrzostwa, skandowali coś o Żydach i ustawiali się na fetę na starówce. A później po trzech szybkich strzałach w pysk leżeli rozłożeni na dechach. Majak. Gęsior. Michalczuk. Po ostatnim gwizdku starszy brat Robala wyskoczył przez balkon z parteru i z gołą klatą obiegł blok dwa razy dookoła, drąc mordę, aż zdarł sobie gardło i piszczał, jakby ponownie przechodził mutację. Na garażach pojawił się świeżutki napis, że w Kutnie tylko Widzew. Pod blokiem Kukiego zapłonęły wszystkie śmietniki, a śpiewy i dźwięk tłuczonego szkła niosły się po osiedlu przez pół nocy.

Rano było ze dwadzieścia stopni w cieniu, a i tak większość chłopaków przyszła do szkoły w szalikach. Wszyscy z wypiekami na twarzy opowiadali sobie końcówkę meczu, ze śmiechem komentowali wyraz twarzy Szamotulskiego, kiedy trzeci raz wyciągał piłkę z siatki, i umawiali się na mecze osiedlowe. Nawet nauczyciele przestali konfiskować nasze oblepione taśmą klejącą kulki papieru i z cichym przyzwoleniem akceptowali kolejny okrzyk w stylu „I gol! Coś nieprawdopodobnego! Andrzej Michalczuk pogrążył Legię!” po tym, jak improwizowana futbolówka wypadła przez uchylone drzwi od kibla i potoczyła się prosto pod ich nogi.

Łapiemy drugi oddech. Wraca fonia. Z uchylonego okna w bloku wraz z gęstym papierosowym dymem wydobywają się znajome dźwięki. Pomalowany gość z fatalną fryzurą w rozpiętej koszuli rzuca się po zasyfiałym pokoju. Ostatnio cały czas to puszczają na MTV i – mimo że normalnie nie słucham Prodigy – ten kawałek jak ulał pasuje do scenariusza, który już napisałem sobie w głowie.

Chodź, zagraj w moją grę.

Sprawdzę cię.

Czuję, jak muzyka daje mi siłę, wypełnia mnie pozytywną energią po zmarszczone niczym w kąpieli koniuszki zziębniętych palców. Nawet deszcz zaczyna odpuszczać.

Ale to Podrzeczna jest teraz w natarciu. Dwa podania. Szybka wrzutka. Z przerażeniem obserwuję, jak Robal i Śmiechowy zderzają się głowami i padają na tyłki, próbując symulować faul, nieświadomi, że twardy łeb, od którego oberwali, należy do kolegi z drużyny. Dośrodkowanie dociera do adresata. Baton spina wszystkie mięśnie i nie czekając na instrukcje, uderza tak mocno, jak tylko on potrafi. Zero techniki, czysta siła. Prosto w środek bramki. Wszyscy zamieramy w bezruchu. Założę się, że gdyby Wojtala zdążył, najchętniej sam uciekłby z linii strzału. Ale czasu wystarcza mu tylko na to, by zamknąć oczy. Mokry kamień uderza go prosto w brzuch, wyrzucając o dwa kroki poza linię końcową.

– Dawaj, jestem! – krzyczę do niego, widząc napastników zrywających się do bezpańskiej futbolówki, która wiruje w miejscu, w którym jeszcze przed chwilą stał nieruchomo nasz ponury golkiper.

Wojtala wygląda, jakby miał się zaraz porzygać. Zgina się wpół i wybałusza oczy, z jego ust wycieka struga śliny, którą podmuch wiatru od razu podrywa i rozlepia po policzku. Ale mimo wszystko dalej walczy. Dzielny Wojtala, niczym wiking, który wyskoczył wprost z okładki metalowej kasety, wymachuje łapami, stawia ciężkie kroki i tracąc panowanie nad ciałem, ostatnim desperackim kopnięciem z czuba wysyła piłkę prosto do mnie. Dopiero wtedy puszcza pawia.

Natychmiast zgrywam głową na lewą stronę do Kukiego. Obrońcy już przy nim są, ale on nie sprzeda skóry tanio. Jutro odbiera świadectwo z czterema pałami i brakiem promocji do siódmej klasy. Polak, matma, fiza, chemia. Berlin się śmieje, że kareta jak w pokerze. Kiedy Kuki wróci do domu, jego tata rzuci się na niego z łapami i go zabije. Bankowo. Tuż za progiem rozsmaruje go po zielonym linoleum. To jest jego ostatni dzień na Ziemi. Mecz finałowy. Musi coś po sobie zostawić. Choćby zwycięstwo z Podrzeczną. Maszyna do dryblingu się rozpędza. Kuki może nie mieć serca do wkuwania wzorów i czytania wierszy o nimfach z jeziora, ale Boże mój, jak on się kiwa.

Robi ich, jak chce. Pomimo tego, że ma wokół stóp zawiązane dwa balony z wodą, tańczy na śliskiej murawie, balansuje ciałem z lewej na prawą i puszcza piłkę do przodu, zakładając dwudziestą czwartą siatę w tym meczu. Przed sobą ma już tylko Sobotę, ale bramkarz jest zbyt doświadczony, a kąt zbyt ostry, by ryzykować strzał. Nie będzie się łasił, dlatego miękko podcina piłkę, wysyłając ją łagodnym łukiem prosto pod moje nogi. Trzy kroki. Dwa, jeden. Futbolówka opada idealnie na prawy wolej.

Czas zamarza. To jest ten moment, dla którego się urodziłem, na który czekałem przez trzynaście lat. To jest to, co robię i to, kim jestem. Odkupienie wszystkich win i wymazanie wstydów. Posikane rajty w przedszkolu? Nieważne. Kosz od Rudej? Bez znaczenia. Czwóra z techniki? Bzdura. Po tym golu wszystko się wykasuje. Rodzice będą już zawsze ze mnie dumni. Dziewczyny, niby przypadkiem, będą mnie gładzić po klacie. Chłopaki z osiedla podziwiać i zazdrościć. Do końca wakacji będzie świecić słońce. Przeżyjemy najwspanialsze chwile. Za każdym razem, gdy wyjdę przed blok, spotka mnie coś niezwykłego. Nawet po latach ludzie będą wspominać, jak rozbiliśmy Podrzeczną w czerwcową ulewę. Zadzwonią do mnie z Widzewa.

Mrużę oczy i koncentruję się na przestrzeni tuż obok prawego słupka. Nie za wysoko, żeby nie było wątpliwości, czy wpadło. Praktycznie już widzę, jak piłka sunie tuż nad ziemią, odchodzącym łukiem przecina niewidzialną linię i rozrywa niewidzialną siatkę. Chiński trampek uderza w nasiąkniętą futbolówkę z satysfakcjonującym mlaśnięciem.

Teraz!

Sobota nawet nie drgnie. Wybałusza oczy i tęsknym spojrzeniem odprowadza piłkę przelatującą dobre trzy metry nad jego głową, a później odwraca się w samą porę, by ujrzeć, jak ta obniża swój lot i ostatecznie zatrzymuje się na szybie wystawowej delikatesów U Hrabiego, rozpieprzając ją w drobny mak.

– Chudy, coś ty odwalił! – krzyczy Berlin.

– Spadamy! – wołają wszyscy.

Brzęczące echo wybrzmiewa ponad jednostajnym szumem, odbija się od mokrych murów, zwielokrotnione dudni pomiędzy blokami. Sobota przebiega tuż obok, uderzając mnie z bara tak mocno, że prawie upadam.

– Wisisz mi piłkę – mówi na odchodne, wskazując na futbolówkę leżącą wśród mokrych odłamków szkła, po czym znika za blokiem.

Każdy rusza w innym kierunku, ja i Kuki wbiegamy między garaże, prosto w ślepy zaułek. Ostatnio zginęło kilka samochodów i postawili tu bramę zwieńczoną drutem kolczastym. Jak mogliśmy o tym zapomnieć?

– Nie mogą mnie złapać! Stary mnie zabije! Stary mnie zabije! – powtarza.

– Wskakuj na dach – mówię w przypływie geniuszu. – Dawaj po rynnie do góry.

Rozklejony odidos ląduje w moich zaplecionych palcach. Podrzucam go i wpycham co sił na garaże, po czym sam wspinam się po zaczepach rynny z kocią zwinnością, o którą się nigdy nie podejrzewałem. Przylegamy do wypalonej słońcem papy, która teraz spływa deszczem zmieszanym z ptasimi odchodami, i czołgamy się wśród białych gówien, kamieni i potłuczonych butelek w kierunku drugiej krawędzi dachu. Docieramy tam w samą porę, by dostrzec purpurową twarz pana Zbyszka wychylającą się zza drzwi spożywczaka. Zaraz za nią pojawia się reszta jego masywnego cielska. Sprzedawca przez chwilę przygląda się resztkom wybitej szyby, ocenia straty, po czym chwyta narzędzie zbrodni i rusza z nim pod pachą w kierunku boiska, bluzgając i wymachując ręką.

– Ja was wszystkich, gnoje, znam! Waszych rodziców też. Mów, który to taki Ronaldo! – wrzeszczy w kierunku tego, który jako jedyny nie rzucił się do ucieczki. Nasz Berlin wciąż stoi tam, cały wystrojony i suchy, osłonięty od zimnych fal deszczu, ze złośliwym uśmiechem przylepionym do twarzy. Jeszcze przez moment pozwala panu Zbyszkowi wściekać się i moknąć, po czym wychyla się spod parasola.

– Nie wiem, proszę pana – odpowiada uprzejmie – wszystko stało się tak szybko. – Choć jest o dwie głowy niższy od sprzedawcy, wygląda tak, jakby patrzył na niego z góry.

Wypuszczam powietrze z płuc i przewracam się na plecy. Leżę na brudnym dachu z zamkniętymi oczyma, a deszcz wypłukuje resztki myśli z mojej głowy. Słyszę tylko jednostajny szum zagłuszający świat i dobiegające z wewnątrz bicie serca, które zwalnia z każdym uderzeniem. Było tak blisko. Tak blisko.

Pierwsze, co dostrzegam, gdy podnoszę powieki, to moje okno, a w nim ledwie widoczny kontur postaci. Matula krzyżuje ręce na piersi. Nie chwyta za klamkę. Nie woła. Tylko patrzy. Nie mogę tego widzieć, ale doskonale wiem, że poniżej linii parapetu jej stopa wybija kapciem miarowy rytm.

***

Mamusia zawsze przemawia pięknie, gdy mnie opieprza. Używa dużo dużych słów, takich jak „ambiwalencja” czy „degrengolada”. Jej palec wędruje w górę i w dół, jakby dyrygowała orkiestrą. Z furią dwudziestu trąb, kotłów i basów uderza we mnie i rzuca w kąt pokoju. Ja próbuję się bronić, ale niczym bierny widz spektaklu mogę tylko z niezadowoleniem pokasływać pod nosem. Wszystkie moje protesty zostają zagłuszone koncertem orzeczeń.

– Masz tydzień szlabanu. Przeczytasz w wakacje wszystkie dodatkowe lektury. Ja nie wiem, czy nie wyślemy cię do babci na te dwa miesiące – oznajmia, a jej głos brzmi kategorycznie.

– Ale…

– Nadużyłeś naszego zaufania, synku. Myśleliśmy z tatą, że jesteś bardziej odpowiedzialny, uważaliśmy cię za samodzielnego, rozumnego nastolatka, a tu taka plama na honorze. Czy wy naprawdę nie wiecie, że piłką można rozbić szybę? Czy to było potrzebne, żeby tak mocno grać? Macie niespożytą energię, ja to rozumiem, chłopców w twoim wieku wręcz roznosi, ale są bardziej konstruktywne sposoby, żeby się wyładować, niż niszczenie wszystkiego dookoła.

– Ale…

Temperatura w pokoju spada do -273 stopni Celsjusza. Stoję oparty plecami o ścianę pokrytą czarno-białymi kropkami o nieregularnym wzorze. Są trójwymiarowe i miękkie, jakby były zrobione z ubitej waty, dzięki czemu można łatwo wbijać w nie szpilki. W ten sposób zamocowane zostały tu plakat przedstawiający Barta Simpsona, z którym w tym momencie całkowicie się identyfikuję, odręcznie wykonany proporczyk Widzewa Łódź, zupełnie jak te wiszące na przedniej szybie w autobusach miejskich, dwa plakaty z symbolami Vancouver Grizzlies i Phoenix Suns oraz kilka moich rysunków, głównie przedstawiających graffiti misternie wykonane niebieskim cienkopisem, lub drzewa – doskonałe do ćwiczeń ze światłocienia. Mama zawsze twierdziła, że świetnie rysuję. Teraz twierdzi, że jestem niereformowalny. A ja tak bardzo chcę zaprzeczyć. Wytłumaczyć, że to był czysty przypadek. Chcę, żeby wiedziała i zrozumiała, że ten mecz był dla mnie ważniejszy od deszczu, wszystkich szyb na osiedlu i pana Zbyszka, który zawsze jest dłużny grosik, resztę wydaje w gumach do żucia i zapałkach, rzeczach, których nie potrzebuję, a czasem nawet wydaje specjalnie źle. I ma drogo w tym swoim sklepie. Dużo drożej niż w Big Markecie. Chcę jej to wszystko powiedzieć, ale nie daję rady, więc po prostu stoję tam, milczę, kurczę się i zamieniam w jedną z czarnych kropek na tapecie.

– I nie myśl sobie, że tylko ty poniesiesz konsekwencje. O nie. My też będziemy musieli się za ciebie wstydzić przed wszystkimi na osiedlu. Myślisz, że to przyjemne wysłuchiwać o własnym dziecku, że jest nicponiem? Jesteś przecież inteligentnym chłopcem, dojrzałym, ułożonym. Tobie są pisane wielkie rzeczy. Nigdy nie przestanę w ciebie wierzyć, ale sytuacje takie jak ta sprawiają, że zaczynam się o ciebie zwyczajnie martwić. Ty wiesz, że w twoim wieku Bach grał już na trzech instrumentach i znał dwa języki obce? Chcę przez to powiedzieć, że są sprawy ważne i ważniejsze. Trzeba wiedzieć, na co przeznaczyć swoją energię, a na co jej lepiej nie marnować. No nie mam racji?

Mama odwraca się w kierunku drzwi. W dużym pokoju tatuś podnosi wzrok znad swoich notatek, chwyta górę nosa kciukiem i palcem wskazującym i mocno zaciska powieki, tak jak mają to w zwyczaju zaczytani tatusiowie, po czym wypowiada jedno słowo i natychmiast wraca do przeglądania swoich dokumentów. To słowo brzmi: „masz”.

– No widzisz. Jutro po zakończeniu roku pobiegniesz prosto do Hrabiego, przeprosisz pana Zbyszka i powiesz, że zapłacimy za szybę. A jak zaproponuje, żebyś dodatkowo odpracował szkody, pomagając mu przy sklepie, to ani mi się waż wymigiwać. Zaczynają się wakacje, będzie całe mnóstwo wolnego czasu. No już, zmykaj do kąpieli, przed tobą ważny dzień.

Matula znika w kuchni, a ja odzyskuję swoją fizyczną formę. Mokra koszulka ziębi, skóra ciągnie. O sfilcowanych kudłach lepiej nawet nie wspominać. Drepczę powoli do łazienki. Wpycham gumowy korek w odpływ i odkręcam kurek oznaczony czerwoną kropką. Z kranu chlusta brązowa maź.

– Woda znowu jest brudna – mówię.

– Ty też – rzuca tatuś, przemykając za moimi plecami z segregatorem.

On lubi mówić takie rzeczy. „Nie dobieraj sobie do głowy”. „I tak w żołądku się pomiesza”. Zawsze jest bardzo spokojny. Pełen zrozumienia dla świata, mamy i dla mnie. To dobrze, bo mamusia potrafi krzyknąć. Myślę sobie, że gdyby oboje byli nerwowi, miałbym w domu jak Kuki albo jeszcze gorzej. Tam wszyscy wiecznie piłują na siebie japy. Tata na mamę. Mama na Kukiego. Kuki na starszego brata. Brat na tatę. Tata na pana w wiadomościach. Telewizor na nich wszystkich. Od Kawy czy herbaty do nocnych powtórek Muzycznej Jedynki – jeden wielki hałas.

Wlewam do wanny płyn do mycia. Brud znika pod grubą warstwą śnieżnobiałej piany. Wiem, że wciąż tam jest, ale jakoś tak łatwiej się zanurzyć, jeśli nie muszę na niego patrzeć. Namydlam włosy szamponem Johnson’s Baby, który nie szczypie w oczy, i myślę o końcu świata. O wielkiej komecie wpadającej z wrzaskiem w ziemską atmosferę i ratującej mnie przed jutrzejszą rozmową z panem Zbyszkiem. Niestety szanse na to, że tej nocy świat zmieni się w pył, są mizerne. Większość wróżbitów przewiduje apokalipsę dopiero za trzy lata, ostatnio sprawdzałem. A to oznacza, że jutro będę musiał wejść do delikatesów, by z zaciśniętym gardłem i spoconymi dłońmi w kieszeniach wyznać prawdę.

„Dzień dobry, panie Zbyszku. Przyszedłem powiedzieć, że to nie ja wczoraj wybiłem panu szybę. Zrobił to mój przyjaciel, którego imienia z pewnych względów nie mogę panu zdradzić. Chłopak, o którym mówię, jest w bardzo trudnej sytuacji materialnej. Jego rodzice nie pracują. Często brakuje im na podstawowe artykuły, takie jak chleb czy mleko. Rozmawiałem z nim wczoraj o tym, co się stało, i on bardzo żałuje, że rozbił panu tę szybę. Żałuje też, że uciekał, ale strach wziął górę. Nasi rodzice się znają, choć nie utrzymują stałego kontaktu. Powiedziałem w domu o tym, co się wydarzyło i mamusia obiecała, że pokryje za nich koszt naprawy tej szkody. Proszę, panie Zbyszku, żeby nikomu pan o tym nie mówił. Oni będą się czuli strasznie zawstydzeni, jeśli się dowiedzą, że zapłaciliśmy za nich. Moja mamusia mówi, że trzeba sobie pomagać, bo nie wiadomo, kiedy sami możemy być w potrzebie. Dlatego my odkupimy tę szybę. A jak ma pan jeszcze piłkę, to ja mogę ją oddać, bo ona nie jest tego chłopca, co nabroił, tylko jeszcze innego. I on też ma niepracujących rodziców. I upośledzoną siostrzyczkę”.

Dokładnie tak powiem, myślę, wycierając się ręcznikiem. A później zastygam w łóżku z dłońmi za głową i patrzę, jak pomarańczowe światło ulicznej latarni tańczy na suficie, pocięte na kawałki przez rozkołysane drzewo. Drzwi do pokoju są zamknięte, a noc głęboka w swojej ciemności i ciszy. Jej gęsty zapach wlewa się przez uchylone okno, pełznie po parapecie i opada chłodną falą prosto na moją nieruchomą twarz. Wreszcie zamykam oczy i widzę Sobotę w białych rękawicach i szerokim rozkroku broniącego dostępu do bramki. Jeszcze raz skupiam wzrok, spinam mięśnie i składam się do strzału, ale tym razem nie mogę poruszyć się nawet o milimetr. Odprowadzam zrozpaczonym wzrokiem piłkę dośrodkowaną przez Kukiego, a następnie spoglądam w dół. Wielki czarny pies trzyma w pysku nogawkę moich spodni.

***

Do szkoły mam pod górkę. Siódemka mieści się na szczycie niewielkiego wzniesienia u zbiegu ulic Troczewskiego i Grunwaldzkiej, w szarym gmachu o kształcie tak nieregularnym, że nie można go porównać do żadnej litery alfabetu. Coś równie pokrzywionego może występować jedynie w języku rosyjskim, ale ja na szczęście należę do lepszej połowy klasy, więc uczęszczam na angola. Tylko nieszczęśnicy ze średnią poniżej trójki wkuwają na pamięć wierszyki o Iwanie i Jelenie. U nas Muzzy z Gondolandii i Andy na klifach w Dover. Lepszy świat. Z poziomu ulicy szkoła przypomina monument wyciosany z jednego kawałka szarego kamienia. Jej wejście, wiecznie schowane w cieniu długiego azbestowego dachu, zawsze kojarzyło mi się z ziejącą pustką, otchłanią pieczary, miejscem, przed którym ostrzegały nas wszystkie bajki. Ale dzisiaj, otoczone promieniami czerwcowego słońca, choć wydaje się czarniejsze niż kiedykolwiek, nie skrywa żadnego potwora. Moja droga do szkoły, utrwalona w pamięci przez sześć lat wędrówek w tę i z powrotem, po ostatnie pęknięcie w płycie chodnikowej, staje się z każdym rokiem krótsza. Ja rosnę, a świat maleje. Kto wie, może kiedyś drugi koniec Kutna będzie dla mnie minutę marszu stąd. Wydłużą mi się nogi i szyja i będę spoglądał na świat niczym satelita – z orbity. Zobaczę kontynenty jak kotlety schabowe na niebieskim talerzu.

Ale póki co jestem mały i wciśnięty po kołnierzyk mojej obciachowej różowej koszuli w bezkształtną, coraz bardziej spoconą i naelektryzowaną masę uczniów stłoczonych w sali gimnastycznej. Dyrektor kończy apel przemową podsumowującą szczęśliwie miniony rok, wylicza nieobecności, ustawia klasy poszczególnych roczników zgodnie z ich średnią, nas standardowo wymieniając na samym końcu. Buczy do mikrofonu, obejmując go pomarszczonymi łapami, jakby chciał go sobie wcisnąć do ust. Z głośników rozwieszonych nad drabinkami daje się wychwycić zaledwie pojedyncze słowa. Ale my czekamy tylko na jedno i gdy ono wreszcie pada, drzwi poddają się pod naporem, ich skrzydła trzaskają o ściany, a ze środka wylewa się rozwrzeszczana fala czystej energii, która jeszcze tylko przez chwilę będzie musiała wytrzymać, cała rozedrgana, w ławkach, chwycić świadectwo, wręczyć ledwie żywego kwiatka i dać nogę prosto w słońce, prosto w dziewięć tygodni nieustającej radości. Woła nas ciepły wiatr, który obcina na łyso wystające z trawy dmuchawce, i żar suszący na wiór pranie rozwieszone na rzędach metalowych drutów wychylonych przez balkony. Wołają nas puste boiska i łąki nad Ochnią. Wołają tory kolejowe, garaże, latarnie Królewskiej i klatki schodowe, na których będziemy przesiadywać i planować następny ruch. Woła nas obietnica lata i tęsknota za przygodami, których jeszcze nie przeżyliśmy, ale na pewno się wydarzą i będą największe i najlepsze – i nasze.

Ale póki co jesteśmy w klasie, gdzie sekundy zawsze sączą się jak woda z popsutego kranu. Wychowawczyni wreszcie wyczytuje moje nazwisko i zachęca wszystkich do oklasków. Średnia 4,8. Czerwony pasek. Tylko dwie czwóry – z techniki, której uczy nas dyro, i z fizy, której ni w ząb nie rozumiem. Może to prawda, co powiedział mi Berlin, że ten rok przejechałem na opinii. Nauczyciele zawsze uważali mnie za wzorowego ucznia. Brałem udział we wszystkich olimpiadach, nie wygrywając żadnej, ale zgłaszałem się i to przeważnie wystarczyło. Przynosiłem prace dodatkowe na historię – misternie wyklejane z zapałek makiety grodów. Malowałem pani od biologii rysunki komórek, a na plastyce drzewa, zawsze pamiętając o światłocieniu. Ale w tym roku nic mi się nie chciało. Przesiadałem się do ostatniej ławki, odwracałem zeszyt do góry nogami i przez cały rok rysowałem. Czwórki mogą być świadectwem, że idealny obrazek wzorowego ucznia zaczyna pękać gdzieś na obrzeżach, ale dziś nie mogę się tym przejąć.

Wymieniam kwiatek na niebieski świstek z moimi wynikami i książkę o zwierzakach, rumienię się z autentycznego wstydu wywołanego aplauzem koleżanek i kolegów, z których 85,2% radzi sobie gorzej ode mnie, i szybkim krokiem ruszam z powrotem na swoje miejsce. Kuki nie odrywa wzroku od okna, obojętnym spojrzeniem odprowadza terkoczącego poloneza ciągnącego ospale w dół ulicy. I dopiero wtedy dociera do mnie, że po raz ostatni w życiu możemy usiąść w jednej ławce. Ta nieodwołalność uderza we mnie tak mocno, że aż zwalniam kroku, gubię rytm. Wokół milkną brawa i zapominam o całym tym obciachu. Chcę, żeby ta chwila nie uciekła mi zbyt łatwo. Chcę mu się przypatrzeć. Wykuć tę scenę na pamięć jak twierdzenie Pitagorasa, jak drogę do szkoły.

Kuki. Mój przyjaciel z boiska i klasowy współtowarzysz niedoli, który odpuścił za bardzo, który na zastępstwie z naszą panią od angielskiego wołał „aj gat de pała”, wskazując na swoje krocze, który wyjął wybebeszoną żabę z formaliny, powodując panikę wśród dziewcząt i obrzydzenie wśród chłopców, który, zainspirowany grą Michaela Jordana, postanowił zrobić wsad, wybijając się z ławki i zawisając na krótko na żyrandolu pod sufitem, dopóki nie runął razem z nim i nie wylądował miękko głową na kolanach Justyny, w której się sekretnie podkochiwał, a tynk opadł na nich niczym śnieg zimą, który wpadł na pomysł zabrania do szkoły kota i dlatego włożył go do plecaka, a kot mu się po drodze zeszczał na wszystkie zeszyty i książki, który sam notorycznie sikał do basenu na zajęciach i wcale się z tym nie krył, który, zawsze gdy pojawialiśmy się w klasie wcześniej od nauczyciela, wypisywał obsceniczne wyrazy na tablicy i zakrywał ją skrzydłami, przygotowując w ten sposób bombę zegarową, eksplozję, której wszyscy wyczekiwaliśmy, ledwie tłumiąc śmiech, który na solo z Dawidem z VII B przyszedł ubrany w bandanę taką samą jak w Karate Kid, a i tak dostał srogie wciry, który na badaniach w gabinecie u higienistki udawał daltonistę i chwiał się, twierdząc, że ma polio, który podczas dyskoteki odpalił gaśnicę i pokrył całe pierwsze piętro gęstą mgłą, kończąc zabawę akurat wtedy, gdy tańczyłem z Justyną wolnego przytulańca, który jako jedyny z klasy miał szóstkę z wuefu i pobił rekord szkoły w biegu na sto metrów i rzucie w dal, a gdyby istniał konkurs na największą liczbę bramek strzelonych w samo okienko, to też miałby rekord w kieszeni, który nauczył wszystkich, jak mdleć, wykorzystując patent z oddychaniem w kuckach, nagłym wstawaniem i zaciskaniem krtani, który ratując się przed gongiem za nieznajomość wiersza, zamiast cytować Mickiewiczowskie wiersze postanowił zaśpiewać Język polski Wzgórza Ya-Pa-3, zaczynając zupełnie słusznie od zwrotki Joki, a gdy dotarł do przedostatniego refrenu, wszyscy, nawet ci, którzy nie znali utworu, powtarzali razem z nim: „wnioskuj, ja rymuję po polsku”, ale i tak dostał pałę, która była gwoździem do trumny i uruchomiła lawinę pał z pozostałych przedmiotów, a wszystko przez to, że pani nie dostrzegła ani krzty artyzmu wśród „wulgarnych wynurzeń tych zakapturzonych meneli z kiepską dykcją, na których moda zaraz przeminie,” ale co z tego, skoro wszystkie jego przegięcia będziemy pamiętać do końca naszych dni.

Odsuwam krzesło i opadam na nie bez życia. Nie wiem, czy bardziej boję się o niego, że zeświruje z tymi dzieciakami z piątej, czy o siebie, że już nie będę miał do kogo się odezwać przez następne dwa lata, dopóki nie pójdę do liceum. I właśnie tak mija ta nasza ostatnia wspólna chwila w ławce, którą miałem smakować pomału i utrwalać, żeby móc wyjąć ją z pamięci i dobrze się jej przyjrzeć, gdy poczuję się naprawdę samotny, siedząc w przyszłym roku obok Robala, któremu kleją się ręce i zawsze daje od niego potem, albo jeszcze gorzej, z jakąś dziewczyną, równie unieszczęśliwioną tym przymusowym związkiem, co ja, bo wiadomo, że od razu zrobią z nas parę. Pani przypomina o numerach alarmowych, pierwszej pomocy i strzeżonych kąpieliskach, po czym życząc nam udanych wakacji, daje sygnał do odjazdu. Szturcham Kukiego w ramię, żeby odkleił się wreszcie od szyby i nie czekając na jego reakcję, wybiegam na korytarz. Już praktycznie czuję zapach lata czekający na mnie na centymetr za progiem budy, swąd nagrzanej smoły na dachach zmieszany z wonią świeżo skoszonej trawy, hipnotyzujący, lepki i znajomy. Za sekundę zaciągnę się nim po brzegi płuc, wypełnię jak balon i odfrunę. Przyspieszam kroku, a za plecami rozlega się znajomy głos:

– Chudy, a ty co będziesz robił w wakacje?

Burza zardzewiałych loków wyprzedza mnie i z piskiem podeszew zajeżdża mi drogę do szczęścia, spychając prosto na ścianę. W korytarzu przygasa światło, a za oknami bledną kolory. Gdzieś pod skórą już od dawna czułem, że to nie będzie takie proste.

– A co cię to obchodzi? – rzucam, próbując zrobić unik i przecisnąć się przez milimetr przestrzeni pomiędzy jej ramieniem a drzwiami od kibla.

Ruda robi krok do tyłu i ponownie zagradza mi drogę ucieczki. Mam ochotę pocałować ją i kopnąć w głowę jednocześnie. To może być trudne, zwłaszcza że już nie jesteśmy parą, a ona jest wyższa ode mnie o dobre dziesięć centymetrów. Były czasy, w których rysowałem za nią prace na plastykę, oddawałem wszystkie moje najlepsze karteczki z kolekcji, częstowałem kanapkami i wypisywałem bzdury w jej Złotych myślach, próbując w najmniej oczywisty sposób dać jej do zrozumienia, jak bardzo mi zależy, żebyśmy byli kimś więcej niż znajomymi z tej samej klasy. Aż w końcu znudziłem się tymi podchodami i w pewien śnieżny grudniowy piątek podreptałem przez zaspy pod jej blok na drugą stronę ulicy, zadzwoniłem domofonem, poprosiłem, żeby do mnie zeszła, a później, tak jak stałem, wypowiedziałem na głos wszystko, co ułożyłem sobie w głowie. Powiedziałem o tym, że mamy wspólne tematy, podobną średnią, tyle samo rodziców i żadnego rodzeństwa, mieszkamy niedaleko, czytamy „Popcorn”, zbieramy „Świat Wiedzy” i jesteśmy alergikami, ale i tak lubimy spacery po parku, byle nie wiosną, jazdę na rolkach, zapiekanki z keczupem, kakao Cola Cao, siedzenie do późna, zapach ziemi po deszczu, film o uwalnianiu orki i ten teledysk Guns N’ Roses z weselem i pogrzebem. Powiedziałem jej, że bardzo dużo o tym wszystkim myślałem i według mnie powinniśmy ze sobą chodzić. Trzy ostatnie słowa odbiły się echem wewnątrz klatki schodowej i zgasło światło. Przez dłuższą chwilę panowała absolutna cisza, więc zlałem się potem w mojej puchowej kurtce, a później stanąłem na palcach, wydąłem usta, przygotowując je do pocałunku, i przymknąłem oczy tak, jak należy, mimo że było ciemno jak w kopalni.

– Muszę to przemyśleć – rzuciła na odchodne, wbiegając po schodach i nagle było po wszystkim.

Weekend trwał równe sto lat. Nie chciał się skończyć. A ja przez cały ten czas myślałem o tym, o co ona może sobie pomyśleć. Wyobrażałem sobie, jak zasiada przed kartką papieru i wypisuje za i przeciw, jak rozważa argumenty, które podałem, a później pełna wątpliwości podchodzi do okna i spogląda przez oszronione drzewa na mój balkon, na którym pojawiałem się często i z byle powodu, czasem w samej koszulce, żeby udowodnić, że zimno mnie nie rusza, zawsze zastanawiając się, czy patrzy. Podnosiłem i odkładałem słuchawkę telefonu, słuchając, jak ciągły dźwięk wyczekiwania zamienia się w przerywany sygnał zrezygnowania, owijając spiralę kabla wokół palca, na próżno próbując wymyślić dobry pretekst do rozmowy. Widziałem ją śmiejącą się do rozpuku z mojego wyznania, opowiadającą wszystkim na lewo i prawo, że Chudy poczuł do niej miętę. Słyszałem w głowie głos Berlina, który pytał mnie tym swoim tonem, czy odstawiłem leki, czy uderzyłem się ostatnio mocno w głowę. Wyobrażałem ją sobie nago.

W niedzielę o 17:43 zadzwonił domofon, który odebrałem, nim wybrzmiał do końca jego sygnał. Ruda czekała na dole, żeby mi powiedzieć, że się zgadza. Przez tydzień unosiłem się w powietrzu. Moje stopy nie dotykały brei na chodniku, słowa nie docierały w głąb głowy przez grube nauszniki czapy. Na piersi dumnie nosiłem wisiorek z odłamaną połówką serca – jej serca – który dostałem jako dowód, że to wszystko wcale mi się nie śni. Kuki siedział cicho. Berlin mówił w obcym języku, Wojtala miał to gdzieś, a mamusia i tatko tylko uśmiechali się porozumiewawczo, nieśmiało przypominając o rachunkach za telefon, gdy przesadzałem z długością wieczornych rozmów, które przeprowadzałem przylepiony do podłogi pod drzwiami łazienki, bo kabel dalej nie sięgał. W piątek trzynastego, na ostatniej przerwie pomiędzy techniką a fizyką, Ruda przyznała, krztusząc się ze śmiechu, że drugą połówkę serca dała jakiemuś innemu chłopcu, tym samym łącząc nas w homoseksualny związek, o którym obaj nie mieliśmy pojęcia. Myślę, że gdyby wbiła mi nóż w oko albo podpaliła mieszkanie, przyjąłbym to lepiej.

Tego dnia po raz pierwszy uciekłem z lekcji. Poszedłem na łąki pod most kolejowy, gdzie przez czterdzieści pięć minut intensywnie myślałem o tym, żeby wejść na nasyp i położyć się na torach. Ostatecznie to wisiorek Rudej został rozprasowany przez pociąg pospieszny relacji Warszawa Centralna – Poznań Główny, a jego szczątki zdmuchnięte do Ochni. Przez cały weekend torturowałem się wizjami przykrości, które mnie spotkają, gdy wszystko się wyda, szukałem obraźliwych słów określających genitalia, mogących zrymować się z moją ksywą, próbując odgadnąć hasła, którymi chłopaki powitają mnie w klasie. Ich inwencja w tym temacie nigdy nie zawodziła. Obliczyłem dokładną liczbę dni dzielącą mnie do egzaminów wstępnych do liceum i długo się zastanawiałem, czy bycie szkolnym pośmiewiskiem to wystarczający argument, żeby przekonać rodziców, by przenieśli mnie do dziewiątki.

Ale nie wydarzyło się nic. Złośliwa wiedźma nie opowiedziała o tym nawet swojej najlepszej psiapsióle Justynie. To miał być nasz wspólny sekret, Rudej, mój i tego drugiego frajera, który tak samo jak ja dał się złapać w jej szpony i teraz już do końca szkoły musiał wykonywać jej polecenia albo zmierzyć się z największym wstydem. Berlin zawsze mi powtarzał, że rude są wredne. Choć raz mogłem go posłuchać.

– Nic nie będę robił – poprawiam się, uprzednio przełykając ślinę i wbijając zęby w wargę, aż bieleje, a gdy zauważam, że wyraz twarzy Rudej wciąż się nie zmienił i dalej spogląda na mnie parą zmrużonych stalowych oczu, dodaję:

– Powłóczymy się z chłopakami po łąkach, będziemy grali rewanż z Podrzeczną w przyszłym tygodniu, może skoczę na trochę do babci, a w sierpniu chyba pojadę z rodzicami nad morze, na tydzień do Ustki, ale to jeszcze nic pewnego. A ty?

– No to uważaj na siebie, Chudy – odpowiada i przechodzi obok, a może prosto przeze mnie, bo od zeszłej zimy przy niej blednę, jeszcze bardziej chudnę i staję się niematerialny.

Ruda zmora znika, a ja stoję zupełnie nieruchomo i z wyłączonym dźwiękiem oglądam, jak kolorowy tłum złożony z głów, koszul i niebieskich papierków zwiniętych w rulon ledwie przeciska się przez wejście. Zbieram wszystkie siły i przedzieram się ku powierzchni, rozpaczliwie wymachuję łapami, brnąc przez mroki korytarza, a gdy wreszcie wypływam na zewnątrz, prosto w światło, wszystkie moje szkolne problemy zostają daleko w tyle. Chłopaki już na mnie czekają. Dopytują, dlaczego tak długo nie mogłem się z nią rozstać, żartują, że znowu się zejdziemy, że będzie do mnie wysyłać pocztówki z Bieszczad. Nawet oni nie mają pojęcia, jak jest naprawdę.

– Fajna koszula – zauważa Berlin. – Nie było męskich?

– Ale muka z tą szybą wczoraj. Duży miałeś przypał? – pyta Kuki z czystej ciekawości albo szukając tematu innego niż swoje świadectwo.

– Żadnego – kłamię.

Stajemy w ciasnym kręgu. Tylko moje świadectwo ma czerwony pasek. Berlin od rozwodu rodziców jedzie na samych trójach, które mogłyby być pałami, gdyby nauczyciele nie traktowali go tak ulgowo. Mama nie sprawdza mu lekcji, bo wiecznie jej nie ma w domu, a jemu zupełnie nie zależy. Czasem mam wrażenie, że robi wszystko, żeby nie zdać, zupełnie jakby chciał jej zrobić na złość. Wojtala ma piątki od góry do dołu poza wuefem, z powodu brzucha, i religią, z której pałę uważa za osobisty sukces. Zachowanie naganne. Gdy na godzinie wychowawczej pani zapytała nas o to, jakie mamy marzenia, Wojtala powiedział, że chciałby wyplenić chrześcijaństwo z ziem polskich. Od tamtej pory jego rodzice pozostają w stałym kontakcie ze szkołą, a on raz w miesiącu odwiedza psychologa. Mama spaliła mu wszystkie kasety z ryczącymi facetami umalowanymi „na pandę”, ale on i tak poprzegrywał je sobie od starszych chłopaków i trzyma ukryte razem z walkmanem w starym worku na kapcie pod schodami do piwnicy. Na końcu zeszytów maluje wyłącznie krzyże do góry nogami i pentagramy. Logo Darkthrone’a walnąłby z pamięci nawet obudzony w środku nocy.

– Kuki, nie martw się – mówię, widząc, jak składa swoje świadectwo na cztery i wpycha do tylnej kieszeni dżinsów. – Przecież i tak zawsze będziemy się kolegowali.

– Łatwo wam mówić – rzuca, zwieszając głowę.

– No, no – Berlin klepie go po plecach – jeszcze wpierdol i wakacje – dodaje, nie rozbawiając tym nikogo poza sobą.

Ruszamy na osiedle. Całą drogę mamy z górki. Zawsze gdy idziemy tak większą ekipą, wyobrażam sobie nas w zwolnionym tempie. W głowie gra Keep the Faith Bon Jovi, szare bloki zamieniają się w nowojorskie kamienice, a my zupełnie jak Jon, Richie i reszta składu, który znam dzięki artykułom w „Bravo”, płyniemy przed siebie, uśmiechnięci, stawiając rytmicznie kroki. Może kiedyś ja też będę sławnym muzykiem. Spełnię swoje marzenie. Mamusia zawsze mi mówi, że czuje, że zostanę kimś wielkim. Oceny, póki co, mam całkiem w porządku.

Docieramy na osiedle i bez zbędnych ceregieli się rozchodzimy, każdy w swoją stronę. I tak będziemy się widzieli jutro. I pojutrze. I codziennie przez następne dziewięć tygodni. Przechodzę za garaże i od razu zwalniam. Stoję tam przez kilka minut, zerkając raz po raz za róg, żeby się upewnić, czy wszyscy zniknęli z pola widzenia, a później, z sercem próbującym przecisnąć mi się przez gardło, ruszam w kierunku delikatesów U Hrabiego. Nowa szyba lśni w swojej nieskazitelności. Wciąż niezapaskudzona napisami informującymi, że można tu nabyć piwo, wino i wódkę, promocyjnymi cenami wędliny czy reklamą papierosów West, jest tak przezroczysta, jak gdyby jej tam nie było. Mam ochotę wyciągnąć dłoń i sprawdzić, czy uda mi się sięgnąć paczkę laysów leżącą na parapecie po drugiej stronie, ale w porę dostrzegam postać pana Zbyszka wyłaniającą się z zaplecza. Wypuszcza z ust ostatnią chmurę dymu z naprędce wypalonego szluga i staje w swojej standardowej, nieco przygarbionej pozycji, opierając wielkie jak bochny dłonie o długą białą ladę. Jeszcze przez chwilę biję się z myślami, ale kategoryczny głos mamusi wybrzmiewający echem w mojej głowie skutecznie zagłusza panikę. Przynajmniej do momentu, w którym nie zamkną się za mną drzwi. Pan Zbyszek podnosi wzrok znad gazety i przygląda mi się pytająco, a ja zamieniam się w bardzo realistyczny posąg trzynastoletniego chłopca w eleganckiej koszuli ze świadectwem w ręku i książką o zwierzętach pod pachą.

– Co podać? – rzuca trochę znudzonym, a trochę zdenerwowanym tonem.

Z ciemności korytarza prowadzącego na zaplecze dochodzi mnie niski pomruk. Brzmi jak trzęsienie ziemi i choć nie jest głośny, sprawia, że natychmiast tracę grunt pod nogami. Nie muszę patrzeć w tamtą stronę, by wiedzieć, że para błyszczących ślepi powoli zbliża się w moim kierunku. Lada moment wynurzy się z mroku, a wtedy będzie dla mnie za późno. Zaciskam powieki i wstrzymuję oddech. Czuję, jak każdy mięsień w moim ciele napina się, przekraczając próg bólu. Boję się, że pewnego dnia przestraszę się tak bardzo, że wszystkie mięśnie pękną z trzaskiem, coś się wewnątrz mnie rozleje, a ja padnę bez życia na podłogę, rodzice schowają mnie do drewnianego pudełka, zasypią ziemią i to będzie koniec.

– Hej! – Pan Zbyszek pstryka palcami, wybudzając mnie nagle z hipnozy.

Wielką dłonią zamyka gazetę. Jest już całkowicie skupiony na mojej skromnej osobie. Próbuje wyczytać cokolwiek z rozbieganego spojrzenia, którym omiatam półki, ladę i podłogę.

– Gumę kulkę poproszę – mówię, nagle nurkując lewą dłonią do prawej kieszeni, wiedząc, że nie ma nawet najmniejszej szansy, bym znalazł w niej cokolwiek oprócz nitek i farfocli.

– Dwie? – pyta pan Zbyszek, przykładając nożyczki do szeleszczącego paska. – To będzie czterdzieści groszy.

– Czterysta złotych na stare – dodaje, dostrzegając absolutny brak zrozumienia wymalowany na mojej twarzy.

– Przepraszam, ale zapomniałem pieniędzy – mówię, próbując zabrzmieć szczerze i poważnie, jakbym właśnie składał mu kondolencje na pogrzebie.

W obliczu tak ogromnego impasu nie pozostaje mi nic innego, jak po prostu odwrócić się na pięcie, rzucić przez ramię uprzejmość i odepchnąć od siebie drzwi. Cztery stopnie w dół, a później siedem kroków od schodów do krawędzi szyby. Dopiero wtedy będę mógł biec. Pewnie zacznę też krzyczeć.

– Ej, młody, poczekaj! – Głos pana Zbyszka zatrzymuje mnie z dłonią zawieszoną milimetr nad klamką i wzrokiem wycelowanym w boisko, z którego nadleciał skórzany pocisk. – Wiesz, kto wczoraj pod wieczór grał tu w piłkę? Jakiś gnojek wybił mi szybę. I tak prędzej czy później go znajdę, ale jak coś słyszałeś, możesz mi od razu powiedzieć. Dam ci te gumy za darmo.

Całe ciśnienie nagle ze mnie schodzi ciepłą falą. Strach gaśnie. Przypominam sobie, dlaczego nienawidzę tego miejsca. Śmierdzących fajami łap pana Zbyszka obmacujących bułki, starych bab wysypujących na ladę tony miedzi w celu odnalezienia brakujących dwóch grosików i półek pełnych rzeczy, których nie mogę sobie kupić.

– Ja nic nie wiem, ale to mógł być ktoś z Podrzecznej. Oni w ogóle nie potrafią grać w piłkę – rzucam, zamykając za sobą drzwi.

***

W kościele Świętego Wawrzyńca wieje chłodem i nudą. Drewniany Jezusek patrzy na mnie z ukosa, gdy po raz trzydziesty trzeci ziewam w zaciśnięte pięści. Z jego czoła grubymi strugami spływa krew, ale przekrzywiona głowa wyraża jedynie obojętność. Myślę, że on też nie chce tu być, trwa przez minuty w niewygodnej pozycji, wyczekując końca mszy. Ewangelia jest o człowieku, który zbudował swój dom na piasku, natomiast kazanie o tym, dlaczego warto głosować na AWS, a nie na tych komuchów z SLD. Ksiądz ciska w nas z ambony wizjami rozkładu moralnego, martwych płodów, chorych na HIV homoseksualnych pornobolszewików, mówi, że po raz kolejny stoimy na rozdrożu i tylko my możemy zdecydować, czy podążymy drogą życia chrześcijańskiego, kontynuując naszą tysiącletnią tradycję, czy stoczymy się w stronę zniewolenia duchowego i ateistycznego upodlenia. Nawołuje, by wejrzeć w głąb siebie, posłuchać serca, być dobrym chrześcijaninem, budować silne państwo z Bogiem, który jest skałą, a nie iluzję, którą zniweczy pierwsza ulewa. Jezusek urywa się z krzyża i wali smutną twarzą prosto w posadzkę. Widzę, jak jego przedziurawione dłonie szorują po zimnych biało-czarnych kaflach, a ciało przeszywają konwulsje. Z największym trudem napina mięśnie na pokrytych bliznami plecach, powoli zbiera siły, prostuje ramiona i podnosi się do pionu.

– Chodźmy stąd – mówi, podając mi rękę.

Wstaję z kolan i razem wybiegamy na zewnątrz, prosto w słońce. Jezus zostaje naszym kumplem. Przeżywamy razem wspaniałe przygody. Jeździmy na rowerach, próbując za nim nadążyć, gdy rozpędza się pod górkę, nawet nie pedałując. Puszczamy latawce w bezwietrzną pogodę. Sprawia, że najtańsza woda gazowana ze sklepu smakuje jak oranżada. Wieczorami robimy ogniska na łąkach, podpalając drewno bez pomocy zapałek i nie mokniemy, siedząc przy nich, nawet gdy leje. Czasem podpuszcza nas, żebyśmy przebiegli po powierzchni rzeki na drugi brzeg, a później chichocze pod nosem, gdy wpadamy po szyję w wodę. Gramy też w piłkę. Jest świetny na bramce. Przyjmuje swoją krzyżową pozę i siłą woli zatrzymuje wszystkie strzały. A później przechodzi do ataku, chce uderzyć z główki, ale zamiast strzelić cudownego gola, nabija piłkę na cierniową koronę. Siadamy na trawie i razem skręcamy się ze śmiechu, aż bolą nas brzuchy.

Uderzenie ciężkich wrót wyrywa mnie z zamyślenia. Komuś widać nie pasowało kazanie i postanowił wyjść z kościoła, ostentacyjnie waląc drzwiami. „Ostentacyjnie” to kolejne trudne słowo, które podłapałem od mamusi, gdy opieprzała mnie dawno temu za wytykanie języka w miejscu publicznym. Nie wiem, po co mi te wszystkie zwroty, nawet ich nie używam podczas rozmów z kolegami, jedynie w myślach. Tam zawsze dzieje się dużo więcej niż na zewnątrz. Rodzą się i znikają marzenia, powstają alternatywne wersje wydarzeń, wizje, takie jak ta przed chwilą. Ksiądz powiedziałby pewnie, że bluźnię, ale na szczęście nie może zajrzeć mi do głowy. Smutny drewniany Jezusek się nie obrazi, bo na pewno sam ma dosyć tego przynudzania i chętnie wyrwałby się od czasu do czasu z zimnego kościoła. Ktoś kiedyś wymyśli lekarstwo na nudę i już nie będziemy musieli przewijać czasu jak taśmy w magnetowidzie i wypełniać głowy szumem dziwnych wyobrażeń.

Msza dobiega końca i wracamy niespiesznym krokiem do domu. Mamusia mówi, żeby iść jeszcze wolniej, żeby celebrować wspólne chwile, których tak niewiele w codziennym życiu. Szerokie spodnie garnituru i rozpięta marynarka tatusia falują na wietrze. Wygląda niczym fascynujący błękitny ptak. Kupił sobie ten garniak do interesów, ale od niedawna nosi go także w niedziele. Mama ma żółtą kieckę z placu, ja wycieruchy i białą koszulkę z dyskretnym logo Startera, bo moja jedyna koszula leży w praniu. Strasznie się spociłem w piątek. Próbuję namówić rodziców, żebyśmy skoczyli na lody na Królewską, ale spotyka się to z kategorycznym sprzeciwem. Najpierw obiad, później się pomyśli. Poza tym niedawno nabroiłem, więc nie powinienem liczyć na żadne specjalne względy z ich strony. Natychmiast zmieniam temat, chcąc za wszelką cenę uniknąć pytania o rozmowę z panem Zbyszkiem.

– Podobno Berlin pali papierosy – rzucam bez namysłu.

Cokolwiek, byle było mocne, przykuwało uwagę i odwracało ją ode mnie.

– Masz zakaz zadawania się z tym chłopakiem. Wywiera na ciebie zły wpływ – oznajmia matula.

Co ja najlepszego zrobiłem?!

– Kuki nie zdał – mówię coś, o czym wiedzą od miesiąca, ale staram się zabrzmieć, jakbym był głęboko dotknięty tym faktem.

– Biedny chłopak – mówi tatko i już sam nie wiem, czy odnosi się to do stanu materialnego Kukiego, czy do ogólnej sytuacji życiowej.

Na szczęście dołącza do nas sąsiad i nie muszę wymyślać więcej tematów zastępczych. Dorośli zajmują się dorosłymi sprawami, a ja drepczę pół metra za nimi, wpatrując się w bezchmurne niebo i zastanawiając się, czy w piwnicy wciąż znajdę mój czerwony latawiec. Jeśli nie przeżył zimy i zjadły go myszy, nic straconego. Napompuję rower i zrobię objazd po znajomych. Komuś musi się nudzić w domu tak samo jak mnie.

***

Dźwięk dzwonka telefonu wibruje w rozgrzanym niedzielnym powietrzu. Odkładam widelec na talerz i przeżuwając ostatni kawałek dobrze wysmażonego kotleta, upaćkanego w tłuszczu i słonej śmietanie z mizerii, ruszam do przedpokoju. Nie mogę tego wiedzieć, ale mam przeczucie, że ten telefon jest do mnie. Zawsze wydaje mi się, że brzmi wtedy jakoś inaczej. Nie dzwoni w ten zniecierpliwiony sposób, charakterystyczny dla wspólników tatusia, ani nie odzywa się rykiem zwiastującym koleżanki mamy, które krzyczą, jakby miały problemy ze słuchem, wyraźnie artykułują wszystkie swoje problemy i przemyślenia, dzięki czemu dowiaduję się, że pani Halinka nie puści jednak męża na karczmę piwną koła wędkarskiego po tym, jak ostatnio wrócił z ryb bez ryb, ale za to strasznie rozbujany, że w Big Markecie mają superpromocję na proszek OMO, a starsza córka Weronika ma jakiś okres, ale nie wiadomo, czy trudny, czy krwawy. Dziś dźwięk dzwonka jest inny, bardziej miękki, bardziej znajomy.

Panasonic wibruje po raz drugi. Ostatnio wszyscy mówią mi, że brzmię przez telefon jak tatuś, dlatego zanim odbiorę, odchrząkuję i przełykam tłustą ślinę, próbując bardziej przypominać siebie i uniknąć głupiego tłumaczenia się i rzuconych prosto z mostu informacji nieprzeznaczonych dla moich uszu. Chwytam za słuchawkę i podnoszę ją do ucha, kierując się do drzwi mojego pokoju. Po akrobacjach z kablem poprzedniej zimy rodzice zlitowali się i kupili bezprzewodowy aparat. Cały biały, z wyciąganą anteną, jak w krótkofalówce, z klawiaturą i automatyczną sekretarką nagrywającą wiadomości na małą kasetę.

– Wyjrzyj przez okno i powiedz mi, co widzisz – mówi Berlin, nie bawiąc się w formy grzecznościowe, nie pytając asekuracyjnie, czy zastał mnie w domu. On też z jakiegoś powodu zawsze wie, kto odbiera i kto dzwoni.

Przyciskam do szyby twarz obleczoną w firankę i mrużę oczy. Pomimo najwyższego skupienia w przestrzeni pomiędzy błękitnym niebem a spękanym chodnikiem biegnącym wzdłuż klatek schodowych nie dostrzegam nic nadzwyczajnego. Bloki, garaże, boisko, delikatesy, otoczony wysoką siatką Miejski Ośrodek Pomocy Społecznej, w którym poleciało już tyle szyb, że sam nawet nie policzę, pusty w porze obiadowej trzepak i zardzewiały najazd dla samochodów obok parkingu, z którego rzadko kto już korzysta. Poza tym śmietniki, kilka drzew, człowiek spacerujący z czarnym psem na smyczy po trawie pełnej gówien, a wyżej dachy pokryte antenami i majaczące w oddali kominy zbankrutowanej Fabryki Maszyn Rolniczych „Kraj”.

– Cały świat – odpowiadam, wiedząc, że go rozzłoszczę, bo nawet nie próbuję odgadnąć, o co mu chodzi.

– Pod blokiem Śmiechowego, ty ślepaku.

Drzewo zasłania mi widok, więc przechodzę do kuchni, w której matula w żółtych jak słońce rękawicach ładuje gary do zlewu i zalewa je ludwikiem, a następnie gorącą wodą, tworząc w ten sposób góry falującej piany. Pomiędzy gałęziami brzozy stoi zaparkowany tarpan. Odwinięta plandeka odsłania ciemną przestrzeń wypełnioną meblami. Z paki zeskakuje Śmiechowy, wchodzi do swojej klatki, a po chwili wyłania się z powrotem, targając przed sobą pokaźnych rozmiarów karton.

– O cholera – mówię. – Cholercia, choroba – poprawiam się, czując karcący wzrok mamusi na plecach.

– Czy on nie miał się wyprowadzać dopiero po wakacjach?

Szukam w pamięci rozmowy, w której oznajmia nam zupełnie nie w swoim stylu, ze wzrokiem wbitym w białe czubki swoich chińskich trampek, że jego dni na osiedlu dobiegły końca, i obiecuje, że ogromny dystans nigdy nas nie rozdzieli, ale nie znajduję nic podobnego. Nawet w niekompletnych zapisach urwanych dialogów na przerwach hasło „Śmiechowy” przywołuje jedynie wspomnienia jego niewybrednych żartów poganianych charakterystycznym chichotem, uruchamianym, zanim ktokolwiek załapał, o co chodziło. Czym się różni ruski żołnierz od wiadra gnoju?

– Nie wiem – odpowiadam, myśląc sobie, że w sumie to Berlin ma z nim najlepszy kontakt. – Widocznie plany się nagle zmieniły.

Rodzice lubią tak namieszać, dopowiadam sobie w myślach, uciekając przed żółtą rękawicą próbującą wytarmosić mnie za ucho.

– Przekręć do Kukiego, ja dam znać Wojtali – zarządza Berlin. – Trzeba się z nim zobaczyć, zanim nam stąd wyjedzie na dobre.

Wystukuję na klawiaturze 53 43 73. Wszystkie numery do znajomych znam na pamięć. Pół godziny później spotykamy się w szczycie bloku. Tarpan wciąż stoi pod klatką, szczelnie zamknięty, z wynajętym kierowcą w środku pilnującym dorobku życia rodziny Śmiechowskich i wypełniającym kabinę gęstymi chmurami wyssanymi z peta bez filtra.

– No to co? Idziemy? – pyta Kuki, wciskając ręce w kieszenie obrzympolonych tuż nad kolanami krótkich spodenek, które kiedyś były pełnoprawnymi sztruksami.

– Ja dzwonię, ty gadasz – mówi Berlin, wskazując mnie bardziej pogryzioną końcówką patyczka od lizaka HIT, i rusza pewnym krokiem w kierunku klatki.

Jego palec uderza prosto w srebrny guzik, a ja przysuwam usta do domofonu Centertela, w którym nieraz zostały wywołane wszystkie nazwiska jednocześnie. Jestem trochę spięty, ale gotowy, by zapytać o Łukasza, wypowiadając jego imię na głos po raz pierwszy, odkąd pamiętam.

Przez dobrą minutę nic się nie dzieje. Czuję, jak zaczyna mi sztywnieć kark.

– Spróbuj jeszcze raz – proponuje Wojtala tonem, w którym zawsze słyszę słowo „debilu” dodane na końcu każdego zdania.

– Może już odłączyli prąd? – zgaduję.

Berlin wychyla się przed daszek osłaniający wejście do klatki i długo kuka w pozbawione firanek okna mieszkania na pierwszym piętrze. Tuż nad parapetem pojawia się i zaraz znika czyjeś czoło.

– Też to widziałeś? – pyta Wojtala i nie czekając na potwierdzenie, składa dłonie w tubę i zaczyna piłować japę na pół osiedla, wykrzykując raz po raz ksywę naszego kumpla.

To działa, bo Śmiechowy wyłania się w całej okazałości i daje nam na migi znać, żebyśmy przestali, że zaraz do nas zejdzie. Zastanawiamy się, czy przypadkiem nie ma jakiejś muki w domu. Próbujemy przypomnieć sobie jego oceny na świadectwie. Trója mogła być z matmy, ale chodzi do innej klasy, więc nikt nie jest pewien. Ja spotykam go głównie na boisku, jak gramy w piłę. Na przerwach raczej nie gadamy, chyba że ustawiamy się na mecz.

– Siema, stary, co jest? – pyta Berlin, chłopaki przybijają piątkę i dwa razy żółwia.

Witamy się każdy w swoim stylu. Kuki zderza się z nim zewnętrznymi częściami zaciśniętych pięści, ja stosuję chwyt od spodu z kciukami zaplecionymi u góry, Wojtala tradycyjne cześć. Stopień zaawansowania choreografii powitalnej jest w dużej mierze zależny od tego, jak dobrze dane osoby się znają. Znane są przypadki układów trwających dobrą minutę i wykorzystujących inne części ciała niż tylko dłonie i przedramiona. W tej materii panuje duża dowolność, natomiast zderzanie się biodrami lub tyłkami dozwolone jest tylko u dziewczyn.

– No, wyprowadzam się, no – przyznaje Śmiechowy, gdy formalności dobiegają końca.

– Rodzice tak zarządzili?

– Zapomniałeś nam powiedzieć?

– Dopiero się dowiedziałeś? – dociekamy.

– Nie. Wiedziałem już wcześniej – odpowiada, oglądając się raz po raz na metalowe drzwi, które delikatnie oparte na zamku pozostają gotowe do otwarcia.

Zastanawiam się, czy Śmiechowy zostawił sobie wyjście ewakuacyjne, bo ewidentnie coś jest nie tak. Wygląda i gada zupełnie jakby nie chciał albo nie mógł tu z nami być. Następna wymiana zdań rozwiewa wszystkie moje wątpliwości.

– Wyprowadzam się i już – rzuca ostrzej, twardziej, podnosząc wreszcie wzrok wbity do tej pory w metalową kratę, pod którą w morzu brudu spod butów, dogaszonych petów i biletów nurkują nieraz klucze.

– Tak bez pożegnania?

– Tak – odpowiada. – Tak – powtarza. – Bo…

– No wyduś to z siebie wreszcie – prowokuje go Berlin, który czyta ludzi jak książki i szybciej ode mnie wiedział, dokąd zmierza ta rozmowa i dlaczego drzwi pozostają uchylone.

– Bo ja to właściwie nawet was nie lubię – mówi Śmiechowy, a gdy to robi, nerwowy tik przeszywa jego twarz.

Widziałem ten grymas już wcześniej, w szatni po wuefie, sekundę przed tym, jak rzucił się z łapami na Jagę, który jest znany nie tylko w siódemce i na osiedlu, ale w całym Kutnie, z tego, że najlepiej się bije i wyskakuje do starszych chłopaków, nie boi się nikogo, bo potrafi położyć dwóch naraz. To nie zwiastuje nic dobrego.

– Ale spoko, bo wy mnie też nie lubicie. Tylko przychodzicie, jak brakuje wam kogoś do składu i nigdy nie pozwalacie grać w ataku – oskarża, nie spuszczając z tonu. – Cały czas się chwalicie, że dowalimy tym albo tamtym, a jak dostajemy, to mówicie, że to moja wina, bo się łasiłem. Tacy koledzy! – rzuca, rozkręcając się z każdym kolejnym słowem. – Berlin cały czas się wymądrza, jakby zjadł wszystkie rozumy, nabija się z każdego, z ciebie, Kuki, też, jak nie słyszysz. Boś biedak, nie masz nawet na buty. Cały czas tylko daj gryza, daj łyka. Wojtala modli się do szatana. Szatan-szmatan. Jak cię słucham, to se myślę, że rodzice cię powinni do psychiatry wysłać, a nie do psychologa, albo zamknąć gdzieś, gdzie dają takie koszule z przydługimi rękawami. A ty, Chudy… ty… – rzuca słowami na prawo i lewo prosto w nasze osłupiałe twarze, cały purpurowy przygotowuje najgorszą obelgę na koniec, z zaciśniętej pięści wyskakuje jak na sprężynie palec wskazujący mnie i Śmiechowy uderza: – Ja to nawet nie wiem, co ty z nimi robisz. Mógłbyś znaleźć sobie lepsze towarzystwo, ale na Alejach nie ma już normalnych ludzi. Dlatego cieszę się, że się wyprowadzam! Narka – rzuca na jednym wydechu, po czym robi szybki zwrot i zamyka za sobą szczelnie drzwi do klatki, zanim ktokolwiek z nas zdąży mrugnąć okiem.

Jest tak cicho, że słychać szum drzew po drugiej stronie ulicy, zapowiedzi pociągów wjeżdżających na dworcowe perony, stuk talerzy wykładanych na suszarkę u mnie w domu. Czekam, aż cokolwiek się wydarzy, spoglądam na Berlina, który powinien w tym momencie już się gotować, bić pięściami, wyciągać fragmenty rozwalonej zbrojonej szyby z framugi i wbiegać po schodach, gonić Śmiechowego, zanim zdąży dopaść do swoich drzwi, na których pod numerem sześćdziesiąt siedem widnieje już tylko jasny ślad po tabliczce z nazwiskiem, a później przycisnąć go do nich ramieniem i powiedzieć prosto w oczy, że jak tak, to niech spierdala.

Ale nie dzieje się nic. Po prostu odchodzimy stamtąd, ruszamy na skuśkę przez boisko i cumujemy przy trzepaku pod moim blokiem. Powoli pojawiają się pierwsze zdania, ale jest jeszcze zbyt wcześnie, żeby żartobliwie skomentować to, co się wydarzyło. Każdy musi to przerobić po swojemu. Powtórzyć w głowie. Wymyślić, co by powiedział, gdyby zdążył otworzyć usta, co powie Śmiechowemu, jak kiedyś wpadnie na niego na mieście. Jutro pod sklepem na luzie wspomnimy wszystkie idiotyczne rzeczy, które zrobił, nieśmieszne dowcipy i upokarzające sytuacje, ale póki co musimy gadać o duperelach. Wszystkie nasze słowa są szare. Szeleszczą niczym papier. Nawet Berlin, który zwykle błyszczy, teraz jest jakby tylko w połowie z nami.

– O, kreda – mówię, sięgając w gęstą trawę.

– Daj to. – Wojtala jakby na nią czekał, natychmiast przejmuje ode mnie znalezisko, podchodzi do chodnika i zaczyna coś na nim kreślić, pewnie pentagram albo logo jakiejś kapeli, w której każdy próbuje zagrać wszystkie nuty naraz.

– Ciekawe, kto się wprowadzi na jego miejsce – zagaja Kuki.

– Na pewno ktoś bardziej rozgarnięty – mówię.

– Jakaś niezła laska – rzuca Berlin, uśmiechając się do swoich myśli. – Na osiedlu brakuje fajnych dziewczyn. Ruda już jest zajęta – dorzuca, szturchając mnie w ramię.

– Jak chcesz, to się z nią umawiaj. Ja nie mam nic przeciwko.

– Ale ona chce tylko ciebie – mówi i wyjątkowo szybko milknie, widząc moje błagalne spojrzenie, żeby już nie ciągnąć tego tematu.

– Jedziemy jutro na rowerach na żwirownię? – pytam.

– Chyba jest zamknięta.

– Co? Już się ktoś w niej utopił? Przecież wakacje dopiero się zaczęły.

– Dobra, mogę jechać, ale jak się wyśpię.

– Leci coś dobrego dzisiaj w telewizji?

– Girl Guide na dwójce za piętnaście dziesiąta.

– Późno.

– Co, Kuki, musisz iść lulu z kurami?

– Nie, po prostu nie chce mi się siedzieć.

Odwracam wzrok od uchylonego okna w moim pokoju. Nie ma tam nikogo, tylko firanka wypchnięta przeciągiem próbuje się wyrwać z niewoli i pofrunąć wysoko nad naszymi głowami do lepszego miejsca. Zauważam, że chodnik przed Wojtalą jest już cały pokryty misternym wzorem. On po łokcie utytłany w białym pyle, z kredowymi łapami odbitymi na wiecznie czarnej koszulce, dostawia ostatnie linie i wyostrza kształty. W trójkąt odwrócony wierzchołkiem w dół wpisany jest znaczek mercedesa, na tym okrąg, a wokoło szereg symboli, których znaczenia pewnie nigdy nie poznam.

– Ty, Wojtala, co tam rysujesz?

– To symbol deszczu – odpowiada, nie przerywając pracy. – Mogłoby trochę popadać, rzygam już tym słońcem.