Robinson w Bolechowie - Maciej Płaza - ebook + książka

Robinson w Bolechowie ebook

Maciej Płaza

4,1
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Powieść Macieja Płazy, który za debiutancki zbiór opowiadań Skoruń otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia i nominację do Nagrody Nike.

Robinson w Bolechowie opowiada rodzinną historię rozpoczynającą się tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej. Bolechowski hrabia, właściciel pałacu i kolekcji dzieł sztuki, skrzętnie ukrywa bezcenne skarby, by nie dostały się w ręce okupanta. Kiedy hrabia ginie z rąk hitlerowca, strażnikiem kolekcji zostaje pałacowy ogrodnik…
Główny bohater Robert, ceniony malarz, wraca do Bolechowa po kilku latach nieobecności. Na miejscu wspomina bolechowskie perypetie, które zagadkowo go pociągają, i próbuje odkryć największą tajemnicę swojego życia. Na tle posępnego świata wojennej oraz powojennej grozy i tułaczki stopniowo odsłania się historia dwu rodzin: Roberta oraz miejscowego kamieniarza o niejasnej przeszłości.
Proza Macieja Płazy opowiedziana jest zmysłowym, bogatym i sugestywnym językiem, pełna niezwykłych postaci, zdarzeń i obrazów. Na scenie, której centrum stanowi bolechowski pałac, rozgrywają się nieproste historie, z motywem miłości, zdrady, śmierci i lęku.

Maciej Płaza (ur. 1976 r.) – prozaik, tłumacz, doktor humanistyki. Autor książki o Stanisławie Lemie, laureat nagrody „Literatury na Świecie” w 2012 r. za przekład opowiadań H.P. Lovecrafta. Za debiutancki tom opowiadań Skoruń (W.A.B. 2015) otrzymał Nagrodę Literacką Gdynia 2016 i Nagrodę Fundacji im. Kościelskich 2016, książka znalazła się również w finale Nike 2016 i była nominowana do Nagrody im. Gombrowicza.

O tomie Skoruń:
"Skoruń" ujmuje dyskretną stylizacją języka, stylizacją, która pozwala poczuć osobność literackiego świata, ale nie buduje między nim a czytelnikiem bariery nie do przebycia, nie epatuje słownikowym kiczem, a jednocześnie umieszcza opowiadane historie w uniwersalnym kontekście. – Piotr Kofta, instytutksiazki.pl

Jest w tej prozie bezmiar czułego zachwytu nad niedoskonałością świata, który bezpowrotnie przeminął. Świata bezgrzesznego (?) dzieciństwa, gdy w człowieku dopiero zaczynają buzować hormony. Świata pierwszych wtajemniczeń w istotę kruchych dni, znaczonych odchodzeniem ludzi i spraw, których nie udało się zatrzymać inaczej niż w niedyskretnej pamięci. – Janusz R. Kowalczyk, culture.pl

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 483

Oceny
4,1 (8 ocen)
3
4
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Maciej Płaza

ROBINSON W BOLECHOWIE

Powieść powstała w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.

Copyright © by Maciej Płaza, MMXVII

Wydanie I

Warszawa MMXVII

chyba nie mam tutaj domu

ale patrzę

w czyste ognisko

nieustającego

Grzegorz Kaźmierczak

Katalog

W głąb, przez skrzypiące drzwi w wytrawioną ciemną sień. Klucz ukryty w szczelinie gankowej kolumienki, jak dawniej. Durzący oddech korytarza, przestrzelonego smużkami słońca przez rozeschłe futryny. Zawiasy przetarte smarem lub smalcem, bo ciche, cichsze niż tykotanie korników w krokwiach. Kuchnia pokreślona cieniami. Kredens z witrażowymi szybkami, w kredensie filiżanki na nóżkach. Mosiężny kran, kufer zamiast ławy, biały piec z duchówką. Na odymionej ścianie ramka, w ramce szkic ołówkiem, kobieca głowa na tle morza, narysowana dziecięcą, urzeczoną ręką. W powietrzu stara woń kleju skórnego i gipsu. Szyby w oknie oprószone pyłem z lip. Przy zlewie talerzyk z łupinami od gruszki, wciąż wilgotnymi pod palcem. Jeszcze chwila, a bursztynowe światło wytopi się do końca, więc dalej, w głąb, gościnną, choć zdumioną tym najściem po latach.

W pokoju Stefana wieczór już zgęstniał. Za jedynym oknem słońce uwięzło w murze świerków, a resztki, którym udaje się przebić, pełgają po rzędach książek i pustych miejscach na ścianach, gdzie dawniej wisiały obrazy z pałacu. Stefan pewnie nie byłby zachwycony, że jego najulubieńsze płótna, które przynosił sobie wedle uznania, niby do konserwacji, i wymieniał co jakiś czas, wróciły na swoje miejsca. Znad kominka wciąż jednak bije śnieżną bielą jego największy skarb, akwarela z zamaszystą sygnaturą Jul Fałat 908. Stefan twierdził, że to prezent od ministra Żygulskiego za zasługi w trzydziestoletniej pracy kustosza, ale nikt sobie tego wręczenia nie przypominał, zresztą kto słyszał, by kustoszy nagradzano pracami z podległych im muzeów, zwłaszcza że obdarowanie tym Fałatem polegało po prostu na przeniesieniu obrazku z pałacu do domu, a Stefan zrobił to sam, późnym wieczorem, tydzień po uroczystości? Łucja nie odniosła tego śniegu, został sobie i pewnie przeżyje wszystkich, jak to śnieg. Zamiast starej wersalki nowe łóżko, na nim zruszona pościel przykryta kocem, na kocu zmięty biały kitel. O ścianę oparty przenośny stół do masażu. Biurko zmienione w toaletkę, zabytkowy czarny remington Stefana wychyla się zza buteleczek, flakoników, kremów, obok smukły laptop. Na uboczu, z dala od książek, albumów, na stoliku z wsuniętą pod szklany blat cenną pamiątką Stefana, brudnopisem listu hrabiego do opatowskiego kreishauptmanna, coś błyska nowością jeszcze inną niż łóżko, kitel i kremy: stos czasopism, schludny, od dawna nieruszany. Numery „Magazynu Sztuki”, „Arteonu”, „Art & Business”, „Przeglądu Aukcyjnego”, widać, że przebrane, tylko te, w których pojawiał się on. Czyli ja. Recenzje, wywiady, relacje z wernisaży. Obok katalogi wystaw, retrospektyw, albumy, nawet, o dziwo, tamten album, inny niż reszta. I dwie książki krytyczne o jego malarstwie. Młody geniusz. Wyciszony, chytry bóg. Jakim sposobem to wszystko zebrała?

Dalej, w głąb, w resztkę światła. Do drugiego pokoju, o dwóch oknach, z widokiem na wąwóz i Franciszkowe wzgórze, a gdyby dało się rozgarnąć wzrokiem gałęzie i spojrzeć w dół zbocza, to i na krętą nadwiślańską drogę. Stosy podobrazi z lipowego drewna, niektóre zagruntowane w oczekiwaniu na dotyk pędzla, a potem zarzucone, choć właściwie jeszcze nic straconego: deski wycinane przez bolechowskiego stolarza Kornackiego wytrzymają przez lata, suche powietrze w pokojach rządcówki nie wypacza, nie niszczy. W kącie sterta wytłaczanek po jajkach. Szkicowniki, ramy, pudła z pędzlami, kartony pełne słoiczków z pigmentami, na stole pod ścianą szklana paleta, gruba od zaschniętych farb, plam emulsji, bezpiecznie obłożona arkuszami styropianu. Cierpliwy mistrz. Schludny, pyszny bóg. Na zaplamionych ścianach płachty roboczych akwarel, próbki pasteli, powiększone zdjęcia ruin pegeeru: wybite okna, komin serowarni, załadunkowe rampy sterczące z trawy. Na tapczanie kraciasta narzuta, gładkie jezioro bez snów. Nad biurkiem szkic ołówkiem, kobieca głowa na poduszce, narysowana wprawną, bezsenną ręką.

Drzwi do pakamery zastawione szafą. Stefan sam ją tu kiedyś zataszczył, napocił się, by nie dało się przekraść tędy do sąsiedniego pokoju i podsłuchać czegokolwiek ani spojrzeć przez wielką dziurkę od klucza. Wiedział, nadgorliwy, omylny stróż, że może się tu rodzić taka ciekawość. Do trzeciego pokoju można więc wejść tylko z korytarza. Trzeba przekręcić chłodną gałkę, pchnąć dębowe drzwi o płycinach rzeźbionych w lilie i już można zanurzyć się w powietrze, które jedynie tam nie pachnie klejem i farbami, tylko jaśminem, gardenią, pieprzem, żelazkiem, kremem, talkiem, podomką, miętowym szamponem, błękitnie żyłkowaną skórą. Słońce wsunęło się już za wieżyczkę pałacu, widoczną tylko z tego pokoju. Ostatni, zbłąkany poblask, którego nie wchłonęły lipy przy alei wjazdowej i bramie, przez chwilę smuży się przez wirowisko kurzu i wskazuje obraz nad łóżkiem, kopię Kobiety przy oknie Oda Dobrowolskiego, na którym tęskna postać wygląda ku wzgórzu oblanemu różowym światłem spod wału ciemnych chmur. Za biurkiem, nad szarą elektryczną olimpią, której klawisze stukotały kiedyś kapryśnie przez długie wieczory, szkic ołówkiem, kobieca głowa na tle ganku, narysowana chłopięcą, szybką ręką. Drzwi od szafy skrzypnęły, otwarła się, puzdro pełne perfum. Spomiędzy sukienek, płaszczyków, toczków i szali mignęła odbita w lustrze ręka przybysza, intruza, potem cofnęła się. Zamrugały oczy, odwróciły się szybko, pobiegły na dalszy obchód pokoju. Parasolka oparta o stary postument od rzeźby, figurki z porcelany w kredensie o witrażowych szybkach, w ramkach dziecięce akwarele pełne kołobrzeskich rybaków i kutrów, spaćkane kroplami przyboju, które tryskały wtedy znad falochronu. Pod oknem fotel przykryty jedwabną narzutą, jasnym morzem bez snów. Słońce po raz ostatni musnęło kredens, obraz, toaletkę, wycofało się z pokoju, z kątów sypnął półmrok. Na regale jaśnieją grzbiety czasopism, od dawna nieruszane: numery „Magazynu Sztuki”, „Art & Business”, przebrane, nie wszystkie, na nich wyświechtany maszynopis. Pod maszynopisem zabłąkany szkicownik, w nim postacie, głowy, ręce, buty, Stefana, Franciszka, Urszuli. Franciszka. Zrobiłem krok w stronę okna, w resztkę światła. Pod dywanem ugięła się klapa od starej piwnicy, brzęknął kredens. Kartkowałem szkicownik. Ręce, jak zawsze ręce, węźlaste, splecione w jedno z dłutem, ciosały kamień, znad kamienia jedno oko, maźnięte na kobaltowo, łypało gdzieś ponad ramieniem rysownika. Musiałem wtedy siedzieć na ziemi, bo patrzył na mnie z góry. Szkicownik wysunął mi się z palców, omsknął, zadrżałem, nie wiem czemu, i obejrzałem się w ciemność, może w progu skrzypnął jego zapomniany krok.

Gdy znalazłem się z powrotem w korytarzu, odetchnąłem łapczywie. Nie zapaliłem światła, zrobiłem po prostu trzy kroki przez mrok, wyszedłem do sieni, pchnąłem drzwi. Dom wyrzucił mnie łagodnie w wieczorne powietrze. Przez chwilę wpatrywałem się zdziwiony w torbę, którą zostawiłem przy kolumnie, w samochód, który zaparkowałem na podjeździe pod świerkami. W głębi podwórza stało kombi Urszuli. Pomyślałem, że zaczekam na ganku. Przez głowę przebiegły mi słowa Julii, chłodny pocałunek, którym zamknęła mi usta, gdy żegnałem ją rano, że znów popsułem zabawę. To nie potrwa długo, powiedziałem wtedy, ale nie wiedziałem co, które czekanie, która zabawa, potężniejsza od nas, które psucie.

Osty

Pamiętał, jak urodził się po raz drugi, roczny malec, w ciemnej ziemiance, w zaduchu ziemniaków, gangreny i krwi. Z ryku dalekich, ogromnych przestworzy wykluwał się skowyt, zlepiony z gorączkową szamotaniną. Wszystko wokół to zbijało się w gąszcz, to rozbiegało na boki, a gdy ścichał grzmot, wygrzebywało się spod piachu. Urodził się, gdy któregoś razu przestrzeń rozwarła się z hukiem do góry i w bok, do środka buchnął mróz, ludzką plątaninę rozwlekło po ziemi, maznęło krzykiem po śniegu. Płakało, nie on, płakało dokoła. Ręka matki zakryła mu oczy.

Gdy trochę podrósł, noce przestały być nocami, zapadał tylko półmrok rozświetlony świecą, a jeśli ojciec uchylił słomianą matę zaciągniętą na okno, czasem kogucią łuną zza lasu. Sypiali w ubraniach, w trójkę, otuleni kocem przez matkę, kołysani jej drżącym nuceniem. Wybudzały go szurnięcia łykowych postołów, gdy ojciec podbiegał do okna. Palcami unosił wtedy koc, leciutko, nie więcej, niż uniósłby oddechem, i wsłuchiwał się w sykliwe szepty. Niekiedy dla odmiany budziła go cisza. Otwierał oczy i widział, że przez okno wsącza się już sina bladość. Za uchem słyszał równy oddech matki. Ojciec spał na siedząco, oparty o ścianę, z głową odrzuconą do tyłu, z ręką zaciśniętą na trzonku siekiery.

Mieszkali niedaleko rzeczki. Żeby dotrzeć do gruszy strzegącej podwórza, trzeba było przebiec wzdłuż zakola i nie patrzeć w bok, bo z drugiego brzegu strony śmigały kamienie. Starsi bracia często stawali na rozstawionych nogach, z garściami polnych krzemieni, krótko ułamanych kijów, nadgniłych gruszek, w których wierciły się osy, i rzucali. Dokoła co dzień trajkotały pomieszane języki. Tak samo jak oni, prócz niektórych we wsi, mówili też ciemni w kaszkietach, którzy przychodzili nocą, niby do swoich i po swoje, ale ojciec bał się ich, bo szeptali gniewnie, pomstliwie. Inaczej mówili inni nocni, w grubych czapach, o łagodnych, ale dzikich oczach. Za jednymi i drugimi szły gruchotania strzałów, tamowane spiesznie ślady krwi, łyśnięcia ognia, wódki i krzyku. Dzieciaki zza rzeczki wrzeszczały po cudzemu, ale ich mowa często brzmiała kojąco. Gdy rozpieśniały się święta, razem z matką znachorką i ojcem, który szczepił grusze i pomagał rodzić się cielętom, bił świnie, misił knury i kiełznał konie, których bał się kowal, proszono ich do chałup, mościli się wtedy w przyjaznej cudzości. I była jeszcze jedna mowa, czarna, mimo że zjawiała się w dzień, cmentarna, bo swoimi najazdami przynosiła żałobę, zaklęta w słowach wściekłość maszyn i karabinów.

Nie pojmował tej wielości, jej reguł i następstw, zdawało mu się, że pod każdą mową czai się taki sam skowyt. Bywało, że z czarnego powietrza, zza słomianej maty, zza koca, zza lnianej zapaski matki, wytrącało się i ogarniało go przerażenie. Miało smak odstałej, żelazistej wody. Zachłystywał się wtedy jak pies, ich Bury, którego bracia niedawno odczepili o świcie od wrót stodoły z gwoździami wbitymi w ślepia, a rok przed jego urodzeniem ponoć wył przez cały miesiąc, z łbem nie wyciągniętym nisko, co zwiastowałoby czyjąś powszednią, zwykłą śmierć, lecz zadartym w niebo, znakiem wojny. W takich chwilach matka przywierała mu ustami do czoła i ssała, odwracała się i spluwała, ssała, spluwała, ssała, spluwała, po trzykroć.

Którejś nocy, gdy ojciec tkwił z siekierą przy oknie, a on znów popatrywał spod koca oczyma zlepionymi snem, z zewnątrz dobiegł stłumiony krzyk, obcy, ale nie wrogi. Matka zerwała się z siennika, zaplotła chustkę. Ojciec ściągnął z pieca wór sucharów z chleba, wypiekanych od wielu dni, ze skrzyni wydobył drugi worek, pękaty i brzęczący, z nożem, łyżką, krucyfiksem ze stołu, z zawiniątkami kaszy i mąki. Matka spędziła jego i braci z siennika, każdemu wcisnęła po glinianym garnku z fasolą, smalcem, mlekiem, porwała z ławy ściśniętą sznurem pierzynę. Wybiegli w czerwcową noc. Wionęło żarem, zza lasu buchnęła łuna, nie, nie zza lasu, już zza najbliższego zakrętu, a wraz z łuną rozpalił się krzyk. Wtedy może przypomniała mu się ziemianka, bo krzyk był teraz taki sam, mnogi, tyle że nie zduszony ziemią, ale grający wniebogłosy po lesie. Płonęły już chałupy na skraju wsi. W ciemności migotały pochodnie. Zostaw!, wrzasnęła matka, gdy ojciec pobiegł w stronę obory. Krowę wezmę, z czego będziemy żyć? Zostaw!, powtórzyła płomiennym krzykiem i zostawił. Porwały go w górę ręce ojca. Dyszeli tak głośno, chrapliwie, że gdy wreszcie dobiegli do lasu, zagłuszali prawie wszystko, nie krzyki, ich nie dało się zagłuszyć, ale huk ognia, trzask zapadających się chałup, wszystko to zniknęło, było tylko: ryyych-rach, ryyych-rach, ryyych-rach.

Ojciec znał ścieżki w lesie, niejeden raz przy świetle księżyca wracał z sąsiednich wsi po swoich gospodarskich posługach. Ktoś musiał spostrzec, jak znikają za stodołą, ich śladem poniosły się w las porykiwania, wściekłe, zwierzęce, gruchnęły strzały. Potem wchłonęła je noc. Biegli do świtu, aż wtopili się w nadranną mgłę nad bagnami. Ojciec zrzucił go z pleców na mech, wszedł do stawu, muł kląsnął mu pod nogami. Rozgarniał rzęsę i pił zieloną wodę wprost z dłoni. Jego i braci matka poiła mlekiem z garneczka. Jej oddech uspokajał się, przepływał w modlitwę.

Gdy wstało słońce, dotarli do miasteczka. Drogą turkotały fury z napiętrzonym dobytkiem, pouczepianymi ludźmi, zatrzymywały się przed bramą z drutu kolczastego. Obok truchtały kaszkiety, rozpięte marynarki, karabiny w rękach. Z okopów wychylały się głowy, zęby wideł, ostrza kos i siekier. Żółty żar piekł już, bił w wozy, w pola naokoło, gdy oni w piątkę, ojciec bez postołów, zdartych i zgubionych w bagnie, dobrnęli do zasieków i matka osunęła się nagle na ziemię. Ktoś krzyknął, żeby pomóc. Marynarki i kaszkiety wciągnęły ich za bramę. Ludzie na furach mieli w oczach łunę.

Zjawili się czarni w długich płaszczach, potem wracali, nieczęsto, ale regularnie. Na ich widok kaszkiety chowały broń za siebie, a po miasteczku zbierano jaja, kury, świeżo uklecone masło. Przyjeżdżały kolejne fury z wiosek, czasem z ludźmi, pierzynami, kożuchami, zdyszane. Czasem ciszej, wolniej, wypełnione ciemnym żniwem. Do bramy szedł wtedy tylko ksiądz i paru ludzi z gałganami na ustach i nosach. On raz zabłąkał się tam, zapatrzył, zobaczył, że żniwo wystaje ponad burtę. Któryś z braci szarpnął go wtedy od tyłu za włosy, strzelił raz, drugi w twarz, wciągnął między chałupy.

Mieszkali z dwiema innymi rodzinami w szopie z nadpalonych desek, zwiezionych z jakiejś wsi. Jedli cebulę, ziemniaki, podpłomyki pieczone na ogniu. Za opłotkami, pod lasem, na bagnach, na polach trzaskały karabiny. Zboże żęto pospiesznie, pod bronią. Ojciec jeździł na żniwa, pomagał w garbarni i gorzelni. Matce znoszono stosy łachów nie do końca spranych z krwi, potem darła je, wypruwała nici, szyła ubrania. Dni były gwarne, ale gwar był nie głośniejszy niż cykanie świerszczy na polach, niż świergot wróbli. Nocami nad lasem stawała płachta ognia. Przybywało ludzi, zabitych i żywych, ściągali pod zasieki co dzień, zwykle o świcie. Widywał ich czasem, tych nowo przybyłych, gdy zbudziła go jakaś bliższa strzelanina lub huk moździerza i zdołał wymknąć się z szopy. Przyczajał się wtedy i patrzył zza płotu, malutki, niemy. Nie mówił nic.

Nie mówił, gdy którejś nocy po żniwach zamiast smaku odstałej, żelazistej wody do głowy uderzyła mu gorączka. Matka kładła mu na skroniach, rękach i stopach plasterki surowego ziemniaka, parzyła wywary, rozcierała ręce. W głowie terkotały mu jej modlitwy. Pojedynczy rozbłysk zapalił się na dalekim niebie i jarzył się, zlany z wszystkich łun, pożóg, bezkrwisty i cichy. Nie zamykał oczu, czekał spokojnie, aż zgaśnie. Po raz trzeci narodził się wtedy, gdy ręce ojca dźwignęły go z siennika, włożyły do skrzyneczki z nadpalonych klepek i wyniosły z szopy. Rozbłysk zlał się ze słońcem. Parę kroków dalej siedziała grupa kaszkietów, czyściła broń, przyglądała mu się nieruchomo. Ktoś podał ojcu butelkę. Tego nie, odezwał się czyjś głos. Smuga babiego lata, muśnięta wiatrem, odczepiła się od krzaka porzeczki i spłynęła na jego becik z pozszywanych łachów. Ojciec poił go czymś, trzymał mu głowę w skamieniałych rękach. Bracia bawili się między szopą a chałupą gospodarzy, ciskali kamykami pod ścianę, kłócili się, trzepali po skudlonych włosach. Będzie, powiedział ten sam głos. Nadszedł wieczór, kaszkiety powtykały pistolety za paski, wzięły karabiny i odeszły między płoty. Słońce zatrzymało się na kilka dni. W końcu wysunął rękę spod betów, sięgnął po smużkę babiego lata, ściągnął ją, zgniótł w słabych palcach.

Do zimy się podźwignął. Gdy po raz pierwszy wyszedł o własnych siłach, bez butów, nikt w szopie ich nie miał, ze stopami zawiniętymi w grube szmaty, przy końcu ulicy ludzie wyładowywali z fury ciała i miękko kładli w śniegu. Przed złożeniem ich na mrozie odzierali je z cieplejszych ubrań. Ojciec powiedział matce, że czarni odjechali z pobliskiego garnizonu. Następnego ranka, przed świtem, zbudziło wszystkich drżenie ziemi. Płaty mchu wypadały spomiędzy cienkich desek szopy i spadały na posłanie. Zerwali się, okutali, ojciec wziął go na ręce, wybiegli na śnieg. Od strony lasu z sinego mrozu wyłaniały się czołgi. Przy bramie, o krok od grupki kaszkietów, stał oficer dowodzący w miasteczku, w wysokich butach i rogatej czapce, obok drugi, od tamtych, w płaszczu i hełmie. Przyglądali się, jak kolumna przejeżdża przez otwarte zasieki. Żołnierze w wystrzępionych szubach zsuwali się ciężko z pancerzy. Spod hełmów i czap patrzyły poczerniałe twarze, wąskie oczy. Jeden podbiegł chwiejnie, wziął go z rąk ojca, podniósł do góry, zagadał coś. Ojciec pokręcił głową, powiedział: bolnoj. Żołnierz woniał samogonem i cebulą. Sięgnął pod płaszcz, wyjął woreczek koloru brudnego bandaża, rozsupłał zębami, niezdarnie wcisnął mu w ręce. Po rękawach rozsypała się kasza. Odpiął kaburę, zakołysał nim, zaśmiał się dziko. Gdy ojciec chwycił żołnierza, ten zachwiał się i wyszarpnął pistolet. Wahnął nim raz, drugi, wypalił nisko, tuż nad dachami i nagimi koronami morw.

Tego dnia mrówczy gwar w miasteczku rozbrzmiał pełniej, ale podbiegły był mrozem. Nocą huczały pojedyncze strzały, niósł się śmiech, wrzaski, co jakiś czas przeszyte kobiecym piskiem. Czołgi odjechały następnego ranka. Kilka dni później ojciec załadował się na sanie z grupką uzbrojonych ludzi i pojechał w las. Wrócili po zmroku, w świetle pochodni. Do nocy rozmawiał z matką przyciszonym głosem. Potem uzbrojone fury wyjeżdżały z miasteczka co parę dni. Wracały niekiedy z workiem mąki, który ktoś zdążył w porę ukryć pod podłogą, niekiedy z naręczem blaszanych kubków, z poduszką, samotną kozą na sznurku, kurą, z psem, który urwał się z łańcucha, uciekł z pożaru i włóczył się po lesie.

Z pierwszym podmuchem wiosny załadowali wszystko, z czym przybyli, oraz garść zimowych ubrań, które matka pozszywała z łachów nie do końca spranych z krwi, i boso, z nogami owiniętymi tylko w szmaty, wraz z paroma rodzinami wyruszyli śladem skośnookich żołnierzy. Myślał, że okrężnie wracają do domu, ale nie, przed wieczorem dotarli do innego, większego miasteczka ze stacją kolejową.

Przy torach kipiało. Gdy przeciskali się przez tłum, on na rękach ojca, bracia drepczący półkroczkami i trzymani ciasno pod ramiona przez matkę, trącały go pyski krów, ciasne pakunki pierzyn, koszyki z kurami, kożuchy, natarte łojem włosy, buchało zewsząd samogonem, machorką, rozglądało się dokoła, spoglądało w niebo. Ktoś wrzasnął mu prosto do ucha: samoloty! Skuliło się wszystko, spełzło głęboko w siebie, zakryło głowy rękoma. Jakiś kożuch runął w śnieg, potem wrzasnął, gdy buchnęła go w bok związana para krowich racic. Ojciec zadarł głowę w niebo, wtulił mu głowę w kołnierz kapoty. Po niebie przeciągała jednak tylko biała cisza. Tłum dźwignął się z kucek, rozprostował, puścił przygięte do ziemi krowie łby. Po chwili gdzieś z dalekiej strony, nie z nieba, tylko z tej zdradzieckiej niskości nad ziemią, wyziernej i czujnej, niedostrzegalnej dla tego, kto ma się stać jej ofiarą, nadbiegły chłośnięcia, zimne i wściekłe, sszut, sszut, sszut. O trzy, cztery kożuchy dalej ktoś charknął, bluznął w bok krwią, runął. Potem ktoś inny, tuż obok. Koszyk z jajami rozprysnął się, strzelił strzępkami wikliny. Dopiero teraz z przystacyjnych uliczek dobiegły pojedyncze huki i seryjne gruchotania: rat-pat-pat, pat, pat, rat-pat-pat, rat-pat. Rozwrzeszczało się dokoła. Po drugiej stronie tłumu na stację wtaczały się wagony. Ojciec zgiął się wpół, trzymał mu głowę tak nisko, że trącał nią sobie o kolana, i z ręką wygarniętą naprzód brnął między szuby, kosze, czapy. Idziesz?, ryczał. Idę!, odwrzaskiwała matka.

Gdy sunęli gęstą falą, oni i tłum, w stronę otwartych wagonów, strzelanina zdwoiła się, potroiła, zapiekła, potem nagle ucichła. Wagony były pełne, ale ludzie ciągle wtłaczali się za deski, parli w głąb. Ktoś szarpał się z krową, trzy pary rąk dźwigały ją w górę, ryczący łeb chwiał się i łypał na wszystkie strony. Ktoś machał płachtą zapisanych papierów, zapluwał się ze złości, próbował wstrzymywać. Wdarli się. Ojciec wyciągnął go ponad głowy, matka syknęła: płacz! Rycz jak najgłośniej! Ryknął. Jakieś ręce wciągnęły go do środka. Za nim gramolili się bracia. Pociąg odjechał pod wieczór.

Zasnął na stojąco, inaczej się nie dało, w gnojnym zapachu stojącej obok krowy. Zbudził go blask sypiący się przez ściany wagonu. Przed oczyma miał śpiące głowy braci, wzajem oparte czołami. W wagonie nie było powietrza, tylko dławiący opar. Oddychał słabo. Próbował oprzeć się o spódnicę matki, ale czuł, że nawet szorstki len nie podtrzyma go, zsuwał się w siny fetor między nogami tłumu, bosymi, w onucach, czarno-czerwonych szmatach. Ojciec chwycił go, gdy ciemność trzepotała mu już przed oczyma, wyłuskał spomiędzy kapot, wsadził sobie na ramiona. Chybotał się na tych ramionach, wczepiony w natłuszczone ojcowe włosy, do późnego ranka, gdy dojechali na stację. Wysiedli razem z częścią tłumu, opierzchli, przetrąceni. Matka z głośnym ziajaniem spijała życie z zimnego powietrza. Jeden z braci złamał się w nogach, drewniany pajacyk, wyśliznął się jej spod ręki, runął w piach. Ojciec nie zauważał tego przez chwilę, osłonił tylko oczy przed słońcem i patrzył po zgliszczach stacyjnego miasta.

Ludzie, do których dotarli po długim marszu przez pola, ponoć byli ich rodziną. Zamieszkali u tej rodziny w stodole. Co dzień jadali cienki żur na śniadanie, na obiad chleb z kawałkiem twarogu, wieczorem wybierali palcami suchą fasolę z jednej miski. Ojciec i bracia wstawali do pracy przed świtem. Jego po śniadaniu matka prowadziła do obory, odwiązywała krowę, wciskała mu w rękę postronek i pchnięciem posyłała na pastwisko. Gospodarstwo było większe niż ich dawne. Szóstka dzieciaków przygarnęła trzech nowych obojętnie, wujowie i babki za to powarkiwali na matkę: chachło. Na ojca nie, ojca się bali. Czas rozmiękł, strach przed wojną tajał pomału, choć gdy układali się do snu w sianie na zapolu, ojciec kładł obok siebie siekierę, a pod ścianą stawiał widły. Wujowie pełnili warty w chałupie. Na dębie pośrodku wsi wisiał stary, dziurawy gar, obok kłonica ze spalonego wozu. W ten zmyślnie sprawiony dzwon miano w razie najścia bić na trwogę. Gdy nadeszła pora żniw, kto miał, szedł w pole z zatkniętym za pasek zdobycznym pistoletem.

Minęła kolejna zima, a on wciąż nie mówił. Któregoś wieczoru na przednówku rozjazgotała się awantura. Najstarszy wuj z ojcem wypili butelkę, coś nagle pękło między nimi i targnęli się nawzajem za kołnierze, strzelili głowami. Żmujda, bluznął wuj, parszywa żmujda. Po to wam Bóg ręce dał, żeby chałupę odbudować. Dłużej was żywić nie będę. Następnego ranka matka spakowała dobytek, powkładała jemu i braciom na przyboś świeżo uplecione postoły. Uwierały ich w stopy, nawykłe do chodzenia boso. Ruszali już, gdy rozdzwonił się alarmowy gar. Ojciec pobiegł pod dąb. Kłonica bębniła tak długo, aż zbiegła się prawie cała wioska. Matka wstrzymała jego i braci, może przelękła się tej nieznanej wieści. Pod dębem wybuchł wrzask, potężniał dłuższą chwilę. Trwał jeszcze, gdy przybiegł ojciec i wydyszał niepewnie: wojna się skończyła. Ale która?, spytała matka. Niemcy ubici, odparł ojciec. Wszyscy?, przeszło mu przez myśl, ale nie odezwał się.

Nie odezwał się też, gdy spakowali się i wyszli na drogę po raz drugi. Było to już pod koniec lata, po kolejnych żniwach pod bronią, wśród szarych płacht deszczu. Szli boso. Dzień wybrał ojciec, czy może raczej wybrał im go jakiś papier, który ojciec przywiózł jednego razu z miasteczka. Ten papier zakończył częste kłótnie o wyjeździe, jakie często toczyli z matką. Wpadali wtedy w krzyk, ręce pokazywały to na zachód, na wschód. Gdy on znów zobaczył stację, skulił się, żelazisty smak uderzył mu do gardła. Cisio, kruniu, cisio, szeptała matka. Już nie będą strzelać. Patrz. Przy peronie stali zieloni żołnierze w rogatych czapkach. On jednak nie wiedział, którzy to, czyi. Gdy po trzech dniach czekania wsiedli do wagonu i matka ułożyła go w kącie na zwiniętej pierzynie, cudem uchronionej przed deszczem, bracia przysiedli w kucki, a ojciec rozwieszał mokre łachy, nie wiedział, na który kierunek padło. Wagon parował owczym łojem, cielną krową, namokłymi kożuchami, samogonem, pieczonymi ziemniakami, cebulą, ludzkimi sfajdaniami po ciemnych kątach, gdy kto nie wytrzymał do postoju, które zresztą nie były rzadkie, pociąg co jakiś czas stawał w polu, po wagonach szły wtedy butelki samogonu w stronę maszyny i po chwili ruszał dalej. Jechali dokądś, nie wiedział dokąd, przez pięć następnych tygodni. Dom nad rzeką szybko przestawał być domem, nie był już miejscem, tylko wnętrznością dawnej, głuchej nocy, tętniącą i dymną. Jazda była wszystkim. Tak sobie myślał, choć nie mówił tego, nie odzywał się. Jazda mieściła w sobie czarniawy popiół miast, wypalone pola z kanciastymi kształtami rozpłatanych czołgów, wyszczerzone trupy koni wrośnięte w miedze, zgarbione wraki ciężarówek, a także żniwo, ciemne żniwo, którego nikt jeszcze nie wygarnął z trawy, z ruin, z błota, nie włożył na wóz o wysokich burtach i nie odesłał do miasteczka, by mógł przyjąć je ksiądz z gałganem na ustach i nosie. W opuchłym cielsku jazdy mrowiły się wszy, modlitwy, kłótnie, wrzaski, śpiewy. Z gęstwiny powietrza wytapiał się czasem ból, trącał kogoś, łamał wpół. Którejś nocy zbudził go szloch, niedaleki, zza kilkorga pleców. Rozbłysnął nagle w mroku i płonął do rana, nieukojony. Zapalono lampy, ale płacz bił blaskiem mocniejszym niż nafta, podobnym do tego, który kiedyś rozpalał się u nich nad lasami. Rano pociąg stanął na stacji. Kilka par rąk odsunęło drzwi, do środka buchnął ociekły ziąb. Na peron wyniesiono zawiniątko, po nim skuloną, dygoczącą matkę. Jej szloch tlił się jeszcze, rozjaśniał siność poranka. On wyjrzał zza pleców ludzi. Na budynku dostrzegł utrąconą w połowie tablicę z nazwą stacji: OMIERZ. Pod ścianą stali dwaj chłopcy ulani z identycznej formy. Nigdy dotąd nie widział bliźniaków, dlatego wydało mu się zwyczajne, że nie mówią do siebie głośno, tylko obracają się ku sobie, patrzą na usta, wyrzucają z siebie bezdźwięczne słowa i szarpią powietrze zamaszystymi ruchami brudnych rąk. Sapnął parowóz. Jeden z bliźniaków obrócił się i głębokimi oczyma wyłuskał go z tłumu. Palcami zaczął właśnie kreślić jakiś znak.

Jazda mieściła też w sobie długie postoje, po dwa, trzy dni. Tłum z wagonów wylewał się wtedy na tory, palił ogniska, piekł ziemniaki, modlił się, kłócił, śpiewał, szarpał, pił samogon, rozbierał się do naga, kładł na szynach koszule, spódnice, kalesony i kamieniami z nasypu tłukł wszy. Zbierano owoce z zapomnianych jabłoni i śliw rosnących gdzieniegdzie przy torach. Czasem wynoszono coś z wagonów, kolejne zawiniątka, większe i mniejsze, i grzebano pod zbitymi z patyków krzyżami. On wciąż nie mówił nic. Matka głaskała go siną ręką, szeptała: kruniu. Bracia nękali ją pytaniami, znużeni, trzęsieni coraz dokuczliwszym nerwem. Ojciec powtarzał obce nazwy, może je wymyślał, opowiadał jakieś przyszłe historie. Wokół ruin przystacyjnych miasteczek ciemniały lasy, pościnane czasem wpół mocarną ręką. Po miastach, które ocalały, krzątali się ludzie. Między domami unosiły się tam białe obłoki ulepione z grubych kropel. Któregoś razu przychwycił je baczniejszym wzrokiem i ujrzał, że to pierze. Na podwórzach ludzie pruli pierzyny i wygarniali tę biel ze środka, brodzili w niej, puste poszwy zwijali w toboły i pakowali na fury i ciężarówki. Wsie stały wśród jezior, szaro-czerwone, z kamieni i cegieł, kryte dachówkami zamiast strzech. Raz stanęli w ogromnym mieście o ciężkich murach pobudowanych z sadzy i zgiełku. Na placu za stacją roił się jarmark. Ludzie prędkimi, ostrymi ruchami wyładowywali spod bud ciężarówek błyszczące meble, stosy barwnych ubrań, futer. Na płachtach juty rzuconych wprost na ziemię szkliły się naczynia, migotały jakieś złotawe kształty, z koszów wychylały się rzędy butelek. Na skraju placu stał pod ścianą harmonista, chłopak nie starszy od jego braci. Wydało mu się, że słyszy śpiew, że pomiędzy sapnięciami parowozu wiatr donosi jego strzępki do wagonu, rozpoznał w nich nawet jakąś piosenkę, zanucił w myśli, ale gdy wsłuchał się mocniej w drżący głos chłopaka, ten nagle obrócił się w bok, opuścił instrument, skończył, a śpiew nie umilkł, trwał dalej. Musiał więc płynąć skądś indziej, może przyjechał w którymś wagonie, gubił się po kawałeczku na każdej stacji i teraz uleciały jego ostatnie słowa.

Jazda tężała coraz bardziej, zagarniała w siebie mury, obłoki sypiące się z pierzyn, ciężarówki, skorupy wraków, zębate trupy, lufy armat sterczące z błot nad jeziorami, poorane lasy, leje w stokach wzgórz, brnęła w jesień. Na postojach wysiadały tłumy, pociąg pustoszał. Oni też w końcu wysiedli. Gdy wyskoczył bosymi stopami na żużlowy peron, nie pierwszy raz, na wcześniejszych postojach wychodził z wagonu, jak każdy, kto miał siłę, przeciwnie, po raz ostatni, wiedział, że ostatni, bo od dwóch dni zapowiadał to ojciec, jazda pognała dalej sama, wyrwała mu ziemię spod nóg. Zachwiał się i upadł. Niebo sunęło w tył, ku wschodowi, gdzie zza lasu wychylało się chłodne słońce. Brat ukląkł, osłonił go przed tłumem, podparł mu głowę. On wyciągnął rękę, chciał zatrzymać to niewstrzymane sunięcie. Bracia dźwignęli go na nogi, ojciec ze stęknięciem wziął na ręce. Niebo zachybotało się, wymknęło, wypuścił je z rąk. Gdy ruszyli dalej, uznał, że to ruch jest wszystkim, nie jazda, tylko ruch, większy od niej, cichszy, tajny.

Po południu dotarli do wsi. Usiedli przy szczerbach zburzonego mostu na płytkiej, kamienistej rzece. Ojciec długo krążył, zaglądał na podwórza i pytał. Domy stały w zwartych rzędach, murowane i niskie, przyciśnięte stromymi czerwonymi dachami. Znad płotów, z okien łatanych szmatami, spomiędzy krzywych jabłoni, łypały liczne oczy. Za rzeką, pod lasem, trzasnęły nagle strzały, pach, potem znowu, pach, pach, na koniec grzmotnął wybuch. Z którejś chałupy sypnęło śmiechem, łupnęły drzwi, wybiegły bose kroki, rozszamotała się pijana gonitwa po obrzeżach wioski. Matka żegnała się z dygotem, oglądała przez ramię. Po drugiej stronie rzeki stał kościół, wysoki, o jasnych ścianach pokreślonych czarnymi belkami. Za kościołem ciągnął się cmentarz, rozryty, skopany, o poobalanych, połamanych nagrobkach. Czyjeś oczy mykały naokoło, zewsząd szemrały przyciszone gadaniny. Ojciec wrócił w końcu z tęgim wieśniakiem w kaszkiecie, z pistoletem w kieszeni marynarki. Podnieśli się, ruszyli za nim. Wieśniak powiódł ich na skraj wsi. Niedaleko lasu stał dom mniejszy niż inne. Gdy się zbliżali, w oknie od drogi mignął jakiś ruch. Obejście było schludne, płot starannie połatany, dokoła grało przyciszone życie, snuły się kury, siedział kot, w obórce sapało coś mokro, pewnie krowa. Wszystkie budynki, nawet stodoła i chlew, były murowane. Wieśniak charknął śmiechem, wyciągnął pistolet, łupnął w drzwi od domku, pchnął je z hukiem. Hanysy!, ryknął, szykujta się do komórki. Nowe gospodarze idą.

Ojciec przeciągnął dłonią po włosach, zrobił krok, potem drugi, niepewnie przestąpił próg, zniknął w środku. Jeden z braci chciał wejść za nim przez uchylone drzwi, ale matka wstrzymała go w miejscu. On obrócił się, popatrzył po podwórzu, po stodole z bosakiem wiszącym na hakach pod dachem, po zżółkłym warzywnym ogródku za kurnikiem, po tęgim buku przy drodze. U nich na takim buku wisiałby świątek. Za stodołą aż po las i dolinę rzeki ciągnęły się pola, bardzo rozległe, ale tylko dwie, najwyżej trzy morgi były zżęte i zaorane, obok po niskich wzniesieniach krzewił się szarożółty ugór. Z powiewem wiatru, który nagle zerwał się zza lasu, uniósł się w górę puszysty tuman. On pomału, żeby się nie spostrzegła, uwolnił rękę z dłoni matki i postąpił parę kroków w stronę płotu. Tuman kłębił się leciutko, tańczył nisko nad pagórkami, sunął w stronę gospodarstwa. Wyciągnął rękę przez sztachety. Wiatr przycichł po chwili, zerwał się znowu, z kolejnym powiewem doniósł bliżej brzeżek tego pylnego obłoku i zamiótł nim po drodze. To był puch bodiaków. Szare pokraki o pękatych łebkach kępami obsadziły pagórki i znosiły teraz niewzruszenie wrześniowe żniwa. Kłąb pyłku osiadł mu na wyciągniętej dłoni. Matka zawołała na niego. Obejrzał się. Wieśniak z pistoletem pokrzykiwał w głębi domu. Z sieni wyszła schylona kobiecina z odkrytą głową, łypnęła na matkę bez słowa, zniknęła w oborze. Po chwili wyszedł ojciec i długim spojrzeniem ogarnął wszystko po horyzont, wieś wychylającą się zza garbu drogi, sosnowy las, przecięte rzeką pola, buk za płotem, ugór. Matka schowała twarz w dłoniach. Z domu dobiegł jękliwy krzyk w obcym języku. Przypomniał sobie, że to język czarnych. Raz jeszcze popatrzył za płot. Zbliżał się wieczór, w lesie czaiła się noc, pora łuny. Na niedługą chwilę zastygł wszelki ruch, umilkł wiatr.

Oranżeria

Po latach próbował go rysować, zwykle z pamięci, czasem ze zdjęć, nielicznych, jakie mu zostały po ojcu z parkowej służby, ale rzadziej, zdjęcia opowiadają przecież, jak mawiał, o znikaniu, a hrabia w jego głowie nie znikał, tylko rysował się, właśnie rysował reszteczką sił i zniknąć nie chciał. Słyszał też wciąż jego głos, o zatartej już barwie, ale tonie równie wyraźnym jak sylwetka, łagodnym i złamanym, choć to, co się w nim złamało, kiedyś było silne i dźwięczne. Brał węgiel lub ołówek, najwyżej pastele, oraz zwyczajny papier lub karton i rysował, szybko, prosto, zwykle bez tła, najwyżej z krechą ścieżki u stóp, gałązką bukszpanu nad głową czy kanelami pałacowej kolumienki przy ramieniu. Zgarbiony hrabia w bryczesach i dżokejskiej czapce, choć już od dawna nie widziano go na koniu, czasem w białym cylindrze i fraku, w baraniej czapie i czarnym płaszczu z kołnierzem z karakułów, czasem z odkrytą łysą głową, zawsze ze srebrnym wąsem wysmuklonym daleko poza końce warg, ściągniętymi w dół kącikami oczu, pajęczyną palców oplecioną na główce laski, wypowiadał z uśmiechem tamte niepojęte słowa z przedostatniego dnia: tyś Stefan. Stefcio z zielenią w palcach. A ja tylko wolny i możny pan pośród śniących. Zapoznałem mirtu i wina i wlokę za sobą wszędy po ziemi swój całun.

Pamiętał, że spojrzał wtedy na swoje ręce, w których miął czapkę, stropiony, że przekrwionym, zapadniętym oczom jaśnie pana nie uszła ich brudność, może były uzielenione po robocie w polu, bo jak większość dawnej służby parkowej od czterech lat pracował jako zwykły robotnik rolny, i otworzył usta, by powiedzieć: tak, jaśnie panie, ale hrabia zaśmiał się, tak samo łamliwie i drżąco, jak mówił, potem machnął laską w lewo, w prawo i odszedł bez słowa. Stefanowi przeszło przez głowę, że hrabia może traci rozum, i zadrżał. Po chwili błysnęła mu druga myśl, nieodparta, bo dotykająca tamtej sekretnej sierpniowej roboty sprzed czterech lat, niepotrzebnej tajemnicy, która zlała mu się z postacią hrabiego w jeden kształt, że może to jakieś hasło, choćby i wysłane z półmroku, półrozumu, i powinien teraz przekazać je ojcu, i przepowiadał je sobie, gdy wracał do oficyny. Po chwili minął się z nadchodzącym od pałacowej stajni treuhänderem, do którego hrabia zwracał się Karl, jak do folwarcznego chłopa. Usunął się ze ścieżki, ściągnął czapkę i ukłonił się, a gdy treuhänder go minął, niespokojnie podweselony, jak zawsze po objeździe folwarcznych i gospodarskich chałup, opity samogonem, zerknął w bok, czy za zakrętem zdążył już zniknąć hrabia, czy nie obejrzał się przypadkiem, choć hrabia nigdy nie oglądał się za siebie, to był zwyczaj biedaków, takich jak Stefan i ojciec, przelękłych wojną, nie jak on, możnych, choć nie wolnych już panów, zląkł się więc, czy hrabia nie spostrzegł, że takim samym ściągnięciem czapki, jak przed chwilą jego, przywitał teraz Karla, karła. Ale hrabiego już nie było, odszedł do rządcówki, gdzie mieszkał w pokoju od wejścia, wybranym tak, by z okna nie widzieć pałacu, z którego cztery lata wcześniej wypędził go Karl.

Potem przez lata siadał na parkowej ławce ze szkicownikiem lub arkuszem kartonu, z ołówkami i pastelami w blaszanym pudełku po karmelkach „Glorja”, które kiedyś dał mu w prezencie hrabia, gdy był jeszcze sporo wyższy i musiał się schylić, a nie zadrzeć głowę, by spojrzeć Stefciowi w twarz, i wspominał tamto popołudnie, zastygłe w błysku zwiastującym najgorsze. Postać hrabiego, którą od małego podpatrywał z dala, ilekroć od bramy dobiegł go turkot bryczki czy pyrkotanie samochodu i zdążył wybiec zza parkowych krzewów lub dopaść okna na stryszku oficyny, po latach uchwytywał na rysunkach właśnie w tamtej chwili, gdy ze ściągniętych, szarych ust usłyszał to półrozumne hasło. Gdy wrócił do mieszkania, w którym gnieździł się z rodzicami, siostrami i z wujostwem wysiedlonymi z Poznańskiego, chciał przekazać je ojcu, ale po chwili ktoś zapukał i zawołał, że treuhänder wzywa ojca. Ojciec pobladł, wstał od kolacji, dwóch cienko posmarowanych margaryną kromek czy skibek, jak mówili wujostwo, odstawił kubek gorzkiej zbożówki, zapiął się pod szyję, włożył czapkę i poszedł do pałacu. Gdy wrócił, jak zwykle po takiej wizycie odwracał do ściany jeden policzek i pewno nie miałby ochoty wysłuchiwać hrabiowskich rojeń, więc Stefan zmilczał. Chciał przekazać mu te słowa rano, przed wyjściem do pracy, przy śniadaniu, dwóch skibkach posmarowanych cienko margaryną i kubku gorzkiej zbożówki, ale wtedy z parku dobiegł ich nagle krzyk treuhändera, wścieklejszy niż co dzień, i pobiegli zobaczyć, co się dzieje, i wczorajsze słowa hrabiego stały się nieważne. Jeśli więc były jakimś hasłem, to nie tylko półrozumnym, lecz i daremnym, ale jak myślał Stefan, jednak trafnym, bo choć hrabia nie ocalał, ocalało wspólne dzieło ich trzech, hrabiego, ojca i Stefcia z zielenią na palcach, owoc sekretnych sierpniowych robót.

Stefan i wtedy, i przez wiele następnych lat, ilekroć zamyślił się nad szkicownikiem, doskonale pamiętał tamten sierpień, łagodny, żniwny, gdy jeszcze nie było treuhändera, nie gnieździli się u nich wysiedleni wujostwo i nie jedli chleba z margaryną, gdy szkoła we wsi była po prostu pusta, jak to latem, a nie zajęta przez dwóch tłustych żandarmów ze Śląska, i gdy któregoś wieczoru posłyszał, jak hrabia zmawia się z ojcem na wyładunek skrzyń. Wracał właśnie z szopy, gdzie schował ojcowe taczki, grabie, motyki, sekatory, i nagle ujrzał, jak hrabia wyłania się z półmroku, drobna, omal niewidoczna szara postać, i kiwa na ojca idącego z pękiem kluczy od bramy. Aleja była ciemna, ojciec był ledwie szurgotem kroków po białym grysie, pobrzękiwaniem kluczy i ognikiem ukradkowego papierosa, ale hrabia chyba na niego czekał, bo bez trudu wyłuskał go ze zmroku, wyszeptał jego imię, pozwolił udać, że nie palił, i kazał przyjść z samego rana.

O świcie ojciec zbudził Stefana i powiedział, że dziś roboty w parku nie będzie. Na dziedzińcu przed stajniami stały kryte ciężarówki. Musiały przyjechać nocą, wieczorem ich jeszcze nie było. Na pakach stały skrzynie, świeżo z tartaku, pachnące sosną i bejcą, okute i z zawiasami, niektóre płaskie, bardzo różnych rozmiarów, i pękate kufry. Stefan wspiął się na pakę, zsuwał je, ojciec odbierał i razem stawiali pod ścianą. Potem hrabia, który stał na uboczu i przyglądał się ich pracy, zawołał do pomocy dwóch stajennych. Wieczorem ojciec powtórzył cicho polecenie hrabiego, że będą je nosić do pałacu. Stefan chciał spytać, czemu hrabia w tym roku tak wcześnie wyprowadza się na zimę do Warszawy, przecież ledwie co lato przechyliło się na drugą stronę, a to, z czym się przenosił, mieściło się zwykle w dwóch bryczkach, raptem parę, paręnaście kufrów, głównie z książkami, i nie potrzeba było tyle zachodu. Nie odezwał się jednak, bo gdy wnosili pierwszą skrzynię na schody, zobaczył, że szara postać w bryczesach i dżokejskiej czapce stoi przy kolumnie z założonymi na plecach rękoma i odsuwa się, by zrobić im przejście. Chciał się ukłonić, ale hrabia nie zwrócił na to uwagi, tylko skinieniem głowy nakazał mu się spieszyć.
Wszedł więc do środka głównym wejściem pałacowym, niespełna dwudziestoletni syn parkowego ogrodnika, znaglony i zarazem zaproszony przez jaśnie pana, i coś podeszło mu do gardła, bo to hrabiowskie skinienie zwiastowało coś niespotykanego, nie, nie zwiastowało, raczej potwierdzało zwiastuny docierające nawet tu, do cichego folwarku, jeszcze cichszego pałacu i wioski rozsypanej po stokach pałacowego wzgórza. Wraz z ojcem i stajennymi szedł przez przygaszone korytarze. W holu kamerdyner, żywy zegar o wielkich wskazówkach, odmierzonymi gestami wskazywał, gdzie stawiać. O miejsce nie było łatwo, pod ścianami piętrzyły się już stosy sreber, mebelki zastawione porcelaną i rzeźby, metaliczne lub białawe figury nieludzkie i ludzkie, gdzieniegdzie cudaczne instrumenty muzyczne. Na ścianach wisiały jeszcze, choć Stefan domyślił się, że ich wiszenie też dobiegło końca, obrazy różnej wielkości. Zajmowały większą część powierzchni ścian, od kominkowych gzymsów i oparć zdobnych foteli po wysoki sufit rzeźbiony w głowy i kwiaty. W jednej z wielkich wnęk spływały z góry bujne, frędzlowane sztandary, obok wisiały szable, tarcze, dawne pistolety, pod ścianami stały zbroje rycerskie i popiersia, na czarniawych portretach cywilni i wojskowi brzuchacze pysznili się orderami, szarfami, perukami, szyszakami. Pałac ponoć nie był duży, ponoć, Stefan nie umiał tego ocenić, nigdy nie widział innego pałacu, nie była to w każdym razie właściwa rezydencja, tylko, mówiono, dawny pałacyk myśliwski. Główny dwór spłonął parę lat przed jego urodzeniem, gdy umieściło się w nim dowództwo austriackiej artylerii i lustrowało Wisłę z kopuły obserwatorium astronomicznego na dachu, lepiej jednak strzelali artylerzyści rosyjscy, a co gorsza, nadleciały nad pałac trzy carskie bombowce, uplecione misternie z cienkich płatów, listew, prętów, blach i lin, pokraczne, ale skuteczne. Hrabia, antykwariusz, miłośnik malarstwa, a także dawnych instrumentów muzycznych, atlasów geograficznych i starych pamiętników, przez wiele lat przymierzał się do odbudowy, miał już nawet plany wyrysowane przez architekta z Krakowa, był jednak zbyt zajęty w Warszawie, zbyt dużo też podróżował po muzeach i kupował dzieła sztuki, pozostał więc w pałacyku. Jednak rozmigotane złotości, kościane biele, lśniące brązy, marmurowe żyłkowania i barwy obrazów, sztandarów, globusów, przygasłe nieco w blasku świec, lecz i tak soczyście roztęczone, powiększały budynek do wewnątrz.

Ładunek stawiali w jednej z wnęk korytarza, a potem, gdy ją zapełnili, w pustych już pokojach, pełnych jasnych plam po zdjętych obrazach, tarczach, gobelinach, wyniesionych meblach. Skrzynie wyłożone były cynkową blachą, oni mościli je jeszcze szmatami i wkładali oprawne w skórę teki wypełnione arkuszami grubego papieru, pewnie rysunki, atlasy i mapy, wsuwali obrazy, pogodne pejzaże, dziwne porty i kolorowe postacie, ulice wielkiego miasta, pewnie Warszawy, z pałacami i kolumnami wzbijającymi się z pustawych ulic w seledynowe, przyprószone obłokami niebo, pyzatych świętych, ruiny i zamki nad brzegami jezior, wsie pod strzechami, wiejskie odpusty, procesje i tańce, Zielone Świątki, Zaduszki, Boże Ciało, brązowe góry i pasterzy wśród skał, pochylone cmentarze nad urwiskami, zgarbionych chłopów przy piecu i na przyzbie, chłopskie dzieci bawiące się z psiakiem, kotem, ptakiem, krowy pasące się w płytkich rozlewiskach, brodatego kamieniarza rozbijającego młotkiem białą skałkę, pastuszków klęczących o brzasku, wiejskie pogrzeby i wiejskie wesela różniące się tylko barwą nieba i wyrazem twarzy świętowników, kanciaste i ciemne wnętrza kościołów, malownicze, strojne bitwy, do których pozowały chyba ołowiane żołnierzyki, bo nie tak w miejscowych opowieściach wyglądała bitwa, która spaliła dwór, wyjazdy panów myśliwych w czerwonych kubrakach, zupełnie innych niż strój, w którym hrabia ze strzelbą, Stefan pamiętał to jeszcze, wyruszał promem w stary las na drugim brzegu Wisły, powroty z polowań ze zmęczonymi ogarami na przedzie, portrety jegomościów i dam o twarzach rozświetlonych własnym blaskiem, miasteczka utopione w błotnistej zimie, różowe dziewuchy śpiewające przy żniwach, wymyślne sceny z Pisma Świętego, proroków, Jezusów nauczających i ukrzyżowanych, chłopczyków z owocami, bose dzieci wśród kałuż na ulicy, Napoleonów, Żydów, Kozaków, konie na trawie, dziewczynki w ogrodach pełnych motyli, narcyzów, georginii, astrów, osty, chabry, brzozy, dęby, górskie sosny, poręby, polany, wędrownego druciarza, dudziarza, małego skrzypka, którego słuchał tylko ptaszek przycupnięty na brzegu wiadra, orkę, siejbę, młockę, kopanie buraków, ziemniaków, zwijanie nici, tkanie, dymne jesienne uliczki, chaty na śniegu, lisy na śniegu, wilki na śniegu w pościgu za saniami, karczmę jarzącą się bladożółtym oknem wśród wrogiej nocy, modlących się zakonników, rycerzy odzianych w czapy i chylących włócznie w ataku, wszystko to w grubych, złoconych ramach, zwykle na płótnie, czasem na kartonie nakrytym szybą lub na gładkiej desce, malowane grubymi chlapnięciami barwnego tłuszczu, Stefan prawie czuł tę tłustość, dawno zaschłą, ale wciąż lśniącą w przygaszonym blasku, czuł pod palcami, choć ojciec szeptał mu: nie dotykaj, gdy wsuwali to wszystko do skrzyń. Zatrzaskiwali wieka, zabijali gwoźdźmi, odstawiali skrzynie pod pustą ścianę, otwierali następne. Od barw, mdłego światła, sztywnych postaci, różowych policzków, chłopskich strojów, końskich grzyw brały mdłości. Dopiero o świcie kamerdyner dał znak, by odłożyli młotki, rozprostowali więc plecy i odeszli zmęczeni, a gdy Stefan położył się spać, nurzał się jeszcze w tych malowidłach, nie sposób było przegnać je sprzed oczu, z obolałych rąk. Nim wyszli z pałacu, rozejrzał się ukradkiem, czy nie żegna ich zmęczony wzrok hrabiego, ale nie, nie było go już, pewnie dawno się położył.

Trwało to parę nocy. Zapakowali większość obrazów, a te, co zostały, pozdejmowali ze ścian. Hrabia krążył naokoło, ubrany po nocnemu, w szlafrok i skórzane kapcie, z grubym kajetem w ręku, notował w nim wszystko ołówkiem, nurzał też pędzelek w farbie i malował na bokach skrzyń literowe i liczbowe oznaczenia. Niczego nie tłumaczył, nie odzywał się słowem. Raz spytany o coś przez ojca, odpowiedział krótko, ale tonem miękkim i grzecznym: po cóż wam cokolwiek wiedzieć, i tak wiecie za dużo. Gdy już napełnili obrazami płaskie skrzynie, do tych pękatych ładowali zawinięte w szmaty figury, posążki, statuetki, porcelanę, srebra, kasety z monetami, medalami, medalionami, pistolety i instrumenty w futerałach, globusy, zegary, szachy, papiery, zwinięte sztandary, szarfy, gobeliny. Huk młotków niósł się po coraz pustszym pałacu. Gdy wszystko było spakowane, zabrali się do wielkiego malowania. Tu nie wystarczyłoby czterech rąk, nawet pomocy stajennych, hrabia posłał więc po robotników z folwarku. Przyszli z dwojaków, rozładowali wapno i farby przywiezione z miasta i przez kilka dni prostokąty na ścianach, które wyłoniły się spod zdjętych obrazów, znikały pod chlapnięciami pędzli, pospiesznymi, niedbałymi, bo tak kazał hrabia: spieszcie się, drodzy, powtarzał do ojca i Stefana, spieszcie się, ludzie, popędzał fornali, czasu coraz mniej. Gwoździe i haki wyrywali ze ścian, potem wbijali z powrotem, lecz znacznie rzadziej, tylko w co drugi, trzeci punkt, resztę dziur dokładnie zalepiali gipsem, a później wieszali te pozostawione, przebrane obrazy, wstawiali z powrotem meble, szorowali podłogi, zmywali plamki po farbie. Na koniec otwierali okna i wietrzyli późnoletnimi przeciągami, wpuszczali do pokojów wonie stajni, parku, ściernisk, Wisły.

Pałac uskromnił się i oczyścił, wyschludnił i zbiedniał. Skrzynie powynosili z pałacu i staszczyli w dół pałacowego wzgórza, do oranżerii stojącej na niższym wzniesieniu pośrodku parku. Tam też od paru tygodni wrzała pospieszna robota. Stefan spostrzegł ją, ale nie zbadał dokładnie, nie miał kiedy, co dzień od rana do późnej nocy zatrudniony był w pałacu, a resztę czasu przesypiał, prac ogrodniczych nie wymagano już od niego i ojca wcale, widział w każdym razie, jak fornale taczkami wywożą ziemię, potem sypią ją na fury i wiozą nad Wisłę. Głęboko, mozolnie wżerali się w oranżeryjne fundamenty. Murarze pospiesznie nosili sterty cegieł, wiadra z zaprawą. Stefan znał oranżerię, razem z ojcem często wchodził do jej strzeliście przeszklonego wnętrza, przypominającego wnętrze kościoła, i pełnił szklarniowe obowiązki przy drzewkach pomarańczowych, filodendronach, paprociach, bluszczach, gardeniach, kliwiach, kaktusach, bugenwillach. Teraz znalazł się w oranżerii pierwszy raz od miesiąca, może dłużej, i gdy zeszli do piwnicy, ujrzał dwa zupełnie nowe pomieszczenia, niewysokie, ledwie ponad głowę, ale przestronne, porządnie sklepione i suche, przewiewne. Murarze kończyli już, co do nich należało. Hrabia krążył z jakimś miastowym, pewnie naczelnym inżynierem tej roboty, i oglądał z nim otwory wentylacyjne pod stropem. Machnięciem ręki przywołał ojca, wręczył mu plan nakreślony ołówkiem na kartce z kajetu i dał znak, by wnosić, wnosili więc wspólnie ze stajennymi. W wyżej sklepionych miejscach stawiali skrzynie z obrazami, w niższych kufry i pękate skrzynki. Hrabia sprawdzał wszystko z listą i planem, sprawdzał numery na bokach skrzyń. Gdy zastawili całą izbę, znów ruszyli murarze i potem, w miarę jak zapełniali drugą, Stefan popatrywał niekiedy w podkradzionych chwilach odpoczynku, jak układają grube, podwójne rzędy cegieł, a potem tynkują świeży mur. Tynk powlekli dziwną miksturą własnego wyrobu, umieszaną z zaprawy, z korzeniastej i piaszczystej ziemi, z jakichś strzępów, brudu, żaden murarz nie użyłby do swoich robót czegoś takiego. Stefan nie znał tych ludzi, nie byli z wioski ani z folwarku, musieli przyjechać z miasta, nawet nie z Wierzbińca, Sandomierza czy Puław, tylko z samej Warszawy. Nie tylko byli porządnymi murarzami, mieli też biegłość, i to mistrzowską, w tym dziwniejszym, maskowniczym fachu, może wykonywali go od dawna na jakieś zlecenia, a może wyuczyli się ostatnio, może przez kraj szła właśnie fala takich ukrywań, bo gdy skończyli, ściana stała sucha i brudna, rdzawa, wiekowa, nie zdradzała ani jedną plamką świeżości, że spoczęły za nią pałacowe bogactwa. Gdy skrzynie wypełniły drugą izbę, hrabia sprawdził wszystko z katalogiem i mapką i milkliwi maskownicy znów wzięli się za swoje cudowne oszukaństwo. Po półdniu pracy wtopili tajemną salkę w fundamenty, w ziemię, we wzgórze.

Mistrzowie złudliwego fachu odjechali, sprzątnięto ślady robót, w piwnicy zostało to, co zawsze, czyli korytarz, kotłownia i wysoko sklepione schody prowadzące na dół. Ceglaną posadzkę wysypano żwirem, ziemią, lessowym pyłem wydłubanym z warstw wzgórza, gdzieniegdzie sypnięto zeschłą trawą, korzeniami. Wieczorem, gdy wreszcie skończyli te mozoły, Stefan przysiadł na kamiennej ławce i przyglądał się, jak ojciec z czapką w ręku krąży po stoku oranżeryjnego wzgórza i grzecznie nadstawia ucha, by nie uronić słowa z tego, co mówi hrabia rozbiegany w coraz bardziej w złowieszczym pośpiechu, i pilnie wodzi wzrokiem za końcem jego laski, rysującej jakieś znaki, wskazującej ku zachodowi, w stronę przeciwną niż rzeka, kreślącej plan niedostępnych jemu, Stefanowi, przestrzeni i niepojętych, lecz nieuniknionych zdarzeń. Sierpień okrywał bolechowski folwark, pałac, park, zakole rzeki nieznaną mu dotąd głuchotą oczekiwania.

Figiel

Nadeszli z różnych stron, może umówieni. Wyłonili się, obdarci i bosi, zza krzaków, z rowu przy drodze, spod odbudowanego mostu, ktoś zsunął się ze skarpy na drugim brzegu, zawahał się przed susem, potem hyc, hyc, przeskoczył po podwodnych kamieniach i wspiął się na górę, gdzie on siedział właśnie zapatrzony w swoje ręce. Niektórych znał. Chłopaka o żółtych włosach i okrągłej głowie. Innego w szelkach. Małego o trójkątnej, mysiej twarzy. Chudzielca ogłuszonego na jedno ucho i bez dłoni, oberwanej przez minę. Ponoć było ich dwóch, gdy szli w zakazany zakątek lasu między stawami, jedyny dojazd do wsi od starego młyna. Parę lat temu, w wojnę, Rosjanie bronili się tam zażarcie przed kontratakiem. Zaminowali wąską groblę, a niemieckie czołgi, które uniknęły min, rozstrzelali z własnych, wkopanych w ziemię. Tablica z trupią czaszką i napisem МИНЫ! stała do tej pory. Ci dwaj trzymali się za ręce, gdy szli brzegiem stawu, i wybuch szarpnął nimi tak cudacznie, że ich dłonie ostały się splecione co do palca, za to oderwane zgodnie od obu rąk, i z tamtego ostała się tylko ta dłoń. Znał też dziewczynkę o szorstkich rudawych włosach. Nie znał ich imion. Nie znał niczyich imion we wsi. Ale znał tych pięcioro, często wciągali go w zabawy na placu przy kościele, gdy wracał ze szkoły bez braci lub gdy ojciec posłał go do sklepu po naftę, zapałki, sól, piwo, smalec. Wyłaniali się zza płotów, spomiędzy śliw, grządek, brzózek, którymi obsadzono zburzony i zaorany niemiecki cmentarz, skrzykiwali się na chwilę, dwie, kwadrans, chowali się, kryli, bawili się w berka, rzucali kamykami do dołków, puszczali go wolno. Wracał potem zgrzany, z huczącą głową, siniakami na rękach i nogach. Teraz było ich więcej, może dziesięcioro, nie umiał policzyć. Niektórych widywał z rzadka, z daleka, na polach. Inni może tymczasem dojechali z jakimś transportem, choć transporty właściwie ustały, ostatni przyszedł niespodzianie cztery miesiące temu, z Bieszczadów. Nie starczyło ziemi dla tych górali, nawet porośniętego bodiakami ugoru, zatrudniono ich więc trzydziestoosobową grupą w pegeerze.

Stanęli w krąg, niepewni, co z nim zrobić.

Będzie krył, powiedziała ruda. Nie, pokręcił głową jednoręki, za dużo nas, nie ma się gdzie chować. Będzie gonił. Nie, odparł mysiaty, my się rozbiegniemy, a on wtedy ucieknie. Niby którędy, spłynie rzeką? Może, kto go wie. Zaśmiali się zgodnie. On też się uśmiechnął. No to w syfa, powiedział inny, wyciągnął z kieszeni szmatę, podniósł kamień, owinął, zawiązał, zakręcił nad głową. Za szeroki teren, kto by za tym łaził, przynosił. Skąd on w ogóle jest?, zagadnął drugi obcy. Różnie mówią. Sam nie mówi? Nie. Niech no się odezwie, będzie przecie słychać. Kiedy nie chce. Pewnie się boi. Może on z banderów, zmawia się z nimi po nocy. Nie, ponoć z centrali, wtrąciła się ruda, tak mówi jego brat. Kłamie, za późno przyjechali jak na ludzi z centrali. I dlatego są z nich takie obdartusy, golce na sześciu hektarach. Na przednówku jego ojciec do nas na szlachtę przychodzi. No ale jak gada ten jego brat czy ojciec? Z ukraińska? Niby z ukraińska, ale kto ich wie. Ty też gadasz z ukraińska. Cicho być, myśmy spod Zwierzyńca, swoi. A on? Śląsk? Mazury? Litwa? Może to hanys. Hitler. Zdechł pies. E, skąd jesteś? Gadaj. Siedzicie tu już długo, a nikt nie wie. W szkole też nie gada? Ponoć nie. Jak to nie gada? No to pały zbiera? Zbiera. Drugą klasę powtarza.

Gadka kręciła się, mnożyła, śpiewniła. Nie stali już nieruchomo, ręce machały to w górę, to w boki, przebierały nogi. Harce jak zawsze wyradzały się same, z wieczoru, z lata, z potrzaskanej muzyki grającej im w głowach. Pytania cięły powietrze, śmigłe lotki, zderzały się, odlatywały w różne strony. Przechylali się, gięli, podskakiwali, targał nimi od środka jakiś wspólny nerw. Ktoś mierzył starannie, stopa za stopą, szerokość drogi, inny odliczał do siedmiu w przód i w tył, jeszcze ktoś chwytał palcami coś napowietrznego, może nić babiego lata. Pytania smagały boleśnie, podobne do cienkich gałązek, co chłoszczą w biegu przez las. Nagle ktoś powiedział słowo, króciuteńkie, powtórzył. Inny wychwycił je, zastygł, stanął na palcach, wykrzyknął. Bawmy się! Czemu w to? Bo tak! Bo idę do domu. Mysiaty obrócił się i już przebierał czarnymi stopami w stronę wsi. No dobra!, pisnęła ruda. W króla Lula. Bawisz się?, spytała go. Popatrzył po niej, po pozostałych. Cofnął się o krok. Mówiłem, że spłynie rzeką, powiedział jeden z obcych, łapcie go. Ćśś, ruda położyła palec na jarzębinowych ustach. Bawisz się? W króla Lula. Bawisz. Nie możesz się nie bawić.

Ucichli, znieruchomieli, niektórzy niechętnie, mysiaty zawrócił. Na dany przez rudą znak każdy schował za plecami pięść, potem wyciągnął, wystawili palce. Ruda zsumowała, przeliczyła wszystkich. Wypadło na jednorękiego. Ten dał znak, by zrobili miejsce. Rozstąpili się o duży krok. Jednoręki ukłonił się. Witaj, królu Lulu!, wrzasnęli. Witajcie, dzieci śmieci! Gdzieście były? W ciemnym lesie, odpowiedzieli, w pustym polu, w dawnym mieście. Coście tam robiły? Król Lul wyciągnął kikut obciągnięty różową zmarszczką, wodził nim przez chwilę w powietrzu, wycelował w jednego z obcych. Chłopak wystąpił naprzód. Reszta odeszła w tył, rozsiadła się na miedzy, na poboczu, na skarpie. Chłopak skulił się, zgiął, padł na kolana. Machał rękoma w obie strony, potem uniósł pięść, długo trzymał ją drżącą w górze, wreszcie zgiął łokieć, ramię ruszyło naprzód, pięść spadła łukiem na ziemię. Chłopak skręcił się, głową szarpnął do góry, nogi rozeszły mu się żabio w tył. Burczał coś, łomotał się ręką po żebrach. Drugą zataczał szybkie, żarłoczne kręgi tuż nad ziemią. Wytrajkotał coś niezrozumiale. Spuścił głowę.

On czekał na dalszy ciąg, podpowiedź, objaśnienie. Ale to był koniec. Ktoś zaklaskał. Inny zaszurał nogami po trawie. Jednoręki parsknął śmiechem, pacnął się kikutem w otwartą dłoń. Centrala, powiedział, krakowskie. Chłopak, który przedstawiał scenkę, skinął głową. Olkusz, przyznał. Wszyscy wstali, otoczyli jednorękiego, podeszli na dwa kroki, ruszyli wkoło. Tatuś daje jeść, zanucili, mama daje pić, a ty, królu, idź już, idź! Rozstąpili się. Obalony król odszedł o krok, potem ślepo wycelował za siebie kikutem. Trafił na mysiatego. Obrócił się z powrotem, bez słowa wstąpił w półkrąg. Mysiaty dumnie zadarł głowę, zajął jego miejsce. Witaj, królu Lulu!, zawołali. Witajcie, dzieci śmieci! Gdzieście były? W ciemnym lesie. W pustym polu. W dawnym mieście. Coście tam robiły? Nowy Lul zakręcił szmacianym berłem nad głową, zamknął oczy, machnął przed siebie. Trafiło na rudą. Dziewczynka uklękła z rękoma wzniesionymi nad głową. Trzęsła się, chlipała cicho. Trwała tak chwilę, w końcu odpadła do tyłu, trafiona niewidzialnym strzałem. Powtórzyła to trzykrotnie. Potem gładko, jednym susem, z pozycji leżącej przeskoczyła w kucki, warknęła cicho, uśmiechnęła się. I znów padła w piach. Trwało to jeszcze chwilę bez zmian, przeszyte drżeniem i bladym uśmiechem. Mazury, powiedział mysiaty. Tyś szwabka. Hitlerka. Ruda pokazała mu język. Znów podnieśli się, otoczyli Lula, obeszli go dokoła. Tatuś daje jeść! Mama daje pić. A ty, królu, idź już, idź!

Lul skłonił się, odwrócił, machnął do tyłu nogą. Czarne paluchy wskazały na jednego z obcych chłopaków. Nowy Lul wyszedł z szeregu. Stanął na poboczu, zapatrzył się gdzieś za rzekę. Witaj, królu Lulu, zanucili. Witajcie, dzieci śmieci, powiedział cicho. Gdzieście były? W ciemnym lesie!, wrzasnęli. W pustym polu! W dawnym mieście! Lul machnął kikutem, zakręcił nim, wycelował. Trafiło w tego w szelkach. Chłopak zachichotał. Zaczął biegać w tę i z powrotem, to wskakiwał na miedzę, to zeskakiwał, z piętami wzniesionymi, na samych palcach, po jakiejś nieznanej, parzącej ziemi. Oklepywał się po udach. Potem uniósł ręce, zamiatał nimi kosząco, raz jedną, raz drugą. Poburkiwał, bełkotał niewyraźnie. Wreszcie przypadł do ziemi, szeroko rozstawionymi rękoma wparł się w pył, węszył. Przebiegł na czworakach trzy kroki do przodu, dwa w tył, zastygł. Podniósł głowę. Lul przyglądał mu się obojętnie. Centrala, powiedział. Warszawa. Nie, raczej łódzkie. Szelkowy już otwierał usta, by zakrzyknąć coś tryumfalnie, ale Lul wyrzucił z siebie w pośpiechu: nie, skąd! Lubelskie. Hrubieszów. Chłopak podniósł się bez słowa.

On przyglądał się zabawie. Nie znał jej wcześniej, ale nauczył się szybko, bez wahania powtarzał ruchy, okrzyki, wraz z pozostałymi wybierał i obalał Lulów. Królowie zmieniali się stale, bo odgadywali bez pudła, czasem nie od razu, tylko dopiero za drugą, trzecią próbą, ale szybko, nim ten, kto przedstawiał scenkę, zdążył się sprzeciwić, krzyknąć, że nieprawda, że się myli. Zabawa była przypadkowa, umówiona, przepowiedziana, samoistna, obmyślona, wszystko naraz. On nie odezwał się dotąd ani razu. W końcu palec trafił na niego. Królem był wtedy jeden z obcych, zgarbiony jasnowłosy chłopak w portkach wystrzępionych nad kostkami, sypnięty piegami po nosie. Zawahał się. Patrzyli na niego. Lul dał znak, żeby zrobili mu miejsce. Odstąpili w tył i został sam na pustej drodze.

Czekali. Pomału, ostrożnie osunął się na kolana. Osłonił twarz z jednej strony, zakrył ją rąbkiem koszuli. Odsunął się od czegoś, co biło mu w oczy. Chwycił z ziemi niewidzialny nóż i przeciągnął sobie po szyi, po brzuchu, wbił w oko, runął. Usłyszał czyjeś prychnięcie. Podniósł się, chwytał się to z jednej, to z drugiej strony za szyję, dusił. Usiadł na ziemi zgarbiony, wetknął dłonie pod tyłek, schował głowę między kolanami. Trwał tak chwilę, dwie, trzy, kiwał się na boki, pomału, potem wysupłał ręce, przebierał miarowo palcami po nogawkach, ratatam, ratatam, ratatam. Znieruchomiał. Uniósł głowę, spojrzał po wszystkich.

Lul patrzył na niego nieruchomo, z uniesionym kącikiem ust. Śląsk, prychnął. Reszta skinęła głowami. On pokręcił głową, z wahaniem, potem jeszcze raz, prędzej, wyraźniej, gdy Lul wykrzywił się z niedowierzaniem i powtórzył wrzaskliwie: Śląsk!

Lul splunął. Pokazuj jeszcze raz, powiedział. On odmownie pokręcił głową. Tak trzeba, powiedział ktoś z boku. On oblizał wargi, obejrzał się przez ramię. Zza pagórków wystawał czerwonym rożkiem dach domu i komin, zza dachu buk. Jego gospodarstwo, jedyne widoczne z tego miejsca. Byli daleko od wsi. Kiwnął głową. Zastanawiał się przez chwilę. Wreszcie osunął się bokiem na ziemię, zległ bezwładnie. Sięgnął ręką do tyłka. Przesuwał nią potem nad biodrem, bokiem, żebrami, aż po głowę, przewlekał sobie przez ciało jakąś żyłę kolczastego drutu, która rozpłatywała go na dwoje. Wyciągnął ją przez usta, wbił w piach zgięte palce, tępe, brudne szpony. Znieruchomiał.

Król popatrzył po widzach i powiedział: Kielce.

Dopiero gdy wstał, potrząsnął głową. Rzeszów. Pokręcił. Braniewo. Dębina. Malice. Po każdym zaprzeczeniu Lul coraz mocniej zaciskał pięści, pienił się, pocił, w końcu tupnął. Skąd jesteś, gnoju? Przecież i tak wiem. Lepiej powiedz. Powiedz sam.

Będziesz pokazywał, aż król nie zgadnie, usłyszał za plecami głos rudej. Nie obejrzał się na nią. Krzyknęło mu w głowie, że jeśli spuści wzrok z króla, rozpęknie się ostatnia reszteczka porządku, znad lasu buchnie łuna, a z ziemianki nie wyniosą go już ukojne ręce matki. Lul zmarszczył piegowaty nos. Był większy, silniejszy, mógł mieć ze dwanaście lat. W oczach miał niedowierzanie i jasny ogienek rozpaczy. Przeszło mu przez myśl, że zawiódł Lula. Nie teraz, znacznie wcześniej, może gdy wysiadł z pociągu, a może już wtedy, gdy dał się ponieść ścieżkami przez leśne bagna. Wreszcie szybkim, niskim ruchem, bez jednego choćby zerknięcia w bok, rzucił się za siebie, prawie tyłem, ku rzece. Runął ze skarpy głową w dół, zsunął się w kamienistą zatoczkę, przeorał bokiem po otoczakach. Nie oglądał się, tylko zgięty bólem, otłuczony, prawie na czworakach pognał samym brzegiem. Bose nogi trzepotały to po wodzie, to po wilgotnej trawie. Dochlupotał się do zakola rzeki, nad którym ścieżka szła już prosto do wielkiego buka. Przemknęło mu przez myśl, że jeśli pobiegli górą, złapią go, gdy tylko wychyli głowę znad skarpy. Ale nie, tak naprawdę wiedział już wtedy, że zostali na miejscu. Gdy wydostał się na górę, obejrzał się tylko raz i upewnił do końca, i myślał o tym potem, póki nie wpadł na podwórze i nie ukrył się na stryszku obory, że król Lul wciąż pilnuje porządku, strzeże swojej władzy u stóp pagórka między wioskami, bo nie ma wyjścia, choć nie ma też złej woli. To on, on wszystko popsuł i sam ukarał się tym, ciemniak, uchylec, zdrajca.

Najazd