Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Cedar Stranger prawie zapomniała, jak wygląda jej rodzina. Phoenix Stranger prawie zapomniała, jak to jest być wolną. A Elsie Stranger już prawie straciła nadzieję.
Po latach spędzonych w rodzinach zastępczych Cedar zamieszkuje ze swoim prawie nieznanym ojcem. Chociaż zmaga się z bólem rozłąki z matką Elsie i siostrą Phoenix oraz musi odnaleźć się w nowym domu otoczona przez obcych, to ma nadzieję na nowy rozdział w swoim życiu. Phoenix rodzi dziecko, którego nigdy nie będzie jej dane wychować. To jej najgorsza kara za błędy przeszłości. Elsie, walcząca z uzależnieniem, jest zdeterminowana, by zmienić swoje życie. Chce znów być z córkami i stać się osobą, na której będą mogły polegać. W przeciwieństwie do jej matki.
Kobiety z rodziny Strangerów, czasem rozdzielone, czasem zjednoczone, walczą o przetrwanie w bezdusznym systemie, który obiecuje szczęście, a ostatecznie gwarantuje porażkę. W świecie pełnym rasizmu i nienawiści mogą liczyć tylko na siłę płynąca z więzów krwi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 509
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dedykuję swojej rodzinie
Indiańskie dziewczęta tak łatwo zapomnieć,że same zapominają o sobie.
TERESE MARIE MAILHOT
Niektóre opowieści są tylko opowieściami,a inne opierają się na faktach, tak istotnych,że fikcja nie może się z nimi mieszać.
LEANNE BETASAMOSAKE SIMPSON
NOTA OD AUTORKI
Ta książka opowiada o zmaganiach z narzuconymi nam systemami, dlatego opisuje wiele różnych traumatycznych doświadczeń, które w dramatyczny sposób wpływają na czyjeś losy. Czytelnik znajdzie tu więc wątki przedstawiające odbieranie dzieci, uwięzienie w izolatce, myśli samobójcze, uzależnienie od narkotyków oraz przemoc fizyczną. (Jednak nie tylko o tym piszę. I staram się włożyć w to wszystko tyle miłości i nadziei, ile się da).
ROK PIERWSZY
– 1 –
PHOENIX
Bóle nadeszły w środku nocy.
Ten pierwszy wyrwał ją ze snu jak przeszywający ciało pieprzony nóż. Poderwała się i niemal jęknęła. Ale minął równie szybko, jak się pojawił, i Phoenix z powrotem opadła na posłanie. Obróciła się na bok i starała się ponownie odprężyć. Próbowała znowu zasnąć, ale skończyło się to jedynie na wpatrywaniu się w pryczę powyżej. I w tę baryłę, która przygniatała ją od góry.
Nienawidziła spania na kurewskim dole. Zawsze zagarniała dla siebie górną pryczę, najprędzej, jak to było możliwe. Ale tak napęczniała jak teraz nie mogłaby wspinać się i schodzić bez postękiwania albo nawet upadku, więc utknęła na kurewskim dole. Ta suka Winona była na górze, pochrapując i przewalając się z boku na bok. Wyglądało to tak, jakby w każdym pierdolonym momencie mogła runąć na Phoenix, przygniatając jej bebechy, a nawet robiąc krzywdę dziecku. Nienawidziła uwięzienia na kurewskim dole.
Po przeciwnej stronie stała druga piętrowa prycza – dolną zajmowała starsza pani, niejaka Sue. Górna pozostawała na razie pusta. To była izba szpitalna. Kobiety pojawiały się i znikały. Pieprzone drzwi obrotowe. Phoenix przebywała tu od dawna. Termin porodu upłynął prawie dwa chrzanione tygodnie temu. Wszystko może nastąpić w każdej pieprzonej chwili, tylko tyle potrafiła powiedzieć ta durna suka pielęgniarka, która badała ją każdego ranka. W każdej pieprzonej chwili, jakby to było jakieś pierdolone pocieszenie.
Wiedziała o skurczach Braxtona-Hicksa, czy jak je tam nazywali. Nie była pieprzoną idiotką. Miała kilka, przypominających silne bóle miesiączkowe, w ciągu ostatnich miesięcy, więc nie ześwirowała przy pierwszych bólach. Choć te były inne. Nawet jeśli odczuwała je jako coś innego i można było zesrać się ze strachu. Ale po prostu ponownie się obróciła. Patrzyła na śpiącą z otwartymi ustami Sue. Od czasu do czasu ta stara krowa dostawała ataków cholernie głębokiego i ohydnego kaszlu, który brzmiał tak, jakby płuca miały jej wyskoczyć przez gardło. Ale starej Sue nawet to nie było w stanie obudzić. Poprawiała tylko rurkę aparatu tlenowego w nosie i spała dalej.
Kolejne bóle nadeszły chwilę po następnym napadzie kaszlu Sue. W ten sposób Phoenix mogła je monitorować. Wiedziała, że to cholerstwo należy obserwować, odmierzała je kaszlem Sue i oceniała, jakie mają natężenie. Pomiędzy nimi próbowała oddychać tak, jak zalecano w podręczniku. Jak mówiła pielęgniarka. Nie była to żadna pierdolona pomoc. Bolało jak diabli. A to dopiero początek. Wkrótce będzie po krzyku. Tak jej powiedziano. Wkrótce będzie pieprzony koniec. Jakby to było coś dobrego.
Przez tych kilka pierwszych godzin Phoenix rozmyślała o wszystkim. Próbowała myśleć o czymkolwiek, co przychodziło jej do głowy. Brązowy dom. Naleśniki babci Margaret. Smażony chleb Grandmère. Siedzenie na kolanach starszej damy i słuchanie opowieści. Jej angielski ze słowami wtrącanymi po francusku, z języka miszif kanadyjskich Metysów, które Phoenix nie zawsze rozumiała, ale tak naprawdę nie miało to znaczenia. Zatrzymała się przez chwilę na muzyce wuja. To zawsze był jej ulubiony temat do rozmyślań, kiedy już musiała o czymś myśleć. Próbowała przypomnieć sobie słowa starych piosenek Steppenwolf lub Aerosmith. Znała głównie refreny, ale pozwoliła im rozbrzmiewać. Dream On stało się rytmem bólu. Nie zdawała sobie sprawy, że wydaje jakieś dźwięki, dopóki nie obudziła się Sue. Światło wpadające przez niewielki otwór okienny pojaśniało wraz z nadejściem poranka i postać staruszki majaczyła niewyraźnie po drugiej stronie betonowej podłogi.
– Co jest? Co z tobą? – Starsza pani przysiadła z chrapliwym jękiem, który wywołał kolejną falę kaszlu i odcharkiwania. – Czy to... Czy to już? – Wypowiedzenie tego potrwało chwilę.
Phoenix po prostu leżała. I oddychała.
– Od jak dawna cię boli?
– Nie wiem – odparła z wysiłkiem.
Sue pochyliła się ku niej, żeby się lepiej przyjrzeć.
– Strażnik! – próbowała zawołać, ale znowu się rozkaszlała. – Wstawaj, Winona, naciśnij guzik!
– Kurwa! – chrapnęła Winona.
– Ona ma bóle. Naciśnij guzik! – Sue przycisnęła rękę do piersi, jakby coś miało rozerwać jej płuca. – Słowo daję! Te wasze porody kiedyś mnie zabiją. Strażnik!
Metalowe sprężyny zabrzęczały, gdy Winona dźwignęła się i zlazła na dół.
– Czego się, kurwa, wydzierasz? Przecież cię nie słyszą, do cholery! – Walnęła w przycisk i natychmiast pojawiło się światło. Uderzyło w oczy Phoenix jak młotem. – Wreszcie, kurwa, no nie?
Phoenix nic nie mówiła, po prostu oddychała. Wydawało się, że ból nie ustaje. Skręcał jej całe ciało. Fala za falą.
– Możesz usiąść? Przyjdą i cię zbadają.
Winona miała około czterdziestki, była chuda jak patyk. Puchła przez dwa dni przed dializą, ale wracała sflaczała i coraz bardziej koścista. Teraz wyglądała na wyjątkowo wychudzoną. W ramieniu miała sztuczną przetokę do dializy, a była tak chuda, że plastikowa rurka sterczała przez rękaw jak wielka otwarta słomka. Phoenix zawsze robiło się od tego niedobrze. Teraz też chciało jej się rzygać.
Odwróciła oczy i spróbowała usiąść, ale wewnątrz czuła coś, co przypominało cegłę, ciężką i napierającą. Jakby dziecko właśnie miało z niej wypaść.
Zdołała wreszcie postawić stopy na zimnej podłodze. Przeszył ją dreszcz. Nie miała ochoty w ogóle wstać.
Wreszcie odezwał się brzęczyk otwierający pieprzone drzwi.
– Czy to jest to, co mi się wydaje?
Pierdolona Henrietta miała dzisiaj zmianę. Kurwa. Tej baby Phoenix nienawidziła. Zawsze wpatrywała się w nią zbyt długo. Zboczona świruska.
– Powinnaś ją zabrać, Henrietto. – Głos Sue zawsze brzmiał jak coś między skowytem a czymś jeszcze bardziej wkurzającym. – Muszę swoje odespać, bo inaczej przez cały dzień będę się kiepsko czuła.
– Ty to masz wielkie serce, Sue. – Henrietta wsunęła ręce za pas, zakładając kciuki, jakby była w pełni odprężona. Phoenix wiedziała lepiej. Wiedziała, że ta lalunia zawsze jest w cholernej gotowości. Zwykle Phoenix też była, ale teraz przepełniał ją ból. I była zdana na pieprzoną łaskę tej suki. – Jak się czujesz, Phoenix? Jak długo to trwa?
– Kilka... godzin – wydyszała Phoenix.
– Nasilają się? Są coraz częstsze?
Phoenix przytaknęła.
– Zabierz ją! – krzyknęła Sue. – Zabierz ją stąd! Jest dopiero piąta rano!
– Zamknij się, Sue! – wrzasnęła Winona.
– Zajmę się tym, Phoenix, ale pielęgniarka będzie chciała cię najpierw zbadać. Przychodzi dopiero o siódmej.
– O siódmej! Ma tu zostać do siódmej?
– Wiesz, jakie są zasady, Sue.
– To dwie godziny!
– Tę ostatnią zabraliście od razu.
– To był jej szósty dzieciak. Mogłaby kichnąć i by wyskoczył. – Henrietta zaśmiała się sztucznie. – Poród Phoenix się opóźnia i to jej pierwsze dziecko. Może długo potrwać. – Odwróciła się do wyjścia.
– Tego nie wiesz! – zawołała za nią Sue, gdy drzwi zamykały się z trzaskiem. – Ona tego nie wie, prawda? Winona!
– Skąd, do kurwy nędzy, mam wiedzieć? – Winona popatrzyła na Phoenix. – W jakich odstępach są skurcze?
– Nie mam, kurwa, pojęcia. – Phoenix chciała krzyczeć, ale brakowało jej tchu.
– Dobra, Sue, dawaj zegarek.
– Jest mój! Zepsujesz go.
Utyskiwanie staruszki naprawdę doprowadzało Phoenix do pieprzonej ostateczności. Chciała jej to powiedzieć, ale nie mogła znaleźć słów. I nadciągał kolejny pierdolony ból. Całe jej ciało napięło się, jakby próbowało go przemóc. Ale nie zdołało. – Lepiej go oddaj, jak tylko ją zabiorą.
Winona zgarnęła zegarek z wyciągniętej dłoni Sue. Był to nieduży staroświecki budzik, z rodzaju tych, co głośno tykają i można je zamknąć w małym futerale. Sue trzymała go pod poduszką, ale Phoenix wciąż słyszała to pieprzone tykanie. Tik-tak, tik-tak. Było to diabelnie wkurzające przez kilka pierwszych nocy. Dopóki nie przywykła.
– Dobrze, to mów, kiedy przyjdzie następny, a ja będę mierzyć czas.
– Z tą poprzednią nie trzeba było tego robić! – Sue narzekała coraz bardziej.
– Ona kurewsko dobrze wie, co się z nią dzieje. Czy nie wygląda jak ktoś, kto, kurwa, zdaje sobie z tego sprawę?
– Kurwa, kurwa – odezwała się Phoenix.
– Wiem. – Winona pomasowała jej nogę, jak ktoś, kogo kiedyś widziała w telewizji. Jakoś wydawało jej się, że powinna coś zrobić, choć nie miała na to ochoty. – Wszystko będzie dobrze. Byłam przy prawie wszystkich porodach moich sióstr. Zawsze kończy się dobrze. Tyle że to może trochę potrwać.
– Mogłabyś przynajmniej poprosić, żeby zgasili światło? – Pieprzona Sue.
– To niby jak mam mierzyć ten pierdolony czas?
– Jeszcze jest cisza nocna – powiedziała Sue. – O nie! Teraz przez cały dzień będę obolała. – Zaczęła znowu kaszleć, jakby sobie przypomniała, że powinna być jeszcze bardziej wkurzająca.
Winona usiadła po turecku na podłodze z zegarkiem w dłoni i zwróciła się do Phoenix:
– Połóż się, jeśli tak wolisz. Ale się nie napinaj. Spróbuj się rozluźnić.
Phoenix spróbowała i właśnie wtedy nadszedł kolejny atak bólu. Nie mogła się rozluźnić. Jak to niby, do kurwy nędzy, zrobić? Naprężyła całe ciało, niemal tak, jakby wystawiała je na ciosy, i właściwie tak to odczuwała. Uderzenia od wewnątrz. Jakby dziecko wybijało sobie pięściami drogę, żeby przyjść na świat. Wstrzymała oddech i czekała, aż przejdzie.
– Dobra, to jeden. Spróbuj przysypiać między nimi. – Winona poprawiła się, żeby usiąść wygodniej na betonowej podłodze. Phoenix zamknęła oczy. Odśpiewała w myślach swoją piosenkę.
Wydawało się, że minęła wieczność, zanim znowu otworzyły się drzwi.
– Dzień dobry, Phoenix! Jak samopoczucie? – Pielęgniarka zawsze mówiła do niej zbyt głośno. Nigdy nie patrzyła jej w twarz.
A jak, kurwa, myślisz?, pomyślała Phoenix, ale nie powiedziała tego głośno.
– Wygląda na to, że dziecko wreszcie się urodzi. – Popatrzyła z góry na Winonę. – Mierzyłaś czas między skurczami? To dobrze! – Zawsze traktowała każdego z kurewską wyższością.
– Utrzymują się przez cały czas – powiedziała Winona.
– Cóż, zobaczymy, jak to wygląda. – Jej też pielęgniarka nie patrzyła w twarz. – Phoenix, zabiorę cię na przechadzkę do gabinetu, dobrze?
– Ona nie da rady – stwierdziła Winona. – Nie ruszyła się przez całą noc.
– Przecież może chodzić. Prawda, Phoenix?
Walcząc z bólem, Phoenix spiorunowała ją wzrokiem. Nie zamierzała pozwolić tej suce wygrać. Usiadła prosto, jakby to było jakieś pierdolone wyzwanie. Winona wzięła ją za rękę, pomagając utrzymać równowagę.
– Bardzo ładnie – powiedziała pielęgniarka jak do jakiegoś pieprzonego dziecka i wzięła dziewczynę za drugą rękę. Jej dłoń była lodowato zimna. Phoenix jakoś się tego spodziewała.
W progu Winona ścisnęła dłoń Phoenix.
– Powodzenia. Sue, życz jej powodzenia.
– Coo? – wymamrotała Sue jak wyrwana z głębokiego snu, który udawała przez ostatnią godzinę. Potem się rozkaszlała. To właśnie usłyszała Phoenix, gdy zatrzasnęły się drzwi.
Nogi miała jak z waty. Jedyne, na co była w stanie się zdobyć, to nimi powłóczyć. Pierdolona strażniczka Henrietta podążała za nimi i też przeszła przez szpitalne drzwi. Pielęgniarka kazała Phoenix wspiąć się na stół. Żadna z nich nie ruszyła się, żeby jej pomóc, więc dziewczyna sama dźwignęła udręczone ciało na wysoki, wąski stół. Strzemiona były równie zimne jak dłonie tej suki pielęgniarki. Ta ostatnia, nie siląc się na wyjaśnienia, co zamierza zrobić, wciągnęła rękawiczki i wepchnęła palce do cipy Phoenix.
– Masz raptem dwa centymetry rozwarcia. – Zdjęła rękawiczki i podciągnęła jej koszulę, żeby obmacać brzuch kurewsko zimnymi rękami.
– Co?! – Phoenix zdobyła się tylko na tyle, przekonana, że dziecko wypadnie z niej lada moment.
– Co zamierzasz? – zapytała pielęgniarkę Henrietta, jakby to ona tu dowodziła.
– Powinna chodzić. Musi się ruszać, bo inaczej to zajmie wieczność.
– Jasne – zgodziła się Henrietta. Jakby to było coś normalnego.
– Zbadam ją za dwie godziny – oznajmiła ta suka pielęgniarka. Wypełniła kartę pacjenta, a potem wyszła, nie zwracając już na Phoenix uwagi.
– Słyszałaś ją. Na co czekasz?
Phoenix przygotowała się na falę bólu i spróbowała usiąść. Miała wrażenie, że spadnie. Po drugiej stronie sali pierdolona Henrietta nawet nie drgnęła, gdy Phoenix wolno schodziła ze stołu. Stopy wciąż miała bose, ale przynajmniej podłoga była wyłożona kafelkami. Naciągnęła ponownie bieliznę, a później dres, cholernie wolno. Ta suka Henrietta wpatrywała się w sufit, jakby Phoenix w ogóle tu nie było.
Następnie wyprowadziła ją na korytarz; słońce wzeszło już wysoko, świeciło jasno.
– Możemy pospacerować tutaj. Do drzwi i z powrotem.
– Mam, kurwa, łazić? – Zejście ze stołu dało Phoenix wystarczająco w kość.
– Aha.
– Ile razy?
– Tyle, ile będzie trzeba.
Phoenix ruszyła, powłócząc nogami. Miała chęć położyć się na zimnej posadzce i wrzeszczeć, aż zabiorą ją do szpitala. Nie mogła uwierzyć, że te wredne suki nie dadzą jej leków jak normalnemu człowiekowi. Nie, ona miała odstawiać pierdolone spacerki, do kurwy nędzy. Więc Phoenix spacerowała. Spacerowała, aż nadszedł ból i powalił ją na kolana, sprawiając, że ścisnęła brzuch, dopóki fala nie przeminęła. Wtedy Phoenix wstała i znów zaczęła chodzić. Chodziła tak, aż wreszcie zobaczyła za zamkniętymi drzwiami Winonę i Sue. Musiały wyjść na śniadanie. To oznaczało, że jest ósma. A ona wciąż, kurwa, musiała łazić w tę i z powrotem. Henrietta nic nie mówiła, nic nie robiła, tylko kroczyła obok niej. Nie dotykała jej, po prostu szła tuż obok, utrzymując to samo tempo, choć wolne. Przystawała, gdy Phoenix zginała się wpół, ale nic, kurwa, nie robiła, żeby jej pomóc. Phoenix myślała, że nogi odmówią jej posłuszeństwa, ale nie. Gdy stawała, uginały się pod nią, lecz znowu się prostowała i chodziła dalej. Światło dnia przesuwało się wokół nich i raz inna strażniczka zagadnęła Henriettę: „Dalej chodzicie, co?”. Henrietta zapewne kiwnęła głową, ale Phoenix za cholerę tego nie widziała. Skupiała się na chodzeniu. Aż wreszcie zgięła się tak, że nie była w stanie się wyprostować, a Henrietta w końcu wezwała pieprzoną pielęgniarkę.
Znad rozłożonych nóg Phoenix pielęgniarka powiedziała:
– No dobrze, teraz możesz ją zabrać. – Wciąż nie patrzyła Phoenix w oczy, ale przynajmniej nie wpychała w nią znowu tej pieprzonej ręki.
Henrietta dała Phoenix jakieś buty i kurtkę. Zjechały windą do garażu, gdzie czekał van. Phoenix myślała, że to będzie ambulans albo coś w tym rodzaju, ale co ona, kurwa, wie. Henrietta otworzyła drzwiczki i Phoenix zobaczyła przygotowane kajdanki. Usiadła i pozwoliła tej suce przykuć się do siedzenia. Jakby mogła wykręcić jakiś pieprzony numer. Kierowca rzucił głupi żart, którego Phoenix nie załapała, i Henrietta parsknęła śmiechem. Jakby to był normalny pierdolony dzień. No bo taki był. Nikt się za cholerę nie przejmował. Zero syren. Żadnego pośpiechu. Każdy dbał o swoją słodką pieprzoną dupę. Nikogo nie obchodziło, że w każdej jebanej chwili może wylecieć z niej dziecko.
Wszystko wskazywało na to, że jest wiosna. Jasno jak cholera i wiosennie. Nigdzie nie dało się dostrzec nawet resztek śniegu. Przejechali przez centrum miasta wypełnione tłumem pracowników biurowych i dostawczakami. Nawet zjeżdżali na bok, przepuszczając karetki, i zdawało się, że pełzną do tego pieprzonego szpitala.
Gdy wreszcie tam dotarli, Henrietta otworzyła drzwi i sięgnęła do środka, żeby rozkuć Phoenix. Zatrzasnęła jej kajdanki na drugiej ręce z przodu i przeprowadziła przez drzwi. Phoenix czuła spojrzenia normalnych ludzi. Jakby obawiali się, że zamierza coś zrobić. Przyciągali do siebie dzieci.
Henrietta zaprowadziła ją do rejestracji, a potem do sali. Nikt nie zadał żadnego pierdolonego pytania. Nikogo nie obchodziło, co Phoenix myśli. Albo co czuje. Siadała i szła tam, gdzie jej kazano. Zbierała się w sobie przy każdym skurczu i nie wydała ani jednego pieprzonego dźwięku.
Gdy wreszcie znalazła się w swojej sali, Henrietta przykuła ją do łóżka i kolejna pielęgniarka wepchnęła jej rękę w cipę. Ale ta przynajmniej na nią spojrzała.
– Prawie sześć centymetrów rozwarcia. Dobra robota! – Znowu jakby Phoenix była małym dzieckiem. – Jak tam bóle?
– M... mocne. – Głos Phoenix brzmiał, jakby wydobywał się gdzieś z głębi ciała.
– Cóż, nie podamy ci środków przeciwbólowych, ale jeśli chcesz dostać znieczulenie zewnątrzoponowe, teraz jest odpowiedni moment.
Phoenix spojrzała na Henriettę, która kiwnęła głową i westchnęła. Potem, przygotowując się na kolejny skurcz, Phoenix też skinęła głową. Pielęgniarka przytrzymała jej ramię, pochylając się najniżej, jak tylko mogła; lewa ręka pacjentki była unieruchomiona.
– Potwierdzasz, że chcesz znieczulenie? – Znowu podniesiony głos, jakby trenowały to w szkole pielęgniarskiej czy coś.
– Ta-ak – wykrztusiła Phoenix.
– Okej – powiedziała pielęgniarka, lecz nie puściła, dopóki ból nie zelżał. – Załatwię to.
Wydawało się, że zajęło jej to wieczność, ale w końcu wróciła ze starszym gościem pchającym wózek. Pielęgniarka wbiła Phoenix igłę w rękę, podłączyła do długiej plastikowej rurki i przykleiła czystym plastrem do ramienia. Ta rurka zdawała się bardzo ciężka. Dziwnie mieć w sobie coś metalowego. Potem obrócili Phoenix na bok i miała wrażenie, że wbijają jej prosto w kręgosłup gigantyczną metalową szpilę.
– Za jakieś pięć minut zadziała.
Phoenix pomyślała, że źle to zrobili, i nie czuła nic poza nożem wbitym w plecy i ogromną igłą w ręce. Była pewna, że popełnili błąd, i skurczyła się w oczekiwaniu na kolejną falę bólu, ale w pewnej chwili ból zelżał. Czuła odrętwienie sięgające aż do palców stóp. Jak wtedy, kiedy stopa ścierpnie, ale tym razem nic jej nie ożywiło. Była całkowicie kurewsko zdrętwiała. Miała ochotę wiwatować, taka to była pierdolona ulga. Trwała w uniesieniu przez jakąś minutę, a potem poczuła się cholernie zmęczona.
Zanim zdołała się powstrzymać, uśmiechnęła się do Henrietty, która wydała z siebie coś w rodzaju śmiechu.
– Przechlapane, no nie?
Phoenix zachichotała. Mogła zasnąć. Całe jej ciało popadło w odrętwienie, aż w końcu usnęła.
Obudziła się, gdy potrząsnęła nią pielęgniarka.
– Phoenix, pora przeć.
Zajęło jej to chwilę. Żeby zdać sobie sprawę, gdzie jest. I co się dzieje. Wydawało się, że wszystko nadchodzi zdecydowanie za wcześnie.
– Co jest, kurwa? – jęknęła. Odepchnęła dotykające ją ręce.
– Uspokój się, Phoenix. – Głos Henrietty dobiegł zza pleców innych osób. Zgromadziło się tu teraz dużo ludzi. Ktoś podtrzymywał jej głowę. Ktoś stał przy stopach.
Działo się to zbyt szybko. Pamiętała długie godziny, gdy nikt nie zwracał na nią pieprzonej uwagi, a teraz sprawiali wrażenie, jakby mieli jej dość i chcieli zbyt wcześnie wydobyć z niej to dziecko. Nic nie czuła. Nie wyczuwała dziecka. Tego, co chciało zrobić. Od tygodni napierało na jej cipkę, jakby zamierzało natychmiast wyskoczyć. Ale teraz nic się nie działo. Jakby dziecko ukryło się wewnątrz niej. Mimo wszystko nie chciało przyjść na świat. Próbowała objąć brzuch ramionami, jak robiła to od tygodni, gdy nikt nie patrzył. Ale nie mogła. Jedną rękę miała przykutą do łóżka, drugą przygniatała stercząca z niej ciężka igła. Prowadziła od niej rurka do worka nad głową. Przejrzysty płyn sączący się do jej wnętrza.
Pielęgniarka pochwyciła jej spojrzenie.
– Wyjmiemy ją, gdy tylko dziecko się urodzi i wszystko będzie w porządku. Proszę się nie martwić.
Rodzi się Dziecko. Kiedy Dziecko się urodzi, nic już nie będzie w porządku.
Phoenix chciało się płakać. Pielęgniarka mówiła jej, jak ma przeć; rozróżniała takie słowa jak: „Zaczekaj” i „Przyj teraz”, ale świat wokół niej wirował. Dziecko się rodzi. Ktoś jeszcze wszedł i zajrzał jej między nogi. Cholerna Henrietta po drugiej stronie znowu się uśmiechała. Jakby były pieprzonymi przyjaciółkami. Pierdolić to. Phoenix wysunęła podbródek, jak wtedy, gdy nie chciała wybuchnąć kurewskim płaczem i zamiast tego stawała się kurewsko wściekła. Jebać tych pieprzonych dupków.
– Okej – powiedziała pielęgniarka. – Na mój znak przyj w stronę pośladków, dobra... teraz! Jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz, jeszcze raz i... świetnie. Okej, odpocznij chwilę. To było niezłe.
Phoenix nie przestawała przeć, znowu i znowu. To przypominało pierdolone chodzenie. Nie miała pojęcia, co się, do kurwy nędzy, dzieje. Tylko to, że nie przerywają pieprzonego ględzenia. Nie chciała, żeby pojawiło się dziecko. Nie parła tak mocno, jak umiała, ale nikt nie mógł tego zauważyć. Nie potrafiła jednak tego powstrzymać. Dzieci się rodzą na cholernych przechadzkach lub podczas parcia, albo jak nic nie robisz. Pojawiają się, bo muszą. Nawet jeśli próbują się ukryć wewnątrz ciebie i w ogóle nie chcą się, kurwa, urodzić.
Po upływie kolejnej chwili, która wydawała się wiecznością, pielęgniarka powiedziała:
– Okej, Phoenix, prawie widzimy główkę. Jeszcze jedno mocne pchnięcie i wyjdzie. Tym razem naprawdę się postaraj. Tak mocno, jak tylko potrafisz.
Jej ciało zdradziło ją i parło, nawet gdy mu mówiła, żeby tego nie robiło. Jej ciało parło nawet, kiedy nic nie czuła. Ludzie wokół niej pokrzykiwali, jakby to było coś dobrego. Nawet cholerna Henrietta krzyknęła i przycisnęła rękę do pieprzonej twarzy, jakby miała z tym, kurwa, coś wspólnego. Phoenix czuła wzbierające łzy, które spłynęły jej po policzkach, parząc. Dziecko się rodzi, nieważne, co by zrobiła. Pojawi się tutaj, a potem odejdzie. Na zawsze. Usłyszała krzyk, zanim zdała sobie sprawę, że to ona go wydaje. Czuła go całym gardłem. Gardło boleśnie płonęło i to było jedyne, co odczuwała. Tak długo nosiła to dziecko w sobie, a teraz wydostawało się na zewnątrz. Przysięgłaby, że to czuje, nawet jeśli nic nie czuła. Jak się z niej gładko wyślizguje. Jakby to wcale nie bolało.
– To chłopiec! – oznajmiła pielęgniarka. – Całkiem duży.
Phoenix widziała go między swoimi rozłożonymi nogami. Miała oczy pełne łez, widziała go jak przez mgłę, był trzymany przez kogoś obcego. Otworzył usta i zapłakał. Miał pojemne płuca. Silny głos. Ona też zapłakała, ale nikt nie zwrócił na to uwagi. Przez chwilę mogła popłakać. Sięgnęła po niego, ale nie zauważyli jej. Położyli go na wózku, obmyli i zbadali. Nie przestawał krzyczeć. Widziała nad nim lampę grzewczą, ale przysięgłaby, że jest mu zimno.
– Dobra robota, mamuśko. – Pielęgniarka poklepała ją po ramieniu, a potem spuściła oczy i odeszła. Rzuciła przez ramię: – Prawie cztery kilogramy. Niezła waga.
Phoenix zebrała się w sobie. Wciągnęła powietrze i położyła rękę, tę ciężką od igły, na brzuchu. Wydawał się rozciągnięty, otwarty i sflaczały. Pomyślała, że tak musi reagować skóra Winony po dializie. To była dziwna myśl. Spojrzała na Henriettę, która miała kurewsko głupkowatą minę.
Ta suka strażniczka zwróciła się do niej.
– Nigdy czegoś takiego nie widziałam. To było takie...
– Chcesz go przytulić? – Pielęgniarka trzymała dziecko całe owinięte w biały kocyk, nawet założyła mu czapeczkę na głowę i odwróciła je w jej stronę. Nadal trochę pochlipywało.
Chciała. Nie zależało jej na niczym innym. Skinęła głową i pielęgniarka umieściła małego przy jej ramieniu. Przy prawym ramieniu i Phoenix, mimo tkwiącej tam grubej igły, przygarnęła go do siebie. Przestał popłakiwać. Gdy tylko go przytuliła, przestał i spojrzał na nią.
Pielęgniarka wskazała na kajdanki.
– Naprawdę musi je teraz mieć?
– Przykro mi, taki wymóg – mruknęła Henrietta. Nadal siedziała jak głupia po przeciwnej stronie sali. I nadal z chrzanioną głupkowatą miną.
Phoenix popatrzyła na niego. Oczy miał zuchwałe i duże. Przypominał jej Sparrow. Innego dzieciaka z ikrą. Tyle że tym razem to był chłopak. Phoenix cieszyła się, że to chłopiec. Chłopakom jest łatwiej. Są silni i nie muszą o wszystko walczyć. Cieszą się szacunkiem po prostu dlatego, że są chłopcami. Nie tak jak dziewczynki. Dziewczyny cały czas muszą na wszystko ciężko pracować i tak naprawdę nigdy tego nie zdobywają. Temu chłopakowi będzie łatwiej niż jej. Może mieć, co zechce.
– Dzwoniłaś do pracownicy socjalnej? – zapytała jedna pielęgniarka drugą.
– Aha, może tu być za dwadzieścia minut.
– To zadzwoń do niej za godzinę.
Sparrow. Tak nazwałaby go Phoenix. Sparrow Stranger. Silniejszy. Chłopiec. On nie będzie chorował. Ani nie będzie miał porąbanego tatusia i przesranego życia. Będzie szczęśliwszy niż tamta Sparrow Stranger.
– Babcia jest tutaj.
– Powiedz jej, żeby chwilę zaczekała. Najpierw lekarz musi zbadać dziecko.
– Coś nie tak?
– Nie, nie sądzę. Ale wiesz, musimy mieć pewność.
Zapadł w drzemkę, przytulając główkę do jej piersi. Phoenix pragnęła otoczyć go sobą. Usnąć i nigdy nie pozwolić mu odejść. Pragnęła, by świat się zatrzymał. Na zawsze.
Nagle krzyk wyrwał ją ze snu. Ręce miała puste. Pomacała dookoła.
– Przepraszam, przepraszam, po prostu położyłam go do łóżeczka. – Pielęgniarka wskazała dziecko wiercące się w plastikowym koszu tuż obok niej. Wystarczająco blisko, aby Phoenix mogła sięgnąć i go dotknąć, więc tak zrobiła. – Chciałabyś go nakarmić?
– No...
– To nie jest dobry pomysł – wtrąciła się cholerna Henrietta.
– Mamy butelki. Możesz skorzystać z butelki.
Phoenix kiwnęła głową i ponownie wzięła dziecko. Patrzyła wściekle na cholerną Henriettę, podczas gdy pielęgniarka układała dziecko po stronie, gdzie była przykuta, i wsuwała mu w usta smoczek niedużej butelki. Dorwał się do niej, jakby konał z głodu. Phoenix pomacała nieporadnie, ale pochwyciła butelkę i zaczęła go karmić.
– Potrzebuje niewiele.
Miała rację. To zbyt szybko dobiegło końca.
Wszystko w sali się zmieniło, gdy usłyszała:
– Jest tutaj pracownica socjalna.
Dziecko zaczęło płakać, a ciało Phoenix poczuło ból. Leki przestawały działać. Dokuczały jej plecy.
– Witaj, Phoenix.
Nie mogła sobie przypomnieć jej imienia. Blond cizia, z tych, co to gówno się przejmują. Kiedy się poznały, powiedziała Phoenix, że jest Metyską, ale na nią nie wyglądała. Phoenix uznała, że musi być jedną z tych Metysek, które wspominają o tym jedynie wówczas, gdy mogą coś ugrać.
– Wielki dzień. Gratulacje.
Phoenix po prostu zmierzyła ją gniewnym spojrzeniem. Na nic więcej nie miała siły. Zwłaszcza na to, co miała ochotę zrobić z tą pieprzoną pracownicą socjalną.
– Jak się czujesz?
Phoenix nie podniosła oczu. Patrzyła na swoje kwilące dziecko, Sparrowa. Pohuśtała go lekko, jak to robiła kiedyś z inną Sparrow, i uspokoił się. Ale już nie usnął.
– Jest tutaj Jesse. Czeka. Może od razu zabrać malucha do domu. – Mówiła wolno, jakby Phoenix była przygłupia. – Nie spędzi ani jednego dnia w ośrodku.
Minęła długa chwila, zanim ponownie była w stanie usłyszeć tykanie zegara na ścianie. Tik-tak, tik-tak.
– Ona chce się ubiegać o adopcję, Phoenix. Co oznacza, że musisz podpisać zrzeczenie się praw do dziecka.
– Wiem, co to, kurwa, oznacza.
– To, że nie będziesz mogła go odzyskać, kiedy stąd wyjdziesz.
– Ludzie tacy jak wy za cholerę nie pozwoliliby mi go zatrzymać.
Phoenix niemal słyszała, jak ta głupia pinda usiłuje myśleć.
– Tak będzie lepiej... Ona też należy do rodziny, Phoenix. To najlepsze możliwe rozwiązanie... – Tu zawiesiła głos, jakby zamierzała powiedzieć coś innego. – Najlepsze, co mogłabyś kiedykolwiek...
Phoenix dotknęła jego pleców, gładkich i drobnych. Bardzo drobnych. Zapomniała, że dzieci są aż tak małe. Pierwsza Sparrow była nawet mniejsza, ważyła po urodzeniu zaledwie dwa i pół kilograma. Lecz Phoenix słabo pamiętała tamte chwile. A tej nigdy nie zapomni.
– Przykro mi, Phoenix. Już czas. Musisz...
Znowu, do kurwy nędzy, sama nie miała pojęcia, co gada. Udawała, że się przejmuje, ale tak naprawdę po prostu chciała stąd spierdalać. Mieć to za sobą i wypełnić cholerne papierki, żeby móc wrócić do swojego życia. Nieważne, co się dzieje z pieprzoną Phoenix. Pielęgniarka z wahaniem wykonała krok do przodu, jakby raczej wolała się wycofać. Henrietta była przygotowana na jakąś akcję Phoenix. Ale ona nic nie zrobiła. Nie mogła. Nie mogła zrobić nic głupiego, gdy mały był w pobliżu.
Phoenix nachyliła się powoli i podała dziecko pielęgniarce. Dotykała go tak długo, jak tylko mogła, a gdy został zabrany, zajmowaną przez niego przestrzeń wypełniły chłód i pustka.
– Dziękuję – szepnęła pielęgniarka.
Mówienie czegoś takiego było cholerną głupotą i Phoenix zauważyła, że suka zdała sobie z tego sprawę, jak tylko to powiedziała. Ale odwróciła wzrok i przekazała dziecko pieprzonej pracownicy socjalnej.
– Będzie mu dobrze – spróbowała, ale Phoenix już odwróciła się plecami.
Słyszała je na korytarzu. Pielęgniarkę, pracownicę socjalną. Słyszała Jesse, matkę Claytona, wykrzykującą: „Och, jaki piękny chłopczyk!”. Jej chłopiec. Chłopiec Phoenix. W głowie nie pozostała jej żadna piosenka. Żadne myśli jej nie rozpraszały. Henrietta coś ględziła o pozostaniu na obserwacji, ale gówno ją to obchodziło. Znowu zapadła noc. Znowu wszystko było kurewsko ciemne. Nie zauważyła, jak zapanował mrok. Nie wiedziała, jak długo już jest tak ciemno. Było jej zimno, kurewsko zimno. Naciągnęła koc na głowę i zamknęła oczy, jakby zamierzała zapaść w sen.
Musiało jej się to udać, bo obudziła się w całkowitych ciemnościach. Całe jej ciało przeszywał ból, który odzywał się nawet w kościach. Jej brzuch był obwisły i pomarszczony, lecz przy tym ciężki i obolały. Miała wrażenie, że cipę rozcięto jej na pół. Jakby ktoś użył do tego noża. Pielęgniarka dała jej podpaski. Powiedziano, żeby wołała, jeśli będzie musiała wyjść, ale wtedy wciąż była otępiała. Nie miała pojęcia, że może tak boleć. Wolno obróciła ciało i ściągnęła koc, aby coś zobaczyć. Henrietta sobie poszła i jej miejsce zajął inny strażnik. Phoenix nie pamiętała jego imienia, po prostu jakiś pierdzielnięty świrus, który łypał lubieżnie na każdą poniżej trzydziestki. Siedział prosto, ale usta miał rozchylone we śnie. Wydawał z siebie obrzydliwe, gardłowe pochrapywanie. Phoenix czuła niesmak. Ale przynajmniej nie była to pieprzona Henrietta, która uznała, że teraz są przyjaciółkami.
– Jak sobie radzimy? – Kolejna pielęgniarka mówiąca zbyt głośno.
Cholerny strażnik wyprężył się, jakby był w gotowości czy coś.
– Kurewsko boli – powiedziała Phoenix. Jej głos brzmiał chrapliwie i sucho.
– Pilnuj języka – zaczął strażnik, ale pielęgniarka i Phoenix go zignorowały.
– Dam ci trochę tramadolu na ból. Chcesz pójść do łazienki?
Phoenix zerknęła na strażnika, który wyglądał, jakby z powrotem zapadał w sen, i pokręciła głową.
– Ale nie zwlekaj z tym zbyt długo. – Pielęgniarka pochyliła się i dodała trochę ciszej: – Dostaniesz też coś na rozluźnienie stolca, żeby tak bardzo nie bolało.
Phoenix szybko zerknęła z ukosa na strażnika, zanim się ponownie położyła. Nie miała pojęcia, jak długo tu jest. Nie wiedziała, co się dalej stanie, i nie chciała o to pytać. Dla niej byłoby dobrze pozostać tu najdłużej, jak się da.
Wszystko jednak działo się zbyt szybko. Rano wróciła Henrietta. Przyszedł lekarz i Phoenix znowu trzymała nogi w pieprzonych strzemionach. Wszystko się goi, wszystko jest na dobrej drodze. Wciąż bolało jak skurwysyn, ale teraz dawali jej tylko zwykły tylenol. A nie była żadną pierdoloną ćpunką czy coś. Pieprzone dupki.
Poprosiła Henriettę o pozwolenie na skorzystanie z łazienki. Byle nie używać ohydnego basenu. Nogi wciąż jej się trzęsły, ale już trochę mniej. Jakby biegała przez całą noc, lecz wciąż miała siłę.
Gdy wróciła, coś w postawie i krzywym uśmieszku tej suki Henrietty powiedziało jej, że pora się zbierać. Z powrotem wbić się w dres cuchnący tą instytucją. Z powrotem do śmierdzącego wymiocinami vana. Przez centrum miasta, które wciąż wyglądało niemal wiosennie. Z powrotem do więzienia, jakby nic się nie wydarzyło.
– No i co, chłopiec czy dziewczynka? – zakaszlała Sue, gdy tylko Phoenix weszła.
– Chłopiec – odpowiedziała Phoenix, zanim zdążyła się zastanowić.
– Jak ma na imię?
Phoenix powoli usiadła na pryczy i popatrzyła gniewnie na staruszkę.
– Nawet nie pozwolili ci nadać mu imienia? Powinni byli pozwolić.
Phoenix się położyła. Nie miała ochoty o tym mówić. O imieniu, które wybrała. Imieniu przepełnionym bólem. I teraz, i poprzednio.
– Gdzie Winona? – zapytała tylko.
– W szpitalu. Moim zdaniem to przez cały ten stres z pomaganiem tobie. Znowu nawaliły jej nerki. – Jękliwe narzekania Sue przeszły w kaszel.
Phoenix odwróciła się do ściany. Nie miała zamiaru wstawać, dopóki nie będzie musiała.
Trzy dni później jednak musiała. Znaleźli dla niej łóżko w więzieniu dla młodocianych. Miała szczęście, że nie potraktowano jej jak dorosłej i w wyroku uwzględniono jej przeszłość oraz przebytą traumę. Udało jej się i gdyby się dobrze sprawowała, może odsiedzieć tylko trzy lata. Wszystkie te rzeczy powiedziano jej wcześniej. Ale powtórzono raz jeszcze w gabinecie psychologa. Siedziała tam z pracownicą socjalną, która nie wykrztusiła cholernego słowa. Phoenix czekała, żeby urzędnik przestał pieprzyć, chciała się dowiedzieć, jaka jest ta zła wiadomość. Pracownica socjalna przyszła z dokumentami do podpisu, dotyczącymi zrzeczenia się praw, które urzędnik miał poświadczyć. Słowa otaczały Phoenix jak kłębiący się tłum, było ich wiele, zbyt wiele, docierały do niej takie sformułowania jak: „zrzeczenie się wszelkich praw” i „wniosek o adopcję”.
– Sparrow. Cóż za niezwykłe imię – powiedziała pracownica socjalna, jakby po prostu nawiązywała rozmowę. – Skąd ci to przyszło do głowy?
Phoenix odwróciła wzrok. Jeśli ta kobieta nie zadała sobie trudu, żeby zajrzeć do jej akt, ona nie będzie się trudzić odpowiadaniem na głupie pytania.
– Jesse znalazła nowe mieszkanie, wprowadziła się tam też jej mama. Dużo miejsca i pomoc pod ręką. Będzie miał własny pokój, Phoenix. – Niby to miało poprawić jej samopoczucie.
Ostatnie trzy dni przeleżała na piętrowej pryczy. Słuchała kaszlu Sue. Czekała na powrót Winony, ale ona nie wróciła. Nikt zresztą nic na ten temat nie powiedział. Przeważnie spała. Próbowała o niczym nie myśleć, jedynie przywoływała w głowie stare piosenki. Ale gdy naprawdę zasypiała i nie mogła tego powstrzymać, śniła o dzieciach. O płaczącym dziecku, które było niedaleko. Nie mogła go dostrzec, nie wiedziała, gdzie jest. Ale słyszała je. Płakało, jakby zostawiono je samo. Jakby czegoś potrzebowało. Jakby nie mogło przestać. Zrywała się ze snu i nasłuchiwała, jakby to dziecko istniało naprawdę. Ale niczego nie słyszała. Jedynie tik-tak pieprzonego zegarka Sue i co jakiś czas, nieodmiennie, jej cholerny kaszel.
– Ma dobry dom. Kochają go i otoczą troskliwą opieką. Czy nie tego dla niego chcesz?
Nie musiała się tak kurewsko starać. Phoenix i tak podpisała te pierdzielone papiery.
Paka wyglądała dokładnie tak samo jak za ostatnim pieprzonym razem, kiedy tu była. Upłynął jakiś rok, ale wszystko pozostało bez zmian: strażniczki, plakaty na ścianach, nawet dziewczyny. Była pora kolacji, gdy ją przyprowadzono, więc pomaszerowała prosto do jadalni. Rozejrzała się po znajomych twarzach, a ktoś zawołał: „Hej!” i „Phoens!”. Kiwnęła im głową. Nie była gotowa na pogaduchy ani nic takiego. Wiedziała, że tak naprawdę nie są jej przyjaciółkami, i zastanawiała się, co słyszały. A potem zobaczyła Dez. Pieprzoną Dez, napuszoną i zadzierającą nosa, siedzącą przy głównym stole, w samym środku. Dziewczyna, którą znała, Lacey, po jednej stronie, a jakaś inna kurewska szmata po drugiej.
– Hej, Phoen, jak leci? – Dez wyglądała na podenerwowaną. Powinna być.
Phoenix skinęła głową i poszła po jedzenie. Usiadła naprzeciw pierdolonej Dez i wpatrywała się w nią, aż suka odwróciła wzrok. Potem popatrzyła na nową.
– To Dakota. Jest w porządku. Bez obaw. – Dez niemal dygotała.
Phoenix przyjrzała się dziewczynie. Młoda, może piętnastoletnia. Wcale nie sprawiała wrażenia, że jest w porządku. Przypominała zagubionego kociaka. Takiego ze zmierzwionym futerkiem i wielkimi oczami. Dez zawsze zgrywała twardzielkę. Tylko tak się można przekonać, pomyślała Phoenix. Uśmiechnęła się przelotnie. Mała Dakota odpowiedziała uśmiechem i spuściła oczy. Słabeusz.
Jedząc klopsa, Phoenix spytała, co nowego i co u kogo słychać. Dez natychmiast się tego uczepiła. Cheyenne oberwała, skończyła ze złamanym żebrem. Po tym zajściu mama odesłała ją do rezerwatu. Robertę pobito i wyrzucono. Phoenix kiwnęła głową. Zasługiwała na coś gorszego, ale przynajmniej Phoenix dowie się, gdzie jej szukać, kiedy stąd wyjdzie.
Dez czekała na wyrok. Pewnie dostanie w zawieszeniu, jak inne, ale miała już kartotekę, więc to mogło się trochę przeciągnąć. Aha, ona i Mitchell nadal byli zakochani. Czekał na nią. Nawet nie przyszłoby mu do głowy, żeby ją zdradzić.
Gówno prawda, pomyślała tylko Phoenix i uśmiechnęła się trochę zbyt szyderczo. Dez miała minę, jakby to zauważyła.
Gdy wszystkie skończyły i wstały, żeby wyjść, Dez zwróciła się do Phoenix:
– Chcesz zagrać z nami w karty? Gramy w tę nową grę, którą znają dziewczyny z Filipin. Niezła zabawa.
Phoenix skinęła głową i puściła Dez przodem. Potem sięgnęła po swoją plastikową tacę i walnęła nią w bok głowy tej głupiej suki. Dez tylko zatoczyła się do przodu, więc Phoenix opuściła pękniętą tacę i mocno ją popchnęła. Dez upadła i Phoenix przydusiła ją do podłogi. Czuła, że chyba zrywa pieprzone szwy w swojej cholernej cipie, ale nadal poruszała się szybko i przygniotła Dez kolanem. Potem walnęła ją w tę głupią gębę, aż pękła jej warga. Ktoś ją odciągał, więc zaczęła kopać. Dez krzyczała:
– Nie byłam kablem, Phoen. Nie byłam!
Phoenix poczuła, że jej stopa zderza się z pieprzonym brzuchem Dez, i kontynuowała taniec, aż ktoś unieruchomił jej ramiona.
– Nie byłam kablem, Phoen, słowo. – Cała twarz Dez była zalana krwią. Strażniczka podniosła dziewczynę i odciągnęła na bok. – Słowo. Nie byłam, Phoen. Przecież bym tego nie zrobiła.
Phoenix szarpała się, ale nie zdołała się uwolnić. Powlekli ją korytarzem. Głupie, bezużyteczne sługuski Dez i inne dziewczyny wpatrywały się w uszkodzoną tacę i krew na podłodze. Dez ciągle się darła, nawet gdy znalazła się za pieprzonym rogiem korytarza i nikt jej nie widział. Phoenix pomyślała, że mogła ją mocniej walnąć w usta. Jakaś inna suka zaczęła się śmiać i Phoenix wbiła w nią groźny wzrok. Suka o wypłowiałych niebieskich włosach. Ale miała ikrę, odpowiadając Phoenix spojrzeniem.
– Niezły pierwszy dzień, Phoenix – odezwał się strażnik, niejaki Chris. – Nawet jak na ciebie. – Pracował tu, gdy ostatnio ją zamknęli. Pieprzony umięśniony kurdupel. Zaczęła iść jak należy i w końcu puścił jej ręce.
Wzruszyła tylko ramionami. Odetchnęła przez zaciśnięte zęby.
– Pamiętasz to miejsce, co nie? – Próbował być dowcipny. – Nie ma jak w domu.
I tak było. W pewnym sensie. Izolatka, czy cela, jakkolwiek to teraz nazywali, była ciasna. Wystarczająco duża, by pomieścić wąskie łóżko, stolik, krzesło, sedes i niewielką umywalkę w kącie. Było tam okno, ale Phoenix musiała stanąć na łóżku, by przez nie wyjrzeć. Nawet wtedy widziała głównie wierzchołki drzew. Teraz mogła zauważyć, że nadszedł zmierzch. Widziała koc i poduszkę złożone na łóżku, które nie było piętrowe.
– Lepsze to niż wspólne prycze. – To wszystko, co powiedziała, i powoli usiadła na swoim nowym posłaniu. Ostrożnie, żeby nie urazić znów obolałego ciała. Ale przede wszystkim, by nie dać poznać po sobie, że coś ją w ogóle boli.