Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"Rodzinka, przyjaciółki, faceci" Anny Bart.
Bardzo ciekawa historia dziewczyny z pokolenia lat 90.
Czasami smutna, czasami śmieszna, momentami dramatyczna.
Świetnie opowiedziana. Zdecydowanie dla kobiet.
„Rodzinka, przyjaciółki, faceci” to opowieść o dojrzewaniu i wkraczaniu w dorosłe życie
dziewczyny z pokolenia pierwszej połowy lat 90. Historia bezwzględna, bulwersująca, pełna gorzkiej ironii, satyry i serialowej ckliwości. Przejmująca, bo opowiada o dziewczynie miotającej się jak dziki ptak, który wpadł przez okno do pokoju.
Autorka – jak rzadko kto – pokazuje start pokolenia, którego nikt nie chce i nie kocha. Dwudziestolatkowie szukają miłości na własną rękę, bez wzorców i drogowskazów. Błądzą i kaleczą się.
Autorka nie oszczędza pokolenia rodziców, jest bezlitosna dla swoich rówieśników,
jednocześnie płacze nad nimi. Pierwszy raz od „Dziewcząt z Nowolipek” widzimy tak
aktualny i bezwzględny opis ucierania młodej kobiety w tyglu życia. To dziewczyński rap ze slamsów wychowawczych naszego społeczeństwa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Anna Bart
RodzinkaPrzyjaciółkiFaceci
Wydawnictwo Quickly
2015
© Copyright by Anna Bart
© Copyright by zetesem
© Copyright for this edition
by Wydawnictwo Quickly
Redakcja: Joanna Jedlińska
Pomysł i projekt okładki: zetesem
Opracowanie graficzne okładki: Dorota Tołłoczko
ISBN 978-83-62311-09-5
Wydawnictwo Quickly
www.quickly.pl
www.anna-bart.pl
www.rodzinka-przyjaciolki-faceci.pl
Wydanie I
Poznań 2015
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Mam oboje rodziców ale nigdy nie miałam prawdziwego domu. Mieszkałam z mamą, babcią i dziadkiem, który zmarł, gdy miałam dziewięć lat. Tata był, ale tylko od święta. Czasem przyjeżdżał wieczorem w odwiedziny.
Gdy myślę o mamie, odczuwam ogromną pustkę, a największy problem mam z tym, że nie akceptuję jej absolutnie pod żadnym względem. Niestety stało się tak, że jestem do niej bardzo podobna. Gdy dostrzegałam w sobie jej cechy, to poczułam obrzydzenie i za wszelką cenę starałam się ukryć to znalezisko przed całym światem. Wydawało mi się, że ludzie będą potępiać we mnie te cechy, których nienawidzę u mojej matki. Nie wiem, czy kiedykolwiek uda mi się spojrzeć na nią po prostu jak na matkę, która mnie kocha i zawsze chce dla mnie jak najlepiej, a nie jak na osobę godną potępienia. Jest mi z tym źle, bo wiem, że to w głębi duszy dobra i wrażliwa kobieta, strasznie skrzywdzona przez los i krzywdząca innych. Krzywdząca przede wszystkim mnie.
Sięgając do jej dzieciństwa, można znaleźć się wiele przyczyn jej zachowania. Nie rozumiałam ich, gdy mieszkałyśmy razem. Przez to niezrozumienie narosło się we mnie mnóstwo żalu. Zgromadziłam go cały wór przez te wszystkie lata. Gdy miała trzy latka, potrącił ją motor. Mało co nie straciła życia. Ucierpiało poważnie zdrowie, a przede wszystkim zdrowie psychiczne. Poważne obrażenia czaszki zostawiły po sobie mnóstwo śladów i spustoszeń. Krysia, biedulka Krysia, bo tak ma na imię moja mama, leżała około roku w szpitalu. Później kolejny rok zajęło jej uczenie się od nowa chodzenia, mówienia i wszystkiego tego, co potrafi już trzyletnia dziewczynka. Można przypuszczać, że te wszystkie niekontrolowane wybuchy złości, jakimi mnie obdarowywała regularnie po powrocie z pracy, mogły mieć przyczynę także w tym wypadku, który mocno osłabił układ nerwowy mojej matki.
Tylko dlaczego ja, mała dziewczynka, a później nastolatka, miałam jej wybaczać takie zachowanie, skoro jako dziecko ani nie mogłam tego rozumieć, ani nie wiedziałam, że to po prostu ona miała problem ze sobą. Nikt niczego mi nigdy nie tłumaczył, więc poukładałam sobie to w ten sposób, że to ja jestem zła, że każda inna matka też by na mnie krzyczała, bo „inaczej się ze mną nie da”. Te słowa mojej matki mocno mi utkwiły w pamięci. Kolejna przyczyna zachowań mojej matki, to na pewno wychowanie, jakie stosowali moi dziadkowie. Słyszałam różne wersje, ale niestety najbardziej prawdopodobna jest ta, która wyszła z ust Krystyny, a mianowicie, że dziadek ją bił. A więc najpierw wypadek, a później bicie.
Miała też siostrę, która rzekomo zawsze była traktowana lepiej od mojej mamy. Dziadek nigdy jej nie tknął pasem lub ręką, zawsze obrywało się Krysi. Nie da się ukryć, ciocia zawsze wydawała się pod wieloma względami lepsza od mojej mamy, bo i lepiej wykształcona, i wyróżniała się miłym usposobieniem, stabilnością emocjonalną, co ceniłam, ponieważ w domu właściwie tego nie doświadczałam. Wracając do jej dzieciństwa. Jeśli ten wypadek wyrządził jej tak wiele szkód, to na pewno idąc do szkoły nie było jej łatwo. Doszły mnie słuchy, że mimo starań nauka nigdy nie szła jej rewelacyjnie, a dzieci z klasy jej dokuczały. Obstawiam, że nie siedziała razem z bystrzakami.
Historia lubi się powtarzać. Jej biedne dziecko może nie przeżyło poważnego wypadku, ale niestety cała masa upokorzeń płynąca ze strony szkolnych kolegów i koleżanek już mnie nie ominęła. Czyżby tendencje do bycia gnębioną dostałam w genach po matce? Dziękuję! Nie spodziewałam się takiego prezentu od losu, nie trzeba było...
Potrafię ją zrozumieć jeśli chodzi o takie doświadczenia, bo człowiek przebywający w toksycznym środowisku nabawia się po drodze zadrapań, skaleczeń, zwichnięć, a zdarzyć się może też otwarte złamanie duszy. Odebrało jej wiarę w siebie, obniżyło samoocenę. Do tego doszło później złe traktowanie przez ojca w domu. Założę się, że moja matka była równie wrażliwa jak ja, ale już na pierwszy rzut oka widać, ale nie miała odpowiednich warunków do prawidłowego wzrostu i rozwoju tej delikatnej istotki.
Jako młoda dziewczyna, a właściwie młoda kobieta, zapragnęła znaleźć ukojenie dla swoich rozchwianych nerwów w mężczyźnie. Spotkała kilku na swojej drodze, ale w każdym, jak się później okazywało, było coś nie tak. Tylko mój ojciec miał – miał (!) - być ideałem. Do końca nie wiem, czym kierowała się przy wyborze mężczyzny życia i ojca swoich przyszłych dzieci, ale chyba nie dobrem własnym i tychże biednych dzieci. Otóż Adamowi, czyli mojemu ojcu, do ideału było daleko, o czym Krysia miała okazję przekonać się bardzo szybko, bo już kilka dni po tym, jak oznajmiła mu, że będą mieć dziecko. Nie miał wyjścia, musiał się przyznać przed nią, że romansuje równocześnie z jeszcze jedną kobietą i nie potrafi jej zostawić.
To była Agata, później ją poznałam. Cóż mogła zrobić moja przyszła mama, zakochana, na dodatek w ciąży? Musiała zgodzić się na jego warunki, w końcu już na zawsze będzie łączyło ją z tym człowiekiem dziecko. Podejrzewam, że kochała go tak mocno, że byłaby mu w stanie wybaczyć wszystko. Na początku zapowiadał się bardzo obiecująco, ale szybko okazało się, że był jedynie dobrym mówcą, a żadna z jego obiecanek – niestety - do dziś nie została zrealizowana. Mówił coś o wspólnym domu, ślubie kościelnym, pracy, którą zamierzał kontynuować, i o wielkiej miłości łączącej go z Krysią.
W rzeczywistości wyglądało to tak, że ślub owszem był, ale cywilny i wzięty pod presją, w pośpiechu, bo za około miesiąc miałam się pojawić na świecie. Jakby to wyglądało, gdybym urodziła się nieślubnym dzieckiem - rodzinna afera gotowa ! Pracę zawodową kontynuował jeszcze przez jakiś czas, całkiem niedługi, aż poczuł się na tyle spełniony, że postanowił porzucić ją na zawsze i przejść na rentę, a wspólny dom nadal nie został wybudowany. Cóż, to nie wina Krystyny, że łyknęła te wszystkie kłamstwa, bo skąd miała wiedzieć, że jej ideał może okazać się zwykłym kłamcą z wielkim sercem, który potrafi obdzielać uczuciem jednocześnie kilka kobiet.
Chwilę po ślubie urodziłam się ja. Z tego co słyszałam, wynikało, że przyjechał po mnie i mamę do szpitala, a po kilku dniach od moich narodzin objechali ze mną całą rodzinę. To pewnie dlatego taka nerwowa jestem. Potem odwiózł nas do domu i zostałyśmy z mamą same, we dwie. Za ścianą dziadkowie, którzy stresowali nas obie. Na okrągło wtrącali się mamie do opieki nad jej dopiero co narodzoną córeczką, ona się denerwowała, a mnie udzielał się jej nastrój, co zostało mi do dziś. Mama była smutna, bo tęskniła za tatą, a ja byłam smutna, bo ona była smutna, i też za nim tęskniłam... Wszystko było na jej głowie. Często płakała, ale gdy zdarzało się, że przyjeżdżał tata, to bardzo się cieszyła. Niestety zawsze szybko znów zostawałyśmy same.
Często zastanawiam się, kim tak naprawdę jest kobieta, którą nazywam matką. Odpowiedź nie jest taka oczywista. Wręcz przeciwnie, jest bardziej skomplikowana niż mnie mogło się wydawać. Niewiele o niej wiem, trochę od babci, trochę ze znalezionych pamiętników, które przeczytałam ukradkiem pod nieobecność mamy, reszta to tylko moje obserwacje i domysły. Sama nigdy nie opowiedziała mi o sobie. Być może zna siebie jeszcze mniej niż ja. Ja, która zdążyła ją poznać przez te dwadzieścia lat mojego życia. To bardzo możliwe, ponieważ obca jest jej analiza własnej psychiki, a szkoda, istniałby wtedy cień szansy, że dostrzegłaby w swoim zachowaniu błędy, których od lat się wypiera.
Bardzo się irytuję, kiedy po raz kolejny słyszę, jak obwinia cały świat za swoje niepowodzenia, zaczynając od własnej matki, a kończąc oczywiście na mnie i ojcu. Co zabawne, często odnosiłam wrażenie, że obwinia mnie również za zachowanie mojego ojca, jakbym to ja miała jakikolwiek wpływ na jego decyzje, a przecież nie miałam! Najmniejszego. To już bardziej ja powinnam obwinić ją o to, że wybrała sobie mężczyznę, który w ogóle nie poczuwał się do obowiązków rodzicielskich. Mogłabym, ale tego nie robiłam. Nie obwiniałam nawet samego ojca za to, że jest jaki jest, wręcz przeciwnie, próbowałam nawet zrozumieć jego zachowanie.
Czy ją kocham? Podobno matkę kocha się bezwarunkowo, z samego tytułu, że jest matką. Niestety, mnie łatwiej przechodzi przez gardło to, że jej nienawidzę niż to, że ją kocham. Co więcej czuję tak naprawdę. Czy to takie dziwne, że czuję głęboki żal za to, że nie jest lepszym człowiekiem, że nie nauczyła mnie więcej, że tak mało miała mi do zaoferowania. Można powiedzieć, że miała „ogromne” chęci i ograniczone możliwości. I nie chodzi tu na tylko o pieniądze, ale o jej psychikę.
Myślała „wąsko”, dużo rzeczy było dla niej niezrozumiałych, na każdym kroku. Rzadko kiedy potrafiła odpowiedzieć na moje pytanie, miała małą wiedzę ogólną, zawsze była dla mnie tylko „głupią mamą", chociaż chciałam ją kochać, okazywać jej miłość. Tak, to kolejna rzecz, której mnie nie nauczyła, okazywania miłości, bo sama najpewniej tego nie umiała. Jeśli miałabym się bawić w obwinianie, to musiałabym przejrzeć drzewo genealogiczne i grzebać w przodkach, bo może w mojej rodzinie od pokoleń nie okazuje się uczuć, a ja tu winię biedną matkę.
Jeszcze jedną żyjącą osobą, którą można by nazwać „winną", jest babcia Zofia, która zawsze była dość oszczędna w uczuciach, najpewniej też wyniosła to z domu. Można rzec, że wszyscy jesteśmy ofiarami błędów naszych przodków. Mogło to oczywiście ulec zmianie, ale żeby coś zmienić, trzeba najpierw to zauważyć u siebie, niekoniecznie tylko u innych. Bo inaczej tkwimy w fikcji, w której oczyszczamy się z własnych win, a to błędne koło.
Może potrafiłabym spojrzeć na mamę mniej krytycznie, gdybym nie widziała w niej siebie... Są sytuacje, w których zachowuję się zupełnie jak ona, najczęściej w relacjach z innymi ludźmi. Obu nam włącza się wtedy stres i tracimy przez to swobodę. Ona jednak mimo wszystko jest przypadkiem bardziej beznadziejnym niż ja. Nigdy nie lubiłam z nią wychodzić, bo widok matki zupełnie ginącej w tłumie był smutny. Wśród ludzi stawała się jakby niewidoczna, głos jej niknął, więc nikt by jej nie usłyszał, nawet gdyby wołała. Zawsze wyglądała jak taka szara mysz: skromny strój, a do tego mina pod tytułem „bez kija nie podchodź”. Swoim wyglądem raczej zniechęcała do siebie. Była strasznie nieskoordynowana ruchowo, chodziła gwałtownie poruszając rękoma, do przodu i do tyłu, i tak na zmianę, co wyglądało bardzo komicznie, że wszyscy się za nią oglądali, a mnie było wstyd się z nią pokazywać na ulicy. Gdy zwracałam jej na to uwagę, za każdym razem rzucała prostackie „odpierdol się, patrz na siebie".
Jak byłam młodsza, nie mogłam znieść tego, że nie mogę się nią pochwalić, bardzo się wtedy z nią utożsamiałam. Uważałam, że jeśli ona jest zupełnie beznadziejna w moich oczach, to ja, jej córka, prezentuję się podobnie, i tak też mnie odbierało otoczenie. W tłumie nie dało się jej usłyszeć, jednak sytuacja diametralnie ulegała zmianie w domu. W domu mówiła cały czas podniesionym tonem, chyba w ten sposób chciała sobie zrekompensować to, że nie umie zapanować nad sytuacją wśród innych, poza domem. Dom to takie miejsce, gdzie czuła się pewnie i mogła bez zahamowań pokazać co potrafi.
Najbardziej brakowało mi ojca. Nie mieszkałam z nim nigdy, więc właściwie co to za tata, który wpada na godzinkę, może dwie, potem jedzie dalej. Mieszkał ze swoimi rodzicami, dzieląc tam pokój ze swoją kochanką. Wieczorami wyczekiwałam na niego w oknie, wypatrując czy nie nadjeżdża. Dzwoniłam, gdy spóźniał się chociaż pięć minut i bardzo się cieszyłam na jego przyjazd. Gdy przychodził, to czasami byłam zawiedziona, bo nie dostrzegał tego jak bardzo się cieszę, że jest. Oglądał dziennik, jadł kolację lub bez celu przeskakiwał po kanałach. Czasem dochodziła jeszcze lektura jakże porywającego programu TV. Tak, wszystko było ważniejsze od stęsknionej córeczki.
Nie wiem, co on sobie myślał, że mi ojciec nie był potrzebny, że wystarczy matka, że ona jedna to samo co oboje rodziców? Faktycznie, mama dwoiła się i troiła, starała się na tyle, na ile była w stanie, zapewnić mi wszystko, czego potrzebowałam, jednak miłości i obecności ojca nie była w stanie mi dać. Ciekawe, czy on kiedykolwiek się nad tym zastanawiał..., że wyrządził mi w ten sposób niemałą krzywdę. Czasem myślę, że być może on mnie nie chciał, że w ogóle nie zależało mu na mnie. Na mnie i na mamie. Obie zostałyśmy w pewnym sensie przez niego opuszczone. Wolał inną kobietę, młodszą, piękniejszą od mojej mamy.
Zawsze patrzyłam na swoją matkę jak na kogoś gorszego, właśnie przez podejście ojca do niej. Okazywał jej często brak szacunku, wyśmiewał. Nie radziła sobie z prostymi czynnościami, na przykład przerastało ją zwykłe gotowanie i już znajdował się powód do śmiechu. A że byłam z nią w jednej drużynie na co dzień, to razem z nią czułam się beznadziejna. Przy tacie było inaczej. On miał w sobie to coś, ten błysk w oku, ten urok osobisty, trudno było mu się oprzeć, widziałam jak reagowały na niego kobiety.
Nawet na zabitej deskami wsi znalazły się fanki Adama. Lubił być w centrum zainteresowania. Był mało asertywny i żadnej nie potrafił odmówić. Opowiadał o swoich dziewczynach, zazwyczaj było ich kilka naraz, z różnych miast. Z przyjemnością jeździł od jednej do drugiej, udawało mu się to na tyle, że żadna nie miała pojęcia o istnieniu pozostałych. No.. Może za wyjątkiem sylwestra, kiedy to musiał zdecydować się na przebywanie wyłącznie z jedną panienką. Nie był na tyle bystry, by stworzyć własnego klona, nie potrafił zdecydować, którą wybrać, więc w nowym roku Adam budził się sam.
Mimo wszystko był dla mnie autorytetem, nawet gdy wiedziałam, że się mylił, chciałam mu wierzyć. Jego opinia była bardzo ważna, choć często mnie raniła. W swoim życiu od taty usłyszałam raczej więcej słów krytyki, niż pochlebstw. Często krytykował mój wygląd, nie odpowiadał mu mój ubiór, że być może czasem był zbyt skąpy, ale żeby od razu nazywać mnie dziwką? Pamiętam taką sytuację, gdy byłam z rodzicami nad morzem, w Świnoujściu. Był piękny słoneczny dzień, więc założyłam krótkie spodenki i nie mniej krótką koszulkę. Wyszliśmy na miasto, a tata w pewnym momencie zaczyna mi się przyglądać. Od razu pomyślałam, że być może powie coś w stylu „jaką mam atrakcyjną córkę, aż się nie chce wierzyć jak ona wyrosła”. Nie, to absolutnie nie było w jego stylu, ale wtedy się łudziłam. Wracając do tamtej sytuacji, powiedział, że wyglądam śmiesznie, jak taka tania dziwka, i że aż ludzie się za mną oglądają i wyśmiewają mój wygląd, a jemu wstyd za mnie i mam iść metr za nimi.
Poczułam się tak źle! Chciałam się wrócić i przebrać, ale rodzice uznali wtedy, że przez moją głupotę, właśnie głupotę, nie będą zawracać, bo nie ma na to czasu. I tak oto zaczęła się droga przez mękę, a nie przez miasto. Chciało mi się płakać, czułam się faktycznie śmiesznie, bo przecież musiało tak być, skoro tak uważał mój tata, to chyba logiczne. Mama była nieistotna, nawet jeśli miałaby inne zdanie, to jej słowa i tak były bez znaczenia. Ona mogła być, a równie dobrze mogłoby jej nie być, nie zauważyłabym różnicy. Zaś gdy znikał tata, różnica robiła się duża.
Lubiłam jeździć na naszą działkę na wieś, chociażby na weekendy. Tylko wtedy mogłam zaznać „prawdziwego domu”. W tym sensie, że miałam wtedy przy sobie oboje rodziców. Czułam się pewniej, bezpieczniej. Mama była radośniejsza, ja przyjaźniej do niej nastawiona, same plusy. Lubiłam przesiadywać i obserwować jak tata pracuje. On zawsze coś budował albo naprawiał, taki majsterkowicz z niego. Ja siedziałam i opowiadałam mu różne historie z mojego życia, czy tego chciał, czy nie.
Chciałam, by wiedział co u mnie, była to jedyna okazja, by podzielić się z tatą moimi przeżyciami. Myślałam, że może czymś mu zaimponuję, coś zwróci jego uwagę, coś pochwali, cokolwiek. Bywało różnie, czasem na koniec mojej długiej opowieści oczekiwałam jakiegoś komentarza z jego strony, a okazywało się, że on kompletnie mnie nie słuchał i jedyne co mówił, to „Kasiu, powtórz jeszcze raz, bo cię nie słuchałem”. No i totalna demotywacja, mam powtarzać 20-minutową historię?! Co to, to nie.
Obrażałam się, a on się śmiał, łagodząc w ten sposób całe zajście, ja też nie potrafiłam się na niego długo gniewać. Ojciec słuchał mnie rzadko, za to ja bardzo lubiłam, gdy coś opowiadał. Jego historie były bardzo ciekawe, a nawet jakby nie były, to nie miało to dla mnie znaczenia. Najważniejsze, że w danym momencie poświęcał mi swój czas i całą uwagę.
Jakie to było dla mnie cenne! Często się powtarzał, mówił w kółko o tym samym, a ja zachowywałam się tak, jakbym słyszała to pierwszy raz, czyli śmiałam się, bo najczęściej był przy tym zabawny. Chociaż z wiekiem bardzo się zmienił.
Śmierć jego ojca, a mojego dziadka, sprawiła, że długi czas nie mógł dojść do siebie. Gdy umarł dziadek, nastąpił okres ciszy między mną a Adamem. Widziałam jego cierpienie, chciałam go chociażby przytulić, jednak bałam się jego reakcji, odrzucenia. Tego bym nie przeżyła. Wolałam nie ryzykować.
Śmierć dziadka zmieniła go na zawsze nie do poznania. Chodził smutny, przygnębiony, dużo mówił o śmierci, zaszywał się na działce. Jego jedynym towarzyszem tamtego okresu był Figiel, pies, który też już odszedł. Wtedy było dużo śmierci wokół niego, więc nic dziwnego, że cierpiał. Zdał sobie sprawę z nieuchronności śmierci.
Tata z dziadkiem mieli ze sobą bardzo dobry kontakt. Mieli wspólne zainteresowania, między innymi motory. Tata zabierał go na wycieczki. Dziadek nie miał okazji w swoim życiu jechać nad morze czy w góry, więc mój tata go zabierał. Zależało mu na tym, by dziadek pod koniec życia zobaczył trochę Polski. Wyjazdy były bardzo udane, tata opowiadał, pokazywał zdjęcia, dziadek też był zadowolony. A potem przyszła choroba..., rak mózgu i płuc. Nie trwało to długo, było bardzo źle, jednak mój tata wierzył do ostatniej chwili, że uda się coś zrobić. Dziadek umarł ojcu na rękach. Coś strasznego.
Nie potrafię sobie wyobrazić sytuacji, że to mój ojciec, Adam, umiera na moich rękach! To nie pojęte..., nie dociera do mnie coś takiego, jak śmierć rodziców, podejrzewam jedynie, że jest to jedno z najgorszych przeżyć. Rodzice są, jacy są, ale jednak gdzieś są..., a gdy ich zabraknie, to zostaje pustka.
Pierwszy raz porządnie sprzeciwiłam się ojcu się, gdy miałam 15 lat. Chodziło o wyjście na sylwestra do przyjaciółki. I to przyjaciółki, którą mama i tata dobrze znali. Chodziło po prostu o zwykłe wyjście do niej na noc. Nie chciałam siedzieć w domu z mamą, jak co roku przed telewizorem.
Oczywiście Adam był z Agatką, tą, której nie był w stanie opuścić, gdy poznał moją mamę. Zwykle w sylwestra wpadał do mamy o godzinie 21 i był całe dwie godziny, potem uciekał, a ja musiałam siedzieć z nią i patrzeć jak ze łzami w oczach bezmyślnie patrzy w ekran.
Tamtego roku nie chciałam na to patrzeć, chciałam choć raz spędzić miło taką noc. Fakt, miałam wtedy zaledwie 15 lat, ale wszystkie koleżanki z klasy poumawiane były na wspólne spędzanie sylwestra, więc i ja uznałam, że nie odpuszczę. Co prawda za bardzo się z nimi nie trzymałam, ale miałam swoją przyjaciółkę, do której mogłam się udać i tam właśnie byłoby mi dobrze.
Na początek chciałam kulturalnie. Powiedziałam tacie, że bardzo mi zależy na tym wyjściu, podawałam dziesiątki argumentów, nawet wcześniej rozpisałam sobie alternatywne odpowiedzi w razie jakby nic nie pomagało.
Niestety, to wszystko na nic. Był nieugięty, żaden mój argument do niego nie trafiał, jedyne co miał do powiedzenia to „masz siedzieć tutaj z mamą, a po północy kulturalnie iść spać, jeszcze się nachodzisz w swoim życiu na sylwestra”. I cóż ja mogłam dodać do tej wypowiedzi.
Pozostawało mi się tylko rozpłakać lub bez zgody rodziców wymknąć się z domu i zrobić po swojemu. Tak też zrobiłam, poszłam na noc do Pauli. Wróciłam na drugi dzień, jednak ojca już nie miałam.
Gdy 2 stycznia przyjechał, wiedziałam, że szybko mu nie przejdzie. Ignorował mnie, nie odezwał się słowem. Właściwie uznałam, że mi to na rękę, poczułam wolność, którą zawsze mi ograniczał. Wcześniej, mimo że nie było go ze mną na co dzień, to liczyłam się z jego zdaniem. Tym razem stało się inaczej. A jak już zrobiłam pierwszy krok i miałam za sobą sprzeciw wobec niego, to nie było już nic więcej do stracenia.
Coraz częściej więc robiłam tak jak ja chciałam. Mama miała za małą siłę przebicia, jej zdanie - jak już wspomniałam - nie miało wielkiego znaczenia dla mnie. Była w moich oczach tylko niestabilną, emocjonalną osobą, potrzebującą natychmiastowej pomocy psychiatry, dla dobra własnego, no i otoczenia.
Po tym sylwestrze poczułam, że straciłam ojca. Po pewnym czasie zapomniałam już dlaczego tak się stało, odbierałam to po prostu jak zwykły brak zainteresowania mną. Czułam się jak ktoś wyjątkowo mało ważny dla niego. To było wtedy, kiedy zaczęło się liceum, pierwsze miłości, imprezy.
Tak bardzo chciałam opowiedzieć tacie, że się zakochałam, a później, że cierpię, że tęsknię za nim. Nie powiedziałam nic. Czasem zagadywałam, odpowiadał mi ciszą... Po pewnym czasie przestałam.
Teraz gdy o tym myślę, sama nie wiem czy dobrze się stało, może gdybym go wtedy posłuchała, byłabym dziś inna, mniej zniszczona? Jednak gdy młody człowiek zostaje pozostawiony sam ze swoją wolnością, to łatwo się zgubić i zatracić, zboczyć z właściwej ścieżki, z której czasem nie ma odwrotu, zupełnie nie ma dokąd iść.
Minęły może dwa lata, i jednak udało mi się go odzyskać. Podejrzewam, że gdyby nie wydarzenia pewnego wieczoru, nie rozmawialibyśmy do dziś. Był to czas, gdy imprezowanie, alkohol i luźny styl życia przyniosły ze sobą bardzo dotkliwe skutki, zaczęłam mieć problemy psychiczne.
Wizyta u psychiatry, magiczne pastylki i miało być dobrze. Miało..., ale okazało się, że w praktyce nie takie to proste. Miałam nerwicę, ataki lęku, ten stan nie mijał po wzięciu leku, bo bałam się jeszcze bardziej. Pewnego dnia dostałam strasznego ataku, mama nie wiedziała co robić, pierwsze co, to zadzwoniła po ojca, by ten przyjechał i zabrał mnie na pogotowie. Gdy zobaczył mnie w takim stanie zaczął krzyczeć, całą drogę wyzywał mnie od ćpunki itp. Miał sporo racji i choć obrażał mnie, to poczułam ulgę, że znów do mnie mówi, że znów jest.
Pojechaliśmy na izbę przyjęć na oddziale psychiatrycznym. Dostałam lek na uspokojenie, nic nie pomogło. Za chwilę następny, i kolejny. W końcu poczułam ulgę. Ledwo stałam na nogach, tata musiał mnie prowadzić do samochodu, jedyne co z siebie wydusiłam to „tato, zabierz mnie do siebie, proszę”. Opierał się przez chwilę, ale ostatecznie obudziłam się u taty. Spałam dwa dni, z krótkimi przerwami na siku.
Gdy się obudziłam, zobaczyłam go, nie czułam już strachu, czułam się całkiem bezpiecznie. Tata już nie krzyczał, mówił do mnie łagodnie, szukał przyczyny mojego stanu. Martwił się, naprawdę się martwił! Czy musiało się stać aż tak, żeby zwrócił na mnie uwagę?
Jak widać, nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Swoje przeżyłam, i jeszcze długo bujałam się z tymi problemami, ale przynajmniej miałam tego ojca gdzieś tam w tle. Wtedy znów chciałam być małą dziewczynką, chciałam, by mi wyznaczał godziny powrotów do domu, by mi udzielał rad. Chciałam go słuchać, i faktycznie byłam mu bardzo posłuszna, a on wynagradzał to czasem fajnymi butami lub dawał mi więcej pieniędzy niż zwykle. Co najważniejsze, znów mieliśmy dobrą relację.
Ojciec nie dbał o modny strój, nowe sprzęty, zawsze powtarzał „Kasia, to wszystko to tylko marność i pył”. Twierdził, że życie jest zbyt krótkie, żeby gonić za pieniędzmi, rzeczy materialne nie stanowiły dla niego żadnej wartości. Nie były to tylko puste słowa, on faktycznie nie zajmował sobie głowy zarabianiem pieniędzy.
Pracy nie lubił, wczesne wstawanie, później przebywanie w jednym pomieszczeniu z ludźmi, którym przeszkadzało drugie śniadanie Adama - kanapka z czosnkiem - jak się okazało, go przerastało. Potrzebował swobody, wolności, samotności. W życiu przepracował ledwie kilka lat, co jak twierdził, jak na niego to i tak sporo. Później zaczęło się kombinowanie, zwolnienia, choroby. Nie mogło to jednak trwać w nieskończoność, postanowił w końcu podjąć jakąś decyzję, przyszedł czas na rentę.
Udowodnił swoją niezdolność do pracy, prawdę mówiąc, nie wiem jakim cudem, bo ten człowiek potrafił przebiec 30 km bez zadyszki. Tu musiało być coś więcej, jestem pewna, że wmówił tym baranom lekarzom, że problem jego niezdolności leży w psychice, czyli najprościej mówiąc, zrobił z siebie wariata.
Aktorem był doskonałym, wszyscy bez problemu łykali jego bajki, co bardzo często wykorzystywał. Dostał najniższą krajową, ale często podkreślał, że żyje lepiej od papieża, więc czegóż chcieć więcej. Jeżeli taka beztroska daje mu szczęście, to jedynie pozazdrościć odwagi, że wybrał drogę, którą czuł w sercu, pomimo że spotkał wielu ludzi, którzy go potępiali. No i oczywiście, niestety zapomniał wziąć pod uwagę dobro swojej rodziny, mam tu na myśli mnie i mamę, bo on często słowa „rodzina” używał tylko w odniesieniu do swoich rodziców i braci.
Ja miałam duże potrzeby, znacznie przerastające dochody ojca. Kiedy były potrzebne pieniądze dla mnie, bo na przykład szykowała się jakaś wycieczka szkolna, mówił, że „coś się wymyśli”, co tłumacząc oznaczało „Kasia, niestety musisz zrezygnować z wycieczki”. Rzadko kiedy można było liczyć na ojca pod względem finansowym.
Na szczęście ma inne zalety. Czuje się, że w pewnym sensie jest spełnionym człowiekiem, że żyje tak jak chce, że niczego w swoim życiu nie żałuje. Za to można było go podziwiać, za tą jego inność i oryginalność. Wiele razy za wszelką cenę chciałam być taka jak on.
Z jednej strony wkurzałam się na niego, że nie zapewnił nam godziwych warunków i że zarabianie pieniędzy spadło na barki mojej mamy, ale z drugiej strony jego postawa wobec życia uświadomiła mi, że liczą się inne rzeczy.
Pokazał mi, że należy cieszyć się z małych rzeczy i inwestować czas we własny rozwój, a nie rozwój portfela. W jego pojmowaniu było trochę przesady, bo jak wiadomo, żeby przeżyć w dzisiejszym świecie i móc w nim jako tako funkcjonować, potrzebne są pieniądze.
Na przykładzie ojca widzę, że ich brak go zupełnie wykluczył z życia społecznego. Żyje sobie na uboczu, nie chodzi do teatrów, do kina, ani nie jada obiadów w dobrych restauracjach. Podejrzewam, że korzystałby z tych wszystkich rozrywek, jeśli byłoby go na nie stać, ale sam do tego nigdy się nie przyznał.
Może to życie na uboczu wynika też z faktu, że Adam nie przepada za ludźmi. Ma o nich swoje zdanie: „ludzie to wilki" i od lat się dosyć kurczowo tego trzyma. Zawsze mówił o sobie, że jest samotnikiem, lubił zaszyć się na swojej działce na wsi i całymi dniami oglądać filmy historyczne, na przemian czytając książki o tej samej tematyce.
Nie byłam pewna, czy ta cała izolacja od świata była dla niego taka zbawienna, jak jemu się wydawało. Zauważyłam, że stawał się coraz bardziej ograniczony w postrzeganiu świata, zamknięty na poglądy innych i w ogóle ciężko było do niego dotrzeć.
To nie tak, że on nie miał kontaktu z nikim. Owszem miał, a najbardziej lubił towarzystwo starszych ludzi. Często jak tata zabierał nas na weekend na działkę, to przychodził do niego taki dziadek, na oko mógł mieć 80 lat. Tata mówił, a raczej krzyczał, do niego. Ignaś był głuchy, więc gdy prowadzili dyskusje, cała wieś stawała się słuchaczem.
Zastanawiałam się, po co mój ojciec poświęca czas temu Ignasiowi. Miałam wrażenie, że jemu to się płyta zacina, pewnie winyl. Za każdym razem mówił o tym samym, słowo w słowo, ta sama opowieść, zawsze w tym samym miejscu pozbawiona sensu, a w innym zabawna.
Wiadomo, historia słyszana dziesiąty raz, przestaje być śmieszna, ale nie dla Adama, on wybuchał śmiechem tam gdzie powinien, słuchał z wielkim zainteresowaniem, nawet gdy zainteresowania nie odczuwał. Zdolności aktorskie oceniam na pięć.
Było to bardzo szlachetne z jego strony, bo ten starszy człowiek był bardzo samotny, nie miał wokół siebie żadnej rodziny, a wątpię żeby w otoczeniu udało mu się znaleźć równie wiernego i cierpliwego słuchacza jak Adam. A tutaj miał możliwość powiedzenia tego, co jeszcze pamiętał z czasów wojny, mógł się podzielić ważnymi wydarzeniami ze swojego życia i ktoś chciał o tym słuchać.
Na pewno tata sprawiał mu tym sporo radości., Swoją drogą okres wojenny na pewno interesował ojca. Wiedział, że Ignaś długo nie pożyje, a że chciałby się z kimś podzielić swoim życiem, więc ojciec wiernie mu służył swoim czasem, przerywając często swoje zajęcia.
Niedługo potem Ignaś miał wylew i zmarł, a ojciec nie mógł dojść do siebie. Nie da się ukryć, przywiązał się trochę do tego staruszka. Nie wiem, czemu on to robił, dlaczego otaczał się ludźmi prawie że umierającymi, którzy go opuszczają bardzo szybko, co na pewno nie było dobre dla jego psychiki.
Ignaś nie był ojca jedynym starszym kolegą, który już odszedł. Wcześniej był Bogdan, kolejny dziwak, który składał mu wizyty. W jego wypowiedziach panował straszny chaos, mówił głośno, niewyraźnie i skrzeczał, tylko Adam mógł chcieć tego słuchać. Ignaś jeszcze zachowywał logikę, ale Bogdan mówił zupełnie bez składu i ładu, więc były to spotkania czysto charytatywne ze strony taty.
Mój ojciec samarytanin czuł misję naprawiania świata i docierał głównie do starszych, samotnych, schorowanych ludzi. Do najbliższych, którym był najbardziej potrzebny, nie dotarł do dziś.
Wśród innych starszych znajomych Adama, na wyróżnienie zasługuje Zosia. To taka 86-letnia panienka, która uważała się nadal za dosyć powabną, ponoć zdarzało się jej wysyłać sygnały erotyczne w stronę tatusia.
Poznali się na cmentarzu, on był na grobie ojca, ona odwiedzała swojego nieżyjącego partnera życiowego. Nawiązała się rozmowa, zaproponował odwiezienie jej do domu, bo okazało się, że zmierzają w jednym kierunku.
Ten miły gest z jego strony został doceniony przez Zofię. Zaprosiła go na herbatkę, oczywiście nie potrafił odmówić. Opowiadała mu o sobie, o tym jak po kolei wszyscy ludzie ją opuszczają i że tak naprawdę to ona nie ma już nikogo, została zupełnie sama, a na dodatek choroby bardzo jej dokuczają.
Po tych słowach było więcej niż pewne, że ojciec jeszcze nieraz przywiezie ją z cmentarza. Przecież właśnie w takie ofiary celuje: smutne, samotne, schorowane, u schyłku życia. I faktycznie, zawoził ją na cmentarz, później wpadał na małą pogawędkę i jechał dalej.
Któregoś razu wystraszył się nie na żarty, bo owa Zofia otworzyła mu drzwi w samym ręczniku. Powitała go słowami „mam nadzieję, że ci nie będzie przeszkadzał mój negliż, Adasiu". Podejrzewam, że musiał być bardzo zakłopotany, chciał na pewno zrobić w tył zwrot i w nogi, ale brak umiejętności odmawiania nie pozwolił mu odmówić i tym razem. Wszedł, usiadł. Zofia widząc lekko speszonego Adama chyba zrozumiała o co chodzi i poszła się przyodziać w mniej skąpy strój, przynajmniej jego oko odpocznie.
Długo nie mógł dojść do siebie po widoku tego pomarszczonego ciała, ale ze spotkań nie zrezygnował. Spotykali się w ten sposób może rok lub dwa, można powiedzieć, że stali się dobrymi znajomymi.
Któregoś razu podczas rozmowy o jej wielkiej samotności, padła zaskakująca propozycja. A mianowicie babcia zaproponowała mu ślub, motywując tym, że jest bardzo przystojnym mężczyzną, pomaga jej i właściwie jest jedyną osobą w jej życiu w ogóle. W pierwszej chwili nie zareagował, musiał się zastanowić, jaka reakcja byłaby najodpowiedniejsza, w końcu stwierdził, że brak reakcji, to jest to.
Babcia mówiła dalej. „Mam dom, działkę i psa, nie wiem, co się z tym stanie po mojej śmierci". Oho, i tutaj zapaliła się Adamowi lampka. Biorę ślub z tą kobietą! Wydawała mu się to bardzo opłacalna inwestycja w przyszłość, wystarczyło się chajtnąć i poczekać aż kipnie, bo przecież była bardzo schorowana.
No tak, wszystko pięknie, jednak stało kilka przeszkód na drodze ku ich szczęściu, a najpoważniejszą była moja mama, nadal żona Adama. Nie dał ostatecznej odpowiedzi. Powiedział, że musi przemyśleć całą sprawę. I faktycznie myślał i myślał. Swoimi przemyśleniami podzielił się z mamą pewnego wieczora, gdy wspólnie jedliśmy kolację.
Już pierwsze zdanie o mało co nie wywołało III wojny światowej, a brzmiało ono „Krysia, a co powiesz na rozwód?” i zaraz: Ha, ha, ha. Mama zaczęła się krztusić kanapką i należało jej przyjść z pomocą. No i zaczęło się trajkotanie, bla! blablabla! blaaa!.
W końcu się uspokoiła i po 20 minutach krzyku w tonacji blablabla zadała pierwsze sensowne pytanie „skąd ta decyzja?" Teraz prawo głosu dla Adama ! Uwaga mówi: „jest pewna kobieta”, i od razu „Ha, ha, ha".
Znowu źle, czy on mi chce tą matkę wykończyć?! No, żarty sobie stroi! Fakt, sytuacja nie była aż tak poważna, jak to się wydawało w tym momencie Krystynie, ale biedulka miała już pewnie przed oczami gorącą dwudziestkę. Dla mnie natomiast sytuacja bardzo zabawna, jak zwykle wszystkie rozmowy moich rodziców.
No, więc znowu 15 minut krzyku o niczym, i pytanie " Kto to, kto to ?!!!, Ja będąc żoną i znając życie Adama, pomyślałabym, że to Agata, matka jego drugiego dziecka, słodkiego berbecia, mojego kochanego braciszka. Oho, nie tym razem. Tamta kobieta może zapomnieć o ślubie z Adamem, bo wprawdzie rozwód z Krystyną dałby jej szansę na zawarcie związku z nim, ale jej miejsce zdążyła już zająć Zosia.
Jaki ten Adam rozchwytywany, matko święta. No więc rzucił jedynie „Zosia". Widać było dezorientację w oczach mamy, bo przecież Zosia była nam wszystkim dobrze znana, nawet jednego razu wspólnie z nią byliśmy na cmentarzu. Mama od razu na pewno uznała, że to niemożliwe, że dla niej Adam chciałby rozwodu. Czy była mniej atrakcyjna od Zofii? Nie, to nie to.
Na szczęście Adam pospieszył z wyjaśnieniami, opowiedział jak było od początku, wszystko ze szczegółami, na koniec dodając „to dobry interes dla nas obojga". Brak reakcji z jej strony musiał oznaczać zastanowienie. Rodzice stwierdzili jednak, że rozwód wiąże się z kosztami, kłopotami w urzędach i takie różne, więc na razie sprawa została zamrożona, być może podejmą decyzję za jakiś czas. Jeśliby taka podjęli, to mój ojciec byłby dość młodo owdowiały. Kolejna osoba, którą by odwiedzał na cmentarzu, swoją dużo starszą żonę.
Kiedyś go zapytałam, dlaczego otacza się osobami, które są znacznie od niego starsze, co mu to daje. Opowiedział jedynie, że jest w pełni świadom nieuchronności śmierci i próbuje ją w ten sposób w sobie oswoić. A nie każdy jest tego świadomy, na przykład niektórzy swoim zachowaniem zdają się być wieczni. To ci, którzy gonią za pieniądzem, za kasą. To ludzie, którzy wolą „mieć" niż „być". Nie zastanawiają się, po co im to wszystko, czy to niesie ze sobą to, czego się spodziewają. W większości wypadków uważają, że to im właśnie da szczęście. Nic bardziej mylnego, niby osiągają to, co sobie zamierzyli, a później orientują się, że na końcu ich drogi nie ma nic. Biegli cały czas w złą stronę. Niektórzy doznają przebudzenia w połowie, i to są ci, którzy mają jeszcze szansę, by przewartościować swoje życie.
Tata twierdził, że starsi ludzie mieli bardzo dużo czasu, by ocenić swoje życie i dlatego lubił rozmawiać z nimi, bo oni już są wolni od tego wyścigu szczurów. Uważał, że w tym kryje się cała mądrość. Jak więc mógł zrozumieć świat nastoletniej dziewczyny, jeżeli był mu on zupełnie obcy, zagłębiał się w problemy, które dotykają starszych ludzi i właśnie te wydają mu się jak najbardziej na miejscu, niewydziwione.
Gdy jego własna córka próbowała mówić o swoich problemach, nie spotykała się ze zrozumieniem, a raczej z krytyką, ocenianiem. Dlaczego nie potrafił mnie słuchać, tak jak robił to w przypadku tych starszych ludzi? Ich w żaden sposób nie osądzał, nie potępiał. Dlaczego nie potrafił być wobec mnie bardziej elastyczny, nie akceptował i nie przyjmował do wiadomości, że mogą istnieć problemy, z którymi on się nie zetknął?
Prawda jest taka, że żyjemy w dwóch różnych światach, mimo że oba istnieją w tym samym czasie, z tą różnicą, że ja próbowałam go rozumieć a on miał do mnie ciągłe pretensje.
Czułam się przez niego odrzucona, nie tylko jako córka, lecz także jako kobieta. To na pewno też miało wtedy ogromny wpływ na moje dalsze relacje z facetami. W taki sposób, że wszyscy najważniejsi dla mnie mężczyźni olewali mnie równo. Pierwszym oczywiście był ojciec. Robił to doskonale, jakby co najmniej przygotowywał się do tej roli całe życie.
W szkole obecna byłam jedynie ciałem, bo duszą byłam w wielu innych ciekawszych miejscach. Towarzyskiego pożytku też ze mnie nie było, i starałam się nikomu swoją obecnością nie przeszkadzać. Zresztą, nie wiedzieć czemu, ale w tamtym czasie moje rozmyślanie o życiu było dla mnie o wiele bardziej pasjonujące niż rozmowa z koleżankami.
Taka rozmowa dla rozmowy zawsze mnie nudziła, odnosiłam wrażenie, że tracę czas, który mogłabym spędzić ciekawiej nawet sama ze sobą. Robienie czegokolwiek w grupie, było dla mnie zupełną stratą czasu. Uważałam, że najproduktywniejsza jestem po prostu w samotności. Jak byłam wśród ludzi, to wolałam działać w pojedynkę.
Nigdy nie lubiłam większych grup ludzi - taką na przykład była dla mnie moja klasa - bo to mnie strasznie ograniczało i czułam się przez to niekomfortowo. Chciałam czy też nie, musiałam siedzieć cicho, bo jak już nasunęło mi się na myśl coś, co chciałabym wtrącić w rozmowach z koleżankami, to zazwyczaj było to niemiłe, a wolałam oszczędzić sobie kłótni.
Koleżanki mogły godzinami rozprawiać o ciuchach, chłopakach i różnych innych badziewiach, co było dla mnie niezrozumiałe. Choć bardzo im zazdrościłam, że potrafią się tak wczuć w klimat i że te rozmowy je pasjonują.
Wolałam obserwować, nasłuchiwać, i to dawało mi więcej satysfakcji, niż uczestnictwo w samej rozmowie. Zawsze lubiłam jedynie obserwować, stać z boku, i marzyć o sytuacjach, które właśnie przeżywają moi rówieśnicy. Zawsze sobie myślałam „kiedyś też taka będę", a jednak okazało się, że dzień, w którym mogłabym powiedzieć, że jestem właśnie „taka" nie nastąpił, a minęło już od tamtego czasu sporo lat.
Ta moja cichość okazała się największym problemem właśnie dla innych. To zabawne, czy to właśnie dla mnie nie powinien być kłopot? Otóż nie, często spotykałam się z pytaniami, dlaczego jestem taka cicha, lub dlaczego się nie włączam do rozmowy.
Zazwyczaj nie wiedziałam co odpowiadać, bo prawdy by nie przyjęli, a kłamstw tak na poczekaniu pod wpływem stresu nie umiałam wymyślać.
Czy mogłam im powiedzieć, że rozmowa z nimi wydaje mi się być nużąca, więc już wolę pogadać z samą sobą? No wiadomo, że nie, bo staliby się automatycznie moimi wrogami.
Wolałam nie mówić nic, udać, że nie słyszałam pytania, ukryć się gdzieś w środku samej siebie, wyobrażać, że mam na sobie pelerynę niewidkę, więc oni mnie nie widzą i nie muszę odpowiadać. W takich sytuacjach marzyłam, by w końcu dali mi spokój, naprawdę nie miałabym im za złe, gdybym mnie nawet ignorowali!
Wśród ludzi czułam, że się duszę, nie pozwalało mi to na swobodne zachowanie, dlatego bardzo ceniłam sobie te chwile, w których mogłam pobyć sama ze sobą. Towarzystwo innych odbierało mi moją tożsamość, czułam się jakbym nie miała twarzy, wśród tych wszystkich podobnych do siebie postaci. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć tych „udzielających się" dzieciaków, tego wyścigu, żeby być skarbnikiem albo przewodniczącym klasy, no ale faktycznie ktoś się tym zająć musi.
Fakt, była też nagroda, wpis na świadectwie o pełnionej funkcji oraz lepszy stopień z zachowania, ale ja myślę, że to nie było tego warte, a moja nagroda musiałaby wynosić chyba milion złotych.
Skąd ci ludzie mają w sobie tyle energii i zapału? Nie dosyć, że trzeba wstać rano, później męczyć się po kilka godzin dziennie na tych okropnych lekcjach, walczyć ze zmęczeniem, ze zniechęceniem, to na dodatek miałabym wykrzesać z siebie energię do zbierania pieniędzy, otwierania szatni lub ogłaszaniu komunikatów przez mikrofon.
Oni wszyscy robili to z takim zapałem, że w moich oczach wypadali strasznie komicznie. Już sama nie wiem, czy im tego zazdrościłam, na pewno ochoty do działania, której mi tak mocno brakowało. Przerwy spędzałam na odliczaniu czasu, bo już lekcje wydawały mi się ciekawsze. Przerwy są przecież od tego, żeby sobie pogadać, powydzierać się, pobiegać, pojeść, wysikać, po prostu stos różnych rzeczy jest do robienia w czasie przerwy.
Czasem, gdy zdobyłam się na odwagę, to wyjmowałam książkę, ale spotykało się to od razu z nieprzyjaznymi komentarzami, bo w mojej klasie to nie był częsty widok, dlatego wolałam tego nie robić, bo to wiązało się z zaczepkami, na które musiałabym coś odpowiedzieć, a ja przecież starałam się unikać sytuacji, w których musiałabym rozmawiać z innymi. Tak więc stałam sobie cichutko pośród tych dzikich zwierząt i nadziwić się nie mogłam temu co oni robią.
W gimnazjum najlepiej rozmawiało mi się ze szkolną panią pedagog. Któregoś razu z ciekawości się do niej wybrałam, by wyżalić się na okropną klasę, która czepia się mojej cichości i wielu innych rzeczy, i tak się stało, że zaczęłam zaglądać do niej regularnie. Okazała się miłą babką, z którą można porozmawiać o wszystkim, np. O sytuacji w domu, o tym jak bardzo czułam się samotna pośród ludzi i o wielu innych trapiących mnie sprawach.
Byłam usatysfakcjonowana rozmowami z nią, bo z jej wypowiedzi płynęło ogromne zrozumienie, przez co zawsze uzyskiwałam od niej interesujące mnie odpowiedzi. Przyznała mi się, że widzi we mnie siebie sprzed lat, i że dokładnie wie, co mogę przeżywać, a na potwierdzenie swoich słów na następne nasze spotkanie przyniosła ze sobą swój pamiętnik, który dała mi, żebym mogła poczytać o niej w podobnym jak ja okresie życia oraz o tym, jak dalej rozwinęło się jej życie. Dała mi ten pamiętnik być może, dlatego, bym miała nadzieję na to, że moje życie też może ulec zmianie na lepsze.
Jej zeszyty wydawały mi się być bardzo znajome. To prawda, była bardzo podobna do mnie. Też była cichą dziewczynką, która wolała zanurzyć się w książce niż wdawać w głębsze relacje z rówieśnikami, a jej sytuacja z rodzicami również była trudna. Dało mi to wszystko dużo wiary i nadziei, że mnie też czeka lepszy czas.
Ona miała za sobą podobne problemy, a została szczęśliwą matką dwójki ślicznych synków i kochającą żoną. Strasznie jej zazdrościłam, że to wszystko jest już za nią, a ja nadal muszę tkwić w tych ciężkich sytuacjach.
Próbowałam się ratować na wszystkie możliwe sposoby, nawet zapisałam się na zajęcia taneczne, byleby poznać innych ludzi niż ci szkolni, czymś się zająć, czegoś nauczyć. Spotkało się to jednak z ogromnym sprzeciwem rodziny, która uważała to za stratę pieniędzy i czasu. Uznali, że to kolejny wybryk, z którym trzeba walczyć.
Tak więc na tańce poszłam raz. Następnego tygodnia byłam trochę smutna, bo nie miałam pieniędzy, by znów iść na tańce. Mój smutek od razu zauważyła pani pedagog, opowiedziałam jej o tym, a ona, fajna babka, postanowiła mi pożyczyć pieniądze. Byłam jej bardzo wdzięczna, nikt jeszcze nie okazał mi tyle serca. Ona naprawdę musiała mnie lubić i zależało jej na tym, by mi pomóc.
Niestety, mimo iż było mnie stać na opłacenie aż miesiąca zajęć, to okazało się, że innych przeszkód nie byłam w stanie przeskoczyć. Otóż mama wraz z babcią widząc, że się szykuje na zajęcia, zamknęły drzwi na klucz i tym samym uniemożliwiły mi wyjście z domu. Prosiłam, błagałam, a na koniec to już się po prostu rozpłakałam z bezsilności, ale to wszystko na nic, one w ogóle nie chciały mnie zrozumieć.
Wróciłam do pokoju zupełnie zrezygnowana, w tle jeszcze słysząc ironiczne krzyki matki i babci, o tym, jaka jestem głupia, że chciałam wydać pieniądze na takie bzdury i że mam sobie wybić z głowy takie rzeczy, a tańczą tylko półgłówki. O mój Boże, z kim mi przyszło mieszkać. Tego dnia, już nie miałam siły na nic, nawet na to, by położyć się spać do łóżka, więc zasnęłam pod drzwiami.
Czułam ogromny smutek i bezsilność wobec tego, co mnie spotyka. Nie mogłam pojąć tego, że obca osoba potrafiła okazać mi i zrozumienie i pomoc, a moja własna rodzina działała na moją niekorzyść. Być może ciemnota umysłowa przysłoniła im właściwe rozumienie rzeczywistości.
Na drugi dzień odwiedziłam moją kochaną panią pedagog, by opowiedzieć o tym, co się stało. Już od wejścia zauważyła, że coś było nie tak, więc nie przywitała mnie pytaniem „i jak było na tańcach", bo to byłoby nietaktowne, a ona coś przeczuwała. Na wstępie oddałam jej pieniądze, mówiąc, że bardzo dziękuję, ale mimo tego nie mogłam udać się na zajęcia i opowiedziałam jej, co się wydarzyło. Nie mogłam powstrzymać łez, bo przygniatało mnie strasznie to wszystko, sytuacja w domu i w szkole. Te dwie rzeczy składały się na całe moje życie, więc potrzebowałam jakieś odskoczni, którą widziałam w muzyce i w tańcu, ale nawet tego nie mogłam mieć.
No cóż, trzeba zacisnąć zęby i iść do przodu mimo niepowodzeń. Skoro nie wolno mi było tańczyć - no dosłownie komedia ! zupełnie nie rozumiałam sposobu myślenia mojej rodziny - musiałam znaleźć sobie inną odskocznię, bo inaczej bym zwariowała, słowo daję.
Alternatywą okazały się książki, które pochłaniałam bez opamiętania. Takim moim rytuałem, w każde piątkowe popołudnie była wyprawa do biblioteki po nowe książki. Przeważnie wybierałam te z działu psychologii, gdyż naiwnie wierzyłam, że odmienią one moje życie. Dla mnie były po prostu ciekawe i pozwalały czasem bardziej zrozumieć siebie, a ja lubiłam takie wewnętrzne podróże. Kiedyś trafiłam na książkę o medytacjach i przez długi czas stosowałam się do zalecanych tam ćwiczeń.
Pamiętam, że pokładałam w tym ogromne nadzieje, marzyłam o tym, by osiągnąć stan, w którym wszystko byłoby mi obojętne, miałam wtedy na myśli głównie moje problemy z rodziną oraz te w szkole. Po jakimś czasie zauważyłam u siebie lepszą koncentrację, nawet w szkole udawało mi się skupić nad zadaniem i wtedy cały świat przestawał się liczyć, a to jak na mnie ogromny postęp, bo zazwyczaj moją uwagę odwracał zwykły szelest.
Nie udało mi się jednak do końca zobojętnieć na moje życiowe problemy, chociaż muszę powiedzieć, że zaczepki szkolne nie dotykały mnie już tak mocno i stałam się w tamtym okresie jeszcze bardziej wyciszona. W domu też zarejestrowałam mniej kłótni.
Był to jakiś sposób radzenia sobie z tymi problemami, tym bardziej, że kiedy moja ulubiona pani pedagog odeszła na macierzyński, to nie miałam z kim o tym wszystkim porozmawiać, także czytanie musiało mi wystarczyć.
Moje życie gimnazjalne nie było bujne towarzysko, ani też nie było ciekawe. Nie miałam znajomych spoza gimnazjum, a w szkole miałam niewielu przyjaciół. Udało mi się zaprzyjaźnić z pewną dziewczyną, która też zazwyczaj była na uboczu. Dość sympatyczna, ale bardzo otyła, i pewnie dlatego wytykana palcami.
Rozmowy z nią były raczej nudne, a na lekcji nie dało się pogadać, bo ona zazwyczaj pilnie słuchała i brała aktywny udział w lekcji. Nie to, co ja, w życiu nie zdarzyło mi się podnieść ręki, tak samej z siebie. Po prostu nie czułam takiej potrzeby.
Wszelkie występy przed ludźmi były dla mnie niewyobrażalnym stresem, którego w życiu i tak już miałam za nadto, i wolałam sobie darować publiczne wystąpienia.
W trzeciej klasie trochę się rozbrykałam, zaczęłam przykładać większą wagę do wyglądu. Zaczęłam się malować, zwracać uwagę na ubiór i oczywiście nauka poszła w las.
Popołudnia spędzałam z Paulą, na wzdychaniu do Jacka, którego mieć nie mogłam, więc można powiedzieć większą cześć trzeciej klasy przepłakałam z wielkiej miłości do tego chłopaka, o czym będzie później.
Wielka zmiana we mnie i w moim życiu nastała po ukończeniu gimnazjum, a dokładniej w wakacje. Był to czas „pierwszych razów” w moim życiu, to były spotkania z facetami, pierwszy seks, nowi ludzie, imprezy, zmiana image'u.
Bardzo mi zaszumiało w głowie w tamtym okresie. Zupełnie jakbym miała w głowie nastawiony budzik na tryb zabawy, a tu nagle koniec wakacji i trzeba znów stawić czoła rzeczywistości.
Rozpoczynałam liceum i byłam bardzo ciekawa nowych ludzi, miałam głęboką nadzieję, że sytuacja z poprzedniej szkoły się nie powtórzy. Tak bardzo się cieszyłam, że to już koniec gimnazjalnego piekła, że w końcu byłam wolna od tych ludzi.
Czułam się wtedy taka lekka, jakbym co najmniej przez cały poprzedni czas dźwigała na plecach ogromny głaz. Dopiero po tym symbolicznym zrzuceniu go, czyli skończonym gimnazjum, czułam, że moje życie może odmienić się na lepsze i nastąpił dobry czas.
Do liceum szłam w celu bardziej towarzyskim niż edukacyjno-rozwojowym, jak prawidłowo być powinno. Nikt nie uprzedził mnie wcześniej, że tutaj trzeba się tak dużo uczyć. O tym, że to nie przelewki, przekonałam się już po pierwszym miesiącu, kiedy to w moim dzienniczku były prawie same dwóje, a niestety to nie wystarcza na przepustkę do kolejnej klasy.
Nie miałam jednak wtedy głowy do nauki, bo tyle ciekawych rzeczy działo się wokół. Byli nowi ludzie, trzeba było przecież znaleźć czas na poznawanie ich, a najlepszym sposobem na integrację okazał się być alkohol. Spotykałam się co weekend z kimś z klasy i szliśmy na imprezkę, poszaleć, czegoś się napić, i już od razu stosunki z tą osobą robiły się cieplejsze.
Przyjaźni próbowałam z kilkoma dziewczynami, nim trafiłam na Lijanę, która pasowała mi pod każdym względem. Po prostu idealna dziewczyna dla moich potrzeb, mająca podobne podejście do życia. Nie chciało jej się uczyć, tematem przewodnim rozmów z nią byli faceci, a na dodatek była otwarta na nowe przeżycia, więc można było z nią śmiało podbijać młodzieżowe kluby i odkrywać uroki nocnego życia.
Nie należała do osób szczególnie rozgarniętych, co momentami mi przeszkadzało, na przykład gdy wypowiadała się na temat książek. O tym, dlaczego ich nie czyta, odpowiadała „no przecież w książce są literki, a one mi uciekają, ha ha ha".
Tak, odpowiedź co najmniej jak od różowej księżniczki, ale puszczałam to za każdym razem mimo uszu, bo przecież to jej prywatna sprawa, jakie ma podejście do czytania książek.
Kolejną jej wadą było to, że nie dało się od niej ściągać ani nigdy nie można było liczyć na to, że cokolwiek podpowie, bo ta dziewczyna sama potrzebowała pomocy, bo przecież w książkach są literki, a one jej uciekają. Ja uważam, że powinna je zacząć łapać w czas, nim rozumek jej do reszty wyparuje.
Cieszyłam się jednak z tej znajomości, bo nie było cienia szansy, że usłyszę od niej kiedykolwiek słowa krytyki, a nawet jeśli, to nie znaczyłyby one dla mnie wiele, zważając na jej wrodzoną głupotę. Mimo że była taka nierozgarnięta i miała małą wiedzę ogólną (jeszcze mniejszą niż ja!), to była sympatyczna i dosyć urodziwa. Miała słodką buźkę, ale niestety problemy z wagą.
Lijana jadła batoniki, a dupa rosła, i rosła, aż w końcu stała się tak ogromna, że nawet ładna buzia jej nie pomagała. Znalazła sobie faceta trochę od niej starszego o wadze 120 kg, więc sądzę, że do siebie pasowali.
Krótko potem wyrzucono ją ze szkoły, a mnie przez ciągle wagary z nią mógł czekać podobny los, jednak postanowiłam zawalczyć o pobyt w tej szkole, bo przede mną literki nie ośmieliłyby się uciec, dlatego książka w dłoń i miesiąc przed wystawieniem ocen kompletna zmiana, tzn. Rozpoczęłam naukę a zakończyłam znajomość z Lijaną.
Do czego ona mi niby była jeszcze potrzebna? Musiałam więc zastanowić się nad inną koleżanką, bo nie da się ukryć, czułam się bez niej zupełnie samotna, nie mam nikogo innego, tak mocno zaangażowałam się w znajomość z Lijaną, że inni ludzie z klasy przestali dla mnie istnieć. Na szczęście była jeszcze taka jedna, z którą dosyć mocno się polubiłam, ale miała już swoją partnerkę klasową, choć coś czułam, że nie jest z niej do końca zadowolona.
Tak oto od czasu, gdy odeszła Lijiana, udało mi się podłapać dobry kontakt z Kingą. Ona była jej przeciwieństwem. Bardzo inteligentna dziewczyna, która nie miała problemów z nauką, w dodatku była zjawiskowo ładna, wiele dziewczyn na pewno zazdrościło jej idealnej figury, w tym również ja.
Taka sympatyczna, ułożona, ale trochę zamknięta w sobie, ciekawiła mnie od samego początku. Jednak budziła we mnie lęk, uznałam, że jest za dobra jak dla mnie. Na przykład przyszło nam siedzieć naprzeciwko siebie na języku polskim i ciągle mierzyłyśmy się wzrokiem od stóp do głów.
Kiedyś przesadzono mnie do jej ławki na języku angielskim, bo podobno należało mnie rozdzielić z Lijaną dla mojego dobra, ale jak się okazało, z Kingą było znacznie więcej tematów do omówienia i tak oto przekonałyśmy się do siebie.
Zaczęłyśmy spędzać wspólnie przerwy i nawet postanowiłyśmy umówić się na wspólne wyjście na miasto. Ta propozycja wyszła ode mnie, ale bardzo nieśmiało, bo nie wiedziałam, jakiej reakcji mogę się spodziewać, ale ona odpowiedziała, że bardzo chętnie. Jak się okazało, też była otwarta na imprezowanie, z tym, że to chyba była jej pierwsza impreza w życiu. Cieszyłam się na to spotkanie: może dowiemy się o sobie czegoś więcej? bardzo chciałam ją bliżej poznać.
W końcu nadszedł oczekiwany piątek, potem wieczór i czas mojego spotkanie z Kingą. No, trochę się obawiałam, że może się okazać, że nie mamy o czym ze sobą rozmawiać, a znajomość nadaje się tylko na potrzeby szkolne. Jednak jeśli nie spróbowałabym, to bym się nie przekonała.
Idę więc dzielnie na dworzec, bo tam się umówiłyśmy. Kinga mieszkała poza miastem, czekała więc nas calutka noc włóczęgi po mieście, bo niestety nie mogłam zaproponować jej noclegu, nawet jeśli bardzo bym chciała.
Rodzina nawet mnie niechętnie wpuszczała o czwartej nad ranem, a co dopiero z towarzystwem. Wiadomo było też, że samej jej zostawię, a pierwszy pociąg odjeżdżał dopiero o piątej rano. Jakoś to będzie, myślałam, przynajmniej miałyśmy sporo czasu na poznawanie się.
Nadjechał pociąg. Wysiadła Kinga. Ledwo ją poznałam, bo wcześniej widywałyśmy się wyłącznie w szkole, a tu zmiana scenerii i od razu każdy wygląda inaczej. Cóż za entuzjastyczne przywitanie, buziak w policzek i gorący uścisk! Oh, jaka jesteś ładna... , pomyślałam od razu. Naprawdę podobała mi się ta dziewczyna, rozpalała moje zmysły, no ale powoli.
Od razu udałyśmy się w stronę centrum, bo tam jest najwięcej imprez, więc na pewno wybierzemy coś odpowiedniego dla siebie. Mimo tego, nie miałyśmy dużego wyboru, bo ciężko się dostać do dobrego klubu mając tylko szesnaście lat. Wszędzie wymagano dowodu i do naszej dyspozycji zostawały jedynie podrzędne kluby, ale lepsze to niż nic.
Z kupnem alkoholu też był problem, więc trzeba było kombinować. Na szczęście i tym razem udało się spotkać stojącego pod sklepem żula, człowieka, którego pasją życiową było picie alkoholu, a oni są zawsze chętni i przy okazji mogą zgarnąć złotówę za usługę. Grosik do grosika i uzbiera się na flaszkę, więc panowie zawsze służą pomocą.
Alkohol zakupiony, ale oczywiście do żadnego klubu - nawet tego najbardziej niszowego - nie wpuszczą nas z własnym alkoholem, bo to im się po prostu nie opłaca. Pozostało nam picie w plenerze. Wybrałyśmy sobie ustronną ławeczkę, na której się rozsiadłyśmy, by porozmawiać sobie i przy okazji uzupełnić płyny. Jaka to wielka życiowa prawda, że alkohol otwiera i zbliża ludzi. Wiadomo, młode panienki, za dużo w życiu nie popiły, więc alkohol szybko dał o sobie znać...
Nie wiem jak długo tak siedziałyśmy na tej ławce, ale zdążyłyśmy opowiedzieć sobie nawzajem swoje smutne życiowe historie. Jej opowieść bardzo mnie zdziwiła, dlatego że wyglądała mi na dziewczynę z tak zwanego dobrego, normalnego domu. Wbrew pozorom jej życie wcale nie było proste.
Nie chcę się tu zagłębiać w bolesne szczegóły, ale widać było jak dotkliwy w skutkach może być brak ojca, którego zresztą mnie też zawsze brakowało, dlatego doskonale potrafiłam ją zrozumieć. Można powiedzieć, że nasze nieszczęście nas zbliżyło do siebie. Obie też cierpiałyśmy na permanentny brak gotówki, a to, wiadomo, podstawa w dzisiejszym świecie, bo jak nie masz kasy, to nie żyjesz. My plujemy resztkami, ale jeszcze pływamy na powierzchni.
Na nasze rodziny nie mogłyśmy liczyć w tym względzie, więc pozostawało szukanie pracy, co też nie było takie proste, gdy człowiek uczy się w ciągu dnia. W grę wchodziły jedynie weekendy, które chciałoby się spędzić na odreagowaniu kiepskiego tygodnia szkolnego, a nie jeszcze na harówce za marne grosze. Przecież to idzie popaść w jakąś psychozę, a wiadomo żadna z nas nie chciała ryzykować w obawie przed kolejną chorobą psychiczną. Mimo tego próbowałyśmy jednak robić i od czasu do czasu udawało się podłapać jakąś pracę dorywczą. Zawsze coś.
Gdy już w końcu opowiedziałyśmy sobie na tamtej ławce wszystko, co było do powiedzenia i wypiłyśmy cały zakupiony alkohol, to można było śmiało udać się na imprezkę. Pozostawała jeszcze kwestia wyboru miejsca, dosyć istotna.
Próbowałyśmy wejść do kilku klubów, ale nic z tego, w każdym miejscu prosili o dowodzik i nawet spojrzenie Kingi nic nie dało, ani mój uśmiech numer trzy. Już prawie straciłyśmy nadzieję, ale uznałyśmy, że będziemy próbować dalej i tak nie miałyśmy nic lepszego do roboty, a czasu do rana zostało jeszcze dużo.
Zauważyłam, że wejścia do jednego z klubów nikt nie pilnuje, więc pomyślałam, czy po prostu nie mogłybyśmy się wślizgnąć, bo zaczynało się robić zimno, w końcu było już koło pierwszej w nocy. Pociągnęłam Kingę i wbiegłyśmy szybko do środka, i już tam pozostałyśmy, mimo że klimat miejsca nam nie za bardzo odpowiadał. Muzyka w lokalu również nie była zbyt ambitna, bo non stop brzmiało techno, więc oszaleć się dało. Do tego nawet nie dało się tańczyć!
No nic, poudajemy trochę, że jest fajnie, może nasz umysł to łyknie. Rozejrzałyśmy się trochę po ludziach i dookoła dostrzegłyśmy samych nieciekawych typów. Boże, co to za miejsce! No skoro tak, to wypadało, że trzeba się zadowolić tym, co przyszło, a ja miałam ochotę na jakąś nową znajomość, może nawet beznadziejną. Przy stoliku zauważyłam siedzącą grupkę facetów, którzy byli nawet w miarę przystępni wyglądem. Postanowiłyśmy więc zakręcić się wokół nich, dla zabicia nudy. Na stole leżała paczka papierosów, więc Kinga zapytała ich o papierosa, a ja skomplementowałam trampki jednego z nich i tak oto chwilę potem już siedziałyśmy z nimi przy jednym stoliku. Nie ma co, chłopcy umilili nam noc, jakoś się rozmawiało, wypiłyśmy na ich koszt kilka drinków, no i nas nakarmili, bo z nas przecież tylko biedne dziewczynki.
Mimo ogromnego zmęczenia po nieprzespanej nocy byłam bardzo zadowolona, bo zyskałam dobrą koleżankę. Od tego czasu coraz częściej wspólnie wychodziłyśmy na miasto, i z czasem byłyśmy ze sobą już bardziej zżyte. Później zaczęłyśmy imprezować poza miastem, u niej w wiosce. Zaprosiła mnie na dożynki, później do remizy, nie ma to jak wiejska potańcówka! Lubiłam te wspólnie spędzane weekendy, prawdę mówiąc, cały ten czas był bardzo dziwny, bo nie potrzebowałam niczego innego do szczęścia, Kinga była dla mnie wszystkim.
Lubiłam to nasze wielkie narzekanie na nasz niewdzięczny los, na brak miłości od najbliższych, to wszystko dało się łatwiej znieść, gdy była obok. Mogę szczerze powiedzieć, że na swój sposób kochałam ją. Może jak siostrę, ale najtrafniej pasowało tu określenie „bratnia dusza”, to najlepiej oddawało mój stosunek do niej.
Od drugiej klasy siadłyśmy razem w ławce na każdym przedmiocie, a ja pokochałam siedzenie na lekcjach. Miałyśmy sobie zawsze tyle do powiedzenia, wprost niekończąca się rzeka tematów.
Gdy byłyśmy razem, to cały świat przestawał istnieć, my miałyśmy swój, do którego nikogo nie przepuszczałyśmy. Stałyśmy się przez to niezrozumiane przez klasę, wyglądałyśmy na tle klasy jak dwie kosmitki. Miałam jednak opinię innych ludzi głęboko w poważaniu, bo dla mnie najważniejsze było to, że mam przy sobie taką wyjątkową osobę, jaką była dla mnie wtedy Kinga.
Byłyśmy też ignorowane przez niektórych nauczycieli, więc chyba nasz brak zainteresowania nauką był bardzo zauważalny, a my jakoś szczególnie się z tym nie kryłyśmy. Nasze zeszyty przedmiotowe pełne były naszych wspólnych rozmówek, a pisałyśmy dosłownie o wszystkim, zazwyczaj wyśmiewałyśmy po prostu innych, bo wtedy czułyśmy się lepiej. No i śmiałyśmy się wtedy na okrągło.
Jedyne wspomnienie, jakie wyniosłam z całej drugiej klasy, to śmiech Kingi, wspomnienie całkiem miłe. Ale niestety zakończenie tej drugiej klasy okazało się być dla mnie dosyć bolesne, bo moje oceny wskazywały na to, że nie otrzymam promocji. Nie wyobrażałam sobie tego jednak, bo przecież ja musiałam być w klasie razem z Kingą. Miałam tu już ustawione życie, które było nawet udane, tak wtedy myślałam. Weekendy upływały na wspólnym imprezowaniu, a w tygodniu też było miło mimo beznadziejnych szkolnych okoliczności. Po drodze wydarzyło się jednak kilka ważnych rzeczy, które miały decydujący wpływ na moje dalsze losy.
Już od dawna zastanawiałyśmy się nad spróbowaniem marihuany, i była ona dla nas łatwo dostępna, bo nasz dobry kolega z klasy, rasowy ćpun, na pewno z wielką chęcią ją dla nas zorganizuje. Zdecydowałyśmy się w końcu na ten krok i już na drugi dzień miałyśmy gotowe jaranko.
Plan był taki, że tego dnia nie idziemy na lekcje, tylko wpadamy na chwilę pod szkołę by odebrać towar i udajemy się w jakieś dyskretne miejsce, by móc w spokoju spalić nabyte ziółko. Ustaliłyśmy, że pobliski las będzie dobrym pomysłem.
Batman (ksywka ćpuna), uprzedził nas byśmy zaopatrzyły się w jedzenie, gdyż po jaranku możemy odczuwać ogromny głód, tak więc po drodze zakupiłyśmy dwie paki chipsów. Właściwie nie odczuwałam wtedy większego stresu, bo też zupełnie nie wiedziałam, czego można się spodziewać po takiej marihuanie, ale generalnie spodziewałam się stanu zbliżonego do upicia alkoholem. No okazało się jednak, że nie wzięłam pod uwagę kilku spraw, a mianowicie tak naprawdę nie wiedziałam, co to znaczy narkotyk, a już tym bardziej tak zdobyty z niepewnego źródła.
Cóż, niczego nieświadoma, bardzo entuzjastycznie podchodziłam do zapalenia pierwszego jointa i wprost już nie mogłam się tego doczekać. Usiadłyśmy na złamanym pniu drzewa, gdzieś w głębi lasu, by mieć pewność, że nikt nie przeszkodzi nam w tej podniosłej chwili. Najpierw trzeba było uporać się ze skręceniem ziółka, więc to robota dla Kingi, która często skręcała sobie papierosy. Więc szybko miałyśmy gotowego jointa.
Paliłyśmy na spółkę, raz ja, raz ona, długo nie było żadnych efektów specjalnych, zupełna nuda, no to sobie otworzymy chipsy. Kinga zaczęła się śmiać, że nasz koleś sprzedał nam zieloną herbatę, ale po chwili mnie już nie było do śmiechu. Zielona herbata powoli chyba zaczynała działać, bo poczułam się dziwnie…, bardzo dziwnie. Tak dziwnie się jeszcze nie czułam, no i nigdy wcześniej nie zdarzyło mi się, by czuć jak chipsy, które jadłam zamieniają się w kamień.
Zupełnie nie wiedziałam, jak mam sobie poradzić z tym uczuciem poradzić, chciałam powiedzieć Kindze, ale nie byłam w stanie w ruszyć szczęką, mój język zesztywniał, poczułam, że zupełnie tracę kontakt ze światem.
Pamiętam, że chciałam wtedy