Rodzinne bezdroża - Monika Chodorowska - ebook + książka
NOWOŚĆ

Rodzinne bezdroża ebook

Chodorowska Monika

3,8

41 osób interesuje się tą książką

Opis

Maria, Kuba, Elżbieta, Dorota, Olga, Jaśmina, Ala, Jacek.

Co ich łączy? Z pozoru nic.

A jednak ich życiowe ścieżki się przecinają. I pozostawiają trwały ślad.

 

Marysia decyduje się na desperacki krok. Ma już dosyć swojego małżeństwa i życia w ogóle. Oparcie znajduje w córce, ale uważa, że jest dla niej tylko zbędnym obciążeniem.

Kobieta trafia do szpitala i choć bardzo nie chciała nikogo zranić, okazuje się, że jej decyzja miała wpływ na wiele osób. Dotknęła nie tylko najbliższych, ale także dawno niewidzianą siostrę i sąsiadki, a także byłego partnera Marii.

Czy Jaśmina ponosi odpowiedzialność za to, co stało się z Marysią? Jak dużo wie pani Ala? Dlaczego siostry przestały ze sobą rozmawiać? Jaki sekret skrywają obrazy pozostawione przez babcię Zuzannę w piwnicy pensjonatu? Jaki cel ma Jacek, dawna miłość Marii, a obecnie jej lekarz prowadzący?

Poznaj historię zwykłej rodziny, w której każdy niesie ze sobą bagaż trudnych doświadczeń i przeżyć, wiele zawiedzonych nadziei i rozczarowań, a także tajemnic.

Przekonaj się, że nawet jeśli widzimy świat tylko w czarnych barwach, zawsze jest miejsce na nadzieję i walkę o siebie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 329

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (5 ocen)
2
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewelina2611

Dobrze spędzony czas

"Rodzinne Bezdroża" Monika Chodorowska Lucky Wydawnictwo to niezwykle emocjonalna ,poruszająca i pełna życiowych porad historia. Przedstawiona została trudna,ale niestety wciąż zbyt często spotykana rzeczywistość, w której ludzie zmagają się z depresją,bólem,samotnością i brakiem wsparcia od najbliższych osób. W znakomity sposób zostały splecione losy bohaterów,pokazując, że decyzje jednego z nich mają wpływ na otoczenie przede wszystkich rodziny ,przyjaciół,a nawet dawnych znajomych. Zmuszająca do refleksji nad sobą, życiem i przyszłymi wyborami. "Każde ży­cie ma swoje do­bre i złe stro­ny. Gdy­by­śmy czę­ściej so­bie to uświa­da­miali, może spo­ty­ka­łoby nas mniej nie­szczęść". Marysia swoim czynem wzbudza współczucie i zrozumienie. Czy jeśli bliscy dostrzegliby jej potrzeby ,dali wsparcie do próby samobójczej by nie doszło? Dlaczego decyzja kobiety  zmieniła tak wiele? Czy musiało dojść do tej sytuacji? Czy depresja to tylko fanaberia? Autorka daje czytelnikowi nadzieję,pokaz...
00
toskabelka

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00

Popularność




Co­py­ri­ght © Mo­nika Cho­do­row­ska Co­py­ri­ght © 2024 by Lucky
Pro­jekt okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
Źró­dło ob­razu: evge­nia­_lo (stock.adobe.com)
Skład i ła­ma­nie: Mi­chał Bog­dań­ski
Re­dak­cja i ko­rekta: Jo­anna Je­ziorna-Kra­marz
Wy­da­nie I
Ra­dom 2024
ISBN 978-83-68261-20-2
Wy­daw­nic­two Lucky ul. Że­rom­skiego 33 26-600 Ra­dom
Dys­try­bu­cja: tel. 501 506 203 48 363 83 54
e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­lucky.plwww.wy­daw­nic­two­lucky.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Prze­ży­łem w ży­ciu wiele dra­ma­tów,

z któ­rych więk­szość

wcale się nie wy­da­rzyła.

Mark Twain

Z po­dzię­ko­wa­niami

dla Do­roty i Marty

Część I

Roz­dział 1

Ja­śmina i Ma­ry­sia

– Dwa, cztery, sześć...

Prze­ska­ki­wała schodki w trzy­dzie­stej wio­śnie ży­cia. Na­dal uwa­żała, że jest młoda, choć w oczach młod­szych od sie­bie była już pew­nie sta­ruszką. Za­dzi­wiał ją spo­sób kla­sy­fi­ko­wa­nia grup wie­ko­wych przez na­sto­lat­ków. Nie po­tra­fiła zna­leźć klu­cza, we­dle któ­rego okre­ślali wiek.

Mu­szę od­sta­wić fajki – po­my­ślała, gdy na dru­gim pię­trze do­pa­dła ją za­dyszka.

Na ko­ry­ta­rzu Ma­ry­sia kil­ka­krot­nie mi­jała bie­gnącą Ja­śminę. Za­zdro­ściła jej ener­gii. Miała wy­rzuty su­mie­nia, że nie spie­szy się do domu tak, jak ta młoda dziew­czyna. Ko­bieta nie miała ochoty na za­wie­ra­nie zna­jo­mo­ści, ale kie­dyś sy­tu­acja to na niej wy­mu­siła.

Gdy wtedy Ja­śmina otwo­rzyła drzwi, Ma­ry­sia po­czuła się jak in­truz, a prze­cież chciała tylko po­ży­czyć ka­wa­łek chleba. Za­sta­no­wiło ją ne­ga­tywne na­sta­wie­nie są­siadki, bo prze­cież nie znały się i nie wy­da­rzyło się mię­dzy nimi nic, co mo­głoby wy­wo­łać taką dez­apro­batę. Może gdyby Ma­ry­sia była w lep­szej for­mie, nie obe­szłoby jej to.

Ja­śmi­nie przy­po­mniały się czasy dzie­cię­cego ści­ga­nia się na klatce scho­do­wej z Ro­ber­tem, który choć star­szy, wy­grał za­le­d­wie kilka razy. Roz­śmie­szali go­ni­twami ojca, z któ­rym dziew­czynę łą­czyła szcze­gólna więź. Mieli po­dobne po­czu­cie hu­moru, ro­zu­mieli się bez słów, trosz­czyli się o sie­bie na­wet wtedy, gdy dzie­liła ich znaczna od­le­głość. Lu­bili wy­cieczki ro­we­rowe, wy­bie­rali po­dobne ga­tunki fil­mów, ak­to­rów. Prze­pa­dali za zwie­rzę­tami. Na wspól­nych spa­ce­rach tra­cili mnó­stwo czasu na roz­mowy z wła­ści­cie­lami czwo­ro­no­gów.

Po jego śmierci opa­no­wała ją nie­spo­ty­kana nie­moc. Miała pięt­na­ście lat, gdy do­wie­działa się o jego nie­ule­czal­nej cho­ro­bie. Pa­trzyła, jak przez dwa lata od­biera mu siły, kon­takt ze świa­tem i z nią. Gasł i sta­wał się inny, obcy. Sama wtedy po­trze­bo­wała wspar­cia, a mu­siała je dać oso­bie, którą ko­chała. Naj­pierw pro­siła, póź­niej bła­gała Boga o ła­skę wy­zdro­wie­nia dla ojca. W de­spe­ra­cji żą­dała cudu i wy­rzu­cała Wszech­moc­nemu bier­ność. W końcu oskar­żyła go o umyślne za­bój­stwo.

Gdy oj­ciec od­szedł, umarła ja­kaś część jej. Za­cięła się w so­bie, za­mknęła. Prze­stała cho­dzić do ko­ścioła. Nie mo­dliła się. W końcu stwier­dziła, że wiara jest prze­re­kla­mo­wana, i sku­piła się na ar­gu­men­tach, które pod­wa­żały ist­nie­nie Boga. Nie kryła się z tym, że stała się ate­istką. Od po­grzebu za­częła sta­wiać eg­zy­sten­cjalne py­ta­nia. Po co to wszystko? A ży­cie stało się praw­dzi­wym wy­zwa­niem.

Otwie­rała drzwi do miesz­ka­nia tak szybko, jakby w środku dzwo­nił te­le­fon, ma­jący prze­ka­zać jej wia­do­mość ży­cia. Po­tknęła się o ko­cice. Wy­rzuty su­mie­nia ka­zały jej się za­trzy­mać i po­gła­skać ko­teczki głodne nie tylko piesz­czot. Na od­cinku z ko­ry­ta­rza do te­le­wi­zora za­uwa­żyła na pod­ło­dze zdarty la­kier. Nie od razu sko­ja­rzyła po­wód znisz­cze­nia pod­łogi. Do­piero po ty­go­dniu ją olśniło – to ona sama bez­po­śred­nio po przyj­ściu z pracy wbie­gała do sa­lonu w bu­tach na ob­ca­sie, by włą­czyć ekran.

Je­śli do­brze po­szło, o dwu­dzie­stej czwar­tej za­sia­dała z górą chip­sów przed Net­flik­sem jak do kró­lew­skiej uczty, prze­sta­wia­jąc się na nocny tryb ży­cia. Ko­teczki wtu­lały się w nią. Ile­kroć my­ślała, że nie da rady zwlec się z łóżka, siły wra­cały na wspo­mnie­nie dal­szej dawki se­ria­lo­wych emo­cji.

Świat fil­mów kon­tra­sto­wał z mo­no­ton­nym ży­ciem, które wio­dła. Po­chło­nięta oglą­da­nymi sce­nami, wy­glą­dała, jakby po­zo­wała do ob­razu. Na długo za­sty­gała w jed­nej po­zy­cji, za­nu­rza­jąc się w losy bo­ha­te­rów. Filmy dzia­łały jak nar­ko­tyk, choć Ja­śmina nie zda­wała so­bie z tego sprawy. Go­rzej się czuła, gdy mu­siała wró­cić do rze­czy­wi­sto­ści. W świe­cie re­al­nym funk­cjo­no­wała jak na od­wyku. Cie­szyła się, że nie żyje w cza­sach, gdy co ty­dzień wy­świe­tlano je­den od­ci­nek se­rialu.

Chyba bym zwa­rio­wała, cze­ka­jąc tak długo, aby się do­wie­dzieć, co bę­dzie da­lej – my­ślała.

Ro­dzice nie raz uświa­da­miali ją, w ja­kich trud­nych żyli cza­sach, a mimo to wy­szli na lu­dzi. Ule­wało jej się od opo­wia­da­nych hi­sto­rii, po­cząw­szy od sta­nia w ko­lejce po pralkę au­to­ma­tyczną po ku­po­wa­nie dżin­sów w Pe­we­xie. I o tym, jak mieli tylko dwa pro­gramy w te­le­wi­zji.

Ro­dzice Ja­śminy długo sta­rali się o po­tom­stwo. Gdy od­pu­ścili i po­go­dzili się z lo­sem, mama za­szła w ciążę i uro­dził się brat Ja­śminy. Nie mi­nął rok, jak po­częła się Ja­śmina. Dziew­czyna wes­tchnęła i wró­ciła do co­dzien­nej czyn­no­ści.

Po trzy­dzie­stu mi­nu­tach oglą­da­nia stwier­dziła, że prze­li­czyła się z si­łami. Zmę­cze­nie wy­grało z cie­ka­wo­ścią, co bę­dzie da­lej. Roz­chwiany bio­rytm nie sprzy­jał do­brej kon­dy­cji. Or­ga­nizm pró­bo­wał so­bie z tym ra­dzić, ale od czasu do czasu bun­to­wał się i do­ma­gał od­po­czynku. Spoj­rzała na koty, le­żały tuż obok. Przy­tu­lone do sie­bie, wy­glą­dały jak pu­szy­sta po­duszka. Przy­ło­żyła do nich głowę i za­snęła.

Obu­dził ją wi­bru­jący te­le­fon.

– Co sły­chać, cór­ciu?

Prze­wró­ciła oczami, gdy usły­szała głos matki.

– Prze­cież wiesz, mamo, że zwy­kle o dzie­wią­tej jesz­cze śpię – oznaj­miła po­de­ner­wo­wana.

– Prze­pra­szam, że cię obu­dzi­łam. Wczo­raj kil­ka­krot­nie dzwo­ni­łam, ale nie od­dzwo­ni­łaś.

W Ja­śmi­nie za­czy­nało się go­to­wać. Wła­śnie ta­kie re­ak­cje na­si­liły się w matce po odej­ściu ojca.

– Pra­co­wa­łam – wy­ra­ziła do­bit­nie, nie mo­gąc po­jąć, dla­czego ko­bieta po­wta­rza po­dobne za­cho­wa­nia.

– Ale chyba nie cały dzień?

– O co cho­dzi, mamo? Nie je­stem małą có­reczką, która bę­dzie przy­cho­dzić co­dzien­nie w od­wie­dziny – wy­rzu­ciła z sie­bie. – Halo? – My­ślała, że matka prze­rwała roz­mowę, bo w te­le­fo­nie za­le­gła głu­cha ci­sza.

– Przy­nio­sła­byś mi książkę ku­char­ską, o którą cię pro­si­łam? – Matka zmie­niła te­mat, nie ko­men­tu­jąc tego, co usły­szała.

– Wszyst­kie prze­pisy, ja­kie tylko chcesz, są w in­ter­ne­cie.

– Nie­prawda.

I tu Ja­śmina wy­słu­chała dłu­giego wy­wodu o wyż­szo­ści sta­rych do­mo­wych prze­pi­sów nad tymi ogól­no­do­stęp­nymi. W końcu nie zwa­ża­jąc na od­czu­cia matki, stwier­dziła:

– Nie mam czasu.

Tym ra­zem matka nie od­pu­ściła.

– A co ty ta­kiego bę­dziesz ro­bić, że nie mo­żesz mnie od­wie­dzić?

Ja­śmina znów się na­je­żyła.

– Prze­stań mnie prze­słu­chi­wać!

– Wcale tego nie ro­bię – bro­niła się ko­bieta.

– Będę sprzą­tać – wy­ja­śniła. Lekko przy­szło jej nie pierw­sze i pew­nie nie ostat­nie kłam­stwo.

Od­kąd jej ży­cie po­szło in­nym to­rem, niż tego chciała, czę­sto uży­wała wy­mó­wek, by się wy­bro­nić.

– Warto od­gra­cić miesz­ka­nie – stwier­dziła matka i się roz­łą­czyła.

W pierw­szej chwili Ja­śmina po­czuła ulgę, gdy po raz ko­lejny udało jej się spła­wić matkę, ale za­raz po­tem na­de­szły wy­rzuty su­mie­nia.

Od ja­kie­goś czasu nie po­tra­fiła z nią spo­koj­nie roz­ma­wiać. W końcu to nor­malne, że chciała się spo­tkać z córką. Pra­wie w ogóle się ostat­nio nie wi­dy­wały. Może gdyby żył oj­ciec, nie dzwo­ni­łaby tak czę­sto.

Ro­bert po­stę­po­wał zu­peł­nie ina­czej niż Ja­śmina. Za­sta­na­wiała się, dla­czego matka tak źle na nią działa.

Nie­za­do­wo­lona z sie­bie ro­zej­rzała się po miesz­ka­niu. Po­ziom nie­ładu i brudu po­woli i jej za­czy­nał prze­szka­dzać. Po­de­szła do kwiat­ków sto­ją­cych na pa­ra­pe­cie. Prze­ra­ziła się, gdy do­tarło do niej, że je za­su­szyła.

Do ni­czego się nie na­daję. Skoro nie po­tra­fię ogar­nąć na­wet tak ma­łej prze­strzeni, aż boję się po­my­śleć, jak by to wy­glą­dało, gdy­bym miała jesz­cze więk­sze miesz­ka­nie i ro­dzinę do za­opie­ko­wa­nia – roz­my­ślała.

Co­raz mniej znaj­do­wała sił na utrzy­my­wa­nie sta­tusu, że do­brze jej sa­mej. Ostat­nio czę­ściej to­wa­rzy­szyła jej bez­na­dzieja. De­fi­ni­tyw­nie wy­ga­sła w niej chęć po­sprzą­ta­nia miesz­ka­nia. We­szła do łóżka.

Pró­bo­wała so­bie przy­po­mnieć, kiedy prze­stała od­wie­dzać matkę i za­mknęła się w swo­jej co­dzien­no­ści. Ana­lizy spro­wa­dzały ją do jed­nego punktu – praca. Pod­świa­do­mość pod­po­wia­dała, że to nie je­dyny po­wód. Nie można było za­prze­czyć, że dzia­ła­nie nocą, na peł­nych ob­ro­tach, nie słu­żyło jej. Po­wo­do­wało per­ma­nentne zmę­cze­nie. Od­sy­pia­nie w ciągu dnia nie da­wało peł­nej re­ge­ne­ra­cji. Ewi­dent­nie bra­ko­wało jej ener­gii. Dla­tego też eli­mi­no­wała rze­czy, które wy­da­wały się mniej istotne. Nie­które, jak sprzą­ta­nie, pra­nie, zmy­wa­nie, ty­go­dniami le­żały odło­giem. Nie po­tra­fiła się zmu­sić, by się tym wszyst­kim za­jąć. Taki od­wró­cony po­rzą­dek dnia i nocy nie słu­żył jej. Kie­dyś le­piej funk­cjo­no­wała rano, ale obec­nie praca w ba­rze po­wo­do­wała, że ranki mu­siała prze­sy­piać.

– I co ja mam z tym zro­bić? – po­wie­działa gło­śno. Zna­la­zła się w sy­tu­acji, która wy­da­wała się nie mieć do­brego roz­wią­za­nia.

Prze­cież mu­siała na sie­bie za­ra­biać, skoro rzu­ciła stu­dia. Szybki, ru­ty­nowy tryb ży­cia po­zwa­lał na to, by się nie za­sta­na­wiać. Dzień mi­jał za dniem i ja­koś to było. Dla­tego tak bar­dzo nie zno­siła za­kłó­ceń, zmian, nie­ocze­ki­wa­nych te­le­fo­nów i od­wie­dzin, bo wtedy mu­siała po­sta­wić so­bie py­ta­nie: Jak długo jesz­cze uda się wy­pie­rać skry­wane pra­gnie­nia i uda­wać, że tak jest do­brze?

Cza­sem w nocy te pra­gnie­nia pró­bo­wały się do niej do­bić, chciały zo­stać wresz­cie wy­słu­chane. Jak bluszcz opla­tały jej mózg, ale po obu­dze­niu, gdy miała wię­cej sił, po­zo­sta­wały tylko ko­lej­nym nie­chcia­nym wspo­mnie­niem, które nie było już tak straszne, by mu­siała coś z nim zro­bić.

Roz­dział 2

Ma­ry­sia

Nie bała się śmierci, lę­kała się fi­zycz­nego cier­pie­nia. A co z cier­pie­niem jej du­szy? Czy ko­goś ob­cho­dzi, że boli ją ży­cie? Ciało można za­bić na ty­siąc spo­so­bów, trzeba wy­brać ten naj­mniej bo­le­sny.

Widmo sa­mo­bój­czej śmierci prze­śla­do­wało ją od dawna z róż­nym na­tę­że­niem i czę­sto­tli­wo­ścią, jed­nak do­piero nie­dawno co­raz czę­ściej za­sta­na­wiała się, jak wpro­wa­dzić je w czyn. Z cza­sem po­dobne my­śli stały się na­trętne, wresz­cie naj­wier­niej to­wa­rzy­szyły jej w co­dzien­no­ści.

Te­raz cze­kała tylko na do­godną chwilę i tro­chę sił, żeby zre­ali­zo­wać swój plan.

Wresz­cie nada­rzyła się oka­zja. Kuba po­szedł do pracy. Wpraw­dzie mó­wił, o któ­rej wróci, ale do­brze wie­działa, że punk­tu­al­ność nie jest jego naj­moc­niej­szą stroną. Zwy­kle przy­cho­dził dużo póź­niej, niż za­po­wia­dał. Gdyby miał się spóź­nić, to na­wet nie bę­dzie pró­bo­wał mnie za­wia­do­mić – po­my­ślała. Ni­gdy tego nie robi.

Córce udało się do­stać kilka dni urlopu i wy­je­chała nad mo­rze. Elż­bieta skoń­czyła stu­dia we­te­ry­na­ryjne, miała chło­paka i plany na przy­szłość. Jej doj­rza­łość i roz­są­dek, po­czu­cie, że wie, czego chce, cie­szyły matkę.

– Ma to po ojcu. Ja nie da­łam jej ni­czego. – Ma­ry­sia roz­czu­liła się nad sobą, łzy za­krę­ciły się w jej oczach.

Od dawna pła­kała z byle po­wodu. Nie trzeba było się zbyt­nio wy­si­lać, by wy­trą­cić ją z rów­no­wagi. Jed­nak jej mo­kre oczy nie ro­biły już na Ku­bie wra­że­nia. Je­dy­nie wzru­szały Elż­bietę.

Wy­obra­że­nie tego, co chce zro­bić, i świa­do­mość, jak to od­bije się na córce, spra­wiły, że za­kłuło ją w sercu. Z tru­dem, ale udało jej się od­rzu­cić ob­raz roz­pa­cza­ją­cej Elż­biety, ina­czej mo­głaby wy­co­fać się ze swo­ich pla­nów. Po­trzą­snęła głową, wra­ca­jąc do rze­czy­wi­sto­ści.

Ro­zej­rzała się po sa­lo­nie. Chaos był prze­ra­ża­jący. Blat za­sta­wiony brud­nymi na­czy­niami, które po­winna była wsta­wić do zmy­warki...

Roz­czu­lił ją wi­dok zo­sta­wio­nego przez Kubę obiadu, ale zu­peł­nie nie miała ape­tytu. Po­grze­bała tylko w ta­le­rzu i ode­szła od stołu. Mąż nie bę­dzie za­do­wo­lony, ale ja­kie to miało te­raz zna­cze­nie?

Myśl, że za mo­ment nie bę­dzie mu­siała się już ni­czym mar­twić, przy­nio­sła ulgę. Mo­bi­li­zo­wa­nie się dzień w dzień do ja­kiej­kol­wiek ak­tyw­no­ści mę­czyło ją. Za­su­szone w do­nicz­kach kwiatki nada­wały się tylko do wy­rzu­ce­nia. Przy­glą­dała się po­sza­rza­łym od ku­rzu za­sło­nom. Tyle razy my­ślała, by je zdjąć i uprać. Ale gdy tylko wy­obra­ziła so­bie ogrom wy­siłku, jaki się z tym wiąże, re­zy­gno­wała.

Trudno było jej na­zwać to, czego do­świad­czała, zresztą po co? I tak ni­kogo to nie ob­cho­dziło. Nie miała na­wet sił na od­czu­wa­nie żalu czy pre­ten­sji. Ra­czej gnę­biły ją nie­ustanne wy­rzuty su­mie­nia. Chciała się po pro­stu od­ciąć od świata, który przy­no­sił już tylko cier­pie­nie.

Wyj­rzała przez okno. Prze­chod­nie wy­glą­dali, jakby krę­cili się w kółko, nie wie­dząc, co ze sobą po­cząć. Sa­mo­chody bez skutku szu­kały wol­nego miej­sca, by za­par­ko­wać. Wpa­try­wała się w ten ta­niec tę­pym wzro­kiem, nie od­czu­wa­jąc nudy. Wi­dok zza okna wpi­sy­wał się w jej zwol­niony tok my­śle­nia, po­twier­dza­jąc bez­sens ist­nie­nia.

Ja­kaś osoba spoj­rzała w jej stronę. Zdzi­wiła się, że ktoś ją za­uwa­żył. Cof­nęła się. Po chwili znów stała przy oknie – tym ra­zem wpa­try­wała się w drzewo ro­snące nie­opo­dal, któ­rego ko­ronę opa­no­wała je­mioła. Po­czuła so­li­dar­ność z ro­śliną wy­sy­saną z so­ków. Ma­ry­sia też czuła się jak owład­nięta przez pa­so­żyta, który po­woli, kon­se­kwent­nie i bez reszty od­bie­rał jej wodę i wszystko inne nie­zbędne do ży­cia. W niej też wszystko ob­umie­rało.

Usły­szała, jak kro­ple desz­czu wy­stu­kują mo­no­tonny, usy­pia­jący rytm. Je­sienna po­goda ob­da­ro­wy­wała pół­mro­kiem, czy ktoś tego chciał, czy nie, ale dzi­siaj Ma­ria nie po­trze­bo­wała i nie za­mie­rzała za­pa­lać świa­teł. Zwy­kle gdy za­nu­rzała się w pra­gnie­niu ode­gna­nia czar­nych my­śli, roz­świe­tlała wszyst­kie po­miesz­cze­nia. Kuba pro­te­sto­wał, że nie oszczę­dza prądu. Miał prawo się zło­ścić.

Ostat­nio za­ra­biał tylko on. Praca jej nie szła. Nie brała no­wych re­dak­cji. Nie mo­gła się zmu­sić, by po­pra­wić za­le­głe. Czuła się dar­mo­zja­dem, nie­przy­datna pod każ­dym wzglę­dem. Nie sprzą­tała, nie prała, nie go­to­wała. Spała i ja­dła, na szczę­ście nie­wiele. Nikt nie po­wią­zał tych ob­ja­wów w ca­łość, a Ma­ry­sia zro­biła wszystko, żeby bli­scy my­śleli, że to tylko zmę­cze­nie.

Przez za­słonę roz­wa­żań wdarł się chro­pawy głos gaw­rona sie­dzą­cego na bal­ko­nie. Pa­trząc na niego, przy­po­mniała so­bie, jak kie­dyś, gdy spa­ce­ro­wała z su­nią, za­ata­ko­wał ją, bro­niąc gniazda. Kil­ka­krot­nie prze­la­ty­wał nad jej głową, wy­mu­sza­jąc, by się od­da­liła. Na­gle i w nią coś wstą­piło. Mimo stra­chu po­sta­no­wiła się obro­nić, nie dać się. Roz­ło­żyła ręce i z nie­zwy­kłą siłą ma­chała nimi jak skrzy­dłami, jakby była więk­szym i sil­niej­szym pta­kiem od na­past­nika.

Ile­kroć wra­cała do tego wspo­mnie­nia, dzi­wiła się so­bie sa­mej, że wpa­dła na taki wła­śnie po­mysł, by od­go­nić in­truza. Mu­siała być prze­ko­nu­jąca, bo ptak od­le­ciał. Czy czuła się wtedy zwy­cięzcą? Nie, ale na pewno udało jej się nie być ofiarą.

Re­da­go­wała kie­dyś tekst o kru­ko­wa­tych do pi­sma po­pu­lar­no­nau­ko­wego, dla­tego tak ła­two od­róż­niała od sie­bie po­szcze­gólne ga­tunki.

Gaw­ron był dużo mniej­szy od kruka, miał też dziób o nieco in­nej bu­do­wie. Znała ich różne zwy­czaje i za­chwy­cała ją ich sku­tecz­ność dzia­ła­nia. Wie­działa, że ptaki te zrzu­cają orze­chy z du­żej wy­so­ko­ści na twarde pod­łoże, by do­stać się do smacz­nego środka, albo kładą je na tory ko­le­jowe czy pod koła sa­mo­cho­dów. Im­po­no­wały jej ich za­cho­wa­nia pod­czas wy­boru part­nerki na całe ży­cie, któ­rej miały w zwy­czaju się kła­niać. Uśmiech­nęła się na wspo­mnie­nie tych ro­zum­nych stwo­rzeń.

Jej my­śli po­wę­dro­wały da­lej, do pracy. Lu­biła ją. Za­wdzię­czała ją Jac­kowi. Od­gry­wał kie­dyś ważną rolę w jej ży­ciu. Po­le­cił ją pierw­szemu pra­co­dawcy.

Ukoń­cze­nie bio­lo­gii i bio­tech­no­lo­gii na Uni­wer­sy­te­cie War­miń­sko-Ma­zur­skim w Olsz­ty­nie da­wało jej wy­star­cza­jącą wie­dzę. Ro­zu­miała, o czym pi­sze, a re­dak­to­rzy przy­mknęli oko na brak pro­fe­sjo­nal­nego wy­kształ­ce­nia w re­da­go­wa­niu tek­stów. Udało się jej wpaść w lukę ka­drową i zna­leźć przy­chylny jej ze­spół, i tak już zo­stało. Dla świę­tego spo­koju ukoń­czyła póź­niej ja­kieś kursy re­dak­tor­skie, a że miała do­bre pióro i trafne uwagi, zle­ceń jej nie bra­ko­wało.

Sku­piła się na nowo na gaw­ro­nie. Po­my­ślała, że je­śli nie od­fru­nie, nim do­li­czy do dzie­się­ciu, nie zre­ali­zuje tego, co za­mie­rza. Już w po­ło­wie od­li­cza­nia ptak od­le­ciał.

Jej uwagę zwró­ciła fo­to­gra­fia z dzie­ciń­stwa, na któ­rej tań­czyła z uko­chaną su­nią w ogro­dzie. To zdję­cie w trud­nych chwi­lach do­da­wało jej od­wagi. Tę­sk­niła za la­tami, kiedy wszystko wy­da­wało się pro­ste. Bab­cia Zu­zia ma­wiała o niej, że nie ma dru­giej tak do­ce­nia­ją­cej ży­cie. My­ślała, że świat stoi przed nią otwo­rem, że wszystko jest moż­liwe, je­śli się tego pra­gnie. Była pełna od­re­al­nio­nych prze­ka­zów. Nie­któ­rzy człon­ko­wie ro­dziny pró­bo­wali jej udo­wod­nić, jak błędne są jej prze­ko­na­nia, ale im nie wie­rzyła i ro­biła swoje. Tak jakby wszyst­kiego po­sta­no­wiła do­świad­czyć na wła­snej skó­rze. Chciała my­śleć, że świat jest do­bry i piękny. Czy mo­gła się tak bar­dzo po­my­lić?

Jak kro­pla po­woli wy­drąża skałę, tak trudne wy­da­rze­nia wy­żło­biły w niej szcze­linę, która re­gu­lar­nie się po­głę­biała, aż w końcu roz­war­stwiła się na ka­wałki. Nie zdo­łała jej ni­czym skleić. Do­szła do wnio­sku, że do ni­czego się nie na­daje. Nie od­na­la­zła się w mał­żeń­stwie. Czuła się marną córką, matką i sio­strą. Na­wet przy­ja­ciele w końcu prze­stali się od­zy­wać. To nor­malne, gdy nie pod­trzy­muje się kon­tak­tów – my­ślała, choć to nie przy­no­siło ulgi.

Na­cho­dziły ją różne wspo­mnie­nia, od­su­wały w cza­sie to, co za­mie­rzała.

Płoszkę przy­wle­kła spod szkoły. Psina błą­kała się tam od kilku dni, do­kar­miana przez dzieci ka­nap­kami. Ne­ga­tywna re­ak­cja ro­dziny na no­wego do­mow­nika nie spo­wo­do­wała od­da­nia zwie­rzę­cia, bo Ma­ry­sia użyła for­telu i wpa­dła w spa­zmy.

Imię nadano suczce z po­wodu jej bo­jaź­li­wego cha­rak­teru. Mi­nęło kilka mie­sięcy, za­nim su­nia za­ufała no­wej ro­dzi­nie na tyle, by swo­bod­nie do nich pod­cho­dzić. Do ob­cych z wielką nie­uf­no­ścią zbli­żała się do końca swo­jego ży­cia. Ode­szła tra­wiona przez cho­robę, którą zwy­kle przy­pi­sy­wano lu­dziom. Prze­stała jeść, prze­sy­piała całe dnie, pod­no­sząc się je­dy­nie za po­trzebą. Ma­ry­sia do­kar­miała ją i do­pa­jała przez strzy­kawkę, po­da­wała leki i po­bu­dzała do ak­tyw­no­ści, ale na nic się to zdało. Zwie­rzę z dnia na dzień ga­sło w oczach. W końcu umarło na rę­kach swo­jej pani. Wy­rzu­cała so­bie, że po­winna była zro­bić coś wię­cej, by ją ura­to­wać. W końcu mu­siała się z tym po­go­dzić.

Ma­ry­sia po­woli skie­ro­wała się w stronę ła­zienki. Na­pu­ściła wody do wanny, wpa­tru­jąc się w jej sze­roki, szu­miący stru­mień. Woda ko­ja­rzyła jej się z uko­je­niem i oczysz­cze­niem. Obo­jęt­nie w ja­kim zbior­niku pły­wała, miała swój ry­tuał. Zo­sta­wiała w wo­dzie wszel­kie smutki, żale, nie­speł­nione ocze­ki­wa­nia i złe wspo­mnie­nia. Wy­cho­dziła lekka i wy­zwo­lona. Jed­nak ostat­nio za­nie­chała uczęsz­cza­nia na ba­sen. Dla­czego zre­zy­gno­wała z tego, co tak bar­dzo ko­chała? Po­wód oka­zał się pro­za­iczny. Zbyt wiele wy­siłku kosz­to­wało ją, by tam do­trzeć. Żeby wyjść z domu, mu­siała naj­pierw przy­wró­cić się do stanu przy­zwo­ito­ści – umyć się, ubrać i uło­żyć włosy, spa­ko­wać ple­cak. Wcze­śniej jed­nak coś uprać, bo za­zwy­czaj już nic czy­stego nie miała na pół­kach. Nie mar­no­wała sił na pra­nie, do­póki w za­sięgu ręki znaj­do­wało się coś, co dało się jesz­cze wło­żyć.

Z każ­dym dniem czuła się co­raz bar­dziej sa­motna. Światy, w któ­rych funk­cjo­no­wała ro­dzina i ona, miały bar­dzo nie­wiele punk­tów wspól­nych. Obo­wiązki prze­ra­stały jej moż­li­wo­ści. Nikt nie ro­zu­miał, chyba na­wet nie wie­dział, że dla Ma­rysi ja­ki­kol­wiek wy­si­łek to tak, jak zdo­by­wa­nie szczytu góry po cięż­kiej cho­ro­bie. Groźby męża, że ją zo­stawi, je­żeli nie weź­mie się w garść, tylko po­gar­szały sy­tu­ację. W jaką garść? Jak ma to zro­bić, je­żeli nie znaj­duje w so­bie siły, by zwlec się z łóżka? Pra­gnęła, by nikt ni­czego już od niej nie chciał. Daj­cie mi spo­kój – po­wta­rzała w my­ślach.

W cza­sie ostat­niej awan­tury prze­stała słu­chać, wy­łą­czyła się. Wi­działa tylko zło­wro­gie spoj­rze­nie męża, jego wy­krzy­wioną twarz i usta po­ru­sza­jące się jak w nie­mym fil­mie. Stwier­dziła, że dłu­żej tego nie znie­sie. Wtedy zde­cy­do­wała o za­koń­cze­niu swo­ich mę­czarni.

Za oknem roz­legł się gwizd po­ciągu, jak czę­sto w ciągu dnia. No­cami do­cho­dził tylko od­głos prze­ta­cza­nia się wa­go­nów. Uroki miesz­ka­nia obok dworca ko­le­jo­wego. Cho­ciaż tyle, że miała bli­sko na sta­cję, co uła­twiało od­wie­dza­nie Do­roty w cza­sach, kiedy jesz­cze żyły ze sobą w zgo­dzie. Ni­komu się nie po­skar­żyła, jak bar­dzo bra­ko­wało jej sio­stry. Ni­gdy nie po­go­dziła się z tym, że Do­rota ze­rwała z nią kon­takt.

Po­woli zdej­mo­wała z sie­bie ubra­nie. Nie mo­gła zde­cy­do­wać, jaką część gar­de­roby po­ło­żyć na wierz­chu. Czy wy­pada tak zo­sta­wić bie­li­znę? Zmę­czona wła­snym bra­kiem de­cy­zyj­no­ści ukryła biu­sto­nosz i figi pod bluzką.

Spoj­rzała na przy­go­to­wane na­rzę­dzie i za­dy­go­tała. Wi­działa po­dobne sceny tylko na ekra­nie. A te­raz...?

W trak­cie oglą­da­nia epi­zo­dów przed­sta­wia­ją­cych bo­ha­tera na kra­wę­dzi sa­mo­bój­stwa chciała za­trzy­mać zde­spe­ro­waną osobę, za­sta­na­wiała się nad przy­czy­nami ta­kich de­cy­zji. Co musi się wy­da­rzyć, żeby ktoś za­pra­gnął po­zba­wić się ży­cia?

Obec­nie sama zna­la­zła się w ta­kiej sy­tu­acji. Sia­da­jąc na kra­wę­dzi wanny, pró­bo­wała się uspo­koić, a może od­wlec chwilę, która ją prze­ra­żała, ale wy­da­wała się nie­uchronna.

Przy­po­mniała so­bie ką­piele z dzie­ciń­stwa. Uwiel­biała za­bawy z pianą po­kry­wa­jącą całą po­wierzch­nię wanny. Bul­got na­peł­nia­nej bu­telki za­wsze ją roz­śmie­szał. Prze­le­wała wodę z bu­telki do róż­nych na­czy­nek. Wpom­po­wy­wała w gu­mowe za­bawki wodę, by po­tem na­ci­skać je i uda­wać, że si­kają. Zwy­kle z wanny wy­pę­dzał ją do­piero chłód wody. Roz­mo­czone, po­marsz­czone ko­niuszki pal­ców długo wra­cały do pier­wot­nego kształtu. Były jak ciało obce, nim stały się gład­kie. Fa­scy­no­wało ją ob­ser­wo­wa­nie tego zja­wi­ska.

Na­gle ze wspo­mnień wy­rwał ją we­wnętrzny głos zmu­sza­jący do za­sta­no­wie­nia się. Je­steś dla ro­dziny naj­droż­szą istotą, tylko nie po­tra­fią tego oka­zać – pró­bo­wał prze­ko­nać. Ta jedna chwila, ta jedna de­cy­zja sprawi, że ni­gdy się nie pod­niosą. Będą dźwi­gać brze­mię – uświa­da­miał, żeby do­tarło do niej, z czym przyj­dzie się mie­rzyć jej bli­skim. Czy na­prawdę nie ma in­nego wyj­ścia? – py­tał.

Pra­wie ule­gła temu gło­sowi roz­sądku. Su­mie­nia? Nie­ocze­ki­wa­nie dla sie­bie wło­żyła szla­frok i wy­szła z ła­zienki. Cho­dziła w kółko, za­nim opu­ściła miesz­ka­nie. W pierw­szej chwili chciała za­pu­kać na­prze­ciwko, do Ali­cji, która im czę­sto po­ma­gała i na­wet przez chwilę byli bli­sko, ale przed nią mu­sia­łaby się tłu­ma­czyć, a to ją prze­ra­stało.

Sta­nęła przed drzwiami obok. Wpraw­dzie Ja­śmina po­trak­to­wała ją kie­dyś chłodno i Ma­ry­sia obie­cała so­bie, że już ni­gdy do niej nie za­puka, ale za­cho­wy­wała się jak to­nący, który chwyta się wszyst­kiego. Trzy­mała się resztki na­dziei, która jesz­cze się w niej tliła. Gdyby Ja­śmina otwo­rzyła...

Głu­cho. Ude­rze­nia w drzwi naj­pierw mocne, z cza­sem słab­sze i wresz­cie ci­che sko­ja­rzyły się Ma­rysi z po­wol­nym za­ni­ka­niem bi­cia serca. Jakby nie było już dla niej ra­tunku. Czy na­prawdę los nie miał li­to­ści i wy­dał już wy­rok, choć ona reszt­kami sił wciąż jesz­cze trzy­mała się ży­cia? Brak od­po­wie­dzi na dwu­krotne pu­ka­nie do drzwi mocno ją przy­gnę­bił. Po­my­ślała o so­bie, że jest chwa­stem na­da­ją­cym się je­dy­nie do wy­rwa­nia. Stwier­dziła, że po­zba­wie­nie sa­mej sie­bie ży­cia uwolni ro­dzinę od kło­po­tów, a resztę świata od nie­po­trzeb­nego cię­żaru. Gorzko za­pła­kała. Nic już nie mo­gło od­wieść jej od zre­ali­zo­wa­nia za­miaru. Na­gro­ma­dzone emo­cje pchały ją tylko w tym jed­nym kie­runku – upra­gnio­nej prze­strzeni, która ma przy­nieść wy­zwo­le­nie.

Wró­ciła do miesz­ka­nia, do ła­zienki. Per­spek­tywa ulgi oka­zała się sil­niej­sza od stra­chu i roz­sądku. Za­nu­rzyła się w cie­płej wo­dzie. Było jej do­brze, ale nie mo­gła tego prze­dłu­żać, bo za chwilę po­wi­nien wró­cić Kuba. Za­szczy­pało. Woda tra­ciła po­woli przej­rzy­stość. Męt­niała, ale na­bie­rała też ru­bi­no­wej barwy. Ja­kiż to in­ten­sywny ko­lor. Pew­nie dla­tego lu­dzi tak bar­dzo prze­raża są­cząca się krew – parę mi­li­li­trów wy­gląda, jakby wy­pły­nęła już o wiele więk­sza ilość.

Krew w ogra­ni­czo­nej prze­strzeni wanny ni­kogo nie ostrze­gała. W ga­sną­cej świa­do­mo­ści po­ja­wiła się myśl o są­sia­dach. Nie­świa­domi, za­jęci swo­imi spra­wami, byli tak bli­sko. I cóż z tego? Nie do­my­ślali się tra­ge­dii roz­gry­wa­ją­cej się za ścianą, choć na pewno sły­szeli do­cho­dzące zza niej kłót­nie. Te­raz wy­da­wała się za­do­wo­lona z ich nie­wie­dzy.

Wy­glą­dała jak przy­kryta czer­wo­nym prze­ście­ra­dłem. Od­pły­wała w nie­znane, li­cząc, że nic już jej nie do­tknie i nie zrani. Po­czuła ulgę, że nie bę­dzie się mu­siała tłu­ma­czyć, dla­czego nie za­ła­do­wała zmy­warki, nie ogar­nęła domu. Dla­czego cią­gle śpi i nie pra­cuje.

Twarz Ma­rysi po­woli sta­wała się śnież­no­biała. Obec­nie, na­wet gdyby chciała zmie­nić zda­nie, nie miała już na to siły.

Przez głowę za­czy­nały prze­pły­wać dziwne ob­razy, zna­la­zła się w ich środku – w ja­kimś po­ciągu ja­dą­cym w ciem­no­ściach. Gdy wy­je­chał z tu­nelu, wy­sia­dła na nie­zna­nej, pu­stej sta­cji. Cho­dziła w tę i z po­wro­tem, aż zna­la­zła wyj­ście. Tra­fiła na wielki targ z mnó­stwem to­wa­rów. Przy­sta­nęła przy sto­isku z ubra­niami wy­eks­po­no­wa­nymi na wie­sza­kach. Po­dzi­wiała piękne tka­niny, z któ­rych uszyto odzież. Na­gle za­uwa­żyła, że jest ob­ser­wo­wana przez męż­czy­znę. Upew­niła się, że ją śle­dzi, gdy oka­zało się, że do któ­re­go­kol­wiek sto­iska nie po­dej­dzie, on po­ja­wia się chwilę póź­niej. Pró­bo­wała go zgu­bić. Ucie­ka­jąc, tra­fiła na ogromną prze­strzeń ogra­ni­czoną dziw­nymi bra­mami. Je­dyną moż­li­wo­ścią, by się stam­tąd wy­do­stać, był skok w prze­paść. Chciała krzy­czeć, ale nie mo­gła wy­du­sić z sie­bie głosu. Obez­wład­niła ją zna­joma nie­moc. Po­czuła, że traci swój kształt. Zu­peł­nie jak żabka zła­pana i za­mknięta w uści­sku ol­brzy­miego plu­skwiaka wod­nego. Wstrzy­ku­jąc ofie­rze en­zymy roz­pusz­cza­jące mię­śnie, ko­ści i na­rządy we­wnętrzne, wy­sysa za­war­tość przez rankę po­wstałą w miej­scu ugry­zie­nia. Po żabce zo­staje tylko strzęp skóry, który opa­da­jąc bez­wład­nie na dno, jest tylko wspo­mnie­niem po stwo­rze­niu.

Su­ge­stywny i prze­ra­ża­jący ob­raz, który Ma­ry­sia kie­dyś re­da­go­wała, po­zo­stał z nią już na za­wsze.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki