Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Miłość sprzed 3500 lat. Wspaniały dwór faraona Tutenchamona, bliższego bogom niż ludziom, który jednak trafiony ziemską miłością musi choć na te chwile kochania stawać się człowiekiem.
Ożywa przed nami starożytny Egipt, przyozdobione kwiatami lotosu komnaty, wypełnione tebańskimi tancerkami w przejrzystych tunikach, podzwaniającymi zausznicami z pereł i emalii. Dookoła gorąca, sucha i barwna pustynia, gdzie palący oddech dnia każe ukryć się w pałacu, przysiąść przy oczku z nenufarami, poddać się wachlowaniu niewolników, wdychać ambrę i czekać zmierzchu.
Wspaniałe opisy starych Teb, stolicy całego świata, niezwyciężonego państwa i jego króla, którego boska władza nie może mu dać wszystkiego, o czym pomyśli.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 215
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Do Pana
ERNESTA FEYDEAU[1]
Tobie, Panie, poświęcam niniejszą książkę, która Ci się z prawa należy; dopuszczając mnie do skarbów swojej erudycji i otwierając mi swoją bibliotekę, wzbudziłeś we mnie wiarę, że jestem taki uczony i tak dobrze znam starożytny Egipt, iż mogę o nim pisać; idąc Twoim śladem, wędrowałem po świątyniach, po pałacach, grobowcach, po mieście żywym i po mieście umarłym; uchyliłeś przede mną zasłonę tajemniczej Izydy i wskrzesiłeś cały ogrom nieistniejącej już cywilizacji. Historia jest Twoim dziełem, Panie, romans jest mój; spoiłem tylko swoim stylem, niby kitem mozaikowym, drogie kamienie, które mi podawałeś.
T.G.
PROLOG
– Mam przeczucie, że znajdziemy w dolinie Biban-el-Moluk nietknięty grobowiec – mówił do młodego Anglika, o wyniosłej postaci, człowiek niepozorny, ocierając wielką chustką w niebieską kratę łyse czoło, na którym lśniły krople potu, jak gdyby było ulepione z dziurkowatej gliny i napełnione wodą niby tebańskie dzbanki.
– Niech cię Ozyrys wysłucha – odpowiedział niemieckiemu doktorowi młody lord – to wezwanie, na które można sobie pozwolić wobec starożytnego Diospolis magna; ale ile to już razy spotkał nas zawód; poszukiwacze skarbów zawsze nas wyprzedzali.
– Grobowiec, do którego nie wtargnęli ani królowie, ani pasterze, ani Medejczycy Kambyzesa, ani Grecy, ani Rzymianie, ani Arabowie, i który nam otworzy swoje nienaruszone skarby i swoją jeszcze dziewiczą tajemnicę – ciągnął dalej spocony uczony z zapałem, który rozniecał iskry w jego źrenicach osłoniętych niebieskimi szkłami okularów.
– A o którym napiszesz, doktorze, rozprawę wielce uczoną, zdobywając w nauce miejsce obok Champollionów, Rosellinich, Wilkinsonów, Lepsiusów i Belzonich – odparł młody lord.
– Zadedykuję ją wam, milordzie, wam ją zadedykuję; bo, gdyby nie wy, nie wasza królewska hojność w stosunku do mnie, nie mógłbym swego systemu poprzeć widokiem pomników i umarłbym w rodzinnym miasteczku w Niemczech, nie ujrzawszy cudów tej starożytnej ziemi – odrzekł uczony wzruszonym tonem.
Rozmowa ta toczyła się nieopodal Nilu, u wejścia do doliny Biban-el-Moluk, między lordem Evandale, jadącym na arabskim wierzchowcu, a doktorem Rumphiusem, usadowionym skromniej na ośle, którego wychudły zad fellach okładał kijem; lekka łódź, która przywiozła dwóch podróżnych i podczas ich pobytu miała im służyć za siedzibę, przybiła do przeciwległego brzegu Nilu, pod Luksorem, i tam zarzuciła kotwicę, złożyła wiosła i stała, zwinąwszy wielkie, trójkątne żagle i przywiązawszy je do masztów. Podróżnicy poświęcili kilka dni na zwiedzanie i badanie zdumiewających ruin tebańskich, tych potężnych szczątków olbrzymiego świata, po czym przebyli rzekę na czółnie i kierowali się teraz ku pustym obszarom ukrywającym w swym łonie, w głębi tajemniczych pieczar dawnych mieszkańców pałaców przeciwnego wybrzeża. Kilku ludzi załogi towarzyszyło w pewnym oddaleniu lordowi Evandale’owi i doktorowi Rumphiusowi, inni zaś, wyciągnięci na pomoście w cieniu kabiny, palili spokojnie fajki, strzegąc czółna.
Lord Evandale był jednym z owych młodych Anglików bez zarzutu pod każdym względem, jakich wytwarza wysoki poziom brytyjskiego życia; wnosił wszędzie ze sobą pogardliwą pewność siebie, jaką daje wielka dziedziczna fortuna, historyczne nazwisko, zapisane w księdze Peerage and Baronetage, tej drugiej Biblii, a posiadał urodę, o której nie można było nic powiedzieć prócz tego, że jest aż zanadto doskonała jak na mężczyznę. Istotnie, jego głowa, o liniach najczystszych, ale zimna, wydawała się woskową kopią głowy Meleagra lub Antinousa. Zdawało się, że jego usta i policzki zabarwione są sztucznie karminem i różem, a włosy, ciemnoblond, układały się same w kędziory tak prawidłowe, jakie mogłaby im nadać ręka doświadczonego fryzjera lub wprawnego kamerdynera. Wszelako stanowcze spojrzenie jego stalowoniebieskich źrenic oraz lekki wyraz sneeru na wysuniętej nieco dolnej wardze zacierały to, co mogłoby w tym obliczu zostać uważane za zniewieściałe.
Członek Klubu Jachtowego, młody lord, pozwalał sobie od czasu do czasu na wycieczkę na własnym lekkim statku, nazwanym Puck, urządzonym jak buduar i kierowanym przez nieliczną załogę, ale złożoną z doborowych marynarzy. Poprzedniego roku zwiedzał Islandię; w tym roku zwiedzał Egipt i jacht czekał w Aleksandrii; zabrał ze sobą uczonego, lekarza, przyrodnika, rysownika i fotografa, pragnąc, aby jego wycieczka nie była bezużyteczna; sam posiadał wysokie wykształcenie, a powodzenie towarzyskie nie zatarło w pamięci tryumfów odniesionych na uniwersytecie w Cambridge. Ubrany był z tą starannością i drobiazgową czystością, jaka charakteryzuje Anglików, którzy w takim samym nieposzlakowanym stroju kroczą po piaskach pustyni, co przechadzają się po wybrzeżu w Ramsgate albo na szerokich chodnikach West Endu. Na strój młodego lorda składał się paltot, kurtka i spodnie z białego drelichu, przeznaczone do odbijania promieni słonecznych, dopełniał go zaś wąski krawat, niebieski w białe grochy, i kapelusz panama z niesłychanie cienkiej słomy, przewiązany gazowym welonem.
Egiptolog Rumphius zachował nawet pod tym piekącym słońcem tradycyjny czarny surdut uczonego, z obwisłymi połami, zmiętym kołnierzem i wytartymi guzikami, z których niejeden wymknął się z jedwabnej pochewki. Czarne spodnie były bardzo zniszczone, tu i ówdzie wytarte, a gdzieniegdzie przeświecały nitki osnowy; uważny obserwator zauważyłby przy prawym kolanie, na szarym tle materiału znaki ciemniejszej barwy, świadczące, iż uczony miał zwyczaj ocierać o tę część ubrania pióro, nazbyt pełne atramentu. Muślinowy krawat, skręcony jak postronek, okalał luźno kołnierzyk koszuli, nad którym wystawała chrząstka, nazywana pospolicie jabłkiem Adama. Tego uczonego zaniedbania w stroju nie wynagradzała uroda – Rumphius piękny nie był; kępki ryżawych, posiwiałych włosów usadowiły się poza odstającymi uszami i buntowały się przeciw nadmiernie wysokiemu kołnierzowi surduta; czaszka, zupełnie łysa, lśniła jak kość i wznosiła się nad nosem niesłychanej długości, gąbkowatym i cebulkowato zakończonym, co w połączeniu z niebieskawymi krążkami, utworzonymi przez okulary na miejscu oczu, nadawało mu pozór ibisa, spotęgowany jeszcze zapadniętymi ramionami: wygląd zupełnie zresztą odpowiedni i niemal opatrznościowy dla odczytywacza napisów i płyt z hieroglifami. Można by przypuścić, że to bóg ptakogłowy, wyobrażany na żałobnych freskach, osadzony był w ciele uczonego drogą jakiegoś przeobrażenia.
Lord i doktor dążyli ku prostopadłym skałom okalającym żałobną dolinę Biban-el-Moluku, nekropolię królewskich starożytnych Teb, prowadząc rozmowę, której kilka zdań przytoczyliśmy, gdy, jak troglodyta, wyszedł z czarnej paszczy pustego grobowca zwykłej siedziby fellachów i ukazał się nagle na widowni człowiek, w stroju poniekąd teatralnym, stanął przed podróżnikami i powitał ich pełnym wdzięku ukłonem ludów Wschodu, jednocześnie pokornym, ujmującym i nacechowanym godnością.
Był to Grek, przedsiębiorca robót wykopaliskowych, handlarz i fabrykant starożytności, sprzedający, w razie potrzeby, rzeczy nowe w braku starych. Nic w nim zresztą nie ujawniało pospolitego i wygłodniałego wyzyskiwacza cudzoziemców. Na głowie miał tarbusz[2] z czerwonego filcu, po którym z tyłu spływała długa wstęga z miękkiego niebieskiego jedwabiu, a pod wąskim, białym pasmem spodniej białej płóciennej jarmułki ukazywały się ogolone skronie w odcieniach świeżo ogolonej brody. Cera oliwkowa, czarne brwi, nos haczykowaty, oczy drapieżnego ptaka, wielkie wąsy, podbródek rozdzielony dołkiem jakby cięciem szabli, nadawałyby mu fizjonomię prawdziwego bandyty, gdyby ostrości jego rysów nie łagodziła przymusowa uprzejmość i służalczy uśmiech spekulanta mającego częste stosunki z publicznością. Jego strój odznaczał się wielką czystością; składał się zaś z kurtki jedwabnej koloru cynamonu, obszytej szamerunkiem tej samej barwy, z owijaków z tego samego materiału, z białej kamizelki, ozdobionej guzikami podobnymi do kwiatu rumianku, szerokiego, czerwonego pasa i niesłychanie obfitych, bufiastych szarawarów.
Grek już od dawna obserwował łódź stojącą na kotwicy pod Luksorem. Z wielkiej barki, z liczby wioślarzy, ze zbytkownych urządzeń, a zwłaszcza z angielskiej flagi umieszczonej na tyle, instynktem handlarskim zwietrzył bogatego podróżnika, którego ciekawość naukową można będzie wyzyskać i który nie zadowoli się posążkami z malowanej, niebieskiej albo zielonej gliny, podrobionymi skarabeuszami, papierowymi zwitkami hieroglifów oraz innymi drobnymi wytworami sztuki egipskiej.
Śledził wycieczki podróżników wśród ruin i wiedząc dobrze, iż nasyciwszy ciekawość, na pewno przeprawią się przez rzekę, by zwiedzić grobowe pieczary królewskie, oczekiwał ich na swoim terenie, pewien, że ich dobrze naciągnie; uważał całą tę siedzibę żałoby za swoją własność i przepędzał energicznie drobnych szakali, którzy ośmielali się szperać w grobowcach.
Z właściwym Grekom sprytem, sądząc z wyglądu lorda Evandale’a, wywnioskował, jakie dochody musi mieć jego lordowska mość i postanowił go nie oszukiwać, obliczając, iż prawda przyniesie mu więcej pieniędzy niż kłamstwo. Toteż wyrzekł się oprowadzania szlachetnego Anglika po pieczarach sto razy już zwiedzanych i porzucił zamiar nakłonienia go do rozpoczęcia robót wykopaliskowych w miejscach, gdzie wiedział, iż nic nie znajdzie, albowiem on sam wydobył już stamtąd i sprzedał za drogi pieniądz to, co było tam ciekawego.
Argyropulos (tak się ów Grek nazywał), przeszukując zakątki doliny rzadziej badane niż inne, gdzie dotąd poszukiwania nie dały żadnej zdobyczy, powiedział sobie, że w pewnym miejscu, poza skałami, które swój układ zawdzięczały, zdaje się, przypadkowi, istniało na pewno wejście do grobowca zasłoniętego ze szczególną starannością; wielkie doświadczenie Greka w tego rodzaju poszukiwaniach sprawiło, że poznał to po setkach wskazówek niedostrzegalnych dla oczu mniej niż jego bystrych, a jasnych i przenikliwych jak ślepia sępów siedzących na szczytach świątyni. Od dwóch lat, kiedy uczynił to odkrycie, nie kierował już nigdy swoich kroków ani spojrzeń w tamtą stronę z obawy, aby nie zbudzić czujności gwałcicieli grobowców.
– Czy jaśnie pan ma zamiar rozpocząć jakieś poszukiwania? – spytał Grek Argyropulos dialektem kosmopolitycznym, którego dziwacznej składni i osobliwego brzmienia nie będziemy próbowali odtwarzać, ale który wyobrażą sobie bez trudu ci, co bywali w portach handlowych Wschodu i zmuszeni byli korzystać tam z usług owych dragomanów – poliglotów, nieumiejących w istocie żadnego języka. Na szczęście lord Evandale i jego uczony towarzysz znali wszystkie narzecza, u których zapożyczał się Argyropulos.
– Mogę dać jaśnie panu do rozporządzenia setkę nieustraszonych fellachów, którzy popędzani batem i bakszyszem wydrapaliby własnymi paznokciami ziemię do samego środka. Będziemy mogli pokusić się, jeżeli to jaśnie panu dogadza, o odgrzebanie zakopanego sfinksa, otwarcie grobowca...
Widząc, że lord pozostaje obojętny wobec tej ponętnej perspektywy i że na ustach uczonego błąka się uśmiech sceptyczny, Argyropulos zrozumiał, że nie ma do czynienia z ludźmi, których łatwo wyprowadzić w pole, i utwierdził się w przekonaniu, iż należy sprzedać Anglikowi tajemnicę owego nieznanego grobu; liczył, że ta transakcja zaokrągli mająteczek, jaki już posiadał, i pozwoli wyposażyć córkę.
– Odgaduję, że panowie są uczonymi, nie zaś zwykłymi podróżnikami, i że pospolite osobliwości nie byłyby dla panów ponętne – ciągnął dalej, mówiąc angielszczyzną już daleko mniej pomieszaną z greckim, arabskim i włoskim. – Ujawnię panom grób, który dotychczas uszedł uwagi poszukiwaczy, którego nie zna nikt prócz mnie; jest to skarb, który zachowałem starannie dla kogoś, kto okaże się jego godny.
– I któremu każecie bardzo drogo za to zapłacić – wtrącił lord z uśmiechem.
– Szczerość nie pozwala mi przeczyć jaśnie panu; mam nadzieję uzyskać dobrą cenę za swoje odkrycie; każdy na tym świecie żyje ze swego rzemiosła: ja odgrzebuję faraonów i sprzedaję ich cudzoziemcom. Faraon stanie się coraz rzadszy, jeśli dalej tym trybem będą prowadzone poszukiwania; nie starczy ich dla wszystkich. Popyt na artykuł jest duży, a nie fabrykują ich już od dawna.
– Istotnie – wtrącił uczony – od kilku już wieków kolszyci, paraszyci[3] i taryszeuci[4] zamknęli swoje sklepy, a Memnomie, ciche dzielnice umarłych, zostały opuszczone przez żywych.
Grek, słysząc te słowa, spojrzał na Niemca z ukosa; ale sądząc z zaniedbanego ubrania, że nie ma on decydującego głosu w sprawie, w dalszym ciągu zwracał się wyłącznie do lorda.
– Za grobowiec z najdalszej epoki starożytnej, którego spokoju nie zakłóciła żadna ludzka ręka od przeszło trzech tysięcy lat, kiedy kapłani zatoczyli skały przed jego wejście, tysiąc gwinei, czy będzie za dużo, milordzie? Naprawdę, to za darmo, bo może zawierać mnóstwo złota, naszyjników z diamentów i pereł, kolczyków karbunkułowych, pieczątek z szafiru, prastarych bożków z cennego metalu, monet, na których można dużo zarobić.
– Chytry hultaju – rzekł Rumphius – umiesz zachwalać swój towar; ale wiesz lepiej niż ktokolwiek, że w grobowcach egipskich nie ma nic podobnego.
Argyropulos, rozumiejąc, że ma do czynienia z silnym przeciwnikiem, zaprzestał przechwałek, i zwracając się do Evandale’a, spytał:
– I cóż, milordzie, dobijemy targu?
– Dostaniesz tysiąc gwinei – rzekł młody lord – jeżeli grobowiec nie był jeszcze nigdy otwarty, jak utrzymujesz; a nic... jeżeli łopata poszukiwaczy poruszyła choćby jeden kamień.
– I pod warunkiem – dodał przezorny Rumphius – że zabierzemy ze sobą wszystko, co się znajdzie w grobowcu.
– Zgadzam się – odparł Argyropulos z zupełną pewnością siebie. – Jaśnie pan może z góry przygotować banknoty i złoto.
– Kochany panie Rumphius – odezwał się lord Evandale do towarzysza – zdaje mi się, że przeczucie, o którym mówiłeś przed chwilą, jest bliskie urzeczywistnienia; ten hultaj wydaje się taki pewny swego.
– Dałby Bóg! – odparł uczony, podnosząc i opuszczając kilkakrotnie kołnierz surduta pyrrońskim ruchem wątpliwości. – Grecy są takimi bezczelnymi kłamcami! Cretoe mendaces, mówi przysłowie.
– Ten jest prawdopodobnie Grekiem z lądu stałego – rzekł lord Evandale – i myślę, że tym razem wyjątkowo powiedział prawdę.
Kierownik poszukiwań wyprzedzał o kilka kroków lorda i uczonego, jako człowiek dobrze wychowany i znający się na formach towarzyskich, a szedł krokiem żwawym i pewnym, jak ktoś, kto czuje się u siebie.
Niebawem przybyli do ciasnego wąwozu, stanowiącego wejście do doliny Biban-el-Moluk. Wydawał się raczej wycięty ręką ludzką w grubych skałach niż otworem naturalnym, jak gdyby duch samotności zapragnął uczynić tę siedzibę śmierci niedostępną.
Na prostopadłej ścianie przeciętej skały oko rozróżniało bezkształtne resztki rzeźb, wyżarte przez czas, które można było wziąć za chropowatości kamienia naśladujące postacie płaskorzeźby na pół zatartej.
Poza tym przejściem dolina, rozszerzając się nieco, przedstawiała widok ponurego spustoszenia.
Z każdej strony wznosiły się stromymi zboczami olbrzymie masy skał wapiennych, chropowatych, popękanych, rozsypujących się, w pełnym rozkładzie pod działaniem nieubłaganego słońca. Skały te podobne były do kości trupów spalonych na stosie, ich głębokie szczeliny ziały nudą wieczności, a tysiącami pękniętych otworów błagały o kroplę wody, która nigdy nie spada. Skaliste ściany wznosiły się prawie prostopadle do znacznej wysokości, a ich szarawobiałe, zygzakowate szczyty odcinały się na tle ciemnoszafirowego nieba, niemal czarnego, niby wyszczerbione blanki olbrzymiej zrujnowanej fortecy.
Promienie słoneczne ogrzewały do białości jedną stronę żałobnej doliny, zaś druga strona tonęła w tej ostrej niebieskawej barwie, właściwej krajom gorącym, która wydaje się nieprawdopodobna w krajach północnych, gdy ją próbują odtwarzać malarze, i która odcina się równie wyraźnie jak cienie planu architektonicznego.
Dolina przedłużała się, to w zakrętach, to stłaczając się w wąwozy, stosownie do tego, czy głazy i wyniosłości szeroko rozwidlonego łańcucha były wystające czy wklęsłe. Skutkiem właściwości owych krajów, gdzie atmosfera, zupełnie pozbawiona wilgoci, jest zupełnie przezroczysta, granice perspektywy praktycznie nie istniały dla tej widowni spustoszenia; wszystkie szczegóły rysowały się wyraźnie, dokładnie, nawet na ostatnich planach z nielitościwą suchością, a ich oddalenie zaznaczało się tylko drobnymi rozmiarami, jak gdyby okrutna przyroda nie chciała ukryć żadnej nędzy, żadnego smutku tej ogołoconej ziemi, bardziej umarłej niż umarli, których zamknęła w swoim łonie.
Po stronie oświetlonej spływał ognistą kaskadą oślepiający blask jakby roztapianych metali. Każda płaszczyzna skały, zamieniona na gorejące zwierciadło, odbijała ten blask jeszcze bardziej spotęgowany. Te krzyżujące się odbicia, łącznie z palącymi promieniami, jakie padały z nieba, a które ziemia odsyłała, wytwarzały żar równy żarowi wielkiego pieca i biedny niemiecki doktor nie mógł nadążyć ze zbieraniem wody ze swego oblicza chustką w niebieską kratę, przemoczoną, jak gdyby ją zanurzył w rzece.
W całej dolinie nikt nie znalazłby piędzi ziemi pokrytej jakąkolwiek roślinnością; ani źdźbło trawy, ani jeden krzew, żadne pnącze ani nawet kępka mchu nie przerywały jednostajnie białawego tonu tego spalonego słonecznym żarem krajobrazu. Szczeliny i zakręty nie miały tyle wilgoci, by najdrobniejsza roślinka skalna mogła w nich zapuścić swoje cienkie, włochate korzenie. Zdawać się mogło, że to stosy popiołu pozostałe po łańcuchu gór spalonych w epoce kosmicznych klęsk w olbrzymim pożarze planetarnym; a ścisłość tego porównania dopełniały szerokie czarne pręgi podobne do blizn po opaleniznach, jakie snuły się po urwistych zboczach.
Bezwzględna cisza panowała nad tym pustkowiem; nie zakłócało jej najlżejsze drgnienie życia – ani szelest skrzydeł, ani brzęczenie owada, ani bieg jaszczurki czy pełzanie płaza; nawet konik polny, ten przyjaciel rozżarzonej pustki, nie odzywał się swoim słabym cykaniem.
Błyszczący pył, podobny do tłuczonego żwiru, pokrywał ziemię, a od czasu do czasu wznosiły się pagórki utworzone przez głazy wyrwane z głębin łańcucha przez uparty oskard wymarłych pokoleń i dłuto robotników przygotowujących w ciemnościach wieczną siedzibę dla umarłych. Pokruszone wnętrzności gór tworzyły inne góry, kruche osypiska drobnych odłamków skał, które można było wziąć za naturalny łańcuch.
W łonie skały rozwierały się tu i ówdzie czarne paszcze, otoczone porozrzucanymi głazami, kwadratowe otwory, osłonięte z boków słupami zdobnymi w hieroglify i tajemnicze kartusze, gdzie na wielkim żółtym dysku odznaczał się święty skarabeusz, słońce o głowie barana oraz boginie Izyda i Neftis, w postaci klęczącej lub stojącej.
Były to grobowce dawnych tebańskich królów; ale Argyropulos nie zatrzymał się przy nich i pochyłością, przerywaną kilkakrotnie głazami, które się obsunęły, poprowadził swoich podróżników na wąską płaszczyznę w zrębie prostopadłej ściany, gdzie skały, na pozór ugrupowane przypadkowo, miały jednak pewną symetrię.
Gdy lord, sprawny we wszelkich ćwiczeniach gimnastycznych, i uczony, znacznie mniej zwinny, zdołali wspiąć się obok niego, Argyropulos wskazał swoim kijem olbrzymi kamień i z miną tryumfalną oznajmił:
– To tam!
Argyropulos klasnął w dłonie wschodnim sposobem i wnet ze szczelin skały, z zakątków doliny, przybiegli pędem fellachowie, wynędzniali, w łachmanach, niosąc w rękach barwy brązu drągi o żelaznych końcach, łomy, młoty, drabiny i wszystkie potrzebne narzędzia; włazili na urwistą pochyłość jak legion czarnych mrówek. Ci, którzy nie mogli już znaleźć miejsca na wąskiej płaszczyźnie zajętej przez przedsiębiorcę, lorda Evandale’a i doktora Rumphiusa, zgięci w kabłąk czepiali się paznokciami załamków skały.
Grek dał znak trzem najsilniejszym, którzy wsunęli drągi pod największy głaz. Mięśnie wyprężyły się jak sznury na ich wychudłych rękach, gdy zawiesili się całym ciężarem na żelaznych drągach. Wreszcie głaz się poruszył, chwiał się przez kilka chwil jak człowiek pijany i, pchany wspólnymi wysiłkami Argyropulosa, lorda Evandale’a, Rumphiusa oraz kilku Arabów, którzy zdołali umieścić się na płaszczyźnie, runął, odskakując wzdłuż stoku. Dwa inne głazy mniejszych rozmiarów zostały stopniowo usunięte i wówczas można było stwierdzić, że przewidywania Greka były słuszne. Wejście do grobowca, który widocznie uszedł uwagi poszukiwaczy skarbów, ukazało się w całej swej okazałości.
Był to rodzaj portyku wykutego w skale; po bokach wznosiły się dwie kolumny o kapitelach z krowich łbów, których rogi przybrały kształt półksiężyca Izydy.
Ponad niskimi drzwiami, ozdobionymi u dołu hieroglifami, widniał szeroki pas emblematów; na środku dysku żółtej barwy widniał, obok skarabeusza, znaku stopniowego odradzania, bóg o głowie barana, symbol zachodzącego słońca. Poza obrębem dysku klęczały Izydora i Neftis, uosobienie początku i końca, jedna z nogą podwiniętą, druga z podniesioną do wysokości łokcia, według postawy egipskiej, z rękami wyciągniętymi ruchem tajemniczego zdziwienia; wąskie chusty, przewiązane pasem o spadających końcach, obciskały obie postacie.
Za murem z kamieni i surowych cegieł, który szybko uległ oskardom robotników, ukazała się płyta kamienna tworząca drzwi do podziemia.
Na glinianym cylindrze, którym były opieczętowane, niemiecki doktor, obeznany z hieroglifami, bez trudności odczytał dewizę kolszyty, strażnika siedzib żałobnych, który zamknął na zawsze ten grobowiec i sam tylko mógł odnaleźć tajemnicze pomieszczenie na mapie grobów przechowywanej przez kapłanów.
– Zaczynam wierzyć – rzekł w radosnym uniesieniu uczony do młodego lorda – że istotnie nie lada zdobycz przypadła nam w udziale, i cofam niepochlebne mniemanie, jakie wypowiedziałem o tym zacnym Greku.
– Cieszymy się może przedwcześnie – odparł lord Evandale – i, kto wie, czy nie spotka nas ten sam zawód co Belzoniego, gdy mniemał, że wchodzi pierwszy do grobowca Menefty Setiego i przebiegłszy przez labirynt korytarzy, studzien i komnat, znalazł pod strzaskanym wiekiem pusty sarkofag; poszukiwacze skarbów bowiem dotarli do grobowca królewskiego wejściem wykopanym w innym punkcie góry.
– O nie – zapewnił uczony – łańcuch górski jest tutaj tak zwarty, a pieczara żałobna tak oddalona od innych, że niemożliwe, by te przeklęte krety, wydrapując skałę, mogły przedłużyć swoje podkopy aż do tego miejsca.
Podczas tej rozmowy robotnicy, podniecani przez Argyropulosa, przypuszczali szturm do wielkiej kamiennej płyty zakrywającej wejście do grobu. Odrzucając spod niej ziemię, by podsunąć drągi – lord bowiem zalecił, aby nic nie rozbijać – wydobyli z piasku mnóstwo figurek wysokości kilku cali, z emaliowanej niebieskiej lub zielonej gliny; były to artystycznie wykonane maleńkie posążki żałobne, złożone tam w ofierze przez krewnych i przyjaciół, podobnie jak my składamy wieńce z kwiatów w progu kaplic żałobnych; tylko że nasze kwiaty więdną szybko, zaś dowody starożytnego bólu pozostają, po trzech tysiącach z górą lat, nienaruszone, Egipt bowiem może tworzyć jedynie rzeczy wieczne.
Gdy kamienne drzwi się odsunęły, wpuszczając po raz pierwszy od trzydziestu pięciu wieków światło dzienne, z ciemnego otworu buchnęła fala gorącego powietrza, niby z paszczy wielkiego pieca. Zdawało się, że z rozżarzonych płuc gór uleciało westchnienie ulgi przez te usta, tak długo zamknięte. Promienie światła, wpadając do żałobnego korytarza, roziskrzyły najwyższym blaskiem kolorowane hieroglify wycięte wzdłuż murów w liniach prostopadłych i spoczywające na niebieskiej podstawie. Figura barwy czerwonej, o głowie krogulca, przybranej w pschent[5], podtrzymywała dysk ze słoneczną skrzydlatą tarczą i zdawało się, że czuwa w rogu grobowca jako odźwierny Wieczności.
Kilku fellachów, zapaliwszy pochodnie, wyprzedzało podróżników i Argyropulosa; smolne pochodnie płonęły z trudnością wśród tego gęstego, dusznego powietrza, ścieśnionego przez tyle tysięcy lat pod rozpalonym wapieniem góry, w korytarzach, przejściach i labiryntach żałobnej pieczary. Rumphius dyszał, a pot spływał z niego potokiem; nawet niewzruszona twarz Evandale’a okryła się rumieńcem, a jego skronie zwilżyły się. Greka zaś wiatr pustyni wysuszył tak doszczętnie, że, podobnie jak mumia, już się nie pocił.
Korytarz prowadził prosto do jądra łańcucha, wzdłuż nieporównanej równości i czystości wapiennej żyły.
W głębi korytarza kamienne drzwi, zapieczętowane jak tamte glinianym cylindrem, nad którymi widniała również skrzydlata tarcza słoneczna, świadczyły, że nikt dotąd nie wtargnął do grobowca i wskazywały istnienie nowego korytarza, idącego dalej w głąb góry.
Gorąco potęgowało się tak silnie, że młody lord zrzucił białą kurtkę, a doktor czarny surdut, niebawem zaś pozbyli się obaj kamizelki i koszuli; Argyropulos, widząc, że oddychali z trudnością, szepnął kilka słów jednemu z fellachów, który pobiegł do wejścia podziemia i przyniósł dwie duże gąbki, nasycone zimną wodą, które podróżnicy, idąc za radą Greka, położyli sobie na usta, żeby w ten sposób móc oddychać świeższym powietrzem.
Robotnicy zabrali się do drzwi, które niebawem otworzyli.
Ukazały się spadziste schody wyciosane w skale.
Z każdej strony korytarza ciągnęły się na zielonym tle korowody emblematycznych figurek o barwach tak świeżych, tak żywych, jak gdyby pędzel artysty stworzył je wczoraj; ukazywały się przez chwilę w blasku pochodni, po czym niknęły w cieniu jak zjawy senne.
Poniżej tych fresków hieroglify, ułożone pionowo jak pismo chińskie i rozdzielone wydrążonymi prążkami, składały bystrości umysłu świętą tajemnicę swej zagadki.
Ścian nie pokrywały znaki hieratyczne, tylko szakal, leżący na brzuchu, z wyciągniętymi łapami i nastawionymi uszami, oraz postać klęcząca w mitrze na głowie z ręką spoczywającą na obręczy. Sprawowały straż obok drzwi, których nadproże ozdobione było dwoma kartuszami trzymanymi przez dwie kobiety ubrane w wąskie chusty i rozpościerające ręce jak skrzydła.
– Co to? – rzekł doktor i zaczerpnął oddechu u stóp schodów, widząc, że podziemie ciągnie się coraz dalej. – Schodzimy do środka ziemi? Upał się wzmaga tak niesłychanie, że jesteśmy chyba niedaleko od miejsca pobytu potępieńców.
– Pewnie żłobiąc, trzymali się linii żyły wapiennej – zauważył lord Evandale – ona idzie w głąb.
Gdy skończyły się stopnie, zaczęło się inne przejście, również spadziste. I tutaj mur był pokryty malowidłami, pośród których można było rozróżnić szereg alegorycznych scen objaśnianych niewątpliwie przez hieroglify wypisane poniżej sposobem legendy. Ten fryz ciągnął się wzdłuż całego przejścia, niżej zaś widniały figurki w adoracji przed świętym skarabeuszem i symbolicznym wężem pomalowanym na kolor lazurowy.
Wychodząc z korytarza, fellach niosący pochodnię rzucił się w tył w nagłym odruchu.
Droga urywała się niespodzianie i na powierzchni ziemi rozwierała się czarna, kwadratowa paszcza studni.
– Tu jest studnia, panie – rzekł fellach do Argyropulosa. – Co począć?
Grek kazał sobie podać pochodnię, potrząsnął nią, żeby lepiej rozżarzyć, i rzucił w ciemną paszczę studni, pochylając się ostrożnie nad otworem.
Pochodnia spadała, wirując i sycząc; niebawem odezwał się głuchy odgłos, po czym sypnęły się iskry, uniósł się obłok dymu i płomień zajaśniał na nowo, a otwór studni błyszczał jak krwawe oko cyklopa.
– Te labirynty przerywane ciemnicami – zauważył młody lord – powinny były ostudzić gorliwość złodziei i uczonych.
– Jednak nie ostudziły – odpowiedział doktor. – Jedni szukają złota, drudzy prawdy, dwóch najcenniejszych rzeczy na świecie.
– Przynieście sznur z węzłami – krzyknął Argyropulos do swoich Arabów. – Wypróbujemy i zbadamy ściany studni, bo ta pieczara przedłuża się z pewnością jeszcze znacznie dalej.
Ośmiu czy dziesięciu ludzi zaprzęgło się dla przeciwwagi do jednego końca sznura, Argyropulos zaś ze zwinnością małpy lub zawodowego gimnastyka zawiesił się u drugiego końca i opuścił się do studni na głębokość mniej więcej piętnastu metrów, trzymając się rękoma węzłów, a piętami odbijając o ściany.
Skała odpowiadała wszędzie matowym i pełnym dźwiękiem; Argyropulos opuścił się tedy na dno studni, ale i tu, gdy uderzał gałką swego kandżaru, zwarta skała nie wydawała pożądanego odgłosu.
Evandale i Rumphius, rozgorączkowani niecierpliwą ciekawością, schylali się, stojąc na brzegu studni, nie bacząc, że mogliby spaść głową na dół, i śledzili poszukiwania Greka.
– Trzymajcie mocno tam w górze! – krzyknął na koniec Grek zmęczony daremnymi zabiegami, chwycił oburącz za sznur i zaczął się podciągać.
Cień Argyropulosa, oświetlony od dołu pochodnią, która ciągle jeszcze płonęła na dnie studni, padał na sufit, zarysowując sylwetkę bezkształtnego ptaka.
Na smagłej twarzy Greka malował się żywo doznany zawód; gryzł wargi pod wąsem.
– Ani śladu najmniejszego przejścia! – zawołał – a jednak pieczara tu się nie może kończyć.
– Chyba – wtrącił Rumphius – że Egipcjanin, który kazał zrobić dla siebie ten grobowiec, umarł w jakimś odległym powiecie, będąc w podróży lub na wojnie, i że zaniechano dalszych robót, co się zdarzało.
– Miejmy nadzieję, że, szukając usilnie, znajdziemy jakieś potajemne wejście – rzekł lord Evandale. – W przeciwnym razie spróbujemy przebić galerię poprzeczną przez górę.
– Ci przeklęci Egipcjanie z niesłychaną chytrością umieli ukrywać wejścia do swoich grobowych siedzib! Nie wiedzieli już, co wymyślić, żeby wprowadzić w błąd biedny świat, i można by mniemać, że śmiali się z góry ze zmieszania i zakłopotania poszukiwaczy – mruczał Argyropulos.
Zbliżywszy się nad brzeg otchłani, Grek wodził bacznie wzrokiem jak wzrok nocnego ptaka przeszywający ściany izdebki, która tworzyła część górną studni. Nie dostrzegł nic, prócz zwykłych wyobrażeń psychostazji[6], sędziego Ozyrysa siedzącego na tronie w uświęconej postawie i trzymającego w jednej ręce kij, a w drugiej bat, oraz bogiń Sprawiedliwości i Prawdy, prowadzących ducha nieboszczyka przed trybunał w Amenti.
Naraz widocznie jakaś nagła myśl przyszła mu do głowy i odwrócił się: stare doświadczenie przedsiębiorcy poszukiwań przypomniało mu wypadek mniej więcej podobny, ponadto chęć zarobienia tysiąca lordowskich gwinei pobudzała jego bystrość; wziął drąg z rąk fellacha i zaczął, cofając się, uderzać silnie na prawo i na lewo w powierzchnię skały, nie bacząc już, że może strzaskać płytę z hieroglifami lub odłamać dziób krogulca czy skrzydło świętego skarabeusza.
Badany mur odpowiedział w końcu na pytania młotka i zadźwięczał pustym tonem.
Z piersi Greka wyrwał się okrzyk tryumfu, a jego oko się roziskrzyło.
Uczony i lord klasnęli w dłonie.
Odzyskawszy wnet zimną krew, Argyropulos rzekł do swoich ludzi:
– Kopać tutaj!
Niebawem dokonany został wyłom, przez który mógł przejść człowiek. Galeria okalająca we wnętrzu góry przeszkodę w postaci studni, stawiająca opór profanatorom, prowadziła do kwadratowej sali, gdzie niebieski sufit spoczywał na wielkich kolumnach ozdobionych postaciami barwy czerwonej, w białych chustach, które tak często na egipskich freskach przedstawione są tułowiem od przodu, a głową z profilu.
Sala ta przylegała do innej sali, wyższej i podtrzymanej tylko dwiema kolumnami. Różne sceny – mistyczna łódź, wół Apis niosący mumię ku sferom Zachodu, sądzenie duszy i ważenie czynów nieboszczyka na ostatniej wadze, ofiary składane żałobnym bóstwem – zdobiły kolumny i salę.
Wszystkie te postacie wykonane były w płaskorzeźbie, pociągnięciem głęboko żłobionym, ale pędzel malarza nie dokończył i nie uzupełnił dzieła dłuta. Ze starannej i wytwornej roboty można było sądzić o doniosłym znaczeniu osoby, której grób usiłowano ukryć przed ludźmi.
Po kilku minutach poświęconych przyglądaniu się tym rzeźbom, zarysowanym z całą czystością przepysznego stylu egipskiego epoki klasycznej, poszukiwacze spostrzegli, że sala nie ma wyjścia, że dotarli do pewnego rodzaju ślepego zaułka. Powietrze tu było bardzo rozrzedzone; pochodnie ledwo się tliły w atmosferze, potęgując upalne gorąco, a dym ich skłębiał się w obłoki; Grek wpadł w czarną rozpacz, ale to nic nie pomagało. Rozpoczęto na nowo badanie ścian, wszakże bez żadnego wyniku; pełna góra, zwarta, wydawała same matowe dźwięki; nigdzie najlżejszego pozoru drzwi, korytarza lub jakiegokolwiek otworu!
Lord poczuł się zniechęcony, a chude ręce uczonego obwisły bezwładnie wzdłuż ciała. Argyropulos, w obawie o swoje dwadzieścia pięć tysięcy franków, ujawniał coraz dzikszą rozpacz. Wszelako trzeba było się cofnąć, bo gorąco stawało się już istotnie nie do zniesienia.
Całe grono przeszło więc z powrotem do pierwszej sali i tam Grek, który nie mógł się pogodzić z tym, że prysły jego sny o złocie, zaczął badać z najściślejszą uwagą i drobiazgowością słupy kolumn, chcąc się przekonać, czy nie ukrywały jakiegoś podstępu, nie zasłaniały jakichś spuszczanych drzwi, które się ukażą po ich usunięciu; w rozpaczy swojej bowiem łączył rzeczywistość architektury egipskiej z urojonymi budowlami arabskich bajek.
Kolumny, wykute w litej skale, stanowiły jedną całość wraz z salą i trzeba by było podłożyć minę, żeby nimi zachwiać.
Wszelka nadzieja była stracona!
– Zważmy – odezwał się Rumphius – że tego labiryntu nie wyżłobiono dla zabawy. Musi tu być gdzieś przejście podobne do tego, jakie okrąża studnię. Prawdopodobnie nieboszczyk w obawie, aby mu żaden natręt nie zakłócił spokoju, kazał się dobrze ukryć; ale wytrwałość doprowadzi wszędzie. Może płyta, zręcznie osłonięta, której pył rozproszony po ziemi nie pozwala dostrzec spojenia, zakrywa zejście prowadzące bezpośrednio do sali żałobnej.
– Masz słuszność, kochany doktorze – rzekł Evandale – ci przeklęci Egipcjanie spajają kamienie jak zawiasy opuszczanych angielskich drzwi; szukajmy jeszcze.
Myśl uczonego wydała się rozsądna Grekowi, który zaczął chodzić dokoła i kazał tak samo chodzić swoim fellachom, uderzając piętami we wszystkie kąty i zakątki sali.
Na koniec, nieopodal trzeciej kolumny, wprawne ucho Greka pochwyciło głuchy odgłos; rzucił się więc na kolana, by zbadać miejsce, zmiatając łachmanem burnusa, jaki mu narzucił jeden z Arabów, nieuchwytny pył przesiewany przez trzydzieści pięć wieków w ciemności i ciszy; niebawem zarysowała się czarna linia, cienka i wyraźna jak linia nakreślona na planie architekta, która, jak wykazało dalsze badanie, odcinała na ziemi płytę podłużną.
– A co, nie mówiłem wam – zawołał rozentuzjazmowany uczony – że podziemie nie może się kończyć w ten sposób!
– Mam doprawdy skrupuły – odezwał się lord Evandale z typową dziwaczną angielską flegmą – że zakłócamy ostatni sen ziemskiej powłoki nieznajomego, który taki był pewien, że będzie odpoczywał w spokoju po wszystkie wieki. Gospodarz tej siedziby mógłby się doskonale obejść bez naszej wizyty.
– Tym bardziej że brak jest trzeciego, który by nas prawidłowo przedstawił – odparł doktor – ale uspokój się, milordzie, żyję tak dawno w epoce faraonów, że mogę cię zaprezentować znakomitej osobie zamieszkującej ten podziemny pałac.
Wsunięto spiczaste drągi w wąską szczelinę i płyta, kilkakrotnie podważona, zachwiała się wreszcie i uniosła.
Niecierpliwi podróżni ujrzeli przed swymi nogami schody o stopniach wysokich, stromych, wiodące w ciemną głąb, i weszli na nie w nieładzie. Po stopniach nastąpiła malowana po obu stronach w figury i hieroglify galeria; kilka stopni ukazało się jeszcze na jej końcu, prowadząc do krótkiego korytarza, a raczej przedsionka sali, w tym samym stylu co pierwsza, ale większej i podtrzymanej przez sześć kolumn wykutych ze skały. Ornamentacja tej sali była bogatsza, a zwykłe motywy malowideł żałobnych mnożyły się tu na tle barwy żółtej.
Na prawo i na lewo widniały w skale dwie małe krypty czy komnaty zapełnione żałobnymi figurkami z emaliowanej gliny, brązu i sykomory.
– Oto jesteśmy w przedsionku sali, w której powinien się znajdować sarkofag! – zawołał Rumphius, ukazując poniżej okularów, które podsunął w górę na czoło, jasnoszare oczy roziskrzone radością.
– Jak dotychczas – rzekł Evandale – Grek dotrzymał obietnicy: niezaprzeczalnie jesteśmy pierwszymi żywymi, którzy wtargnęli tutaj od czasu, kiedy w tym grobie zmarły, kimkolwiek jest, został złożony na wieczność.
– O, musiał to być ktoś potężny – odparł doktor – król lub, co najmniej, syn króla; powiem wam to później, milordzie, gdy odcyfruję jego kartusz; ale wejdźmy najpierw do tej sali, najpiękniejszej, najważniejszej, którą Egipcjanie określili mianem Sali złoconej.
Lord Evandale wszedł pierwszy, wyprzedzając o kilka kroków uczonego, który był powolniejszy albo może tylko chciał przez uprzejmość zostawić pierwszeństwo odkrycia młodemu lordowi.
W chwili przekroczenia progu lord pochylił się, jak gdyby coś niespodziewanego uderzyło jego wzrok.
Choć przyzwyczajony nie ujawniać swoich wzruszeń, nie ma bowiem nic bardziej przeciwnego przepisom wyższego dobrego tonu niż uznanie siebie, drogą zdziwienia lub podziwu, za niższego od czegokolwiek, młody arystokrata nie mógł powstrzymać przeciągłego „och!” modulowanego na sposób jak najbardziej brytyjski.
A oto, co wyrwało okrzyk z piersi najdoskonalszego dżentelmena trzech zjednoczonych królestw.
Na miałkim pyle, który pokrywał ziemię, zarysowywał się bardzo wyraźnie, ze wszystkimi palcami i piętą, odcisk stopy ludzkiej; stopy ostatniego kapłana lub ostatniego przyjaciela, który wyszedł stąd tysiąc pięćset lat przed Chrystusem, oddawszy zmarłemu należną cześć. Pył, tak wieczny w Egipcie jak granit, wymodelował ten ślad i zachował go od przeszło trzydziestu wieków, jak błota z czasów potopu zachowują ślady stóp zwierząt, które po nich deptały.
– Spójrz, doktorze – rzekł Evandale do Rumphiusa – na ten odcisk ludzkiej stopy, skierowanej ku wyjściu z grobowca. W jakiej pieczarze grobowej łańcucha libijskiego spoczywa skamieniałe ciało tego, który ten ślad odcisnął?
– Kto to wie? – odparł uczony. – W każdym razie ten lekki ślad, który lada powiew mógł zdmuchnąć, trwał dłużej niż cywilizacje, niż cesarstwa, niż religie, a nawet i pomniki uważane za wieczne; prochy Aleksandra oblepiają może otwór w beczce piwa, według słów Hamleta, a krok tego nieznanego Egipcjanina trwa w progu grobowca!
Podnieceni ciekawością, która nie pozwalała im na długie rozważania, lord i doktor wtargnęli do sali, bacząc wszakże, aby nie zatrzeć zdumiewającego śladu.
Niewzruszony Evandale, wchodząc, doznał osobliwego wrażenia.
Zdawało mu się, według wyrażenia Szekspira, że „koło czasu wyszło ze swojej kolei”: zatarła się w nim świadomość życia nowoczesnego. Zapomniał o Wielkiej Brytanii i o swoim nazwisku, zapisanym w złotej księdze arystokracji, i o swoich zamkach w Lincolnshire, i o swoich pałacach na West Endzie, i o Hyde Parku, i o Piccadilly, i o drawing roomach królowej, i o Klubie Jachtowym, i o tym wszystkim, co stanowiło jego angielskie istnienie. Niewidzialna ręka odwróciła klepsydrę wieczności, a wieki, które spadały jak godziny, ziarnko po ziarnku, pośród pustki i ciemności, zaczęły spadać na nowo.
Historii nie było – jakby nic nie zdarzyło się i nie zaszło: Mojżesz żył, faraon panował, on zaś, lord Evandale, był niejako zmieszany, że nie przywdział peruki z welonem, napierśnika zdobionego emalią, a wąska chusta nie obciska jego bioder, w tym jedynie stroju mógł bowiem stanąć przed mumią królewską. I chociaż sala wcale nie była ponura, ogarniała go poniekąd zgroza religijna wobec pogwałcenia tego pałacu śmierci, bronionego tak starannie przed profanatorami. Zamach wydał mu się naraz bezbożny i świętokradzki. Gdyby tak faraon powstał ze swego łoża i uderzył mnie berłem – powiedział sobie i przez chwilę miał ochotę uniesiony na wpół całun opuścić na trupa tej umarłej starożytnej cywilizacji; ale doktor, ogarnięty zapałem naukowym, daleki był od podobnych refleksji i zawołał donośnym głosem:
– Milordzie, milordzie, sarkofag jest nietknięty!
Te słowa przywróciły lordowi Evandale’owi poczucie rzeczywistości. Błyskawicznym rzutem myśli przekroczył trzy tysiące pięćset lat, w które cofnęło go marzenie, i odparł:
– Naprawdę, doktorze, nietknięty?
– Co za szczęście niesłychane! Cudowny traf! Nieoszacowana zdobycz! – ciągnął dalej doktor, nie posiadając się z radości.
Na widok zachwytu doktora ogarnęły Argyropulosa wyrzuty sumienia – jedynie zresztą, jakie mógł odczuć – że zażądał tylko dwadzieścia pięć tysięcy franków. Byłem naiwny, powiedział sobie; nie zdarzy mi się to już nigdy; ten milord mnie okradł.
I przyrzekł sobie, że się na przyszłość poprawi.
Chcąc dać cudzoziemcom możność podziwiania tych wspaniałości, fellachowie zapalili wszystkie pochodnie. A widok był istotnie osobliwy i wspaniały! Galerie i sale, prowadzące do sali, gdzie mieścił się sarkofag, mają sufity płaskie i nie przekraczają wysokości ośmiu do dziesięciu stóp; wszakże sanktuarium, do którego zmierzają te labirynty, ma zupełnie inne proporcje. Lord Evandale i Rumphius osłupieli z podziwu, choć przecież znali już grobowy przepych sztuki egipskiej.
Ozdobiona również malowidłami, złocona sala roziskrzyła się i po raz pierwszy może barwy tych malowideł zajaśniały w całym blasku. Czerwień, błękit, zieleń, biel dziewiczej świeżości, czystości nieporównanej, odcinały się na złocistym pokoście, stanowiącym tło dla figur i hieroglifów, i przykuwały wzrok, zanim zdołał odróżnić tematy, które się składały na całość.
Zrazu można było myśleć, że to olbrzymia przebogata tkanina; na sklepieniu, wysokim na trzydzieści stóp, widniało, niby velarium[7], lazurowe, obramowane długimi, żółtymi palmetkami.
Na płaszczyznach ścian rozpościerała się olbrzymia, symboliczna tarcza słoneczna, a kartusze królewskie zaznaczały swoje zarysy. Dalej Izyda i Neftyda wyciągały ręce, ozdobione piórami jak skrzydła. Ureusze[8] wydymały niebieskie gardziele, skarabeusze próbowały rozwinąć skrzydła, bogowie o głowach zwierzęcych wyciągali szakale uszy, ostrzyli krogulcze dzioby, marszczyli psie pyski, wsuwali w ramiona szyje sępów lub węży, jak gdyby byli żywi. Przesuwały się mistyczne czółna, ciągnięte przez figury w pozach sztywnych, o ruchach kanciastych, albo płynęły po wodach symetrycznie falujących, kierowane przez półnagich wioślarzy.
Klęczące płaczki, z ręką złożoną na niebieskiej fryzurze na znak żałoby, odwracały się ku katafalkom, zaś kapłani z ogoloną głową, ze skórą lamparcią na ramieniu, palili kadzidła pod nosem nieboszczyków przemienionych w bogów. Inne postacie ofiarowywały żałobnym duchom lotosy rozkwitłe lub w pączkach, rośliny cebulkowate, drób, ćwiartki antylopy i dzbany z winem. Bezgłowe boginie sprawiedliwości przyprowadzały przed Ozyrysów siedzących w asystencji czterdziestu dwóch, skulonych w dwóch szeregach, sędziów z Amenti o głowach zapożyczonych u wszystkich przedstawicieli zoologii i ozdobionych strusim piórem.
Wszystkie te figury, okolone wyżłobioną w wapieniu kreską i upstrzone tak żywymi barwami, cechowało owo życie i ruch skamieniały, owa tajemnicza moc sztuki egipskiej, skrępowanej przepisami kapłańskimi, podobnej do człowieka z zatkanymi ustami, który usiłuje wyznać swoją tajemnicę.
Na środku sali wznosił się wspaniały sarkofag, wyciosany z olbrzymiego bloku czarnego bazaltu, zamknięty wiekiem z tego samego kamienia, wyrzeźbionym w kształcie grzbietu osła. Cztery strony żałobnego monolitu pokryte były postaciami i hieroglifami, wyrytymi tak kunsztownie, jakby na drogim kamieniu w pierścionku, pomimo że Egipcjanie nie znali żelaza i że bazalt opiera się najtwardszej stali. Wyobraźnia gubi się w domysłach, chcąc dociec, w jaki sposób ten przedziwny naród zdołał pisać na porfirze i granicie, tak jak rylcem na tabliczkach woskowych.
Na rogach sarkofagu stały cztery wazony ze wschodniego alabastru, o najwytworniejszych i najczystszych zarysach, których rzeźbione pokrywy wyobrażały głowę ludzką Amseta, głowę psią Hapiego, głowę szakalą Sumautfa, głowę krogulczą Kebsbnifa; wazony te zawierały wnętrzności mumii zamkniętej w sarkofagu. W głowach nagrobka wyobrażenie Ozyrysa z brodą, splecioną w warkocz, czuwało nad snem zmarłego. Dwa kolorowe posągi kobiet wznosiły się z prawej i z lewej strony grobowca, podtrzymując jedną ręką na głowie kwadratową szkatułkę, drugą zaś, opartą na biodrze, puchar od wina. Jedna ubrana była w skromną białą spódnicę oblepiającą biodra i zawieszoną na skrzyżowanych szelkach; druga, w stroju bogatszym, obciśnięta była w bardzo wąską bluzę upstrzoną czerwonymi i zielonymi łuskami.
Obok pierwszej widać było trzy dzbany, pierwotnie napełnione wodą z Nilu, która wyparowała, pozostawiając po sobie muł; nadto półmisek, a na nim wyschłe ciasto.
Obok drugiej – dwa małe stateczki, podobne do modeli okrętów wyrabianych w portach nadmorskich, przypominały w najdrobniejszych szczegółach łodzie przeznaczone do przewożenia dusz z Diospolisu do Memnonii[9] – symboliczną nawę, która przenosi dusze do sfer Zachodu. Nie zapomniano o niczym, ani o masztach, ani o sterze, wyobrażonym przez długie wiosło, ani o pilocie, ani o wioślarzach, ani o mumii, otoczonej płaczkami i złożonej na łożu o lwich łapach, ani o alegorycznych postaciach bóstw żałobnych spełniających swoje święte czynności.
Łodzie i osoby namalowane były żywymi barwami, a na obu bokach przodu łodzi, zakończonego podobnie jak tył podniesionym dziobem, otwierało się wielkie oko ozyrysowe, wydłużone antymonem; czaszka i kości wołowe, rozsypane tu i ówdzie, świadczyły, że złożono ofiarę dla ubłagania zawistnego losu, by niczym nie zakłócił spokoju zmarłego. Szkatułki, malowane i ozdobione hieroglifami, stały na grobowcu, na trzcinowych stolikach leżały jeszcze dary żałobne; wszystko w tym pałacu śmierci pozostało nietknięte od dnia, w którym mumia w swojej powłoce i w dwóch trumnach spoczęła na bazaltowym łożu. Nawet robak grobowy, który umie tak dobrze torować sobie drogę poprzez najszczelniej zamknięte trumny, zawrócił zrażony ostrą wonią smołowca i pachnących ziół.
– Czy otworzyć sarkofag? – spytał Argyropulos, pozwoliwszy lordowi Evandale i Rumphiusowi podziwiać przez dłuższą chwilę przepych sali złoconej.
– Naturalnie – odparł młody lord – ale uważajcie, żeby nie uszkodzić brzegów wieka przy wsuwaniu drągów; chcę bowiem zabrać ten grobowiec i ofiarować go w darze Muzeum Brytyjskiemu.
Wszyscy zabrali się do poruszenia z miejsca monolitu; ostrożnie wsunęli drewniane kliny i po kilku minutach wspólnych wysiłków olbrzymi głaz ustąpił i zsunął się na przygotowane podpory. W otwartym sarkofagu ukazała się pierwsza trumna, hermetycznie zamknięta. Była to skrzynia ozdobiona malowidłami i złoceniami, symetrycznymi kwadracikami, palmetkami i hieroglifami. Po usunięciu wieka Rumphius, pochylony nad sarkofagiem, wydał okrzyk zdumienia, ujrzawszy zawartość trumny.
– Kobieta! Kobieta! – krzyknął, poznawszy płeć mumii po braku brody ozyrysowej i po kształcie powłoki.
Grek również wydawał się zdumiony; na podstawie długoletniego doświadczenia poszukiwacza rozumiał całą niezwykłość podobnego odkrycia. Dolina Biban-el-Moluk zawiera jedynie groby królów. Nekropolia królowych położona jest dalej, w innym wąwozie. Grobowce królowych są bardzo skromne i składają się zazwyczaj z dwóch lub trzech korytarzy oraz z jednej lub dwóch komnat. Kobiety na Wschodzie były zawsze uważane za istoty niższe od mężczyzn, nawet po śmierci. Większość tych grobowców, zniszczonych jeszcze w bardzo starożytnych czasach, służyła za przytułek bezkształtnym mumiom, niedbale zabalsamowanym, na których widać było jeszcze ślady trądu i elephantiasis. Jakim zbiegiem okoliczności, jakim cudem, ta trumna kobieca znalazła się w tym królewskim sarkofagu, pośród tej pałacowej pieczary godnej najznakomitszego faraona!
– To przeczy – rzekł doktor do lorda Evandale’a – wszystkim moim wiadomościom, wszystkim moim teoriom i obala oparte na egipskich obrządkach pogrzebowych systemy tak ściśle przestrzegane od tysięcy lat! Stoimy prawdopodobnie wobec jakiegoś ciemnego punktu, jakiejś tajemnicy, która zaginęła w biegu dziejów. Kobieta wstąpiła na tron faraonów i rządziła Egiptem. Nosiła imię Tahoser, jeżeli mamy wierzyć kartuszom wyrytym na wcześniejszych napisach; przywłaszczyła sobie grobowiec tak samo, jak tron.
– Nikt lepiej od pana nie zdoła rozstrzygnąć tego trudnego zagadnienia – odparł lord Evandale. – Zabierzmy tę skrzynię pełną tajemnic do naszej łodzi, gdzie obnażysz, doktorze, z całą swobodą ten historyczny dokument i odgadniesz niewątpliwie zagadkę zawartą w tych krogulcach, tych skarabeuszach, tych klęczących postaciach, tych liniach zębatych, tych ureuszach skrzydlatych, które odczytujesz równe biegle, jak wielki Champollion.
Fellachowie pod wodzą Argyropulosa wzięli na ramiona olbrzymią skrzynię i mumia, odbywając przejażdżkę pogrzebową w odwrotnym kierunku niż tę, którą odbyła za czasów Mojżesza w malowanej i złoconej łodzi, poprzedzona długim orszakiem, przybyła niebawem do łodzi zakotwiczonej na Nilu i została umieszczona w kabinie dosyć zbliżonej do kabiny łodzi żałobnej; bowiem w kształtach zachodzą bardzo małe zmiany w Egipcie.
Argyropulos, ułożywszy dokoła skrzyni wszystkie przedmioty przy niej znalezione, stanął w drzwiach kabiny w postawie wyczekującej, a pełnej szacunku. Lord Evandale zrozumiał i kazał mu wypłacić przez swego kamerdynera dwadzieścia pięć tysięcy franków.
Otwarta trumna, ustawiona na drewnianych kozłach na środku kabiny, lśniła blaskiem takim żywym, jak gdyby farby na jej ozdobach były nałożone poprzedniego dnia, i osłaniała w przebogatej i wytwornie wykończonej powłoce mumię.
Nigdy starożytny Egipt z większą starannością nie spowił do snu wieczystego swojego dziecięcia. Chociaż żaden kształt nie był zaznaczony w tym grobowym Hermesie zakończonym jak pokrowiec, z którego wydobywały się tylko ramiona i głowa, można było domyślać się pod tą grubą osłoną młodego i pełnego wdzięku ciała. Złocona maska, podłużne oczy, okolone czernidłem i ożywione emalią, nos o nozdrzach delikatnie wyciętych, zaokrąglone policzki, usta pełne i uśmiechnięte nieopisanym uśmiechem sfinksa, podbródek, za krótki może, ale niesłychanie wytworny w zarysie, wyobrażały najczystszy typ egipskiego ideału i świadczyły setkami charakterystycznych szczególików, których sztuka wymyśleć nie zdoła, że to indywidualne oblicze portretu. Mnóstwo splecionych bardzo ściśle warkoczyków, rozdzielonych przepaskami, spadało obfitą masą z obu stron maski. Łodyga lotosu, zaczynając się od karku, zginała się, zaokrąglała nad głową i otwierała kielich lazurowy na matowym złocie czoła, dopełniając wraz z żałobnym zawojem fryzury równie bogatej jak eleganckiej.
Szeroki naszyjnik z emaliowanych i nabijanych złotymi nitkami płytek spadał w kilku rzędach, ukazując, niby dwa złote puchary, czysty i silny zarys dwóch dziewiczych piersi.
Na łonie ptak święty o głowie barana, niosąc na rogach czerwoną tarczę zachodzącego słońca i podtrzymywany przez dwa strojne w pschent węże, zarysował się potworną sylwetką pełną symbolicznego znaczenia. Niżej, na przestrzeniach wolnych od poprzecznych pręg i pomalowanych żywymi kolorami w paski wyobrażające bandaże, krogulec Phre, uwieńczony dyskiem, z rozpostartymi skrzydłami, z ciałem pokrytym symetrycznie piórami, z ogonem rozłożonym jak wachlarz, trzymał w szponach tajemnicze To, godło śmiertelności.
Bogowie żałobni o twarzy zielonej, pysku małpy i szakala gestem hieratycznie sztywnym trzymali bat, kij, berło; oko ozyrysowe rozwierało czerwoną źrenicę okoloną antymonem; niebiańskie żmije nadymały się, dokoła świętych dysków postacie symboliczne wyciągały ręce ozdobione piórami, a dwie boginie, początku i końca, z włosami upudrowanymi proszkiem niebieskim, z obnażonym popiersiem, a resztą postaci obciśniętą w wąską spódnicę, klęczały, egipskim sposobem, na zielonych i czerwonych poduszkach ozdobionych wielkimi żołędziami.
Podłużny zwitek hieroglifów, idący od pasa do nóg, zawierał niewątpliwie pewne formuły rytuału żałobnego albo raczej imiona i zalety zmarłej, co Rumphius postanowił rozstrzygnąć później.
Wszystkie te malowidła stylem rysunku, śmiałością linii, blaskiem kolorów wykazywały dla wprawnego oka najpiękniejszy okres sztuki egipskiej.
Lord i uczony, przyjrzawszy się do syta pierwszej osłonie, wydobyli mumię w powłoce ze skrzyni i ustawili ją przy ścianie kabiny.
Osobliwy widok przedstawiał ten powijak w złoconej masce, stojący jak zmaterializowane i przybierające fałszywą postawę życia widmo, po długoletnim spoczynku w pozie poziomej na łożu bazaltowym w łonie góry, rozdartym przez bezbożną ciekawość. Dusza nieboszczki, która liczyła na spokój wieczny i tyle starań dołożyła, by uchronić swoją powłokę ziemską od wszelkiego gwałtu, wzburzyła się niezawodnie w zaświatach, w kręgu swych metamorfoz i podróży tym świętokradztwem.
Rumphius, uzbrojony w dłuto i młotek dla rozłupania powłoki mumii, wyglądał jak jeden z owych grobowych duchów o masce zwierzęcej, które na malowidłach w hypogeach krążą dokoła zmarłych, by spełniać jakiś przerażający i tajemniczy obrządek; lord Evandale, spokojny, przyglądający się ze skupioną uwagą, podobny był ze swym czystym profilem do boskiego Ozyrysa, czekającego na duszę, by wydać o niej sąd, a jeżeli można porównanie posunąć dalej, jego laska przypominała berło, jakie trzyma bóg.
Po skończonej operacji, która zabrała sporo czasu, doktor bowiem nie chciał uszkodzić złoceń, pudło, złożone na ziemi, rozłupało się na dwoje i mumia ukazała się w całym blasku grobowej toalety, zalotnie przystrojona, jak gdyby zamierzała uwodzić duchy podziemnego państwa.
Po otwarciu pudła rozszedł się po kabinie delikatny i rozkoszny zapach wonności, oleju cedrowego, proszku sandałowego, mirry i cynamonu – ciała nieboszczki bowiem nie zanurzono w czarnym bitumie, jak pospolite trupy, które w nim kamienieją, lecz cała sztuka balsamiarzy, dawnych mieszkańców Memnonii, wysiliła się widocznie, by zachować te cenne zwłoki.
Sieć wąskich bandażyków z cienkiego lnianego płótna, pod którymi zaznaczały się niewyraźnie rysy twarzy, osłaniała głowę; wonna żywica, którą bandażyki były przepojone, zabarwiła tkaninę pięknym płowym odcieniem. Począwszy od piersi, siatka z cienkich niebieskich, szklanych rurek, podobnych do dżetów, służących do haftowania hiszpańskich spódniczek, krzyżowała swoje oczka, umocowane na przecięciu linii pozłacanymi paciorkami, a wydłużając się do łydek, tworzyła śmiertelny całun godny królowej; złote posążki czterech bogów z Amenti lśniły umieszczone symetrycznie na górnym brzegu siatki zakończonej u dołu ornamentami najczystszego stylu. Pomiędzy postaciami bogów żałobnych wydłużała się złota płyta, nad którą skarabeusze z lapis-lazuli rozpościerały długie, pozłacane skrzydełka.
Pod głową mumii umieszczono bogate zwierciadło z polerowanego metalu, jak gdyby chciano ofiarować duszy nieboszczki możliwość przypatrywania się podczas długiej grobowej nocy widmu własnej piękności. Obok zwierciadła szkatułka z gliny emaliowanej wytwornej roboty zawierała napierśnik złożony z obrączek z kości słoniowej oraz złoconych paciorków, z lapis-lazuli i krwawnika. Wzdłuż zwłok umieszczono wąską, kwadratową miednicę z drewna sandałowego, w której nieboszczka za życia spełniała swoje wonne ablucje. Trzy wazy alabastrowe, podobnie jak mumia przytwierdzone do dna trumny, zawierały: dwie pierwsze wonne olejki, których zapach jeszcze się zachował, zaś trzecia – proszek antymonowy i maleńką szpachlę do zabarwiania brzegów powiek oraz przedłużania zewnętrznego kącika oka, stosownie do starożytnego egipskiego zwyczaju, uprawianego jeszcze w naszych czasach przez kobiety na Wschodzie.
– Wzruszający zwyczaj – odezwał się doktor Rumphius, rozentuzjazmowany widokiem tych skarbów – tak składać do grobu wraz z młodą kobietą cały zalotny arsenał jej stroju! Bo to na pewno młodą kobietę owijają te płócienne bandaże, pożółkłe od olejków i upływu czasu; wobec Egipcjan jesteśmy, doprawdy, barbarzyńcami; pochłonięci przez brutalne życie, zatraciliśmy subtelne poczucie śmierci. Ile tkliwości, ile żalu, ile miłości ujawnia ta drobiazgowa troskliwość, niesłychana ostrożność, ta zbyteczna staranność, której nikt nigdy nie miał widzieć, te pieszczoty składane pozbawionym czucia zwłokom, ta walka dla wyrwania zniszczeniu ubóstwianego kształtu i zwrócenia go, nienaruszonego, duszy w dniu ostatecznego połączenia!
– Może – odparł lord Evandale w zamyśleniu – nasza cywilizacja, którą uważamy za najwyższą, jest tylko głęboką dekadencją, niemającą już nawet historycznego wspomnienia olbrzymich zaginionych społeczeństw. Jesteśmy głupio dumni z kilku pomysłowych mechanizmów, świeżo wynalezionych, i nie myślimy o niesłychanym przepychu, o nieziszczalnych dla żadnego narodu potęgach starożytnej ziemi faraonów. Mamy parę; ale para jest mniej potężna niż myśl, która wznosiła piramidy, żłobiła hypogea, ciosała skały w sfinksy, w obeliski, pokrywała sale jednym głazem, którego wszystkie nasze maszyny nie zdołałyby ruszyć z miejsca, rzeźbiła kaplice z monolitu i umiała bronić przed nicością kruchą powłokę ludzką, bo miała takie silne poczucie wdzięczności!
– O! Egipcjanie – rzekł Rumphius, uśmiechając się – byli genialnymi architektami, zdumiewającymi artystami, głębokimi uczonymi; kapłani z Memfis i Teb stali wyżej nawet od naszych niemieckich erudytów, a pod względem symboliki dorównywali niejednemu Creuzerowi; ale my w końcu odcyfrujemy ich księgi czarnoksięskie i wydrzemy im ich tajemnice. Wielki Champollion dał nam ich alfabet, my zaś będziemy czytali biegle ich granitowe księgi. Tymczasem rozbierzmy z całą delikatnością tę młodą piękność, trzykrotnie tysiącletnią.
– Biedna lady! – szepnął do siebie młody lord – oczy profanów oglądać będą te tajemnicze wdzięki, których nie znała może nawet miłość. O tak, pod czczym pozorem nauki jesteśmy tacy dzicy, jak Persowie Kambyzesa i, gdybym nie obawiał się doprowadzić do rozpaczy tego zacnego doktora, zamknąłbym cię z powrotem, nie podnosząc twojej ostatniej osłony, w potrójnej skrzyni twoich trumien!
Rumphius wyjął z powłoki mumię, która nie ważyła więcej niż ciało dziecka, i zaczął ją rozwijać zręcznie i lekko jak matka pragnąca przewietrzyć członki swego niemowlęcia; zdjął najpierw osłonę ze zszytego płótna, przesyconego winem palmowym, oraz szerokie bandaże owijające w odstępach korpus, potem dotarł do końca bandaża wąskiego, który w nieskończonych skrętach okalał członki młodej Egipcjanki; najsprawniejszy taryszeuta z miasta umarłych nie mógłby zręczniej nawijać bandaży.
W miarę jak robota postępowała, mumia, oswobodzona z grubszych warstw, jak posąg, który rzeźbiarz ciosa w marmurowym bloku, wyłaniała się coraz smuklejsza. Po zupełnym odwinięciu bandaży ukazał się inny, węższy, przeznaczony do ściślejszego jeszcze ściśnięcia kształtów. Bandażyk ten był z płótna tak cienkiego, tak równo tkany, że mógłby wytrzymać porównanie z batystem i muślinem czasów dzisiejszych. Uwydatniał dokładnie zarysy, okalając palce rąk i nóg, żłobiąc jak maska rysy twarzy, już prawie widoczne przez tę cienką tkaninę. Wonne oleje, którymi go przesycono, ukrochmaliły go poniekąd tak, że odwijając się pod dotknięciem palców doktora, wydawał lekki suchy szelest jak rozdzierany lub gnieciony papier.
Pozostał tylko jeszcze jeden zwój do zdjęcia, a, choć przywykły do podobnych operacji, doktor Rumphius zawiesił na chwilę pracę, bądź przez pewne poszanowanie wstydliwości śmierci, bądź pod wpływem uczucia powstrzymującego człowieka od odpieczętowania listu, od otwarcia drzwi, od podniesienia zasłony, co ukrywa tajemnicę, którą łaknie poznać, zaś przerwę tę położył doktor na karb zmęczenia; istotnie, pot spływał mu z czoła strumieniem, a on nie myślał nawet zetrzeć go swoją kapitalną chustką w niebieską kratę. Zmęczenie jednak nie grało tu żadnej roli.
Wszelako umarła ukazywała się pod cienką tkaniną jak pod gazą, a nawet przebłyskiwały już tu i ówdzie złocenia.
Po zdjęciu ostatniej zasłony młoda kobieta wyłoniła się w nieskażonej nagości pięknych kształtów, zachowawszy, pomimo tylu minionych wieków, całą okrągłość zarysów, całą giętkość i wdzięk czystych linii; jej poza, rzadka u mumii, była taka sama jak poza Wenus Medycejskiej, jak gdyby balsamiarze nie chcieli nadawać temu przecudnemu ciału smutnej postawy śmierci i pragnęli złagodzić martwą sztywność trupa. Jedna ręka zmarłej zasłaniała na wpół łono dziewicze, druga zakrywała tajemnicze wdzięki, jak gdyby wstydliwość jej nie była dostatecznie zabezpieczona przez ochronne cienie grobowca.
Okrzyk podziwu wybiegł jednocześnie z ust Rumphiusa i Evandale’a na widok tego cudu.
Zarysów wytworniejszych nie miał nigdy żaden posąg grecki ani rzymski; odrębne cechy ideału egipskiego nadawały tej postaci, tak cudownie zachowanej, smukłość i lekkość, której nie posiadają marmurowe posągi starożytne. Maleńkie ręce o spiczasto zakończonych palcach, z paznokciami lśniącymi jak agat, wytworność wąskich stóp, cienkość kibici, kształt piersi, niewielkich, pełnych jak grona, łagodny zarys biodra, okrągłość uda, łydka długa, pięty subtelnie modelowane przypominały powiewny wdzięk muzykantek i tancerek na freskach przedstawiających biesiady pogrzebowe w hypogeach tebańskich. Była to owa forma wdzięku jeszcze dziecięcego, a posiadającego już wszystkie uroki kobiece, które sztuka egipska wyraża z taką tkliwą słodyczą, bądź szybkim pędzlem na malowidłach ścian grobowców, bądź cierpliwym dłutem na opornym bazalcie.
Zazwyczaj mumie, przesycone bitumem i sodą, podobne są do czarnych widm ciosanych w hebanie; rozkład nie może ich doścignąć, ale brak im pozorów życia. Trupy nie zamieniły się w proch, z którego powstały, ale skamieniały pod ohydną postacią, na którą nie można patrzeć bez odrazy lub przerażenia. W danym wypadku zwłoki, przyrządzone starannie pewniejszymi sposobami, bardziej przewlekłymi i kosztowniejszymi, zachowały elastyczność ciała, ziarnistość naskórka i koloryt niemal naturalny; cera, jasnobrunatna, miała złotawy odcień nowego brązu florenckiego, a ten gorący ambrowy ton, który podziwiamy na malowidłach Giorgionego i Tycjana, przydymionych werniksem, niewiele prawdopodobnie się różnił od cery młodej Egipcjanki za życia.
Głowa wydawała się raczej śpiąca niż umarła; spod powiek, okolonych jeszcze długimi rzęsami, między kreskami antymonowymi emaliowane oczy lśniły wilgotnym połyskiem życia; zdawać się mogło, że niby z lekkiego snu, ockną się z uśpienia przeszło trzydziestowiekowego. Nos, cienki i delikatny, zachował swe czyste linie; najlżejsze zniekształcenie nie szpeciło policzków zaokrąglonych jak bok wazonu; usta, zabarwione bladą czerwienią, zachowały niedostrzegalne zagięcia, na wargach, zmysłowo zarysowanych, igrał uśmiech melancholijny i tajemniczy, pełen słodyczy, smutku i uroku – ten uśmiech tkliwy i zrezygnowany, który takim rozkosznym grymasem osiada na ustach przepięknych głów na kanopach[10] wystawionych w Luwrze.
Czoło gładkie i niskie, jak wymagają przepisy starożytnej piękności, okalały włosy czarne, barwy kruczej, splecione w mnóstwo cienkich warkoczyków, które spadały na ramiona. Dwadzieścia szpilek złotych, wpiętych w te warkocze jak kwiaty we fryzurę balową, rozświecały błyszczącymi punktami gęste czarne włosy, tak obfite, że można by przypuszczać, iż są sztuczne. Dwa wielkie kolczyki, zaokrąglone jak maleńkie dyski, drgały żółtym blaskiem przy smagłych policzkach. Wspaniały naszyjnik, złożony z trzech rzędów bóstw i amuletów ze złota i drogich kamieni, otaczał szyję zalotnej mumii, a niżej, na piersi, spadały dwa inne naszyjniki, w których złote rozety oraz paciorki z lapis-lazuli i krwawnika ułożone były symetrycznie na przemian z najwytworniejszym smakiem.
Pasek tego samego mniej więcej wzoru obciskał smukłą kibić obręczą ze złota i kolorowych kamieni.
Bransoletka, z dwóch rzędów paciorków ze złota i z krwawnika, okalała lewą dłoń w nadgarstku, a na lewym palcu wskazującym iskrzył się, tworząc pierścionek, maleńki skarabeusz z emalii nabijanej złotem, zawieszony na złotym łańcuszku kunsztownej roboty.
Jakie osobliwe uczucie! Znaleźć się wobec istoty ludzkiej, która żyła w epoce, kiedy Historia stawiała zaledwie pierwsze kroki, zbierając baśnie tradycji, wobec piękności współczesnej Mojżeszowi, która zachowała jeszcze przedziwne kształty młodości; dotykać tej maleńkiej, miękkiej i przesyconej woniami rączki, na której składał może pocałunki jeden z faraonów; gładzić te włosy, trwalsze od mocarstw, mocniejsze od granitowych pomników!
Na widok pięknej nieboszczki młodym lordem owładnęła owa wszeteczna żądza, jaką budzi często widok marmurowego posągu lub obrazu wyobrażającego kobietę z minionej epoki słynną z urody; zdawało mu się, że gdyby żył przed trzema z górą tysiącami lat, pokochałby tę piękność, której nicość nie chciała zniweczyć, a jego myśl dotarła może do zaniepokojonej duszy, krążącej dokoła swojej zbezczeszczonej powłoki cielesnej.
Znacznie mniej poetyczny niż młody lord, uczony Rumphius sporządzał inwentarz klejnotów, nie zdejmując ich wszelako, albowiem Evandale pragnął, aby nie zabierać mumii tej drobnej i ostatniej pociechy; pozbawić klejnotów kobietę, nawet umarłą, to zabić ją po raz drugi! Nagle zwój papirusowy, ukryty między łonem a ręką mumii, uderzył wzrok doktora.
– Aha! – rzekł – to pewnie egzemplarz rytuału pogrzebowego, który umieszczono w ostatniej trumnie, pisany z mniejszą lub większą starannością, stosownie do bogactwa i znaczenia osoby zmarłej.
I z niesłychaną ostrożnością zaczął rozwijać kruchy zwitek. Skoro jednak ukazały się pierwsze wiersze, na twarzy Rumphiusa odmalowało się zdziwienie; nie poznawał zwykłych figur i znaków rytuału: daremnie szukał w miejscu uświęconym winiet wyobrażających pogrzeb i orszak żałobny na czele tego papirusu; nie znalazł też ani litanii stu imion Ozyrysa, ani przepustki duszy, ani supliki do bogów z Amenti.
Rysunki odrębnego charakteru zawierały sceny zupełnie odmienne, mające związek z życiem ludzkim, nie zaś z podróżą ducha w zaświaty. Rozdziały lub akapity wykazywane były znakami nakreślonymi czerwoną farbą, widocznie dla odróżnienia ich od reszty tekstu, napisanego farbą czarną, i zwrócenia uwagi czytelnika na zajmujące miejsca. Napis umieszczony na czele zawierał, jak się zdawało, tytuł pracy i nazwisko kronikarza, który ją skopiował lub napisał; przynajmniej zdawało się doktorowi, że to właśnie odcyfrował na pierwszy rzut oka.
– Stanowczo, milordzie, okradliśmy mości Argyropulosa – rzekł Rumphius do Evandale’a, zwracając mu uwagę na wszystkie różnice między znalezionym papirusem a zwykłymi rytuałami. – Pierwszy raz znaleziony został egipski rękopis zawierający co innego niż formuły hieratyczne! O, odcyfruję go, choćbym miał nad nim stracić oczy, choćby moja broda, niestrzyżona, miała trzykrotnie okrążyć moje biurko! Tak, wydrę ci twoją tajemnicę niedostępny Egipcie; tak, poznam twoje dzieje, piękna nieboszczko, bo zawiera je na pewno ten papirus przytulony do twego serca twoim cudnym ramieniem! I okryję się sławą, i dorównam Champollionowi, i przyprawię Lepsiusa o śmierć z zazdrości!
Doktor i lord powrócili do Europy. Mumia, osłonięta na nowo wszystkimi bandażami i zamknięta ponownie w trzech trumnach, przebywa w parku lorda Evandale’a w Lincolnshire, złożona w bazaltowym sarkofagu, który lord kazał sprowadzić z wielkim kosztem z Biban-el-Moluku, i – nie podarował jej Muzeum Brytyjskiemu. Niekiedy lord, oparty na sarkofagu, wpadał w głęboką zadumę i wzdychał...
Po trzech latach zawziętej pracy Rumphius zdołał odcyfrować tajemniczy papirus, z wyjątkiem kilku rysunków zamazanych lub zawierających znaki nieznane, i jego łaciński przekład, przetłumaczony przez nas na język francuski składamy czytelnikom pod tytułem: Romans mumii.
I
Oph (nazwa egipska miasta, które w starożytności nazywano stubramnymi Tebami lub Diospolis Magna), leżało jakby w uśpieniu wśród pożerającego skwaru ołowianego słońca. Było południe; z bladego nieba padał biały blask na ziemię omdlewającą od żaru; słońce, roziskrzone odblaskami, lśniło jak polerowany metal, a cień zaznaczał u stóp budowli tylko cienką niebieską linię podobną do atramentowej kreski, nakreślonej przez architekta na papirusowym planie; domy, o murach z lekka skośnych, rozpalone były jak cegły w piecu; drzwi były pozamykane, w oknach, zasłoniętych trzcinowymi storami, nigdzie nie ukazywała się ludzka głowa.
Na końcu opustoszałych ulic i ponad tarasami odcinały się na tle ziejącego żarem przezroczystego powietrza: wierzchołek obelisków, szczyt pylonów, tabulatura pałaców i świątyń, których kapitele, z twarzy ludzkich lub kwiatów lotosu, wyłaniały się w połowie, przecinając linie poziomu dachu, i wznosiły się niby skały pośród morza budynków.
Tu i ówdzie strzelał ponad mur ogrodu pokryty łuskami pień palmy zakończony wachlarzem liści, z których nie poruszał się ani jeden, gdyż najlżejszy powiew nie mącił powietrza; akacje, mimozy i figowce faraona pochylały się kaskadą listowia, rzucając wąski niebieski cień na olśniewający blask ziemi; te zielone plamy ożywiały i orzeźwiały uroczystą pustkę obrazu, który bez nich przedstawiałby widok miasta umarłych.
Tylko kilku niewolników z rasy Nahasi, o cerze czarnej, o twarzy małpiej i ruchach zwierzęcych, stawiając czoło żarowi dnia, niosło dla swoich panów w naczyniach zawieszonych na kiju opartym na ramionach wodę czerpaną z Nilu; chociaż za cały strój mieli majtki w pasy, umocowane na biodrach, niemniej ich tułów, lśniący i gładki jak bazalt, ociekał potem i dążyli spiesznie, nie chcąc grubej podeszwy swoich stóp poparzyć na kamiennych płytach gorących jak posadzka w łaźni.
Majtkowie spali na czółnach, umocowanych przy bulwarku z cegieł, pewni, że nikt ich nie zbudzi, by przepłynąć na przeciwległy brzeg do dzielnicy Memnonii. Wysoko pod niebieskim stropem krążyły sępy, a wśród ogólnej ciszy odzywał się ich ostry pisk, który w innej porze dnia utonąłby we wrzawie miasta. Na gzymsach pomników dwa czy trzy ibisy, z jedną nogą wtuloną pod brzuch, z dziobem wsuniętym w podgardle, stały jakby pogrążone w głębokiej zadumie i zarysowywały się smukłą sylwetką na tle rozżarzonego błękitu.
Wszelako nie wszystko spało w Tebach; spoza murów wielkiego pałacu, którego tabulatura ozdobiona palmetkami zarysowywała się długą prostą linią, dobiegał słaby szmer muzyki; fale harmonii dźwięczały od czasu do czasu w przezroczystej, rozedrganej atmosferze, gdzie oko mogło niemal śledzić ruch dźwięków. Muzyka, przytłumiona grubością murów jak surdyną, miała osobliwą słodycz; w tej pieśni drgała smutna rozkosz, niemoc wyczerpania, wyrażająca znużenie ciała i odrętwienie namiętnych pragnień; można też było odgadnąć w niej przesyt świetlanym wieczystym lazurem, niewypowiedziane przygnębienie gorących krajów.
Idąc wzdłuż tego muru, niewolnik zapominał o biczu pana, przerywał pochód i zatrzymywał się, by wytężonym uchem wchłaniać tę pieśń przepojoną wszystkimi tajnymi nostalgiami duszy, zwracającą jego myśl ku utraconej ojczyźnie, przerwanej miłości i niepokonanym przeszkodom stawianym przez los.
Skąd szła ta pieśń, to westchnienie ulatujące przytłumionym szmerem w ciszę miasta? Co za niespokojna dusza czuwała, gdy wszystko dokoła niej spało?
Fasada pałacu, zwrócona w stronę dosyć obszernego placu, miała prostotę linii i podstawę monumentalną, stanowiące typ charakterystyczny egipskiej architektury świeckiej i religijnej. Pałac ten mógł być tylko siedzibą książęcą albo kapłańską; wskazywał na to dobór materiałów, staranne wykonanie budowli i bogactwo ornamentyki.