Romulus & Remus. Wataha tom 2. - Magda Krupa-Szlama - ebook
NOWOŚĆ

Romulus & Remus. Wataha tom 2. ebook

Krupa-Szlama Magda

4,8

Opis

Drugi tom trylogii Wataha.

Po serii tajemnic, które odkryła Łucja Rubik, przyszedł czas na kolejną – to ona okazała się tą, na którą czekała cała Rasa. Zmiennokształtni jednak – zamiast cieszyć się na wieść o powrocie Omegi – podają w wątpliwość jej pochodzenie. Kobieta ma stanąć przed sądem, gdzie zostanie ogłoszona albo nową Cesarzową, albo zdrajczynią skazaną na śmierć.

Odwieczny konflikt z wilkołakami nie łagodnieje, o czym Łucja przekonuje się na własnej skórze, a polityczni przeciwnicy i wścibscy dziennikarze zrobią wszystko, żeby namieszać również w życiu prywatnym kobiety.

Czy lekarka stawi czoła przeznaczeniu? A może upadnie pod ciężarem nowych oczekiwań i własnej psychiki?

Historia odpowiednia dla czytelników 18+

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 450

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,8 (20 ocen)
17
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
milo_bylo17

Nie oderwiesz się od lektury

O wow, to było dobre. Po pierwszym tomie miałam wysokie oczekiwania i się nie zawiodłam, ale to zakończenie, tak się po prostu nie robi. Czekam jak na szpilkach na trzeci tom.
kargodzisz
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Nie moge się doczekać kolejnego tomu! To chyba najlepsze co mogę napisać. Książkę połknęłam w jeden dzień, jednocześnie zachłannie czekając co będzie dalej i żałujac że koniec tak blisko.
20
Mispin

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwsze co mi przychodzi do głowy, gdy myślę o tej części trylogii to – dojrzała. Historia napisana jest z klasą i elegancją, fabuła nie goni szaleńczo ani nie przeskakuje z wątku na wątek. Jest raczej stonowana, lecz przez chwilę nie poczułam znużenia. Autorka skupia się na problemach psychologicznych i społecznych w rasie. Z pierwszego tomu mamy kontynuację uzależnienie Łucji i jej problemów rodzinnych w drugim tomie dochodzą tematy związane z dyskryminacją, walką o pozycję i szacunek oraz liczne intrygi. Kreacja bohaterów jest niezmiennie świetna, wraz z rozwojem fabuły odgrywamy ich ukryte cechy oraz jak zachowują się w krytycznych sytuacjach. Nie pomyliła się co do Karola, który był moim faworytem w pierwszej części, bo i tu to facet wręcz idealny.  Z niecierpliwością będę czekać na kolejną część nie tylko ze względu na zakończenie, którym uraczyła nas autorka, ale by dowiedzieć się więcej o tajemniczym Remusie.
10
ShineOfTheBook

Dobrze spędzony czas

Nie wiem czy łowieniem tak pisać, ale jakoś tak pierwszy to taki dziewiczy, przy zaskakujących momentów czy zwrotów akcji i takiego ogólnego chaosu bardziej zapadł mi w pamięć w porównaniu do tego takiego lekko przy-tonowanego, gdzie gardziel autorka skupiła się na Łucji i jej nowej życiowej drodze jaka ją wybrała i nie bez powodu wybrałem takie a nie inne sformułowanie, lecz musicie przeczytać by wiedzieć co się tu tak ważnego w jej życiu wydarzyło, a póki co czytajcie dalej. Początek książki, a w zasadzie całość opiera się głównie na dalszych losach Łucji, która dołączyła do watahy, jej przemyśleniach jakie kroki powinna poczynić by jednych nie zrazić a innych zjednać ku sobie. Jej rola w tej części jest kluczowa pod względem równowagi wilków i ludzi, więc jeśli zawiedzie to zachwiana równowaga może doprowadzić do katastrofy. W trakcie potyczek zmiennokształtnych i rasy ludzkiej zostanie ona poddana próbom, którą albo przejdzie pomyślnie, albo czeka ją śmierć. I tu się zatrzymamy, ...
10
renik73

Nie oderwiesz się od lektury

Obie części w jeden dzień, poprostu nie potrafiłam się oprzeć. Super wprowadzony świat wilków i wilkołaków w teraźniejszy czas. Nic nie przeciągane, akcja za akcją, naprawdę warte przeczytania Mam tylko nadzieję że będzie szybko następna część.
10

Popularność




© by Magda Krupa-Szlama, 2024

© by Wiedźmi Las, 2024

Redakcja:

Ewa Mędrzecka

Korekta:

Dominika Kamyszek | Studio Ale buk!

Projekt typograficzny, skład i łamanie:

Mateusz Cichosz | Studio Ale buk!

Projekt okładki:

Justyna Knapik | Studio Ale buk!

Ilustracja wykorzystana na okładce:

© mivod | shutterstock.com

Ilustracja wykorzystana w książce:

© klyaksun | depositphotos.com

ISBN: 978-83-968236-6-3

Wydanie I, Wrocław 2024

Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody Autorki. Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autorki. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.

Kontakt z Autorką:

[email protected]

https://www.instagram.com/magdakrupaszlama_autorka/

Ostrze­że­nia do­ty­czące tre­ści:

al­ko­hol, al­ko­ho­lizm, śmierć zwie­rząt, zwłoki, mor­der­stwo, bez­płod­ność, cho­roby psy­chiczne, wul­ga­ry­zmy, dys­kry­mi­na­cja, sek­sizm, sceny ero­tyczne, śmierć, prze­moc w ro­dzi­nie, prze­moc wo­bec dzieci

Dla Babci – do zo­ba­cze­nia w ko­lej­nym ży­ciu

Prolog

Nie wiem, jak długo uno­si­łam się w nie­by­cie. Czas nie pły­nął w nim tak, jak po­wi­nien, chyba w ogóle tu nie ist­niał. Do­okoła było ciemno, ci­cho, nie działo się zu­peł­nie nic. Nic też nie czu­łam, a póź­niej…

Sta­łam przed szklaną ta­flą, a silny wiatr agre­syw­nie ude­rzał w okna, pisz­cząc i sy­cząc wście­kle, jakby zły, że nie udało mu się do­stać do środka. Cięż­kie, grube kro­ple cięły tak mocno, że le­d­wie wi­dzia­łam miej­sce, w któ­rym za­czy­nała się gę­stwina.

Mia­łam gę­sią skórkę. Nie­po­kój są­czył się we mnie po­woli. ­Po­wieki nie chciały mru­gać, zmu­sza­jąc oczy do ob­ser­wo­wa­nia czer­wo­nej cie­czy, która nie­prze­rwa­nie wy­pły­wała z ciel­ska czar­nego wilka. Kro­pla po kro­pli, litr po li­trze, jakby ba­sior miał w swych tęt­ni­cach hek­to­li­try ju­chy. Spły­wała po­woli po krzy­wi­znach ta­rasu, jed­nak nie dane jej było za­bru­dzić ziemi, bo gdy tylko zbli­żała się do miej­sca swo­jego spo­czynku, zimny deszcz roz­my­wał ją, jakby nie żal mu było tej śmierci. Złote śle­pia za­snuła mgła. Były pu­ste, jakby wraz z du­chem ule­ciała ich wy­jąt­ko­wość. Biel po­ja­wiła się tak na­gle, że ośle­piała, od­ci­na­jąc się na tle sza­ro­ści. Wilk sta­nął nad tru­chłem, wbi­ja­jąc w nie wzrok. Sre­bro. Naj­praw­dziw­sze, naj­czyst­sze sre­bro, prze­ci­na­jące błę­kit li­niami, przy­wo­dziło mi na myśl niebo, które roz­dzie­rają bły­ska­wice. Z gar­dła zwie­rzę­cia wy­rwał się ryk.

Znów ni­cość. A po­środku tej ni­co­ści ja. Kim je­stem? Brak po­my­słu, naj­mniej­szego choć cie­nia prze­ko­na­nia, że mogę zo­stać zde­fi­nio­wana jako byt. Pró­bo­wa­łam po­ru­szyć cia­łem, przed oczami mi­gnęły mi dło­nie, po czym znik­nęły, po­chło­nięte przez ciem­ność. Czy to były dło­nie czło­wieka? Czy ja je­stem czło­wie­kiem? Nie wiem, za­pę­tliło się ni­czym echo.

Nie­wie­dza nie była prze­ra­ża­jąca, nie wią­zała się też z uczu­ciem ulgi. Po pro­stu była, ni­czym wierna to­wa­rzyszka doli. I tak trwa­ły­śmy przez mi­le­nia.

Cza­sami coś bu­rzyło moją ni­cość, wy­ry­wało mnie z ob­jęć ci­szy, nisz­cząc złudne po­czu­cie spo­koju. Krzyki otu­lały mnie ni­czym du­szące blusz­cze, a z nimi łzy, łka­nie, szepty, a na­wet stłu­mione wy­zna­nia mi­ło­ści. Bu­dziło to we mnie coś zna­jo­mego, jakby otwarto ranę, o któ­rej ist­nie­niu za­po­mnia­łam. Po­ja­wiała się tę­sk­nota, któ­rej po cza­sie za­czął to­wa­rzy­szyć ból.

Tę­sk­nota oka­zała się moim wro­giem – roz­bu­dzała się ni­czym po­żar na prze­su­szo­nej łące, cią­gnęła mnie w nie­wia­do­mym kie­runku. To było nie­bez­pieczne, zro­dziło we mnie pra­gnie­nia i na­dzieje, które trwały krótko, bo ni­cość za­wsze wra­cała, nio­sąc za sobą nie­wie­dzę i spo­kój, któ­rego fun­da­menty zbu­do­wano na pia­sku.

Ist­nia­łam w tym za­wie­sze­niu, w któ­rym wszystko się po­wta­rzało, ale za każ­dym ra­zem było dla mnie czymś no­wym. Zu­peł­nie jak­bym nie pa­mię­tała o mi­lio­nach wcze­śniej­szych tę­sk­not, które po­chło­nęła ci­sza.

Póź­niej od­wie­dziły mnie szepty. Zdu­szone, na­pięte słowa wy­peł­nione obiet­nicą. Po­czu­łam cie­pło na czymś, co kie­dyś na­zwa­ła­bym twa­rzą. Zo­ba­czy­łam złote świa­tło, które przy­cią­gało mnie do sie­bie jak wielki ma­gnes. Ule­głam i gdy już my­śla­łam, że do­tknę tej po­światy, czarne szpony ob­jęły moją świa­do­mość i ci­snęły w swoje od­męty, aż nie było już nic.

Głu­pia, głu­pia, głu­pia…, od­bi­jało się po za­ka­mar­kach bez­kre­snej ciem­no­ści.

I

Do­okoła było ci­cho, a naj­bliż­sze dźwięki do­cie­rały jakby zza ściany, przez co nie by­łam w sta­nie ich roz­po­znać. Sku­pi­łam się i z nie­ma­łym zdzi­wie­niem uświa­do­mi­łam so­bie, że mam ciało. Cie­płe, żywe ciało. Do nie­po­skro­mio­nej ra­do­ści do­łą­czyło wy­raźne uczu­cie klau­stro­fo­bii, jakby ktoś moją świa­do­mość po­skła­dał w ma­leńki kwa­drat i upchnął w zbyt cia­sne ramy z mię­śni i ko­ści.

Ulga mie­szała się z uczu­ciem na­głego zwę­że­nia oskrzeli i próbą zła­pa­nia po­wie­trza. Chcia­łam od­dy­chać. W końcu usły­sza­łam sap­nię­cie i na­pię­łam się, na­słu­chu­jąc. Ktoś ro­bił wdech i wy­dech, i wdech, i wy­dech, i tak w nie­skoń­czo­ność. Do­piero po chwili do­tarło do mnie, że to ja. To sie­bie sły­sza­łam.

Spró­bo­wa­łam wstać, co wy­szło mi po kilku nie­uda­nych pró­bach, jed­nak sama po­zy­cja wy­da­wała mi się dziw­nie obca. Za­czę­łam ob­ra­cać się w pa­nice, bo wciąż wi­dzia­łam tylko ciem­ność. Pró­bo­wa­łam mru­gnąć, ale po­wieki nie chciały mi się za­mknąć. Co jest, do cho­lery?, za­sta­no­wi­łam się, a po chwili w mo­jej gło­wie po­ja­wiła się sza­lona myśl. Skoro nie chcą się za­mknąć, to może się otwo­rzą? Mój naj­now­szy po­mysł zda­wał się nie mieć wad tylko do mo­mentu, w któ­rym pod­nio­słam po­wieki i ude­rzyła we mnie fala ja­snego świa­tła. Ja­sność zdez­o­rien­to­wała mnie na tyle, że od­cię­łam się od niej po­now­nie na dłuż­szą chwilę.

Gdzie je­stem? Czy je­stem bez­pieczna?

Py­ta­nie było na tyle za­sadne, że po­świę­ci­łam mu tro­chę czasu, jed­nak na próżno, nie przy­szła do mnie żadna od­po­wiedź. Mam za mało in­for­ma­cji, mu­szę się do­kład­niej przyj­rzeć temu miej­scu, uświa­do­mi­łam so­bie. Mru­ga­łam wie­lo­krot­nie, aż moje oczy przy­zwy­cza­iły się do ja­sno­ści i mo­głam przyj­rzeć się oto­cze­niu.

Po­miesz­cze­nie było prze­stronne, z sza­rymi ka­flami na pod­ło­dze i szybą za­miast jed­nej ze ścian. W szkla­nej ta­fli wy­cięte były drzwi. Ten ele­ment prze­strzeni zdzi­wiłby mnie naj­bar­dziej, gdyby na­prze­ciw nie stało coś bar­dziej nie­ty­po­wego – wielki biały wilk. Od­sko­czy­łam ni­czym opa­rzona, a on zro­bił to samo. Ba­łam się od­wró­cić wzrok. A co, je­żeli mnie za­ata­kuje?!, po­my­śla­łam spa­ni­ko­wana. Sierść na karku miał na­stro­szoną, a głowę opu­ścił ni­sko, jakby za­sta­na­wiał się, czy sko­czyć. Jego błę­kitne śle­pia pa­trzyły na mnie bez­na­mięt­nie, na­wet nie mru­gał.

Coś stuk­nęło, od­wra­ca­jąc moją uwagę od dra­pież­nika. Drzwi otwo­rzyły się, a w progu po­ja­wił się zło­to­oki męż­czy­zna. Szedł ostroż­nie, z unie­sio­nym dłońmi, wpa­tru­jąc się we mnie, jakby nie był pewny, czy nie bę­dzie mu­siał ucie­kać. Za­bawne, że boi się mnie, a nie tego wiel­kiego bia­łego wilka za sobą, prze­szło mi przez myśl. Im bli­żej pod­cho­dził, tym bar­dziej się od­su­wa­łam.

– Dzień do­bry, jak się czu­jesz? – za­py­tał ni­skim, za­chryp­nię­tym gło­sem.

Mó­wił, jak­by­śmy się znali, ale nie mia­łam czasu dłu­żej się nad tym za­sta­no­wić, bo i tak już spu­ści­łam wilka z oczu na zde­cy­do­wa­nie zbyt długo. Od­szu­ka­łam go spoj­rze­niem i ze zdzi­wie­niem za­uwa­ży­łam, że obok niego znaj­dują się plecy mó­wią­cego do mnie męż­czy­zny. Och, to jest lu­stro, a nie szyba!, do­tarło do mnie. Ale skoro to lu­stro, to gdzie jest moje od­bi­cie?!

– Łu­cjo?

Łu­cja. To imię za­brzmiało zna­jomo… Spró­bo­wa­łam wy­po­wie­dzieć je na głos, ale mój ję­zyk nie był w sta­nie wła­ści­wie się uło­żyć, nie mo­głam wy­ar­ty­ku­ło­wać tego słowa. Fuk­nę­łam zi­ry­to­wana. Dźwięk do­tarł do mo­ich uszu, więc po­my­śla­łam, że skoro się sły­szę, to po­win­nam rów­nież się wi­dzieć. Dla­czego za­tem nie od­bi­ja­łam się w lu­strze?

Męż­czy­zna uśmiech­nął się de­li­kat­nie, jego po­stawa się roz­luź­niła i pew­niej ru­szył w moją stronę. Po­czu­łam, jak strach ści­ska mi gar­dło. Chcia­łam się wy­co­fać, uciec, ale do­ty­ka­łam już ściany. Przy­parta do muru kłap­nę­łam zę­bami, a on od­sko­czył bły­ska­wicz­nie. Ką­tem oka za­uwa­ży­łam ruch na ta­fli lu­stra. Wilka od­dzie­lały te­raz ode mnie plecy tego czło­wieka. Po­my­śla­łam, że prze­cież mu­szę być gdzieś po­mię­dzy. Czy… Czy to ja by­łam tym wil­kiem?! Z jed­nej strony chcia­łam znać od­po­wie­dzi na po­ja­wia­jące się w mo­jej gło­wie py­ta­nia, z dru­giej – chcia­łam uciec i za­szyć się gdzieś, naj­le­piej w ciem­nym le­sie, żeby nikt mnie nie zna­lazł. Czu­łam się we­wnętrz­nie roz­darta.

Po chwili pod­ję­łam de­cy­zję – po­sta­no­wi­łam za­ry­zy­ko­wać i spraw­dzić swoją teo­rię. Zi­gno­ro­wa­łam skon­fun­do­wa­nego ob­cego i po­de­szłam bli­żej szkla­nej ta­fli. Prze­cha­dza­łam się w tę i z po­wro­tem, a zwie­rzę ro­biło do­kład­nie to samo. Je­stem wil­kiem? Dziwne, da­ła­bym so­bie rękę uciąć, że to nie ja, że je­stem czło­wie­kiem¸ my­śla­łam, za­pa­trzona w lu­stro. Ale wtedy nie mia­ła­bym ręki... czy tam łapy. Od­wró­ci­łam się, by spoj­rzeć na przy­by­sza, ale oka­zało się, że zo­sta­łam w tej dziw­nej celi zu­peł­nie sama.

Sza­lały we mnie setki py­tań i wąt­pli­wo­ści. Chcia­łam je po­ukła­dać, zna­leźć od­po­wie­dzi, jed­nak im wię­cej o tym my­śla­łam, tym bar­dziej ro­bi­łam się zmę­czona, jakby mój mózg uwa­żał, że nie dam rady znieść prawdy, że nie je­stem na nią jesz­cze go­towa. Ziew­nę­łam prze­cią­gle, a po­wieki za­częły mi cią­żyć. Zwi­nę­łam się w kłę­bek jak naj­da­lej od drzwi i za­snę­łam.

Sen oka­zał się zlep­kiem dziw­nych scen, które zda­wały się nie mieć sensu. We wszyst­kich prze­wi­jały się te same po­staci: młoda le­karka, to­wa­rzy­szący jej męż­czy­zna i mię­śniak, który po­ja­wiał się za­wsze, gdy ona była w ta­ra­pa­tach. Im wię­cej epi­zo­dów wi­dzia­łam, tym bar­dziej za­gu­biona i po­iry­to­wana się czu­łam.

Sceny w wy­obraźni urwały się na­gle, gdy do mo­ich noz­drzy do­tarł cu­downy za­pach pie­czo­nego mięsa. Ktoś mu­siał wejść do po­miesz­cze­nia, żeby zo­sta­wić za­raz za pro­giem ta­lerz cie­płego je­dze­nia. Cho­lera, nie by­łam wy­star­cza­jąco czujna! Ro­bi­ła­bym so­bie wy­rzuty o wiele dłu­żej, gdyby nie bur­cze­nie w brzu­chu. Ślina za­częła mi na­pły­wać do py­ska, aż nie na­dą­ża­łam z jej prze­ły­ka­niem. Po­czła­pa­łam do po­siłku i już mia­łam ugryźć pierw­szy kęs, kiedy do mo­jej głowy wkradł się dziwny nie­po­kój. A co, je­żeli jest za­trute? Albo li­czą na to, że zajmę się je­dze­niem, a wtedy będą mo­gli mnie zła­pać? Po­dejrz­li­wie spoj­rza­łam na drzwi i z nie­ma­łym tru­dem od­cią­gnę­łam na­czy­nie pod ścianę.

Za­do­wo­lona z wła­snego sprytu, kom­plet­nie za­po­mi­na­jąc o moż­li­wo­ści za­tru­cia, po­chło­nę­łam całą pie­czeń. Zde­cy­do­wa­nie się prze­ja­dłam, bo ból brzu­cha sta­wał się co­raz bar­dziej nie­zno­śny. A może zja­dłaś tru­ci­znę, idiotko?, po­my­śla­łam i skrzy­wi­łam się.

Moje roz­terki prze­rwała gło­śna, ner­wowa roz­mowa pro­wa­dzona za lu­strem.

– Jak to nie wiesz kiedy? – za­py­tał ja­kiś męż­czy­zna. Roz­po­zna­łam głos tego, który nie­dawno mnie od­wie­dził.

– Trudno okre­ślić, jak długo bę­dzie jej wra­cała pa­mięć. Prze­cież wiesz, że każdy prze­cho­dzi to ina­czej. Prze­miana w czło­wieka na pewno by jej po­mo­gła.

Prze­miana w czło­wieka?!

– Jak ma się prze­mie­nić w czło­wieka, skoro na­wet nie wie, że nim jest?! – Męż­czy­zna co­raz bar­dziej się wy­dzie­rał.

– Ka­rolu, wiem, że się bo­isz, ale nie wy­ży­waj się na Nor­ber­cie. To nie jego wina. – Ko­lejny obcy głos. – Dajmy jej czas. Po­ra­dzi so­bie, jak za­wsze.

– Prze­cież ona musi być prze­ra­żona, a ja nie mogę jej po­móc. – Coś stuk­nęło. – Przy­się­ga­łem chro­nić Omegę!

– I ro­bisz to.

– Jak, za­my­ka­jąc ją w klatce? To jest we­dług cie­bie ochrona? Lada dzień lu­dzie Lloyda wpadną na nasz trop i co wtedy? Jak ją prze­nie­siemy, skoro jest przy­tomna? Ucie­kamy już nie­mal mie­siąc, mu­simy w końcu coś zro­bić!

– Mu­sisz od­po­cząć.

– Nie mu­szę – wark­nął, a w tym dźwięku wy­ła­pa­łam nutę cze­goś dzi­kiego i pier­wot­nego, jakby wy­dał go dra­pież­nik.

– Mu­sisz, nie zmru­ży­łeś oka od dwóch dni.

– Miała się obu­dzić. Mu­sia­łem cze­kać, mu­szę ją chro­nić.

– Żeby móc ją chro­nić, mu­sisz spać.

– Nie mogę, to nie­bez­pieczne.

Męż­czyźni sprze­czali się na­dal jak małe dzieci, głosy nie da­wały za wy­graną.

– Ka­rolu, ja z nią zo­stanę.

– Ja po­wi­nie­nem.

– Ja też po­wi­nie­nem, je­stem Ochro­nia­rzem Omegi, będę ją chro­nił za cenę ży­cia. Wiesz, że mo­żesz mi za­ufać.

Oczyma wy­obraźni wi­dzia­łam, jak męż­czyź­nie opa­dają ra­miona w ge­ście bez­rad­no­ści. Dziwny wi­dok, jakby zna­jomy. Chcia­łam się nad tym za­sta­no­wić, zro­zu­mieć, po­łą­czyć kropki, ale im usil­niej pró­bo­wa­łam, tym cięż­sze sta­wały się moje po­wieki. Wal­czy­łam z tym, ale po­trzeba snu oka­zała się sil­niej­sza i od­pły­nę­łam.

Sta­łam przed szklaną ta­flą, a silny wiatr agre­syw­nie ude­rzał w okna, pisz­cząc i sy­cząc wście­kle, jakby zły, że nie udało mu się do­stać do środka. Cięż­kie, grube kro­ple cięły tak mocno, że le­d­wie wi­dzia­łam miej­sce, w któ­rym za­czy­nała się gę­stwina.

Mia­łam gę­sią skórkę. Nie­po­kój są­czył się we mnie po­woli. Po­wieki nie chciały mru­gać, zmu­sza­jąc oczy do ob­ser­wo­wa­nia czer­wo­nej cie­czy, która nie­prze­rwa­nie wy­pły­wała z ciel­ska czar­nego wilka. Kro­pla po kro­pli, litr po li­trze, jakby ba­sior miał w swych tęt­ni­cach hek­to­li­try ju­chy. Spły­wała po­woli po krzy­wi­znach ta­rasu, jed­nak nie dane jej było za­bru­dzić ziemi, bo gdy tylko zbli­żała się do miej­sca swo­jego spo­czynku, zimny deszcz roz­my­wał ją, jakby nie żal mu było tej śmierci. Złote śle­pia za­snuła mgła. Były pu­ste, jakby wraz z du­chem ule­ciała ich wy­jąt­ko­wość. Biel po­ja­wiła się tak na­gle, że ośle­piała, od­ci­na­jąc się na tle sza­ro­ści. Wilk sta­nął nad tru­chłem, wbi­ja­jąc w nie wzrok. Sre­bro. Naj­praw­dziw­sze, naj­czyst­sze sre­bro, prze­ci­na­jące błę­kit li­niami, przy­wo­dziło mi na myśl niebo, które roz­dzie­rają bły­ska­wice. Z mo­jego gar­dła wy­rwał się ryk.

– Ka­rol! – pi­snę­łam, wy­bu­dza­jąc się z kosz­maru.

Drzwi do po­miesz­cze­nia otwo­rzyły się z hu­kiem, a do środka wbiegł King Kong z ko­cem w dło­niach. Okrył mnie, za­nim zdą­ży­łam się zo­rien­to­wać, że leżę zu­peł­nie naga. Gdy pod­nio­słam wzrok, stało nade mną już dwóch męż­czyzn.

– Pa­mię­tasz, kim je­steś? Jak się na­zy­wasz? – za­py­tał Nor­bert, ska­nu­jąc mnie uważ­nym spoj­rze­niem.

– Tak – wy­du­ka­łam. Wzrok mia­łam roz­bie­gany, sta­ra­łam się na­mie­rzyć Ka­rola. – Je­stem Łu­cja Ru­bik, główny le­karz we­te­ry­na­rii Ośrodka Po­mocy Wil­kom.

– Do­brze. Jak się czu­jesz?

– Chyba do­brze, ale tro­chę kręci mi się w gło­wie. – Przy­ło­ży­łam dłoń do chłod­nej skroni.

– Prze­miana może tak dzia­łać. Z każdą ko­lejną po­winno być ci ła­twiej.

– Prze­miana? – za­py­ta­łam, nie ro­zu­mie­jąc, co ma na my­śli.

– Nie pa­mię­tasz, co się stało? – wtrą­cił King Kong, za­głu­sza­jąc od­po­wiedź le­ka­rza.

– By­łam u Ka­rola. Był tam też tato i ty, i ja­kiś kow­boj. – Wspo­mnie­nia ude­rzyły we mnie ni­czym pio­run. – Ten męż­czy­zna, Eli­jah, pró­bo­wał skrzyw­dzić Ka­rola, a póź­niej… – Urwa­łam. – Gdzie jest Ka­rol? Co z nim?!

Pró­bo­wa­łam wstać, jed­nak silny uścisk męż­czy­zny mnie po­wstrzy­mał.

– Ka­rol jest cały i zdrowy. Te­raz śpi, bo przez ostat­nie noce nie zmru­żył oka – wy­ja­śnił le­karz, a ja ski­nę­łam głową, uspo­ko­jona. – Wiesz, co stało się póź­niej?

Spoj­rza­łam na niego, marsz­cząc brwi. Co mo­gło się wy­da­rzyć? Nic nie pa­mię­tam, to nie ma sensu, prze­cież to…

– Je­stem… Omegą – wy­szep­ta­łam po chwili, nie­pewna wła­snych słów. – Ale jak to moż­liwe? Prze­cież nie je­stem naj­młod­sza! Nie je­stem na­wet męż­czy­zną!

– Nie wiemy – od­parli jed­no­cze­śnie. Mó­wili coś jesz­cze, ale już ich nie słu­cha­łam, po­grą­żona we wła­snych my­ślach.

Jak to moż­liwe? Prze­cież Omegą za­wsze był męż­czy­zna. To wszystko nie ma sensu. Tato i Krzy­siek, to oni mieli… Tato!

– Co z tatą? – za­py­ta­łam, prze­ry­wa­jąc tłu­ma­cze­nia, które i tak do mnie nie do­cie­rały.

– Wła­śnie mó­wi­li­śmy o tym, że wa­taha Ad­riana wzięła pod opiekę twoją ro­dzinę. Lloyd jest wście­kły, nie wiem, do czego jest w sta­nie się po­su­nąć, więc za­bez­pie­czamy się z każ­dej strony. Kilka osob­ni­ków pil­nuje też two­jej przy­ja­ciółki i jej ro­dziny.

Syl­wia, Ma­ry­sia, ma­leń­stwo… Dla­czego?

– Do­brze? – Pio­trek spo­glą­dał na mnie wy­cze­ku­jąco.

– Hmm?

– Sły­sza­łaś, co mó­wi­łem?

– Wy­bacz, wy­łą­czy­łam się po in­for­ma­cji o ochro­nie Syl­wii – przy­zna­łam, otu­la­jąc się szczel­niej ko­cem. Z każdą se­kundą czu­łam się co­raz le­piej we wła­snym ciele, a prze­ka­zane wia­do­mo­ści jakby za­ko­rze­niały się w mo­jej świa­do­mo­ści, spra­wia­jąc, że po­ja­wiał się jesz­cze więk­szy dys­kom­fort.

– Omó­wimy wszystko, gdy Ka­rol do nas do­łą­czy. Chodź, od­pro­wa­dzę cię do ła­zienki – za­pro­po­no­wał Pio­trek ci­cho, przy­glą­da­jąc mi się uważ­nie.

– Czyż­bym aż tak śmier­działa? – za­żar­to­wa­łam, pró­bu­jąc roz­luź­nić at­mos­ferę. Wspar­łam się na sta­bil­nym przed­ra­mie­niu męż­czy­zny, bo nogi mia­łam jak z waty.

– Nie chcia­łem być nie­miły, ale skoro sama za­uwa­ży­łaś… – rzu­cił lekko i przy­mknął oczy, gdy de­li­kat­nie pac­nę­łam go w bark. Za­śmia­li­śmy się, a na­pię­cie w moim ciele odro­binę się zmniej­szyło.

Usia­dłam na pla­sti­ko­wym krze­sełku umiesz­czo­nym pod prysz­ni­cem. Niby mia­łam siłę stać, ale od go­rą­cej wody krę­ciło mi się w gło­wie, a w ła­zience by­łam już o wiele za długo, co po­twier­dzało za­pa­ro­wane lu­stro i nie­przy­jem­nie po­marsz­czona skóra dłoni.

Z prze­cią­głym wes­tchnię­ciem prze­glą­da­łam przy­nie­sioną mi ko­sme­tyczkę. Ktoś, kto ją pa­ko­wał, praw­do­po­dob­nie zgar­nął z półki przy­pad­kowe rze­czy – świad­czyła o tym choćby dziwna kom­bi­na­cja opa­ko­wań z kre­mami. Spo­mię­dzy sło­icz­ków i tam­po­nów wy­grze­ba­łam szczo­teczkę i za­czę­łam myć zęby, cze­ka­jąc, aż moje od­bi­cie po­jawi się w du­żej ta­fli szkła. Im dłu­żej hu­czała wen­ty­la­cja, tym do­kład­niej wi­dzia­łam sie­bie, jed­no­cze­śnie za­uwa­ża­jąc, jak bar­dzo się zmie­ni­łam. Nie by­łam pewna, co tak wła­ści­wie spo­dzie­wa­łam się zo­ba­czyć, ale na pewno nie to.

Wy­glą­da­łam jak ja, ale nie­zdrowo chuda, z wcią­gnię­tymi po­licz­kami i siń­cami pod oczami. Ko­szula, którą wło­ży­łam, wy­da­wała się za duża, oczy mia­łam zmę­czone, a skórę szarą i ma­tową – na­wet mój ulu­biony krem na­wil­ża­jący nie po­pra­wił sy­tu­acji. Z jesz­cze gor­szym hu­mo­rem wy­szłam z ła­zienki.

Ka­rol, który do­tych­czas opie­rał się o fo­tel, ru­szył w moim kie­runku szyb­kim kro­kiem i za­mknął mnie w szczel­nym uści­sku. Wtu­li­łam się w jego cie­pły tors. Klatka pier­siowa, która mia­rowo wzno­siła się i opa­dała, wpły­wała na mnie ko­jąco, a do tego męż­czy­zna nie prze­sta­wał gła­skać mo­jego po­liczka i skła­dać po­ca­łun­ków na mo­krych wło­sach.

– Jak się czu­jesz, naj­droż­sza? – za­py­tał miękko.

– Zmę­czona, a ty?

– Te­raz, kiedy wiem, że wró­ci­łaś do mnie cała i zdrowa, czuję się o wiele le­piej.

Uśmiech­nę­łam się de­li­kat­nie.

– Długo mnie nie było?

– Dwa­dzie­ścia sześć dni – wy­szep­tał.

Zmarsz­czy­łam brwi i pró­bo­wa­łam się od­su­nąć, żeby na niego spoj­rzeć, ale przy­cią­gnął mnie do sie­bie.

– Twój or­ga­nizm był wy­czer­pany po ataku mo­jej matki. Prze­miana była na­gła, a ty nie­do­ży­wiona. To mo­gło się skoń­czyć o wiele go­rzej. – Głos mu się za­ła­mał. – Trzy­ma­li­śmy cię w śpiączce far­ma­ko­lo­gicz­nej, do­sta­wa­łaś kro­plówki i je­dze­nie przez sondę. Na szczę­ście wilk w to­bie jest silny. Nowa Omega jest silna – do­dał jakby z dumą, od­su­wa­jąc mnie lekko, by spoj­rzeć mi w oczy.

– Omega… Na­dal nie mogę w to uwie­rzyć. – Po­krę­ci­łam głową.

Za­uwa­ży­łam, że Ka­rol przy­gląda mi się z dziw­nym wy­ra­zem twa­rzy, więc za­py­ta­łam, o co cho­dzi.

– Pa­mię­tasz, jak sły­sza­łaś moją roz­mowę z Pio­trem, gdy wy­bu­dza­łaś się po ataku Am­bro­zji?

Przy­tak­nę­łam.

– Py­ta­łaś wtedy, czy roz­ma­wia­li­śmy o czymś, czego nie po­win­naś usły­szeć. Roz­ma­wia­li­śmy.

– O czym?

– O tym, że Pa­try­cja naj­praw­do­po­dob­niej nie wi­działa się z ni­kim z two­jej ro­dziny. Z ni­kim poza tobą. – Zro­bił pauzę, jakby cze­kał na moje wtrą­ce­nie. Ja jed­nak mil­cza­łam, żeby nie prze­ry­wał wy­ja­śnień. – Wtedy w mo­jej gło­wie zro­dziła się pewna myśl. Wy­da­wała się nie­re­alna, ale tak bar­dzo chcia­łem, żeby była praw­dziwa…

– Po­my­śla­łeś, że mogę być Omegą? – do­py­ta­łam, a on uśmiech­nął się i po­ki­wał głową.

– Po czę­ści pra­gną­łem, że­byś nią była. Chcia­łem, że­byś żyła setki lat ze mną u boku. A póź­niej uświa­do­mi­łem so­bie, z czym mu­sia­ła­byś się mie­rzyć, i znie­na­wi­dzi­łem sie­bie za to pra­gnie­nie.

Spu­ścił wzrok, a ja opar­łam dłoń o szorstki po­li­czek Ka­rola i unio­słam jego twarz de­li­kat­nie ku gó­rze, by na­sze oczy znowu się spo­tkały.

– Był taki mo­ment, kiedy też tego pra­gnę­łam – wy­zna­łam, ocie­ra­jąc łzy z ką­ci­ków jego oczu. – Przez kilka chwil by­łam na­wet za­zdro­sna, że ktoś z mo­jej ro­dziny spę­dzi z tobą wię­cej czasu, niż mnie kie­dy­kol­wiek bę­dzie dane.

Uśmiech­nął się blado, zła­pał moją dłoń w swoją i zło­żył na niej de­li­katny po­ca­łu­nek.

– Na­sze pra­gnie­nia się zi­ściły, ale te­raz mu­simy po­ra­dzić so­bie z kon­se­kwen­cjami.

– Ale jak to w ogóle moż­liwe? – za­py­ta­łam znowu, jak­bym tym ra­zem spo­dzie­wała się in­nej od­po­wie­dzi.

– Mię­dzy in­nymi tego mu­simy się do­wie­dzieć. W prze­ciw­nym wy­padku Lloyd po­żre nas żyw­cem.

– Od czego za­czniemy?

– Od od­po­czynku – po­wie­dział to­nem nie­zno­szą­cym sprze­ciwu. Oczy­wi­ście chcia­łam za­pro­te­sto­wać, prze­cież stra­ci­li­śmy już wy­star­cza­jąco czasu pod­czas mo­jej śpiączki, ale wy­prze­dził mnie. – Mu­sisz przy­brać na wa­dze i osiąść na nowo w swoim ciele. To ni­gdy nie jest ła­twe po pierw­szej prze­mia­nie.

– Prze­spa­łam dwa­dzie­ścia sześć dni, czy to nie jest wy­star­cza­jąco długi od­po­czy­nek?

– To nie był od­po­czy­nek, tylko próba prze­trwa­nia. Chodź, zjemy coś i po­roz­ma­wiamy, skoro chcesz od razu dzia­łać. Obie­caj mi je­dy­nie, że będą to małe kroczki. Nie mo­żesz się for­so­wać.

– Obie­cuję.

Wspię­łam się na palce, żeby zło­żyć miękki po­ca­łu­nek na jego szorst­kim po­liczku. Zła­pa­łam go za dłoń i ni­czym za­ko­chana para na­sto­lat­ków ru­szy­li­śmy do kuchni, ko­ły­sząc po­łą­czo­nymi rę­kami. Po­my­śla­łam, że mu­szę sta­wić czoła pro­ble­mom, które moje ist­nie­nie stwo­rzyło, ale za­słu­guję chyba na chwilę ra­do­ści z uko­cha­nym u boku. Prze­cież prze­ży­łam.

II

Małe kroczki oka­zały się trudne do zro­bie­nia. Już kilka go­dzin póź­niej sie­dzia­łam przy stole z kłó­cą­cymi się zmien­no­kształt­nymi, któ­rzy pró­bo­wali usta­lić, co po­win­ni­śmy zro­bić da­lej. I choć roz­ma­wiali o mnie, a za­tem po­win­nam brać ak­tywny udział w dys­ku­sji, to od kilku mi­nut w mo­jej gło­wie tłu­kły się tylko dwa słowa: „wojna do­mowa”.

– Co ma­cie na my­śli, mó­wiąc o woj­nie do­mo­wej? – za­py­ta­łam szep­tem.

Męż­czyźni co prawda prze­krzy­ki­wali się na­wza­jem, ale po moim py­ta­niu na­gle uci­chli, spo­glą­da­jąc na mnie z lek­kim nie­po­ko­jem.

– Łu­cjo, do­brze się czu­jesz? Czyż­byś nie od­zy­skała jesz­cze wszyst­kich wspo­mnień? – za­py­tał King Kong.

– Wiem, czym jest wojna do­mowa, je­żeli o to py­tasz – spro­sto­wa­łam, na co wy­raź­nie ode­tchnął z ulgą. – Ale dla­czego o niej wspo­mi­na­cie? Prze­cież cała Rasa cze­kała na Omegę, a kiedy się po­ja­wiła, to na­gle ma wy­buch­nąć wojna do­mowa?

– Omega nie może być ko­bietą. – Z ekranu te­le­fonu rzu­cił bez­ce­re­mo­nial­nie Mar­cin, z któ­rym po­łą­czy­li­śmy się na wi­de­oro­zmo­wie. Ka­rol od­chrząk­nął zna­cząco, więc jego brat po­pra­wił się: – To zna­czy, jak wi­dać, może być, ale ni­gdy się tak nie zda­rzyło. Na­sze prze­pisy i prze­kłady nie biorą ta­kiej opcji pod uwagę. Jest to ­nie­zgodne ze wszyst­kim, w co do tej pory wie­rzy­li­śmy, stąd po­ru­sze­nie i nie­jaki roz­łam.

– Czyli po­łowa Rasy uważa, że nie ist­nieję? – do­py­ta­łam, pró­bu­jąc zde­fi­nio­wać pro­blem.

– Nie do końca – za­czął na po­wrót Mar­cin. Nie umknęło mo­jej uwa­dze, że kon­ty­nu­ował do­piero po de­li­kat­nym ski­nie­niu głową star­szego brata. – Wszy­scy wie­dzą, że je­steś białą wil­czycą. Część się cie­szy z ko­lej­nej Omegi, a część chce cię stra­cić za zdradę.

– W jaki spo­sób zdra­dzi­łam?

Żo­łą­dek za­ci­skał mi się w co­raz cia­śniej­szy su­peł. Za­czy­nam tę­sk­nić za pustką. Kto by po­my­ślał, że do tego doj­dzie?

– Je­steś ko­bietą.

Ci­sza.

Te słowa za­brzmiały dość idio­tycz­nie, więc mia­łam na­dzieję, że za­raz wszy­scy wy­buchną śmie­chem, że na­bra­łam się na ich żart. Jed­nak śmiech nie nad­cho­dził, a ci­sza trwała da­lej i była nad wy­raz wy­mowna.

– By­cie ko­bietą i Omegą to prze­stęp­stwo we­dług wa­szego prawa? – za­py­ta­łam w końcu z nutą iro­nii w gło­sie.

– Nie do końca. Wi­dzisz, na­sze prawo w ogóle nie prze­wi­duje ta­kiej ewen­tu­al­no­ści – po­wie­dział Ka­rol ci­cho, jakby wsty­dził się wła­snych słów.

Zmarsz­czy­łam brwi i za­czę­łam się za­sta­na­wiać nad tym, co już wie­dzia­łam.

– Czy ko­bieta może być Ksią­żęcą Alfą? – za­py­ta­łam, a męż­czyźni zgod­nie za­prze­czyli. – A po pro­stu Alfą?

– Może być part­nerką Alfy – za­uwa­żył King Kong.

– Czy ko­bieta może pia­sto­wać ja­kieś sta­no­wi­sko, nie bę­dąc przy tym part­nerką wła­ści­wego pia­stuna?

Za­sta­no­wili się i po­now­nie za­prze­czyli.

– Mamy prze­srane – wy­szep­ta­łam, co zgod­nie po­twier­dzili.

Wspa­niale.

Ode­tchnę­łam do­piero, gdy za­mknęły się za nami drzwi do sy­pialni. Ciężko opa­dłam na łóżko twa­rzą w dół. Po chwili ma­te­rac ugiął się pod męż­czy­zną, który roz­ma­so­wy­wał moje spięte ra­miona.

– Mo­żesz po­wie­dzieć, je­żeli to wszystko cię przy­tła­cza – za­czął, kiedy już odro­binę się roz­luź­ni­łam.

– Co zmieni przy­zna­nie się do tego? – wy­mam­ro­ta­łam z twa­rzą w koł­drze.

– Tro­chę ci ulży.

Prych­nę­łam, pró­bu­jąc wstać, ale mnie po­wstrzy­mał.

– To po pierw­sze. Mo­żemy uciec, to po dru­gie.

Pod­nio­słam się mimo jego usil­nych prób po­wstrzy­ma­nia mnie. By­łam sil­niej­sza niż kie­dy­kol­wiek.

– I co da­lej? Bę­dziemy się ukry­wać do końca ży­cia? Zo­sta­wimy moją ro­dzinę na po­żar­cie? W każ­dym no­wym mie­ście bę­dziemy tylko chwilę, żeby nikt nas nie zna­lazł, drżąc ze stra­chu i pa­ra­noi przed każ­dym za­śnię­ciem? – do­py­ty­wa­łam z wy­rzu­tem. Nie chcia­łam być dla niego tak zgorzk­niała, ale re­we­la­cje tego dnia nie uła­twiały mi ży­cia.

– Nie wiem, Łu­cjo, ja tylko chcę ci po­móc – po­wie­dział ze spusz­czo­nym wzro­kiem. Sku­lił się nie­znacz­nie, a na jego czole po­ja­wiły się zmarszczki.

Po­czu­łam ukłu­cie. Nie­po­trzeb­nie by­łam opry­skliwa. Wzię­łam głę­boki wdech i kon­ty­nu­owa­łam spo­koj­niej­szym to­nem:

– Wiem, Ka­rolu, ale ucieczka nie jest wyj­ściem. Spró­bu­jemy to wy­pro­sto­wać, choć­bym miała za to za­pła­cić ży­ciem.

W jego spoj­rze­niu zo­ba­czy­łam tak gwał­towny sprze­ciw, że nie mu­siał już uży­wać słów. Po chwili za­mru­gał, jakby pró­bo­wał się uspo­koić albo ze­brać my­śli, i za­czął mnie gła­dzić po przed­ra­mie­niu.

– Po­go­dze­nie z ewen­tu­alną śmier­cią w tak mło­dym wieku nie za do­brze świad­czy o twoim zdro­wiu psy­chicz­nym.

Nie zdo­ła­łam po­wstrzy­mać non­sza­lanc­kiego wzru­sze­nia ra­mio­nami.

– Łu­cjo, bar­dzo bym chciał, że­byś kon­ty­nu­owała spo­tka­nia z An­to­nim, ale nie­stety te­raz nie jest to moż­liwe. Do­piero kiedy bę­dziesz go­towa, żeby ujaw­nić swoje miej­sce po­bytu, bę­dziesz mo­gła spo­tkać się z in­nymi.

Moje sa­mo­po­czu­cie to ostat­nia rzecz, o ja­kiej chcę te­raz my­śleć. Sta­ram się ze wszyst­kich sił wal­czyć o prze­trwa­nie. Dry­fo­wać na tym cho­ler­nym oce­anie ni­czym Rose na drzwiach z Ti­ta­nica. Je­żeli za­cznę ana­li­zo­wać wła­sne emo­cje, to na pewno utonę, a na to nie mogę so­bie po­zwo­lić, po­my­śla­łam, ale nie wy­ra­zi­łam tego na głos.

– Do­my­ślam się – od­par­łam za­miast tego obo­jęt­nie i już chcia­łam wstać, żeby pójść się prze­brać, ale Ka­rol mnie po­wstrzy­mał.

– Mam twoje leki. Po­win­naś na­dal je przyj­mo­wać.

Spoj­rza­łam na niego zdzi­wiona.

– Prze­cież mam te­raz inny me­ta­bo­lizm, nie za­dzia­łają.

– Nor­bert do­sto­so­wał dawkę do two­jego or­ga­ni­zmu, mo­żesz po­now­nie je brać z ta­kim sa­mym efek­tem.

Przy­tak­nę­łam spo­koj­nie, nie chcąc wcho­dzić w po­le­mikę. Ba­łam się, że to wy­woła kłót­nię, dla­tego po­sta­no­wi­łam, że roz­ważę ar­gu­menty i po­dejmę de­cy­zję we wła­snym za­kre­sie.

Le­że­li­śmy na wznak na za­ście­lo­nym łóżku, z dłońmi sple­cio­nymi po­mię­dzy na­szymi cia­łami i spoj­rze­niami wbi­tymi w su­fit. Nie roz­ma­wia­li­śmy. Trwa­li­śmy w ci­szy, jakby każde z nas po­ko­ny­wało w swo­jej gło­wie de­mony, któ­rymi nie chciało ob­cią­żać tego dru­giego. W końcu za­snę­łam, ale nie był to spo­kojny sen – wręcz prze­ciw­nie. Ści­gana przez wście­kłego wilka ucie­ka­łam boso po za­mglo­nym le­sie.

Drugi li­sto­pada miał być dziw­nym dniem i po­czu­łam to, gdy tylko się za­czął. Już wsta­jąc, czu­łam się ina­czej, jakby całe moje ciało de­li­kat­nie drżało w ocze­ki­wa­niu. Nie wie­dzia­łam tylko na co. Męż­czyźni wo­kół mnie cho­dzili spięci, at­mos­fera była gę­sta, mimo że w tym bu­dynku by­li­śmy za­le­d­wie w czwórkę: Ka­rol, Pio­trek, Nor­bert i ja.

– Im mniej lu­dzi, tym ła­twiej się prze­mie­ścić – wy­ja­śnił Ka­rol, gdy go o to za­py­ta­łam.

W za­my­śle­niu prze­żu­wa­łam ja­jecz­nicę, przez co nie za­uwa­ży­łam, że King Kong coś do mnie mówi.

– Zga­dzasz się?

– Słu­cham? – spy­ta­łam, wy­rwana z transu.

– Sły­sza­łaś co­kol­wiek?

Ostroż­nie za­prze­czy­łam. Wark­nął pod no­sem ja­kieś prze­kleń­stwo, które po­sta­no­wi­łam zi­gno­ro­wać.

– Mó­wi­łem, że do czasu kon­fron­ta­cji z Lloy­dem mu­sisz wie­dzieć wszystko o Ra­sie i Ome­dze. Szko­le­nie za­czniemy już dzi­siaj, część in­for­ma­cji prze­każę ci ja, część wy­ja­śni Ka­rol, do­brze? – spy­tał, a ja przy­tak­nę­łam. – Wi­dzimy się w sa­lo­nie, jak tylko zjesz, okay? – Po­now­nie ski­nę­łam głową, a męż­czy­zna za­czął przy­glą­dać mi się in­ten­syw­nie. – Do­brze się czu­jesz?

– Chyba tak – wy­szep­ta­łam, chcąc jak naj­szyb­ciej za­koń­czyć ten te­mat. Oba­wia­łam się, że od­po­wiedź „nie wiem, jak się czuję” by ich nie za­do­wo­liła, a była ona naj­bliż­sza prawdy.

– Po­czątki są trudne, na­dal pa­mię­tam swoje… Ale z cza­sem można się do tego przy­zwy­czaić – za­pew­nił, na co uśmiech­nę­łam się cie­pło.

Pio­trek chyba chciał po­wie­dzieć coś jesz­cze, a przy­naj­mniej tak mi się wy­da­wało. Od wczo­raj za­cho­wy­wał nie­na­tu­ralny dla nas dy­stans, co je­dy­nie na­si­lało moją nie­pew­ność. Męż­czy­zna zre­zy­gno­wał jed­nak z ko­lej­nego ko­men­ta­rza, a po chwili zo­sta­łam w kuchni zu­peł­nie sama.

Sie­dzia­łam w ga­bi­ne­cie, który mógłby ucho­dzić za nie­wielką bi­blio­tekę, i słu­cha­łam wy­ja­śnień King Konga. Opo­wia­dał o zmien­no­kształt­nych, ich kul­tu­rze i przy­zwy­cza­je­niach. Z każdą ko­lejną in­for­ma­cją ro­sła moja chęć, by wie­dzieć wię­cej. Hi­sto­ria po­chło­nęła mnie do tego stop­nia, że zdzi­wi­łam się, gdy z mo­no­logu prze­szedł do roz­mowy.

– Ka­rol mó­wił, że opo­wia­dał ci już le­gendę o po­wsta­niu Rasy. Pa­mię­tasz ją? – za­py­tał Piotr.

– Pa­mię­tam.

– Który był Omegą?

– Ro­mu­lus.

– A Re­mus?

– Był pierw­szym wil­ko­ła­kiem.

– Do­brze. – Męż­czy­zna ski­nął głową, za­do­wo­lony z do­tych­cza­so­wych od­po­wie­dzi. – Wiesz, dla­czego Omega jest tak ważna dla Rasy?

– Tylko dzięki niej mo­że­cie… – za­cię­łam się. – To zna­czy... mo­żemy się roz­mna­żać. Fe­ro­mo­nami ak­ty­wuje po­prawny cykl płciowy u sa­mic.

– Tak. A dla­czego na­zy­wamy tę Alfę Omegą?

Przy­glą­da­łam się książ­kom usta­wio­nym na sta­rym re­gale, jakby miało mi to po­móc w zna­le­zie­niu od­po­wie­dzi. Na gru­bych grzbie­tach wid­niały ty­tuły, ale żad­nego nie mo­głam od­czy­tać, bo były w nie­zna­nych mi ję­zy­kach.

– Nie wiem.

Słowa te za­brzmiały wy­raź­nie, wpra­wia­jąc mnie w za­kło­po­ta­nie. Nie lu­bi­łam nie wie­dzieć, a jesz­cze bar­dziej nie lu­bi­łam się do tego przy­zna­wać. Od naj­młod­szych lat de­fi­nio­wa­łam swoją war­tość przez pry­zmat tego, jak wiele wie­dzia­łam, i choć sta­ra­łam się z tym prze­świad­cze­niem wal­czyć, to – jak wi­dać na za­łą­czo­nym ob­razku – śred­nio mi to szło.

– Omega jest ostat­nią li­terą al­fa­betu grec­kiego. Jako sym­bol utoż­sa­miana jest z koń­cem osta­tecz­nym. Dla­tego tak na­zy­wamy Alfę nad Al­fami, bia­łego wilka, który jest je­dyną moż­li­wo­ścią na prze­trwa­nie na­szej Rasy i jed­no­cze­śnie jej koń­cem. Bo gdy umrze ostat­nia Omega, po­woli umrze cały nasz ga­tu­nek.

Za­milkł, jakby chciał, żeby jego słowa od­po­wied­nio wy­brzmiały.

– Wiesz, ja­kie są główne za­da­nia Omegi?

– Ka­rol wspo­mi­nał coś o rzą­dze­niu i roz­strzy­ga­niu spo­rów – od­par­łam, za­sta­na­wia­jąc się nad tym prze­sła­niem, które mocno na­wią­zy­wało do mo­tywu alfy i omegi, po­czątku i końca zna­nego z re­li­gii chrze­ści­jań­skiej.

– Tak. Wiesz coś jesz­cze?

Za­prze­czy­łam.

– To ważne obo­wiązki, ale naj­waż­niej­szym jest za­pew­nie­nie prze­trwa­nia na­szego ga­tunku. W prak­tyce ozna­cza to po­sia­da­nie mę­skiego po­tomka, a przy­naj­mniej do nie­dawna są­dzi­li­śmy, że mę­skiego – do­dał, wi­dząc moja minę. – Oraz za­twier­dza­nie wszyst­kich wil­czych part­nerstw, a co za tym idzie, ak­ty­wa­cja cy­klu płcio­wego sa­micy. Do­dat­kowo Omega sta­nowi swego ro­dzaju władcę czy też króla, który zaj­muje się za­rzą­dza­niem całą Rasą przy ­po­mocy i wspar­ciu Ksią­żę­cych Alf, ale o tym le­piej opo­wie ci Ka­rol, a my te­raz przej­dziemy do na­szego ko­deksu. Dla Rasy jest rów­no­ważny z Kon­sty­tu­cją, czyli… – prze­rwał, wi­docz­nie ma­jąc na­dzieję, że do­koń­czę.

– Jest naj­wyż­szym ak­tem praw­nym dla Rasy, która wszystko robi we­dle niego.

– Tak – rzu­cił z dumą, na co prze­wró­ci­łam oczami.

Kto by po­my­ślał, że taki z niego na­uczy­ciel. I ten po­ziom sa­mo­za­do­wo­le­nia z każ­dej od­po­wie­dzi ucznia. Ko­me­dia.

– Wil­czy Ko­deks jest pod­stawą wszyst­kiego i to sta­nowi główny pro­blem.

Zmarsz­czy­łam brwi, ale nie ode­zwa­łam się, bo chcia­łam, żeby kon­ty­nu­ował.

– Omega opi­sy­wana jest w nim jako męż­czy­zna, a do­kład­niej jako naj­młod­szy syn.

Na­bra­łam gło­śno po­wie­trza. Za­czy­nało mnie mę­czyć to dys­kry­mi­no­wa­nie ze względu na coś, na co nie mam wpływu.

– A czy mówi wprost, że Omegą nie może być ko­bieta? – za­py­ta­łam uszczy­pli­wie.

– Tego mu­sisz do­wie­dzieć się sama. Jak już prze­czy­tasz cały Wil­czy Ko­deks, po­znasz od­po­wie­dzi na wiele py­tań i bę­dziemy mo­gli przejść do ko­lej­nego etapu na­uki.

Po tych sło­wach po­ło­żył przede mną ob­szerne to­misz­cze i jakby ni­gdy nic wy­szedł, za­my­ka­jąc za sobą drzwi. Przyj­rza­łam się książce. Miała grubo po­nad ty­siąc stron za­pi­sa­nych drob­nym macz­kiem, który miej­scami wy­blakł. Ugry­złam się w ję­zyk, żeby nie wy­pu­ścić wią­zanki prze­kleństw, która ci­snęła mi się na usta. Z głę­bo­kim wes­tchnie­niem za­bra­łam się do lek­tury.

Do­cho­dziła dzie­więt­na­sta, a ja nie by­łam na­wet w jed­nej czwar­tej. Mimo za­świe­co­nych lamp nie mo­głam igno­ro­wać sil­nego świa­tła księ­życa, które wpa­dało przez okno za mo­imi ple­cami.

Peł­nia ni­gdy na mnie nie wpły­wała, nie mia­łam przez nią pro­ble­mów ze snem, a mój or­ga­nizm nie re­ago­wał w ża­den za­uwa­żalny spo­sób, jed­nak tym ra­zem nie mo­głam się sku­pić. Ciało mro­wiło w miej­scach, na które pa­dał biały blask, po­iry­to­wana krę­ci­łam się na krze­śle, co chwilę zmie­nia­jąc po­zy­cję. Ktoś za­pu­kał do drzwi, a ja z nie­wy­po­wie­dzianą ulgą za­pro­si­łam go­ścia do środka.

– Wi­dzę, że na­dal ciężko pra­cu­jesz – po­wie­dział spo­koj­nie Ka­rol, pod­cho­dząc bli­żej. Po­czu­łam jego cie­płe usta na od­sło­nię­tym frag­men­cie mo­jego barku i szyi.

Za­bawne, jak szybko i ła­two prze­szli­śmy z etapu za­ka­za­nej mi­ło­ści do sta­łego związku. Czy mi to prze­szka­dza? Nie. Czy mam wąt­pli­wo­ści? Nie mam te­raz głowy do wąt­pli­wo­ści, skon­sta­to­wa­łam.

– Ty też nie próż­no­wa­łeś, cały dzień wi­sia­łeś na te­le­fo­nie – od­par­łam, od­wra­ca­jąc się w jego stronę i mru­żąc oczy po­draż­nione świa­tłem wpa­da­ją­cym przez okno.

Męż­czy­zna przyj­rzał mi się, po czym spoj­rzał za sie­bie.

– Wi­dzę, że drażni cię peł­nia. Zu­peł­nie za­po­mnia­łem uprze­dzić cię o wpły­wie księ­życa na nasz ga­tu­nek. Chodźmy do sy­pialni, mamy tam inny ro­dzaj okien, po­win­naś się po­czuć le­piej.

Wi­zja mięk­kiego łóżka była ni­czym na­groda. Wsta­łam po­spiesz­nie i syk­nę­łam z bólu, wspie­ra­jąc się na bla­cie stołu.

– Co się stało? – za­py­tał za­nie­po­ko­jony Ka­rol.

– Mu­sia­łam źle sie­dzieć, bo noga mi zdrę­twiała i te­raz mrowi. Za­raz mi przej­dzie, nie do­ty­kaj mnie te­raz, pro­szę.

Przy­glą­dał mi się, czu­łam to, ale nie chcia­łam spoj­rzeć mu w oczy. Czu­łam się dziw­nie. Jak­bym była kimś in­nym, jak­bym zmie­niła ciało, a prze­cież wciąż by­łam tą samą Łu­cją Ru­bik. Nie do końca do­cie­rało do mnie, jak bar­dzo zmie­niło się moje ży­cie. To­wa­rzy­szyło mi uczu­cie uto­nię­cia w ja­kiejś książce, ale ze świa­do­mo­ścią z tyłu głowy, że to tylko fik­cja, którą prze­ży­wam, lecz w niej nie je­stem. Ale to prze­cież je­stem ja, ja i moje dziwne ży­cie.

– To co z tą peł­nią? – za­py­ta­łam, wma­so­wu­jąc bal­sam w przed­ra­miona, gdy już umo­ści­łam się w łóżku po dłu­giej ką­pieli. Ka­rol miał ra­cję, brak księ­ży­co­wej po­światy wpły­nął ko­jąco na moje zmy­sły.

– Mamy z nią… – za­sta­no­wił się chwilę – dziwną re­la­cję. Nie­któ­rzy twier­dzą, że re­agu­jemy na peł­nię, bo tylko tego dnia mo­żemy się kon­tak­to­wać z na­szą opie­kunką i bo­gi­nią, Luną.

– Bo­gi­nią? – Ode­rwa­łam wzrok od cien­kiej war­stwy bal­samu na rę­kach, żeby spraw­dzić, czy nie żar­tuje, ale wy­da­wał się śmier­tel­nie po­ważny.

– Spo­koj­nie, to tylko ko­lejna le­genda do­ty­cząca Rasy, szcze­gól­nie sil­nie za­ko­rze­niona wśród ame­ry­kań­skich wa­tah. Tam na­wet part­nerki Alf na­zywa się Lu­nami na cześć bo­gini księ­życa, która po­noć szcze­gól­nie upodo­bała so­bie na­szą Rasę i od za­wsze się nami opie­ko­wała.

Pa­trzy­łam na niego z nie­do­wie­rza­niem. Może po pro­stu po­win­nam za­ak­cep­to­wać ma­gię i wie­rzyć w ta­kie rze­czy? Może po­winno prze­stać mnie to dzi­wić? Skoro ist­nieją wil­ko­łaki i zmien­no­kształtni, to może też ist­nieć bo­gini księ­życa, czyż nie? Nie. Na­dal to do mnie nie prze­ma­wia. Ży­cie jest lo­giczne, jest i za­wsze było, pró­bo­wa­łam się prze­ko­nać. Ist­nie­nie wil­ko­ła­ków i zmien­nych wy­pie­ra­łam tak długo ze świa­do­mo­ści, mimo ewi­dent­nych do­wo­dów, bo nie mo­głam się w tym wszyst­kim do­szu­kać lo­giki. Te­raz wiem, że są to po pro­stu zmiany ge­ne­tyczne, nie żadna ma­gia. I taki świat mogę za­ak­cep­to­wać, ale ja­kaś bo­gini księ­życa to już chyba dla mnie za dużo.

– A inni? – za­py­ta­łam, wy­ry­wa­jąc się z za­my­śle­nia.

– Co?

– Po­wie­dzia­łeś, że nie­któ­rzy twier­dzą, że to kwe­stia bo­gini. Co są­dzą inni?

– Och – żach­nął się. – Ta wer­sja jest dużo mniej ma­giczna. Twier­dze­nie opiera się na na­szych wy­czu­lo­nych zmy­słach. Po pro­stu je­ste­śmy bar­dziej po­datni, bo wszystko do­ciera do nas sil­niej niż przed prze­mianą.

– Ro­zu­miem – skwi­to­wa­łam za­do­wo­lona z lo­gicz­nej od­po­wie­dzi i za­czę­łam po­now­nie wcie­rać bal­sam w wy­su­szone łok­cie.

– A co do zmy­słów, jak so­bie ra­dzisz z na­tło­kiem bodź­ców? Piotr za­czął szko­le­nie od strony praw­nej, bo chcemy móc jak naj­szyb­ciej wró­cić, ale je­żeli nie da­jesz so­bie rady z wy­czu­lo­nymi zmy­słami, to mo­żemy przejść do lek­cji z kon­troli.

– Wy­czu­lo­nymi zmy­słami? O czym ty mó­wisz? Prze­cież nic się nie zmie­niło.

– Jak to nic się nie zmie­niło? – do­py­ty­wał wi­docz­nie za­nie­po­ko­jony. Przy­su­nął się do mnie na łóżku. – Nie sły­szysz wię­cej niż czło­wiek? – upew­nił się, a ja za­prze­czy­łam. – Je­steś pewna? Nie sły­szysz wy­raź­nie bi­cia mo­jego serca?

Wsłu­cha­łam się, ale nie sły­sza­łam nic poza jego ner­wo­wym od­de­chem.

– Przy­kro mi, ale nie.

Ka­rol przy­glą­dał mi się lekko prze­ra­żony. Jego oczy jakby za­snuły się mgłą, kiedy mil­czał, wpa­trzony w je­den punkt. Ze­stre­so­wał mnie.

– To źle?

– Oczy­wi­ście, że źle. Je­steś prze­cież zmien­no­kształtną – od­parł oschle. Unio­słam brwi zdzi­wiona jego ostrą re­ak­cją. Mu­siał to za­uwa­żyć, bo otarł twarz dło­nią, wziął głę­boki od­dech i kon­ty­nu­ował: – Prze­pra­szam za szorstki ton. Czy cho­ciaż przez chwilę mia­łaś wy­ostrzone zmy­sły?

– Nie wiem, Ka­rolu.

– Za­sta­nów się, pro­szę. Czy pod po­sta­cią wilka mia­łaś wy­ostrzone zmy­sły?

Za­my­śli­łam się, pró­bu­jąc so­bie przy­po­mnieć wczo­raj­szy sza­lony po­ra­nek. Sły­sza­łam ich wy­raź­nie zza szyby, czy jako czło­wiek sły­sza­ła­bym ich go­rzej albo wcale?

– Chyba tak, ale nie je­stem pewna. – Ka­rol wy­da­wał się za­wie­dziony, przez co po­czu­łam silną po­trzebę wy­tłu­ma­cze­nia się. – Ciężko mi było wtedy lo­gicz­nie my­śleć, by­łam prze­ra­żona i ni­czego nie pa­mię­ta­łam. Prze­pra­szam.

– Nie masz za co prze­pra­szać – wy­szep­tał, si­ląc się na uśmiech, i po­gła­dził mój po­li­czek uspo­ka­ja­jąco.

– To, że moje zmy­sły nie są wy­ostrzone, zna­cząco wy­dłuży mój tre­ning, prawda? – za­py­ta­łam po chwili.

– Moż­liwe, ale tym zaj­miemy się ju­tro. Małe kroczki, naj­droż­sza. Małe kroczki – po­wie­dział to­nem, w któ­rym nie po­tra­fił ukryć zmar­twie­nia, po czym przy­cią­gnął mnie do sie­bie i za­mknął w szczel­nym uści­sku.

Za­snę­łam wtu­lona w jego cie­pły tors, jed­nak gdy tylko opu­ści­łam po­wieki, za­częły prze­śla­do­wać mnie kosz­mary.

III

Zbli­żała się pora dru­giego śnia­da­nia, a ja sta­ra­łam się nie za­snąć nad książką. Ko­lejny dzień, ko­lejne strony tego pie­przo­nego Wil­czego Ko­deksu… Za­wiasy cięż­kich, drew­nia­nych drzwi szczęk­nęły. Ni­czym wy­bu­dzona z głę­bo­kiego snu spoj­rza­łam na King Konga sto­ją­cego w progu.

– Wi­dzę, że upar­cie za­po­zna­jesz się z tym nie­kwe­stio­no­wa­nym dzie­łem li­te­ra­tury – za­żar­to­wał, wcho­dząc do sa­lonu.

– Dzi­siaj je­steś żar­to­bliwy? Cóż za zmiana – rzu­ci­łam, wle­pia­jąc wzrok z po­wro­tem w li­terki.

– Wy­bacz moje wczo­raj­sze za­cho­wa­nie – kon­ty­nu­ował, sia­da­jąc na­prze­ciwko. – Mnie ta sy­tu­acja też stre­suje, nie do końca wiem, jak się z tobą ko­mu­ni­ko­wać. Od czasu we­sela two­jego brata cho­dzę wo­kół cie­bie na pal­cach. Nie chcę cię skrzyw­dzić, chcę po­móc, ale nie je­stem pe­wien jak.

Fak­tycz­nie, do tej pory nie po­my­śla­łam o tym, jak czują się inni, szcze­gól­nie Pio­trek. Nie­zbyt miło z mo­jej strony. Cią­gle za­sta­na­wia­łam się, co po­my­śli o mnie Ka­rol, a nie sku­pi­łam się na re­la­cji z Pio­trem. Czy to ozna­cza, że je­stem złą przy­ja­ciółką? Tak. Ale czy ja tak wła­ści­wie je­stem jego przy­ja­ciółką? Nie wiem. Cho­ler­nie dużo tego „nie wiem” w moim ży­ciu ostat­nio.

– Prze­pra­szam.

– Nie masz za co, Omego. Nie wy­bra­łaś tego, co ci się przy­tra­fiło, ale damy radę. Z ta­kim Ochro­nia­rzem Omegi po­ra­dzisz so­bie ze wszyst­kim – do­dał, uśmie­cha­jąc się sze­roko, i pu­ścił do mnie oczko.

– Trzy­mam cię za słowo.

– Ja my­ślę.

Pa­trzy­li­śmy na sie­bie przez chwilę w mil­cze­niu, a póź­niej Piotr mach­nął ręką w kie­runku książki i rzu­cił:

– Do­brze, zo­staw ten ko­deks, wró­cisz do niego po po­łu­dniu. Skupmy się dzi­siaj na two­ich no­wych ce­chach.

Zdzi­wiona za­mknę­łam tom i przyj­rza­łam się męż­czyź­nie z ­za­in­te­re­so­wa­niem. W końcu wszystko było cie­kaw­sze od tego praw­ni­czego beł­kotu.

– Ka­rol z tobą roz­ma­wiał? – za­py­ta­łam, do­my­śla­jąc się od­po­wie­dzi.

Za­czął błą­dzić wzro­kiem. Cóż, je­żeli to miało spra­wić, że się nie do­my­ślę lub zmie­nię te­mat, to słabo mu po­szło.

– Pio­trek?

Męż­czy­zna spoj­rzał na mnie ni­czym ra­żony pio­ru­nem. Nic dziw­nego, prze­cież jego imie­nia uży­wa­łam wy­jąt­kowo rzadko. Jego prze­zwi­sko po­cząt­kowo trak­to­wa­łam jak obe­lgę, ale wraz z roz­wo­jem na­szej re­la­cji stało się dla mnie nie­od­łączną jego czę­ścią. Prze­cież okre­śle­nie „King Kong” ide­al­nie opi­sy­wało Si­kor­skiego!

– Tak, roz­ma­wia­li­śmy – przy­znał w końcu.

Czy mnie to dzi­wiło? Może tro­chę, w końcu spo­dzie­wa­łam się, że to Ka­rol po­może mi z mo­imi no­wymi ce­chami, ale wi­docz­nie był zbyt za­jęty utrzy­ma­niem nas poza za­się­giem Lloyda.

– Do­brze, nie mar­nujmy czasu, pro­wadź.

Wsta­łam, po­woli roz­cią­ga­jąc za­stane mię­śnie.

– Tylko się cie­pło ubierz, bo wyj­dziemy na świeże po­wie­trze.

Opa­tu­lona w je­sienną kurtkę i cie­płe buty wy­szłam do ogrodu. Po­wie­trze było chłodne, ściana lasu sku­tecz­nie chro­niła mnie przed po­ry­wi­stym wia­trem. Miej­sce przy­po­mi­nało dom Ka­rola w Bia­ło­wieży, a jed­no­cze­śnie było zu­peł­nie inne. Coś mi mó­wiło, że już nie je­stem w Pol­sce. Przy­glą­da­łam się sza­remu niebu, po któ­rym nie­spiesz­nie su­nęły ciemne chmury. Wy­glą­dało, jakby zbie­rało się na deszcz.

– Je­steś już – usły­sza­łam za sobą Wa­tahę. Od­wró­ci­łam się i zo­ba­czy­łam, że idzie ra­mię w ra­mię z ochro­nia­rzem. Jed­nak ma dla mnie czas. Po­czu­łam cie­pło roz­le­wa­jące się po ciele.

– Za­sta­na­wiam się nad tym od wczo­raj, ale za­po­mnia­łam za­py­tać. Gdzie my tak wła­ści­wie je­ste­śmy?

– Nie wspo­mi­na­łem? – Był wy­raź­nie zdzi­wiony swoją opie­sza­ło­ścią, a jego zmie­szana mina spra­wiła, że się uśmiech­nę­łam. – ­Je­ste­śmy w moim domu na obrze­żach Bu­da­pesztu.

– Bu­da­peszt – wy­szep­ta­łam i ja­kaś dziwna myśl, jakby wspo­mnie­nie, za­częła mi się tlić z tyłu głowy.

– Tak, to w tym mie­ście za­mor­do­wano ostat­niego Omegę – ­po­twier­dził moje sko­ja­rze­nia Ka­rol.

– Rze­czy­wi­ście. – Przy­po­mnia­łam so­bie hi­sto­rię, którą dzia­dek opo­wie­dział mi, gdy by­łam na­sto­latką. – To do jed­nej z bu­da­pesz­teń­skich fa­bryk przy­nio­słeś mo­jego pra­dziadka. Jego matka, a ra­czej ­ko­bieta, któ­rej go pod­rzu­ci­łeś, za­wio­zła go swoim ro­dzi­com na te­ren dzi­siej­szej Pol­ski, po czym zgi­nęła w wy­padku. Ma­szyna do my­dła wcią­gnęła ją za włosy.

Męż­czyźni za­mru­gali nie­malże syn­chro­nicz­nie, pa­trząc na mnie z nie­skry­wa­nym za­sko­cze­niem.

– Nie wie­dzie­li­ście o tym? Tato wam nie wspo­mi­nał? My­śla­łam, że już wszystko so­bie wy­ja­śni­li­ście.

– Twój dzia­dek od­mó­wił roz­mowy o hi­sto­rii ro­dziny, do­póki nie bę­dziesz przy niej obecna – wy­ja­śnił Ka­rol.

Zmarsz­czy­łam brwi. W co ty grasz, sta­ruszku? Naj­pierw nie mó­wisz mi o ni­czym, żeby mnie nie­po­trzeb­nie nie mar­twić, a gdy oka­zuje się, że je­stem Omegą, wy­ma­gasz mo­jej obec­no­ści przy zwy­kłej roz­mo­wie? Czyż­byś my­ślał, że zjed­nasz mnie so­bie w ten spo­sób?, py­ta­łam go w my­ślach, jak­bym spo­dzie­wała się, że od­po­wie.

– Do­brze, Łu­cjo?

Znowu wy­rwali mnie z za­my­śle­nia. Od czasu prze­miany nie by­łam sobą. Czu­łam się w tym ciele jak w ja­kimś pu­dełku. Ogra­ni­czona, nie­zdolna do ro­bie­nia kilku rze­czy na raz, zgu­biona we wła­snym umy­śle. Mo­men­tami ba­łam się, że ot­chłań my­śli po­chło­nie mnie do tego stop­nia, że nie będę w sta­nie się wy­do­stać. To mnie prze­ra­żało.

– Prze­pra­szam, czy mógł­byś po­wtó­rzyć?

Bursz­ty­nowe tę­czówki wpa­try­wały się we mnie uważ­nie. Wi­dzia­łam, jak smużka nie­po­koju prze­biega po twa­rzy Ka­rola, by po chwili scho­wać się za ma­ską pew­no­ści sie­bie.

– Przej­dziemy te­raz do ćwi­czeń nad two­imi zmy­słami, do­brze?

– My­śli­cie, że uda mi się je wy­pra­co­wać?

– Je­ste­śmy tego pewni – wtrą­cił się Pio­trek. – Nie­któ­rym zmien­no­kształt­nym zda­rza się po pierw­szej prze­mia­nie utra­cić wil­cze zdol­no­ści, gdy prze­by­wają w ludz­kiej po­staci, jed­nak od­po­wiedni tre­ning po­zwala je uwol­nić. Do­póki nie roz­wi­niemy two­ich zmy­słów, nie bę­dziesz mo­gła się prze­mie­nić, a co za tym idzie, nie damy rady skon­fron­to­wać się z Lloy­dem.

– Och, czyli bez pre­sji! – za­żar­to­wa­łam, otu­la­jąc się ra­mio­nami, jakby za­wiał zimny wiatr.

– Wszystko przyj­dzie w od­po­wied­nim cza­sie, naj­droż­sza, ro­bisz wy­star­cza­jąco dużo – po­cie­szył mnie Ka­rol, głasz­cząc moje ra­mię.

Uśmiech­nę­łam się prze­lot­nie i sta­nę­łam w miej­scu wy­zna­czo­nym przez Pio­tra.

– Skupmy się na słu­chu. Ten zmysł po­wi­nien być naj­ła­twiej­szy do roz­sze­rze­nia, z każ­dym ko­lej­nym bę­dzie szło ci ła­twiej – wy­ja­śnił ochro­niarz, jakby pró­bo­wał do­dać mi otu­chy. Bez względu na in­ten­cje by­łam mu wdzięczna. – Za­mknij oczy i po­wiedz mi, co sły­szysz.

Uczy­ni­łam, jak ka­zał. Mi­nęło kilka, może kil­ka­na­ście se­kund, za­nim ode­zwa­łam się ci­cho, sta­ra­jąc się nie za­głu­szać dźwię­ków oto­cze­nia:

– Sły­szę szum wia­tru wśród drzew... – Prze­rwa­łam, żeby na­dal na­słu­chi­wać. – Ja­kiś ptak wy­dziera się w oko­licy, a na­wet dwa ptaki. Pies szczeka, do­syć da­leko. Gdzieś w po­bliżu musi być ja­kaś rzeka, bo sły­szę szum wody.

– Do­brze – po­wie­dział Piotr po dłuż­szej chwili ci­szy. – Czy sły­szysz coś jesz­cze?

Sku­pi­łam się.

– Nie­stety, to wszystko – od­par­łam zła na sie­bie i otwo­rzy­łam z re­zy­gna­cją oczy. – Sły­szę tylko to, co każdy zwy­czajny czło­wiek.

– Do­brze, spró­bujmy więc w inny spo­sób. Ka­rolu, stań na­prze­ciw Łu­cji. – Męż­czy­zna w oka­mgnie­niu zna­lazł się przede mną, uśmie­cha­jąc się ła­god­nie. – Spró­buj się wsłu­chać w rytm jego serca, sły­szysz je?

Pró­bo­wa­łam przez kilka mi­nut, jed­nak bez efektu.

– Nic nie sły­szę – wark­nę­łam, zi­ry­to­wana swo­imi ogra­ni­cze­niami.

– Za­mknij oczy, skup się na jed­nym zmy­śle jed­no­cze­śnie.

Zro­bi­łam, o co pro­sił, ale bez­sku­tecz­nie. Ktoś zła­pał mnie za dłoń, drgnę­łam, ale nie wy­rwa­łam ręki. Już po chwili jej wnę­trze spo­czy­wało na klatce pier­sio­wej Ka­rola. Sku­pi­łam się z ca­łych sił. Na po­czątku nic nie sły­sza­łam, a póź­niej po­ja­wił się ryt­miczny szept, który na­ra­stał z każdą se­kundą, aż brzmiał, jak­bym osłu­chi­wała jego serce ste­to­sko­pem. Nie by­łam pewna, czy bar­dziej sły­sza­łam, czy czu­łam tempo, w ja­kim serce prze­pom­po­wy­wało krew, ale mimo wszystko wy­re­cy­to­wa­łam:

– Tu dum, tu dum, tu dum.

– Do­brze, Łu­cjo, otwórz oczy.

Zro­bi­łam to i nie mo­głam uwie­rzyć w to, co wi­dzę. Ka­rol stał obok Piotrka, kilka kro­ków ode mnie, moja wy­cią­gnięta dłoń wi­siała w po­wie­trzu, a ja na­dal wy­raź­nie sły­sza­łam bi­cie serca. Męż­czy­zna ro­ze­śmiał się ser­decz­nie i poza ryt­mem usły­sza­łam głę­bo­kie wi­bra­cje, w które śmiech wpra­wił jego ciało. Ura­do­wana pró­bo­wa­łam roz­sze­rzyć moją świa­do­mość na King Konga, jed­nak gdy tylko spró­bo­wa­łam to zro­bić, wszystko wró­ciło do mo­jej ludz­kiej normy. Prze­klę­łam siar­czy­ście pod no­sem.

– Czyż­byś pró­bo­wała prze­for­so­wać swój nowy słuch? – za­py­tał Wa­taha, pod­cho­dząc bli­żej. Oparł cie­płą dłoń na moim po­liczku i do­piero wtedy uświa­do­mi­łam so­bie, że zmar­z­łam.

– Sły­sza­łam cię – po­wie­dzia­łam z uśmie­chem. – Chcia­łam usły­szeć jesz­cze wię­cej, ale na­gle wszystko pę­kło, jak­bym prze­cią­gnęła strunę, która pu­ściła i wró­ciła na swoje miej­sce.

– Mu­sisz ro­bić małe kroczki, naj­droż­sza. Te zmy­sły w to­bie są, ale twój ludzki, lo­giczny umysł nie po­trafi so­bie z nimi po­ra­dzić i wpro­wa­dza stra­te­gię obronną, którą jest wy­ci­sze­nie.

– Też tak mia­łeś, kiedy się prze­mie­ni­łeś?

– Wręcz prze­ciw­nie. Czu­łem wszystko i nie umia­łem so­bie z tym po­ra­dzić, do­póki nie na­uczy­łem się wy­ci­szać zmy­sły. Masz po­nie­kąd szczę­ście, moja droga.

Unio­słam brwi, da­jąc wy­raz zwąt­pie­niu.

– Dużo ła­twiej jest na­uczyć się roz­sze­rzać zmy­sły niż je wy­ci­szać. To­bie wy­ci­sze­nie przy­cho­dzi na­tu­ral­nie. Jak już przy­zwy­cza­imy twój or­ga­nizm do wil­czych cech, bę­dziemy mo­gli po­pra­co­wać nad prze­mianą. A te­raz chodźmy, obiad sty­gnie.

Dni mi­jały mi na ćwi­cze­niach nad uwol­nie­niem swo­ich zmy­słów i czy­ta­niu Wil­czego Ko­deksu, a był on na­prawdę trudny do prze­brnię­cia dla osoby, która z praw­ni­czą no­men­kla­turą miała do czy­nie­nia spo­ra­dycz­nie. Były mo­menty, w któ­rych rwa­łam so­bie włosy z głowy i pro­si­łam Ka­rola o tłu­ma­cze­nie.

W ko­lejną nie­dzielę udało nam się zna­leźć tro­chę czasu na zwie­dza­nie mia­sta. Była to miła od­miana po dniach peł­nych stra­chu, spę­dzo­nych głów­nie na na­uce. Mimo wi­szą­cego nad nami nie­bez­pie­czeń­stwa Ka­rol sam za­pro­po­no­wał zwie­dza­nie – twier­dził, że przyda mi się chwila od­de­chu, z czym nie mo­głam po­le­mi­zo­wać. Do­brze było po­czuć się wolną, na­wet je­żeli miało to po­trwać tylko je­den dzień.

Gmach wę­gier­skiego par­la­mentu za­parł mi dech w pier­siach. Na zdję­ciach za­wsze wy­da­wał mi się im­po­nu­jący, ale na żywo? Cudo, szcze­gól­nie nocą. Kli­ma­tyczne uliczki mia­sta po­chło­nęły mnie i nie chciały wy­pu­ścić.

Nie­da­leko re­zy­den­cji, w któ­rej miesz­ka­li­śmy, była przy­tulna re­stau­ra­cja. To do niej wła­śnie uda­li­śmy się na ko­la­cję we dwoje, bez King Konga.

– Czyżby to była na­sza pierw­sza ofi­cjalna randka? – po­wie­dział, a ja spoj­rza­łam na niego znad krót­kiego menu.

– Chyba tak – przy­zna­łam nie­pew­nie po chwili.

Chcia­łam po­wie­dzieć coś jesz­cze, ale prze­rwał mi młody kel­ner, zja­wia­jąc się przy sto­liku. Ka­rol prze­ka­zał na­sze za­mó­wie­nie po wę­gier­sku, po czym z ła­god­nym uśmie­chem od­wró­cił się w moją stronę.

– Na­uka idzie ci co­raz le­piej. W ta­kim tem­pie nie­długo bę­dziemy mo­gli wró­cić do Pol­ski.

Ski­nę­łam głową. Ka­rol przy­glą­dał mi się ba­daw­czo przez chwilę, a ja uda­wa­łam, że tego nie wi­dzę. Tak wła­ści­wie sama nie wie­dzia­łam, dla­czego tak się za­cho­wuję.

– Od kiedy się wy­bu­dzi­łaś, je­steś dużo cich­sza – za­gaił po mi­nu­tach ci­szy.

Po­woli ode­rwa­łam spoj­rze­nie od mi­ja­ją­cych nas sa­mo­cho­dów i cięż­kich kro­pli je­sien­nego desz­czu.

– Tak, dużo się zmie­niło, mu­szę to prze­tra­wić – wy­ja­śni­łam, ale męż­czy­zna nie wy­da­wał się prze­ko­nany moją od­po­wie­dzią, więc do­da­łam: – Poza tym mam pro­blem z mo­imi my­ślami. Są jakby gło­śniej­sze niż wcze­śniej, mo­men­tami mnie wręcz w so­bie więżą.

– Ro­zu­miem. Wiem, że to marne po­cie­sze­nie, ale tak może być po prze­mia­nie. Twój umysł pod po­sta­cią wilka jest bar­dziej pro­sto­li­nijny i jed­no­wy­mia­rowy. Je­żeli uzna, że cze­goś po­trze­bu­jesz, to wy­łą­czy roz­wa­ża­nia, żeby do­piąć swego – tłu­ma­czył spo­koj­nie. – Póź­niej­szy po­wrót do ludz­kiej wer­sji umy­słu może być szo­ku­jący.

Przy­tak­nę­łam, przy­po­mi­na­jąc so­bie sy­tu­ację z je­dze­niem, kiedy to za­miast prze­my­śleć kwe­stię tru­ci­zny, po pro­stu po­chło­nę­łam pie­czeń.

– W ta­kim ra­zie dam so­bie czas na przy­zwy­cza­je­nie się – od­par­łam, uśmie­cha­jąc się do sta­wia­nych przed nami dań. Mój lan­gosz wy­glą­dał wy­jąt­kowo ape­tycz­nie.

– Gdy­byś po­trze­bo­wała ja­kiej­kol­wiek po­mocy, po pro­stu mi po­wiedz – po­pro­sił.

– Dzię­kuję.

Nie by­łam pewna, czy kie­dy­kol­wiek z tej pro­po­zy­cji sko­rzy­stam, wciąż po­ku­to­wały w moim po­dej­ściu do ży­cia stare prze­świad­cze­nia. Prze­cież jak będę uda­wała, że pro­blem nie ist­nieje, to sam znik­nie. Czyż nie?

– Jaki jest twój ulu­biony ko­lor? – za­py­tał na­gle Ka­rol w prze­rwie mię­dzy ko­lej­nymi kę­sami ko­la­cji.

– Słu­cham? – To py­ta­nie wy­dało się tak bar­dzo nie na miej­scu, że na­ło­żony na wi­de­lec ka­wa­łek placka za­trzy­mał się w po­ło­wie drogi do mo­ich ust.

– Jaki jest twój ulu­biony ko­lor? – po­wtó­rzył cał­ko­wi­cie po­waż­nie.

Za­czę­łam się śmiać. Na po­czątku bar­dzo ci­cho, póź­niej, gdy odło­ży­łam sztu­ciec i zła­pa­łam się za brzuch, mój chi­chot zmie­nił się w peł­no­prawny śmiech. Nie­liczni go­ście re­stau­ra­cji spo­glą­dali na mnie kar­cąco, na­wet coś szep­tali, ale gdy zdo­ła­łam się uspo­koić, wi­dzia­łam je­dy­nie wpa­trzo­nego we mnie Ka­rola, w któ­rego oczach lśniła ra­dość.

– Czarny – od­par­łam, na­dal nie do­wie­rza­jąc, że ta roz­mowa ma miej­sce.

– A mój błę­kitny – od­parł, a ja prych­nę­łam. – Czyż­bym cię roz­ba­wił?

– Mu­szę przy­znać, że nie spo­dzie­wa­łam się roz­mowy o ulu­bio­nych ko­lo­rach.

– Je­steś moją dziew­czyną, po­wi­nie­nem wie­dzieć ta­kie rze­czy.

Dziew­czyną, to tak pięk­nie brzmi w jego ustach. Tak, tym wła­śnie by­łam. Dziew­czyną, part­nerką. Coś cie­płego oto­czyło moje serce spra­wia­jąc, że się roz­luź­ni­łam. Na­wet nie za­uwa­ży­łam, jak bar­dzo spięta by­łam.

– Ulu­bione kwiaty? – kon­ty­nu­ował, gdy cze­ka­li­śmy na dru­gie da­nie.

– Śred­nio do­ga­duję się z kwia­tami, ale uwiel­biam li­lie i da­lie. Naj­lep­sze pań­stwo na wa­ka­cje? – rzu­ci­łam, nim zdą­żył się ode­zwać.

– Hmm... – Po­tarł kark. – Lu­bię wło­ski kli­mat, więc my­ślę, że tam. Ale ciężko mi wy­brać ulu­bieńca. A twój fa­wo­ryt?

Roz­ma­wia­li­śmy tak kilka go­dzin, śmie­jąc się i za­da­jąc so­bie po­zor­nie nie­istotne py­ta­nia. Czu­łam się do­brze i na chwilę za­po­mnia­łam o go­nią­cym mnie za­gro­że­niu.

Tylko na chwilę.

W po­nie­dzia­łek Ka­rol ode­brał te­le­fon, który wy­pro­wa­dził go z rów­no­wagi do tego stop­nia, że wy­biegł z kuchni, trza­ska­jąc za sobą drzwiami. Żo­łą­dek za­wią­zał mi się w su­peł, a to­sty prze­stały sma­ko­wać. Cho­dziło o Lloyda, czu­łam to w ko­ściach.

Nie mu­sia­łam długo cze­kać na po­twier­dze­nie tej teo­rii, bo gdy tylko usia­dłam do mo­jego książ­ko­wego ne­me­zis, Wa­taha wszedł do ga­bi­netu, w któ­rym czy­ta­łam, i sku­pił na so­bie całą moją uwagę.

– Mu­simy się prze­nieść, szybko. Lloyd bę­dzie tu jesz­cze dzi­siaj, a ty nie je­steś go­towa, żeby sta­wić mu czoła i wy­mu­sić uczciwy pro­ces. Piotr już się pa­kuje, my też po­win­ni­śmy.

Bez słowa wsta­łam, za­bie­ra­jąc ze sobą wo­lu­min. Serce mi przy­spie­szyło.

– Ko­deks zo­staw, znaj­dziemy inny eg­zem­plarz, a tu ma być wszystko jak przed na­szym przy­jaz­dem.

Odło­żył to­misz­cze na miej­sce. Fakt, że jako je­dyne w ostat­nim cza­sie było czy­tane, nie rzu­cał się w oczy – sprzą­taczka przy­cho­dziła dwa razy w ty­go­dniu i do­kład­nie czy­ściła każdy za­ka­ma­rek domu.

Szłam za Ka­ro­lem bez słowa, za­ci­ska­jąc kur­czowo palce na jego dłoni. Serce mi ga­lo­po­wało, męż­czy­zna jed­nak wy­da­wał się spo­kojny. Rytm w jego klatce pier­sio­wej nie zmie­nił się w ogóle, by­łam tego pewna – przez ostatni ty­dzień na­uczy­łam się jego serca na pa­mięć. Gdyby wy­bu­dzić mnie z głę­bo­kiego snu, wy­re­cy­to­wa­ła­bym ude­rze­nia bez za­jąk­nię­cia.

Pa­ko­wa­łam się w po­śpie­chu, uwa­ża­jąc, żeby ni­czego nie za­po­mnieć. Ciężko by było za­prze­czyć na­szej obec­no­ści w tym domu, gdyby zna­le­ziono w nim moje rze­czy. Ka­rol za­brał na­sze wa­lizki i ru­szył do sa­mo­chodu. Przy­sta­nę­łam w po­ło­wie drogi na po­dwó­rze, za­ci­snę­łam dłoń na drew­nia­nej po­rę­czy scho­dów i wzię­łam kilka głęb­szych od­de­chów. Po­ra­dzisz so­bie, po­wtó­rzy­łam kil­ku­krot­nie, li­cząc na przy­pływ od­wagi. Z nową dozą pew­no­ści usia­dłam na miej­scu za kie­rowcą i w ci­szy pa­trzy­łam, jak dom wi­doczny w bocz­nym lu­sterku znika na ho­ry­zon­cie.

Mimo że do po­ko­na­nia mie­li­śmy wie­lo­go­dzinny dy­stans, po­dró­żo­wa­li­śmy sa­mo­cho­dami, by zmniej­szyć ry­zyko ła­twego na­mie­rze­nia nas na lot­ni­skach. Po­jazdy zmie­nia­li­śmy czę­sto, za­wsze w miej­scach, w któ­rych nie było ka­mer. Po­stoje były spo­ra­dyczne i jak naj­krót­sze. Naj­waż­niej­sze było na­sze bez­pie­czeń­stwo i szyb­kie do­tar­cie do celu.

Męż­czyźni roz­ma­wiali ze sobą całą drogę, zmie­nia­jąc się za kie­row­nicą co kilka go­dzin. Wy­szłam z pro­po­zy­cją, że ja rów­nież mogę ich za­stą­pić, ale zgod­nie uznali, że le­piej, że­bym od­po­czy­wała. Za­to­nę­łam więc we wła­snych my­ślach, sta­ra­jąc się im nie prze­szka­dzać. Gdy za­padł zmrok, udało mi się zdrzem­nąć na kilka chwil, dzięki czemu czas mi­jał szyb­ciej.

Chwilę po prze­kro­cze­niu szwaj­car­skiej gra­nicy za­trzy­ma­li­śmy się na ostatni po­stój. Opu­ści­łam sa­mo­chód, żeby roz­pro­sto­wać za­stane stawy, w tym cza­sie King Kong znik­nął w skle­pie przy sta­cji ben­zy­no­wej. Ka­rol na­to­miast stał obok, czu­łam na so­bie jego spoj­rze­nie.

– Miej­sce, do któ­rego zmie­rzamy… – za­czął, ale za­milkł, jakby za­sta­na­wiał się, co po­wie­dzieć da­lej. – Nie bę­dziemy tam sami.

– Znowu do­łą­czy do nas Nor­bert?

– Nie.

Zmarsz­czy­łam lekko brwi, cze­ka­jąc na dal­sze wy­ja­śnie­nia.

– Je­dziemy do domu mo­ich zna­jo­mych. Do­brych przy­ja­ciół z daw­nych cza­sów, któ­rzy te­raz za­rzą­dzają jedną z pod­wład­nych mi wa­tah.

– Och.

– Miesz­kają w oko­licy góry Hó­ch­hand, w nie­wiel­kiej wio­sce osa­dzo­nej mię­dzy wzgó­rzami. Z da­leka od nie­od­po­wied­nich par oczu, więc bę­dziemy mo­gli swo­bod­nie ćwi­czyć.

Przy­tak­nę­łam, nie od­ry­wa­jąc wzroku od lśnią­cych czub­ków szty­ble­tów. Sta­ra­łam się zro­zu­mieć, co czuję. Czy był to strach, złość, a może nutka za­cie­ka­wie­nia na myśl o po­zna­niu bli­skich Ka­ro­lowi osób? Nic z tych rze­czy. By­łam do tego stop­nia spa­ra­li­żo­wana ucieczką, że te wia­do­mo­ści ni­czego we mnie nie wy­wo­łały. Męż­czy­zna przy­glą­dał mi się z wi­doczną tro­ską, ale już się nie ode­zwał. Gdy tylko Piotr wró­cił z kawą, od­je­cha­li­śmy.

Za­czy­nało świ­tać, gdy w końcu do­tar­li­śmy na miej­sce. Wy­sia­dłam z auta, roz­cią­gnę­łam się i ziew­nę­łam prze­cią­gle, a z mo­ich ust wy­do­był się ob­ło­czek pary. Za­drża­łam. Spo­mię­dzy czę­ściowo na­gich drzew wy­zie­rały pro­mie­nie wscho­dzą­cego słońca, ale zie­mia nie wy­da­wała się od nich na­grze­wać. Roz­glą­da­łam się wo­kół, gdy męż­czyźni wy­pa­ko­wy­wali na­sze wa­lizki. W po­bliżu stało jesz­cze sześć do­mów, łu­dząco po­dob­nych do tego, przed któ­rym za­par­ko­wa­li­śmy. Par­te­rowe, z dwu­spa­do­wym da­chem, lekko nad­gry­zione zę­bem czasu. Za nimi góra wzno­siła się ku niebu, a po prze­ciw­nej stro­nie ła­god­nie opa­dała. Mu­sia­łam przy­znać, że miej­sce było piękne.

Od­wró­ci­łam się, gdy tylko usły­sza­łam za sobą głosy. Ka­rol i Piotr wi­tali się z parą, która mu­siała być na­szymi go­spo­da­rzami. Pod­cho­dzi­łam po­woli. Roz­ma­wiali w ob­cym dla mnie ję­zyku, który brzmiał tro­chę jak nie­miecki; uczy­łam się kie­dyś ję­zyka na­szych są­sia­dów, ale jego pod­stawy już dawno wy­le­ciały mi z głowy. Gdy już nie­mal się z nimi zrów­na­łam, prze­szli na pol­ski.

– Eleno, No­ahu, po­znaj­cie Łu­cję Ru­bik – po­wie­dział mój part­ner, ra­cząc go­spo­da­rzy sze­ro­kim uśmie­chem.

Za­chę­cona wy­cią­gniętą dło­nią przy­su­nę­łam się do niego.

By­stre oczy ko­biety tak­so­wały mnie przez chwilę. Uśmiech­nęła się i ra­zem ze swoim to­wa­rzy­szem skło­nili się w pas. Chcia­łam się cof­nąć, ale po­wstrzy­mała mnie dłoń Ka­rola na ple­cach.

– To dla nas za­szczyt, Omego – po­wie­dział Noah ze sły­szal­nym ak­cen­tem. Jego blond włosy lśniły w pro­mie­niach wsta­ją­cego słońca.

– Dla mnie rów­nież – od­par­łam. – Cie­szę się, że mogę po­znać daw­nych zna­jo­mych Ka­rola.

– Ka­rola? – po­wtó­rzył, jakby nie wie­dział, o co cho­dzi. – Ach, więc znowu uży­wasz tego imie­nia?

– Tak wy­szło – przy­znał sto­jący obok męż­czy­zna, zer­ka­jąc na mnie prze­lot­nie, jakby spraw­dzał, jak za­re­aguję.

Że też mi to przez głowę nie prze­szło. Ka­rol prze­żył już tyle żyć, że mu­siał na ja­kimś eta­pie zmie­niać imiona, cho­ciażby do do­ku­men­tów, a ja ni­gdy na­wet o to nie za­py­ta­łam, zga­ni­łam się w du­chu za swoją opie­sza­łość i po­now­nie sku­pi­łam na roz­mo­wie.

– Czyż­byś na sta­rość ro­bił się sen­ty­men­talny? – za­żar­to­wała Elena za­dzi­wia­jąco czy­stym, ko­bie­cym gło­sem.

– Kie­dyś trzeba wró­cić do ko­rzeni – od­parł, prze­cze­su­jąc ner­wowo włosy.

Piotr tym­cza­sem wy­raź­nie pró­bo­wał po­wstrzy­mać śmiech.

Ta wi­zyta za­po­wiada się cie­ka­wie, po­my­śla­łam.

– Wejdź­cie do środka, mu­si­cie być zmę­czeni – za­pro­po­no­wała go­spo­dyni, uśmie­cha­jąc się. Z wnę­trza domu biło przy­jemne cie­pło roz­pa­lo­nego ko­minka. Za­drża­łam. Nie trzeba mi było dwa razy po­wta­rzać.

Od dłuż­szej chwili le­ża­łam w wan­nie i wpa­try­wa­łam się w pa­no­ramę do­liny wi­doczną za ła­zien­ko­wym oknem. Wi­dok za­pie­rał dech w pier­siach. Pró­bo­wa­łam się zmu­sić do wyj­ścia, bo woda ro­biła się co­raz zim­niej­sza, ale w tym spo­koju za szybą było coś ma­gne­tycz­nego. Do­cie­rały do mnie strzępki roz­mów pro­wa­dzo­nych w są­sied­nim po­koju – moi to­wa­rzy­sze opo­wia­dali go­spo­da­rzom o wy­da­rze­niach ostat­nich mie­sięcy. Co prawda omi­jali nie­które szcze­góły, ale po­dzie­lili się nie­mal wszyst­kim.

Otwo­rzy­łam drzwi ła­zienki ide­al­nie w mo­men­cie, gdy Ka­rol uniósł dłoń, by za­pu­kać. Za­trzy­ma­łam się pod wpły­wem na­pię­tego spoj­rze­nia męż­czy­zny. Roz­luź­nił się jed­nak, kiedy na moje usta wy­pły­nął de­li­katny uśmiech.

– Śnia­da­nie jest go­towe, do­łą­czysz do nas?

– Tak, od­niosę tylko rze­czy do po­koju. – Wy­mi­nę­łam go szybko, zdzi­wiona two­rzą­cym się mię­dzy nami dziw­nym dy­stan­sem.

Za­ja­da­łam się moją ka­napką z se­rem i po­mi­do­rem, uda­jąc, że nie za­uwa­żam ci­szy, która za­pa­no­wała, gdy do­łą­czy­łam do to­wa­rzy­stwa. Sta­ra­łam się nie przy­glą­dać pa­rze go­spo­da­rzy, bo zda­wali się sztyw­nieć pod moim spoj­rze­niem, jakby nie do końca wie­dzieli, jak po­winni się ze mną ob­cho­dzić.

Jak z jaj­kiem, tłu­ma­czy­łam so­bie. Ob­cho­dzą się ze mną jak z jaj­kiem. Nie wie­dzą, co zro­bić, czy się cie­szyć, czy smu­cić. Prawda jest taka, że po­ja­wie­nie się Omegi spo­wo­do­wało je­dy­nie wię­cej pro­ble­mów, nie roz­wią­zu­jąc przy tym ani jed­nego. Znowu na­mie­sza­łam.

Na­ło­ży­łam so­bie por­cję jesz­cze pa­ru­ją­cej ja­jecz­nicy i za­bra­łam się do je­dze­nia. Od prze­bu­dze­nia mia­łam do­słow­nie wil­czy ape­tyt.

– Cie­szę się, że na­bie­rasz sił, Omego – za­częła nie­pew­nie Elena, gdy zo­sta­ły­śmy same.

Od­sta­wi­łam ku­bek pe­łen her­baty na stół odro­binę zbyt gwał­tow­nie, kilka kro­pli spa­dło na drew­niany blat.

– Łu­cjo – po­pra­wi­łam ją, ście­ra­jąc ciecz ser­wetką. – Pro­szę, mów mi po imie­niu, Eleno.