Wataha Lupus magnus - Krupa-Szlama Magda - ebook

Wataha Lupus magnus ebook

Krupa-Szlama Magda

4,5

Opis

W 2028 roku do Białowieskiego Parku Narodowego zaczęły masowo przybywać wilki. O wiele większe i potężniejsze niż rodzime osobniki. Bogaty inwestor Karol Wataha postanawia założyć Ośrodek Pomocy Wilkom, aby chronić te niezwykłe zwierzęta. W tym samym czasie ambitna pani weterynarz Łucja Rubik dowiaduje się o zdradzie swojego narzeczonego. Targana złością i żalem postanawia przyjąć propozycję pracy, którą niedawno otrzymała od Watahy. Jak potoczą się jej losy, kiedy wyjedzie na drugi koniec Polski, by rozpocząć nowy etap w pracy? Czy to wywróci jej życie do góry nogami?

Książka odpowiednia dla czytelników w wieku 16+

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 491

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (65 ocen)
45
13
4
1
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Justyna1988p

Nie oderwiesz się od lektury

Przecudowna książka! Nie mogłam się oderwać a teraz jak skończyłam to smutno mi, że to koniec. Czekam na dalszą część historii i kibicuję autorce żeby się udało. Polecam!
40
autsajderka

Nie oderwiesz się od lektury

"Lupus Magnus" przebił moją barierę czytelnicza, wzbraniałam się przed tym gatunkiem książek ale z racji tego, że kocham wilki i kruki podjęłam się recenzji. NIE ŻAŁUJE ba! nie mogę się doczekać kolejnego tomu :D Łucja - młoda, ambitna pani weterynarz po dowiedzeniu się o zdradzie narzeczonego przyjmuje ofertę pracy od Ośrodka Pomocy Wilkom tym samym zostaje głównym weterynarzem w Ośrodku. Łucja ma podjąć się badań nowego gatunku wilków. Wyjeżdża z Wrocławia na Podlasie pełna obaw ale i z nadzieją na lepsze jutro. Już pierwszego dnia pod jej domem pojawia się wielki wilk, Łucja z przerażeniem stwierdza, że nigdy takiego nie widziała i zaczyna drążyć temat. Niestety pracy nie ułatwia jej kolega Adrian, któremu Łucja już podczas pierwszego pobytu w ośrodku wpadła w oko. Jej życie zawodowe i osobiste od tego momentu zaczyna się komplikować. Książka od pierwszych stron wciąga! Jest to debiut autorki ale uważam, że jest to bardzo dobry debiut! Fabuła książki jest bardzo dynamiczna, ze str...
30
Kundziorek

Nie oderwiesz się od lektury

Ależ to się dobrze czytało! Od pierwszej do ostatniej strony człowiek nie chciał się oderwać od lektury. Czekam na więcej. Polecam!
30
ewelina2310

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam!! I nie mogę się doczekać 2 części
30
AlicjaAmi

Dobrze spędzony czas

Całkiem niezła książka.Ciekawa główna bohaterka,złożona osobowość,silna ale i pełna słabości.Ma dość pechowe i skomplikowane miłosne relacje z mężczyznami.Znajomość z Adrianem dziwnie przedstawiona,bez wprowadzenia,raz intensywnie, za chwilę obojętnie.Dla mnie mało zrozumiała,choć interesująca relacja.Brak pikantnych momentów to nie problem,jednak przydałoby się choćby subtelne wprowadzenie,choćby początek intymnego zbliżenia, a także coś po nim.Przez to nie czułam chemii i niektórych emocji między bohaterami.Brakowało też płynności w przechodzeniu do kolejnych scen,wkradał się lekki chaos.Ogólnie nie było źle,ale pozostał niedosyt po wątkach miłosnych.
30

Popularność




© by Magda Krupa-Szlama, 2023

© by Wiedźmi Las, 2023

Redakcja językowa i korekta:

Łucja Oś

Projekt typograficzny, skład i łamanie, wersja elektroniczna:

Mateusz Cichosz

Projekt okładki:

Justyna Knapik

Ilustracja wykorzystana na okładce:

© imipolex | stock.adobe.com

Ilustracja wykorzystana w książce:

© klyaksun | depositphotos.com

ISBN: 978-83-968236-2-5

Wydanie I, Wrocław 2023

Książka ani żadna jej część nie może być kopio­wana w urzą­dze­niach prze­twa­rza­nia da­nych ani w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób re­pro­du­ko­wana czy od­czy­ty­wana w środ­kach pu­blicz­nego prze­kazu bez pi­sem­nej zgody Au­torki. Utwór ni­niej­szy jest dzie­łem fik­cyj­nym i sta­nowi pro­dukt wy­obraźni Au­torki. Wszel­kie po­do­bień­stwo do praw­dzi­wych po­staci i zda­rzeń jest przy­pad­kowe.

Kontakt z Autorką

[email protected]

https://www.instagram.com/magdakrupaszlama_autorka/

Dla mnie – za to, że się nie pod­da­łam,

i dla Was – za to, że we mnie wie­rzy­li­ście.

Pro­log

„W Pusz­czy Bia­ło­wie­skiej po­ja­wia się co­raz wię­cej wil­ków. Są one o wiele więk­sze niż te wy­stę­pu­jące tam od po­ko­leń. Na­ukowcy zgod­nie twier­dzą, że na­leży ob­ser­wo­wać ol­brzy­mią wa­tahę. Ośro­dek Po­mocy Wil­kom ma za­cząć dzia­łać dwu­dzie­stego szó­stego czerwca bie­żą­cego roku. Wciąż nie wia­domo, kto obej­mie sta­no­wi­sko Głów­nego Le­ka­rza We­te­ry­na­rii, jed­nak z ano­ni­mo­wego źró­dła wiem, że pro­po­zy­cję otrzy­mała…”

Za­par­ko­wa­łam sa­mo­chód w ga­rażu i wy­łą­czy­łam sil­nik, ra­zem z któ­rym uci­chło ra­dio. Wol­nym kro­kiem we­szłam do windy. Nocna zmiana dała mi w kość. Ste­ry­li­za­cja wil­czycy z miej­skiego ogrodu zoo­lo­gicz­nego oka­zała się trud­niej­sza, niż za­kła­da­li­śmy. Za­jęła kil­ka­dzie­siąt mi­nut wię­cej, niż po­winna. Stopy pie­kły mnie nie­mi­ło­sier­nie, ale upar­cie szłam przez ko­ry­tarz w czar­nych szpil­kach. Była dzie­wiąta rano, a tem­pe­ra­tura już prze­kro­czyła ra­cjo­nalną gra­nicę cie­pła. Zmę­czona opar­łam się o ścianę, prze­szu­ku­jąc to­rebkę. Drzwi miesz­ka­nia obok otwo­rzyły się, zo­ba­czy­łam moją ­są­siadkę z kil­ku­mie­sięczną córką w ra­mio­nach.

– Dzień do­bry, Łu­cjo – po­wie­działa ra­do­śnie.

– Dzień do­bry, Apo­lo­nio – od­par­łam. Czu­łam, że ko­bieta chciała o coś za­py­tać, jed­nak wi­dok mo­jej zmę­czo­nej twa­rzy mu­siał ją od tego od­wieść, bo opu­ściła klatkę.

Po kilku se­kun­dach mie­sza­nia za­war­to­ści skó­rza­nej to­rebki uświa­do­mi­łam so­bie, że klu­cze scho­wa­łam w jed­nej z za­my­ka­nych kie­szeni od we­wnątrz ścianki. Wes­tchnę­łam zła na sie­bie i prze­krę­ci­łam dwa zamki. Gdy tylko za­mknęły się za mną drzwi, zrzu­ci­łam buty, a spuch­nięte stopy wsu­nę­łam w gra­na­towe klapki. Wol­nym kro­kiem po­szłam do sy­pialni, wy­ję­łam z szafy ko­szulę nocną, po czym za­mknę­łam się w ła­zience. Chłodna woda z desz­czow­nicy spły­wała po moim ciele, a ja chwia­łam się na no­gach, wal­cząc ze zmę­cze­niem. Z ca­łych sił sta­ra­łam się nie za­snąć pod prysz­ni­cem.

Usia­dłam na sy­pial­nia­nym łóżku, słu­cha­jąc dźwięku vi­deo po­łą­cze­nia na What­sAp­pie. Nie my­śla­łam o ni­czym poza cze­ko­la­do­wymi oczami, które tak bar­dzo chcia­łam zo­ba­czyć. U Łu­ka­sza była czwarta nad ra­nem, czyli wła­śnie zbie­rał się do pracy. Miesz­kał w No­wym Jorku już pół roku, a przez na­pięty gra­fik u mnie w kli­nice i jego spo­tka­nia nie wi­dzie­li­śmy się ty­leż samo. W końcu ode­brał, ale na ekra­nie za­miast przy­stoj­nej, mę­skiej twa­rzy zo­ba­czy­łam zie­lo­no­oką mo­delkę z bu­rzą blond wło­sów. Była o wiele młod­sza i ład­niej­sza ode mnie, a fakt, że miała na so­bie tylko bie­li­znę, wcale nie po­ma­gał.

– Who, the hell, are you? – za­py­tała me­lo­dyj­nym gło­sem, z któ­rego są­czył się jad.

Mi­nęło kilka se­kund, za­nim oprzy­tom­nia­łam na tyle, żeby po­wie­dzieć co­kol­wiek.

– Gdzie jest Łu­kasz? – wy­szep­ta­łam, łu­dząc się, że to wszystko było je­dy­nie wiel­kim nie­po­ro­zu­mie­niem. Ze zmę­cze­nia za­po­mnia­łam, że po­win­nam była mó­wić po an­giel­sku, jed­nak ko­bieta za­re­ago­wała bły­ska­wicz­nie.

– Fuc­king, le­ave my boy­friend alone, bitch! – krzyk­nęła i się roz­łą­czyła.

Otwo­rzy­łam usta ze zdzi­wie­nia. Do­sko­nale ro­zu­mia­łam słowa ko­biety, ale mój umysł nie chciał przy­jąć ich do wia­do­mo­ści. Prze­cież na­zwała go swoim chło­pa­kiem, to nie mo­gła być po­myłka, tłu­ma­czy­łam so­bie w my­ślach. A może mo­gła? Może nie zro­zu­miała, że py­tam o mo­jego Łu­ka­sza? Cho­lera, Łu­cjo! Nie rób tego! Nie twórz wła­snych teo­rii, nie do­wiesz się, jaka jest prawda, do­póki nie za­py­tasz.

Wpa­try­wa­łam się w czarny ekran te­le­fonu, sta­ra­jąc się prze­mó­wić so­bie do ro­zumu. Nie po­win­nam była wy­cią­gać po­chop­nych wnio­sków, ale nie po­tra­fi­łam my­śleć lo­gicz­nie, kiedy w moim wnę­trzu sza­lały emo­cje. Z jed­nej strony nie chcia­łam go skre­ślać przed jego próbą wy­tłu­ma­cze­nia się, z dru­giej nie mo­głam wyjść na za­śle­pioną dziew­czynę, któ­rej można do­ro­bić rogi. Zde­ner­wo­wana po­szłam do kuchni po kor­ko­ciąg. Z szafki wy­ję­łam bu­telkę ulu­bio­nego wina i szkło. Na­la­łam so­bie tylko tro­chę. Wró­ci­łam do łóżka. Sta­ra­łam się za­snąć. Jed­nak od­po­czy­nek nie był mi pi­sany. Cały dzień sie­dzia­łam w ci­szy, wpa­trzona w ja­sne ściany sy­pialni. Na­wet nie za­uwa­ży­łam, kiedy skoń­czył mi się al­ko­hol, za to bo­le­śnie od­czu­łam mo­ment, w któ­rym za­dzwo­nił mój bu­dzik. Z nie­za­do­wo­le­niem spoj­rza­łam na wy­świe­tlacz i wes­tchnę­łam zre­zy­gno­wana. Do­cho­dziła osiem­na­sta, a ja mia­łam ko­lejną nockę. Z ol­brzy­mim bó­lem głowy i za­pcha­nymi za­to­kami uda­łam się do ła­zienki.

Tak­sów­karz je­chał szybko i ner­wowo. Na świa­tłach ha­mo­wał gwał­tow­nie. Mia­sto stało w kor­kach. W nor­mal­nej sy­tu­acji sie­dzia­ła­bym spięta, bo­jąc się, że kie­rowca spo­wo­duje wy­pa­dek. Jed­nak to nie było stan­dar­dowe po­po­łu­dnie. My­śla­łam o na­rze­czo­nym, mo­dląc się, aby nikt w pracy nie za­uwa­żył, w ja­kim sta­nie by­łam.

I

Od pa­mięt­nej roz­mowy na What­sAp­pie mi­nęły dwa ty­go­dnie. Sie­dzia­łam w jed­nej z wro­cław­skich ka­wiarni, cze­ka­jąc na Łu­ka­sza. Na­gle udało mu się zna­leźć czas, aby wró­cić do Pol­ski i wszystko ze mną omó­wić. Za­ję­łam miej­sce przy ol­brzy­mim oknie z wi­do­kiem na ry­nek. Lu­bi­łam ten lo­kal, przy­cho­dzi­łam tam w każdą so­botę rano, od kiedy zo­sta­łam w kraju sama. Nie­stety tym ra­zem nie de­lek­to­wa­łam się kawą w spo­koju, ale ner­wowo roz­glą­da­łam, pod­rzu­ca­jąc szybko nogą. Cienka szpilka stu­kała ci­cho o ka­mienną po­sadzkę, a sie­dząca nie­opo­dal ko­bieta spo­glą­dała na mnie kar­cąco. Uśmiech­nę­łam się prze­pra­sza­jąco, sta­ra­jąc się uspo­koić ner­wowy tik. Na próżno. Po kilku gło­śnych od­chrząk­nię­ciach i pró­bach za­bi­cia mnie wzro­kiem przez są­siadkę w drzwiach sta­nął wy­soki, przy­stojny męż­czy­zna po trzy­dzie­stce. Przez chwilę ska­no­wał uważ­nie salę, a gdy mnie do­strzegł, uśmiech­nął się sze­roko i ru­szył. Po­ko­na­nie dzie­lą­cej nas od­le­gło­ści za­jęło mu kilka se­kund, a ja w tym cza­sie zdą­ży­łam kil­ka­na­ście razy po­my­śleć o ucieczce, wy­tłu­ma­czyć go, zmie­szać z bło­tem i prze­pro­sić, ale sama nie wie­dzia­łam za co. Oczy­wi­ście całe przed­sta­wie­nie od­by­wało się tylko w mo­jej gło­wie.

– Łu­cja – po­wie­dział ra­do­śnie, na­chy­la­jąc się, aby uca­ło­wać mnie w po­li­czek.

Szybko cof­nę­łam głowę. Bru­net na szczę­ście do­brze zin­ter­pre­to­wał gest i po chwili usiadł na­prze­ciwko. Mina mu zrze­dła, a gę­ste brwi zbli­żyły się do sie­bie znacz­nie.

– Jak się czu­jesz?

Prych­nę­łam.

– Za­mó­wi­łaś już coś?

Nie mu­sia­łam od­po­wia­dać, bo gdy tylko wy­po­wie­dział ostat­nie słowo, drobna kel­nerka po­sta­wiła przede mną czarną kawę i cia­sto z dużą ilo­ścią ma­scar­pone, orze­chów i kar­melu.

– Co przy­go­to­wać dla pana? – za­py­tała dziew­czyna, a na­szym oczom uka­zał się apa­rat na bia­łych zę­bach.

– Espresso, po­pro­szę.

Blon­dynka znik­nęła. Sie­dzie­li­śmy w ci­szy ze wzro­kiem wbi­tym w szklany sto­lik, a przy­naj­mniej ja wła­śnie na to pa­trzy­łam.

– Mo­żemy po­roz­ma­wiać?

– Pew­nie, prze­cież po to tu je­ste­śmy – wy­szcze­bio­ta­łam przed wło­że­niem ka­wałka cia­sta do ust.

– Ro­zu­miem, że je­steś zła.

Do­brze, że by­łam za­jęta prze­żu­wa­niem, bo aż ję­zyk mnie piekł od ci­sną­cych się nań słów.

– Nie chcia­łem cię skrzyw­dzić – kon­ty­nu­ował Łu­kasz. – Nie mia­łem za­miaru za­ko­chać się w Avy. To było sil­niej­sze ode mnie.

– Nie ob­cho­dzi mnie wa­sza hi­sto­ria i ogrom łą­czą­cego was uczu­cia – rzu­ci­łam, gdy słodka mie­szanka opu­ściła jamę ustną. – Od jak dawna się spo­ty­ka­cie?

Kel­nerka po­sta­wiła przed nim ma­lutką fi­li­żankę, po czym spoj­rzała na mnie. Mu­sia­łam mieć nie­tęgą minę, bo dziew­czyna od­wró­ciła się na pię­cie i po­spiesz­nie ode­szła w stronę baru.

– Od pię­ciu mie­sięcy.

Nie­mal za­dła­wi­łam się ka­wał­kiem cia­sta.

– Pię­ciu mie­sięcy – wy­szep­ta­łam. – Prze­cież wy­je­cha­łeś pół roku temu. Jak na ko­goś, kto nie chciał mnie zdra­dzić, cał­kiem szybko ci po­szło.

Le­d­wie pa­no­wa­łam nad to­nem głosu. Nie chcia­łam krzy­czeć. Spe­cjal­nie za­pro­po­no­wa­łam spo­tka­nie w miej­scu pu­blicz­nym, żeby ci wszy­scy lu­dzie trzy­mali mój tem­pe­ra­ment w ry­zach.

– Nie mam nic na swoją obronę – po­wie­dział, uno­sząc ręce do góry.

My­śla­łam, że mnie pio­run ku­li­sty trafi. Całe moje ciało ki­piało z wście­kło­ści. Z ze­wnątrz na­to­miast je­dyną oznaką zde­ner­wo­wa­nia był wi­del­czyk roz­szar­pu­jący de­ser na strzępy.

– Łu­cja, ja na­prawdę ją ko­cham.

Chcia­łam wy­buch­nąć. Pra­gnę­łam krzy­czeć, rzu­cać ta­le­rzami, a na­wet ob­lać go tym cho­ler­nym espresso. Za­miast tego spoj­rza­łam w cze­ko­la­dowe oczy i za­mar­łam. Cała złość na­gle ule­ciała, za­stą­piona ża­lem. Mó­wił szcze­rze. Te małe iskierki zna­łam z au­top­sji. Z pierw­szych dwóch lat na­szego związku. Prawdą było, że od po­nad roku du­si­łam się w tej re­la­cji, a z tyłu głowy wciąż mia­łam myśl o ze­rwa­niu za­rę­czyn. Przez całe dwa ty­go­dnie by­łam wście­kła, ale nie dla­tego że Łu­kasz ma inną. Z per­spek­tywy czasu oka­zało się to swego ro­dzaju ulgą. Tar­gały mną ta­kie emo­cje, po­nie­waż nie mo­głam zro­zu­mieć, dla­czego okła­my­wał dwie ko­biety, za­miast za­cho­wać się jak na czło­wieka przy­stało i po pro­stu skoń­czyć pa­ro­dię, którą od dłuż­szego czasu był nasz zwią­zek.

– To do­brze. Oby ta mi­łość była do gro­bo­wej de­ski – po­wie­dzia­łam, prze­cie­ra­jąc usta chu­s­teczką. – To było miłe spo­tka­nie, twoje rze­czy wy­ślę ku­rie­rem – rzu­ci­łam, pod­no­sząc się na­gle.

– Ale Łu­cja… – za­czął.

– Cie­szę się, że je­steś szczę­śliwy. Nie zmie­nia to faktu, że je­stem wście­kła. Po­gry­wa­łeś ze mną przez pięć mie­sięcy. Nie mo­głeś za­cho­wać się od­po­wied­nio i wy­ło­żyć kawę na ławę? – już mia­łam wy­cho­dzić, kiedy coś mi się przy­po­mniało. – Aha, i nie ure­gu­lo­wa­łam ra­chunku.

Szłam szybko, zo­sta­wia­jąc za sobą na­rze­czo­nego, plany na przy­szłość i ułudę sta­bi­li­za­cji, którą two­rzy­łam przez ostat­nie kilka lat. By­łam tylko ja, trzy­dzie­sto­trzy­let­nia Łu­cja. Dok­tor me­dy­cyny we­te­ry­na­ryj­nej, spe­cja­li­sta cho­rób zwie­rząt nie­udo­mo­wio­nych, chi­rurg. Ko­bieta suk­cesu, która za wszelką cenę chce osią­gnąć to, co so­bie po­sta­nowi. Można po­wie­dzieć, że po­rażkę po­nio­słam tylko na jed­nym polu – w re­la­cjach dam­sko-mę­skich. W ży­ciu by­łam w dwóch związ­kach: trzy­ipół­let­nim – w cza­sie ­li­ceum oraz tym, który skoń­czył się roz­mową w ka­wiarni. Pierw­szy roz­padł się, bo oboje za­czę­li­śmy zmie­rzać w róż­nych kie­run­kach, drugi dla­tego, że ni­gdy w tych sa­mych nie spo­glą­da­li­śmy.

Z to­rebki wy­ję­łam te­le­fon i wy­bra­łam nu­mer, któ­rego nie wi­dzia­łam od dwóch mie­sięcy. Kom­plet­nie nie wie­dzia­łam, co mnie pod­ku­siło, żeby to zro­bić. Wście­kłość, wi­zja wa­lą­cego się świata, a może chwi­lowy przy­pływ od­wagi? Za­nim zdą­ży­łam stchó­rzyć, usły­sza­łam mę­ski głos.

– Ka­rol Wa­taha, słu­cham.

– Dzień do­bry. Mówi Łu­cja Ru­bik. Chcia­ła­bym przy­jąć pań­ską ofertę.

Sie­dzia­łam z kie­lisz­kiem pri­mi­tivo i pa­trzy­łam, jak czer­wona ciecz po­woli osa­dza się na ścian­kach, gdy wy­ko­ny­wa­łam nad­garst­kiem okrężne ru­chy. War­stwą ma­ki­jażu ukry­łam sine worki pod oczami. Ostat­nio nie mo­głam spać, bo gdy tylko pró­bo­wa­łam od­po­cząć, mój umysł przy­po­mi­nał, że je­stem sa­motna. Klatka pier­siowa jakby się kur­czyła, a serce wal­czyło o miej­sce, by bić. Nie pła­ka­łam, czego bar­dzo ża­ło­wa­łam. Łzy da­wały moż­li­wość zmniej­sze­nia stresu i bólu, po­zwa­lały, by wraz z nimi ucie­kły zmar­twie­nia. A ja ca­łymi no­cami po pro­stu le­ża­łam, wbi­ja­jąc nie­bie­skie tę­czówki w biały su­fit, i sta­ra­łam się za­jąć czymś umysł, by nie krzy­czał, że coś jest nie tak.

– Łu­cja? – z za­my­śle­nia wy­rwał mnie głos mo­jego prze­ło­żo­nego. – Twoja tak­sówka czeka.

Po­dał mi ra­mię, które z wdzięcz­no­ścią przy­ję­łam. By­łam zmę­czona, pod wpły­wem al­ko­holu i w wy­so­kich szpil­kach wręcz po­trze­bo­wa­łam eskorty.

– Dzię­kuję za zor­ga­ni­zo­wa­nie im­prezy po­że­gnal­nej, dok­to­rze – po­wie­dzia­łam, sto­jąc pod drzwiami jed­nej z naj­lep­szych kli­nik dla dzi­kich zwie­rząt w Eu­ro­pie. Ten bu­dy­nek, ci lu­dzie. By­łam z nimi przez osiem lat, a te­raz z cięż­kim ser­cem mó­wi­łam „że­gnaj­cie”.

– Za­słu­ży­łaś na nią – po­wie­dział ze smut­nym uśmie­chem. – Jed­nak pa­mię­taj, że nie spa­li­łaś żad­nych mo­stów. Gdy­byś jed­nak wró­ciła, to wszy­scy chęt­nie po­wi­tamy cię po­now­nie w na­szym ze­spole.

– Wiem. Dzię­kuję za szansę daną mi lata temu i tę, którą ofe­ru­jesz te­raz.

Męż­czy­zna uśmiech­nął się przy­jaź­nie.

– Uwa­żaj tam na sie­bie i pa­mię­taj, czego się na­uczy­łaś – po­wie­dział, gdy sta­nę­li­śmy przy cze­ka­ją­cym au­cie.

– Będę.

– Do zo­ba­cze­nia, dok­tor Ru­bik.

– Do zo­ba­cze­nia.

Wsia­dłam do cze­ka­ją­cej tak­sówki i po­da­łam ad­res. Po­woli zmie­rza­li­śmy z obrzeży do cen­trum Wro­cła­wia.

Gdy we­szłam do miesz­ka­nia, ci­cho za­mknę­łam za sobą drzwi i prze­krę­ci­łam górny za­mek. Spoj­rza­łam w wiel­kie lu­stro za­kry­wa­jące po­wierzch­nię szafy w przed­po­koju. Ma­ki­jaż wciąż speł­niał swoją rolę, a ja wy­glą­da­łam na wy­po­czętą. Biała, ołów­kowa su­kienka przed ko­lano le­żała zgrab­nie na moim ciele. Ni­gdy nie by­łam chuda, ra­czej w sam raz, jed­nak złe sa­mo­po­czu­cie w ciągu ostat­nich dni spra­wiło, że mój brzuch był ide­al­nie pła­ski. Zrzu­ci­łam szpilki i boso ru­szy­łam do sy­pialni. Pod ścianą stały za­pa­ko­wane kar­tony i wa­lizki. Wy­jeż­dża­łam na­stęp­nego dnia po po­łu­dniu, a dzień póź­niej w miesz­ka­niu mieli się po­ja­wić nowi lo­ka­to­rzy. Ro­dzice obie­cali, że będą z nimi w kon­tak­cie i gdyby były ja­kieś pro­blemy, to wszyst­kim się zajmą, że­bym nie mu­siała co chwilę wra­cać do Wro­cła­wia. By­łam im za to wdzięczna, tak jak za wszystko, co spo­tkało mnie w ży­ciu. Tylko dzięki nim otrzy­ma­łam tak wy­so­kie wy­kształ­ce­nie, bo ciężko pra­co­wali, że­bym mo­gła so­bie po­zwo­lić na li­ceum i stu­dia w mie­ście. Dla­tego tak długo zwle­ka­łam z po­wie­dze­niem im o roz­sta­niu z Łu­ka­szem. Oni byli ide­al­nym przy­kła­dem praw­dzi­wej mi­ło­ści, ra­zem od czter­dzie­stu lat, a wciąż za­cho­wy­wali się jak za­ko­chani na­sto­lat­ko­wie. Za to ja nie po­tra­fi­łam zna­leźć ko­goś, z kim mo­gła­bym zbu­do­wać wła­sną ro­dzinę.

Roz­pię­łam za­mek na ple­cach i lekko roz­ma­so­wa­łam spięty kark. Do je­dy­nej nie­spa­ko­wa­nej szklanki na­la­łam so­bie wody i usia­dłam przy stole. Czarno-biała, la­kie­ro­wana kuch­nia była ide­al­nie czy­sta, jak zwy­kle. No może poza tymi dniami, kiedy Łu­kasz u mnie go­to­wał. Uśmiech­nę­łam się lekko do na­pły­wa­ją­cych wspo­mnień.

Wzię­łam długi, go­rący prysz­nic, po czym we­szłam do łóżka. O dziwo, szybko udało mi się za­snąć, a w nocy obu­dzi­łam się tylko trzy razy. Wi­zja wy­jazdu i zmiany oto­cze­nia dzia­łała na mnie uspo­ka­ja­jąco, a prze­cież za­wsze ba­łam się prze­pro­wa­dzek.

– Cio­cia! – krzyk­nęła mała, brą­zo­wo­oka dziew­czynka, cią­gnąc mnie za brzeg ołów­ko­wej spód­nicy.

– Tak, Ma­ry­siu? – za­py­ta­łam, gdy tylko ode­bra­łam swoją kawę od ba­ri­sty. Bu­rza kasz­ta­no­wych lo­ków dziew­czynki nie­sfor­nie opa­dała na jej szczu­płe ra­miona. Mała była bar­dzo po­dobna do swo­jej mamy.

– Ma­mu­sia po­wie­działa, że może cię nie być na mo­ich uro­dzin­kach.

Za­smu­ciła się, spla­ta­jąc ra­miona na piersi. Wy­glą­dała ko­micz­nie, dla­tego uśmiech­nę­łam się sze­roko.

– Skar­bie, twoje uro­dziny są po wa­ka­cjach, je­żeli tylko będę mo­gła, to się na nich po­ja­wię.

– Obie­cu­jesz? – za­py­tała mała, wpa­tru­jąc się we mnie tymi du­żymi oczami.

– Obie­cuję.

Gdy to usły­szała, pu­ściła moją spód­nicę i w pod­sko­kach po­de­szła do sto­lika, przy któ­rym sie­działa moja przy­ja­ciółka.

– Ma­mu­siu! A cio­cia obie­cała, że bę­dzie! – krzyk­nęła ra­do­śnie.

Syl­wia sta­rała się ją uci­szyć, pa­trząc prze­pra­sza­jąco na in­nych go­ści.

– Obie­ca­łam, że zro­bię wszystko co w mo­jej mocy, by się po­ja­wić – po­pra­wi­łam ją.

– To pra­wie to samo – od­rze­kła ura­do­wana. – Bo ty masz, cio­cia, dużo mocy, więc ci się uda – do­dała pew­nie, a my ro­ze­śmia­ły­śmy się ser­decz­nie na te słowa.

– Spa­ko­wa­łaś już wszystko? – za­py­tała Syl­wia, po­pi­ja­jąc swoją latte.

– Tak, rze­czy już od kilku dni stoją w kar­to­nach.

– Je­steś tego pewna? – do­py­ty­wała.

– No tak, sama je pa­ko­wa­łam – od­par­łam roz­ba­wiona.

– Nie o tym mó­wię – wtrą­ciła, wy­wra­ca­jąc zie­lo­nymi oczami. – Py­tam, czy je­steś pewna tego wy­jazdu, re­zy­gna­cji z pracy i pod­ję­cia tej no­wej. Jesz­cze nie­dawno nie wy­obra­ża­łaś so­bie pra­co­wać w miej­scu in­nym niż kli­nika.

– Nie wiem – po­wie­dzia­łam, od­sta­wia­jąc fi­li­żankę. – Chyba ni­czego te­raz nie je­stem pewna, ale my­ślę, że ła­twiej mi bę­dzie ru­szyć i coś zmie­nić w no­wym miej­scu, niż tu, gdzie spę­dzi­łam sie­dem­na­ście lat. Tak na­prawdę dłu­żej miesz­kam we Wro­cła­wiu niż w domu ro­dzin­nym.

Syl­wia po­ki­wała je­dy­nie głową, a roz­mowa ze­szła na inne te­maty.

Je­cha­łam S8 za ti­rem wy­ła­do­wa­nym mo­imi rze­czami. Cho­ciaż „je­cha­łam” to chyba za dużo po­wie­dziane! Wlo­kłam się dzie­więć­dzie­siąt ki­lo­me­trów na go­dzinę. Moja ulu­biona sta­cja ra­diowa wy­peł­niała ci­szę. Wy­biła sie­dem­na­sta, za­częli nada­wać wia­do­mo­ści. Oczy­wi­ście nie obyło się bez ostrze­żeń przed falą upa­łów i po­ry­wa­czami gra­su­ją­cymi nad Bał­ty­kiem. Jed­nak nie spo­dzie­wa­łam się, iż usły­szę o so­bie.

„Ośro­dek Po­mocy Wil­kom otwiera się za dwa dni. Wła­śnie dzi­siaj mój ano­ni­mowy in­for­ma­tor prze­ka­zał mi imię i na­zwi­sko Głów­nego Le­ka­rza We­te­ry­na­rii. To sta­no­wi­sko obej­mie Łu­cja Ru­bik, dok­tor me­dy­cyny we­te­ry­na­ryj­nej, spe­cja­li­sta cho­rób zwie­rząt nie­udo­mo­wio­nych, spe­cja­li­sta chi­rurg. Uczen­nica jed­nego z naj­lep­szych le­ka­rzy dzi­kich zwie­rząt w Eu­ro­pie. Ta młoda, bo za­le­d­wie trzy­dzie­sto­trzy­let­nia, ko­bieta ma za sobą mie­siące wo­lon­ta­riatu w Zim­ba­bwe…”

Zde­ner­wo­wana zmie­ni­łam sta­cję. Na­prawdę nie chcia­łam słu­chać mowy po­chwal­nej na swoją cześć. Z do­świad­cze­nia wie­dzia­łam, że im wy­żej mnie wy­niosą, tym bo­le­śniej­szy bę­dzie upa­dek, je­żeli coś pój­dzie nie tak. Za­ha­mo­wa­łam gwał­tow­nie, wi­dząc ża­rzące się na czer­wono świa­tła stopu cię­ża­rówki. Gdy tylko koła SUV-a za­trzy­mały się, sak­so­fon za­brzmiał gło­śno, spra­wia­jąc, że spoj­rza­łam na te­le­fon.

– Tak, słu­cham?

– Panno Ru­bik, mówi Ro­bert, kie­rowca cię­ża­rówki. Przed nami wy­pa­dek, więc tro­chę po­sto­imy. Mamy jed­nak moż­li­wość zje­chać na par­king, żeby cza­so­mierz nie na­li­czał nie­po­trzeb­nie opłat. Co pani na to?

– Zjeż­dżamy – od­par­łam, zdzi­wiona mi­łym za­cho­wa­niem kie­rowcy.

Na miej­sce do­tar­li­śmy o ósmej rano, bo po­sta­no­wi­łam się zdrzem­nąć na par­kingu i ru­szyć, kiedy już za­tor się roz­ła­duje. Sta­łam przed du­żym, szkla­nym bu­dyn­kiem, któ­rego bryła była zgodna z naj­now­szymi tren­dami ar­chi­tek­tury. Nad drzwiami wi­siał szyld z na­pi­sem „Ośro­dek Po­mocy Wil­kom”. Po­ło­ży­łam dłoń na wy­świe­tla­czu, a z we­wnątrz do­biegł mnie dźwięk dzwonka. Za­nim zdą­ży­łam się obej­rzeć, stała przede mną wy­soka, ru­do­włosa dziew­czyna o zie­lo­nych oczach. Przy jej wzro­ście moje metr sie­dem­dzie­siąt mu­siało wy­glą­dać ża­ło­śnie. Do­brze, że mia­łam szpilki wyż­sze niż jej, dzięki temu prze­wyż­szała mnie je­dy­nie o pół głowy.

– Dzień do­bry. Na­zy­wam się Łu­cja Ru­bik – po­wie­dzia­łam, ­wy­cią­ga­jąc do ko­biety dłoń, którą ta z uśmie­chem uści­snęła.

– Mar­ce­lina Wa­taha. Miło mi pa­nią po­znać, panno Ru­bik – ­od­po­wie­działa ser­decz­nym gło­sem.

– Wa­taha? Czyżby żona wła­ści­ciela, Ka­rola Wa­tahy? – za­py­ta­łam bez­ce­re­mo­nial­nie, co jed­nak nie zbiło z tropu mo­jej roz­mów­czyni, a je­dy­nie wy­wo­łało na jej twa­rzy po­błaż­liwy uśmiech.

– Nie, je­stem jego bra­tową – od­parła, a ja ski­nę­łam ze zro­zu­mie­niem głową. – Chcia­łam po­ka­zać pani biuro, ale jak ro­zu­miem, ma pani za sobą długą po­dróż.

Po­twier­dzi­łam.

 – W ta­kim ra­zie tu są klu­cze, a na kartce ad­res. Ten dom zo­stał dla pani wy­na­jęty przez na­szą or­ga­ni­za­cję. Może tam pani te­raz po­je­chać, roz­pa­ko­wać się i od­po­cząć. Dzi­siej­sze ze­bra­nie od­bę­dzie się o szes­na­stej trzy­dzie­ści, dla­tego pro­szę, aby po­ja­wiła się pani pół go­dziny wcze­śniej i po­pro­siła o przy­pro­wa­dze­nie do mnie. Tym­cza­sem ży­czę mi­łego dnia. – Wrę­czyła mi do­ku­menty i klu­cze, po czym od­wró­ciła się na pię­cie i we­szła do bu­dynku.

Szyb­kie, kon­kretne po­wi­ta­nie. Mar­ce­lina zde­cy­do­wa­nie nie na­le­żała do tych, któ­rzy mar­nują swój czas na po­ga­węd­kach.

Gdy do­je­cha­łam pod wska­zany ad­res, cię­ża­rówka z mo­imi rze­czami była już nie­mal roz­pa­ko­wana, a ja pa­trzy­łam na drew­niany do­mek w środku lasu. Wy­siadł­szy z sa­mo­chodu, wzię­łam głę­boki wdech, uśmie­cha­jąc się sze­roko, gdy za­pach ży­wicy i mo­krej ziemi po­ła­sko­tał mój nos. Szłam po­woli, uwa­ża­jąc, żeby szpilki nie za­głę­biały się w grzą­skiej ziemi mię­dzy kost­kami bru­ko­wymi. Po prze­kro­cze­niu progu chcia­łam zdjąć buty, żeby nie po­bru­dzić pięk­nego par­kietu, jed­nak wi­dząc na­nie­sione przez kie­rowcę błoto, zre­zy­gno­wa­łam. Ku mo­jemu za­sko­cze­niu Ro­bert nie był sam. Wno­sić kar­tony po­ma­gał mu ja­kiś blon­d­włosy męż­czy­zna, na oko w moim wieku. Gdy tylko mnie za­uwa­żył, pod­szedł i wy­cią­gnął rękę.

– Mar­cin Wa­taha – przed­sta­wił się i uści­snął moją dłoń. Był na­prawdę wy­soki, w bu­tach na ob­ca­sie się­ga­łam mu za­le­d­wie pod­bródka.

– Łu­cja Ru­bik – od­par­łam. – Za­pewne je­steś mę­żem Mar­ce­liny.

– Zga­dza się – po­wie­dział z nie­skry­waną dumą. – Zdą­ży­ły­ście się już po­znać?

– Tak, to ona dała mi klu­cze – po­wie­dzia­łam, ma­cha­jąc mu nimi przed twa­rzą.

– No tak. Ja mam drugi kom­plet, jest w zamku. Na­leży do cie­bie, więc je­żeli nie przy­je­cha­łaś sama, to twój part­ner ma swój ze­staw.

– Przy­je­cha­łam sama, ale dzię­kuję za in­for­ma­cję.

Chcia­łam obej­rzeć resztę domu. W sa­lo­nie zdję­łam buty, boso pod­cho­dząc do szkla­nych drzwi, które zaj­mo­wały jedną ze ścian. Na błysz­czą­cym par­kie­cie od­bi­jały się ślady mo­ich stóp. Spoj­rza­łam na ogród, był ide­al­nie wkom­po­no­wany w ota­cza­jący go las, nie dało się za­uwa­żyć, gdzie koń­czy się pry­watna po­se­sja, a za­czyna pań­stwowa. Od­wró­ci­łam się przo­dem do po­miesz­cze­nia, w któ­rym sta­łam. Na środku, przed czarną sofą znaj­do­wała się drew­niana ława. Jed­nej ze ścian po­koju dzien­nego nie po­sta­wiono, po­zwa­la­jąc, by płyn­nie prze­cho­dził w kuch­nię. Szafki były no­wo­cze­sne, brą­zowe. Spo­czy­wał na nich mar­mu­rowy blat. Ca­łość do­peł­niały ciemne sprzęty i ja­sne ściany.

Prze­je­cha­łam dło­nią po ja­snej, ba­weł­nia­nej po­ścieli. Gdy tylko roz­ło­ży­łam swoje rze­czy, po­czu­łam się jak u sie­bie. Łóżko było ol­brzy­mie i nie­zwy­kle wy­godne. Na ka­stli­kach stały ja­sne świece, a re­gały ugi­nały się pod cię­ża­rem ksią­żek. Do­cho­dziła czter­na­sta, dla­tego wol­nym kro­kiem ru­szy­łam do ła­zienki. Mi­ja­jąc okno, ką­tem oka za­uwa­ży­łam mię­dzy drze­wami coś du­żego. Cof­nę­łam się, a moje oczy spo­tkały się z brą­zo­wymi śle­piami sza­rego wilka, który spo­glą­dał na mnie spo­koj­nie. Po kilku se­kun­dach od­wró­cił się i wbiegł w las. Nie mo­głam się ru­szyć. Je­dy­nym, o czym wtedy my­śla­łam, było to, że dzie­sięć me­trów przed moim nie­ogro­dzo­nym do­mem, se­kundę wcze­śniej stał naj­więk­szy wilk, ja­kiego w ży­ciu wi­dzia­łam. Z per­spek­tywy czasu my­ślę, że nie ma tego złego, co by na do­bre nie wy­szło. Przy­naj­mniej przez chwilę nie roz­pa­mię­ty­wa­łam zdrady Łu­ka­sza.

II

Sie­dzia­łam na czar­nym krze­śle w prze­szklo­nym biu­rze, cze­ka­jąc na Mar­ce­linę. Po­miesz­cze­nie było prze­stronne, a wy­strój mi­ni­ma­li­styczny. Je­dy­nie do­ku­menty le­żały w nie­ła­dzie na biurku, przy­ci­śnięte pu­stym kub­kiem ter­micz­nym. Wy­glą­dało to tak, jakby wła­ści­ciel tym ma­łym ba­ła­ga­nem, pró­bo­wał ozna­czyć swój te­ren i wal­czyć z wszech­obec­nym wy­ob­co­wa­niem tego miej­sca. Na dźwięk szpi­lek wy­stu­ku­ją­cych rytm o ka­mienną po­sadzkę od­wró­ci­łam się w stronę ru­do­wło­sej. Mu­siała być nie­wiele młod­sza ode mnie.

– Prze­pra­szam, że mu­siała pani cze­kać – po­wie­działa po­de­ner­wo­wa­nym gło­sem. – Nie­stety mie­li­śmy małe pro­blemy z jed­nym z pra­cow­ni­ków.

– Ża­den pro­blem – od­po­wie­dzia­łam. – I pro­szę, mów mi Łu­cja, przez tę „pa­nią” czuję się staro.

Ko­bieta uśmiech­nęła się do mnie cie­pło.

– Do­brze, Łu­cjo – za­częła, sta­ra­jąc się uło­żyć roz­rzu­cone do­ku­menty. – Jak ro­zu­miem, za­po­zna­łaś się z wy­ka­zem obo­wiąz­ków na twoim sta­no­wi­sku.

Przy­tak­nę­łam.

– Świet­nie, to za­osz­czę­dzi nam sporo czasu. Czy masz może ja­kieś py­ta­nia?

Za­prze­czy­łam.

– W ta­kim ra­zie przejdźmy do rze­czy. Mu­simy za­re­je­stro­wać cię w sys­te­mie, że­byś mo­gła swo­bod­nie wcho­dzić i wy­cho­dzić z bu­dynku. Do two­jego ga­bi­netu do­stęp bę­dziesz miała tylko ty i Ka­rol jako twój je­dyny prze­ło­żony. Wszel­kie sprawy fi­nan­sowe oma­wiaj bez­po­śred­nio z nim. Je­żeli bę­dziesz miała ja­kieś za­strze­że­nia co do ofe­ro­wa­nego sprzętu, rów­nież in­for­muj o tym Ka­rola.

– Czyli ze wszyst­kim idę do Ka­rola Wa­tahy, mo­jego je­dy­nego prze­ło­żo­nego?

– Do­kład­nie tak.

– Czy do­ty­czy to rów­nież mo­jego miej­sca za­miesz­ka­nia?

Ciemne brwi ko­biety zbli­żyły się nie­znacz­nie.

– Czyż­byś miała ja­kieś za­strze­że­nia co do wy­na­ję­tego domku?

– Tylko jedno. Nie po­doba mi się, że stoi nie­ogro­dzony w środku lasu.

– To ze wzglę­dów es­te­tycz­nych. Ar­chi­tekci chcieli uzy­skać płynne przej­ście ogrodu w las, co zresztą im się udało, jak zdą­ży­łaś za­pewne za­uwa­żyć.

– Oso­bi­ście bez­pie­czeń­stwo ce­nię so­bie bar­dziej niż es­te­tykę – mó­wi­łam twardo. Trak­to­wa­nie z góry nie przej­dzie, nie ze mną.

– Prze­cież nic ci się tam nie sta­nie. Wilki nie za­pusz­czają się w te re­jony.

Ton jej głosu ja­sno wska­zy­wał na to, że ta roz­mowa stała się dla niej upier­dliwa.

– Po­wiedz to jed­nemu z tych no­wych wil­ków, który dwie go­dziny temu stał w moim ogródku, pa­trząc pro­sto na mnie – burk­nę­łam nie­miło.

Dłoń Mar­ce­liny prze­stała prze­kła­dać do­ku­menty. Pod­nio­sła na mnie wzrok, a jej twarz spo­waż­niała.

– Prze­każę Ka­ro­lowi twoje za­strze­że­nia. – Po czym, jakby ni­gdy nic, prze­szła do ko­lej­nych te­ma­tów.

Prze­glą­da­łam za­opa­trze­nie sal chi­rur­gicz­nych i ga­bi­ne­tów. Wszyst­kie sprzęty były nowe i naj­wyż­szej ja­ko­ści, pod tym wzglę­dem nie róż­niły się od tych z kli­niki. Do­cho­dziła dwu­dzie­sta pierw­sza, a ja wła­śnie koń­czy­łam swój ob­chód. Pew­nym kro­kiem we­szłam do ga­bi­netu, po czym sta­nę­łam jak wryta, wi­dząc mę­ską syl­wetkę opartą o brzeg mo­jego biurka.

– Do­bry wie­czór, w czym mogę panu po­móc? – za­py­ta­łam, pod­cho­dząc.

Bru­net od­wró­cił się i przyj­rzał mi nie­śpiesz­nie.

– Panna Łu­cja Ru­bik, jak mnie­mam. – Ni­ski głos wy­peł­nił po­kój, a na opa­lo­nej twa­rzy męż­czy­zny po­ja­wił się przy­ja­zny uśmiech.

– Do­kład­nie tak, a pan to?

– Ka­rol Wa­taha. – Wy­cią­gnął w moim kie­runku dłoń, którą zde­cy­do­wa­nie uści­snę­łam. – Silny uścisk.

Bursz­ty­nowe oczy wpa­try­wały się w moje ob­ce­sowo. Czu­łam mały dys­kom­fort. Nie by­łam przy­zwy­cza­jona do tak na­tar­czy­wych spoj­rzeń.

– Co pana do mnie spro­wa­dza? – za­py­ta­łam, prze­glą­da­jąc z uda­wa­nym za­cie­ka­wie­niem wnę­trze to­rebki.

– Bez­po­śred­nia i rze­czowa. Mar­cin do­brze się spi­sał, wy­bie­ra­jąc na to sta­no­wi­sko wła­śnie pa­nią, panno Ru­bik. – Ką­cik jego ust uniósł się nieco.

Zmarsz­czy­łam brwi. Nie mia­łam po­ję­cia, jaki był cel jego wi­zyty, a on nie spie­szył z wy­ja­śnie­niami.

– Mar­ce­lina mó­wiła, że ma pani za­strze­że­nia co do wy­na­ję­tego domku. Po­noć wilki kręcą się w oko­licy – po­wie­dział w końcu.

– Ow­szem – od­par­łam, czu­jąc lekką ulgę. – Ro­zu­miem, że es­te­tyka jest ważna, jed­nak bar­dziej ce­nię so­bie wła­sne bez­pie­czeń­stwo niż ładny ogró­dek.

– W zu­peł­no­ści się z pa­nią zga­dzam – stwier­dził, bez cho­ciażby chwili za­wa­ha­nia, czym tro­chę mnie zdzi­wił. – Jed­nak wi­zyta wilka w tym re­jo­nie zda­rzyła się pierw­szy raz. Mogę pa­nią o tym za­pew­nić.

– Po­wiedzmy, że panu wie­rzę – za­czę­łam, ostroż­nie do­bie­ra­jąc słowa. Nie chcia­łam, by mój pra­co­dawca po­czuł się ura­żony spo­so­bem, w jaki z nim roz­ma­wiam. – Jed­nak te wilki są tu­taj od nie­dawna, skoro któ­ryś z nich raz się zja­wił, to przyj­dzie znowu. Za­po­zna­łam się już z ra­por­tami do­ty­czą­cymi tych zwie­rząt i przy­było ich tu­taj na­prawdę wiele, co za tym idzie, po­trze­bują o wiele więk­szego te­ry­to­rium niż ro­dzime osob­niki. Praw­do­po­do­bień­stwo, iż wi­zyty na wy­naj­mo­wa­nej po­se­sji będą częst­sze, jest te­raz bar­dzo wy­so­kie.

Męż­czy­zna słu­chał mnie uważ­nie. Nie wy­da­wał się ura­żony od­po­wie­dzią, co odro­binę mnie ucie­szyło. Nie chcia­łam pra­co­wać z kimś, kto nie mógłby przy­jąć mo­jego od­mien­nego zda­nia.

– Ro­zu­miem pani za­strze­że­nia – po­wie­dział po chwili ci­szy. Po­woli okrą­żył fo­tel sto­jący na­prze­ciwko. Za­trzy­mał się po jego dru­giej stro­nie, zwięk­sza­jąc dy­stans mię­dzy nami i spoj­rzał ła­god­nie w moim kie­runku. – Jed­nak nie mogę wy­mó­wić najmu dzień po prze­pro­wadzce. Sama pani ro­zu­mie, że po­sta­wi­łoby mnie to w złym świe­tle, na co nie mogę so­bie po­zwo­lić. Nie jest to je­dyny bu­dy­nek tego przed­się­biorcy, który wy­naj­muję. Sama pani ro­zu­mie.

Przy­tak­nę­łam nie­chęt­nie.

– Wo­bec tego mam dla pani inną pro­po­zy­cję.

– Słu­cham.

– Zo­sta­nie tam pani przez mie­siąc. Je­żeli sy­tu­acja się po­wtó­rzy, nie­zwłocz­nie pa­nią prze­nie­siemy.

To była cał­kiem uczciwa pro­po­zy­cja i może na­wet przy­ję­ła­bym ją od razu, gdyby nie zimny dreszcz, który pełzł po mo­jej szyi, gdy tylko przy­po­mi­na­łam so­bie te dzi­kie śle­pia.

– Nie wy­gląda pani na za­do­wo­loną. Ro­zu­miem, że nie to chciała pani usły­szeć, ale mu­simy dojść do po­ro­zu­mie­nia, dla­tego chęt­nie za­po­znam się z pani pro­po­zy­cją.

Uśmiech­nę­łam się de­li­kat­nie, pró­bu­jąc zy­skać chwilę na za­sta­no­wie­nie.

– Nie, wszystko jest w po­rządku. Gdyby coś się działo, mam broń ze strzał­kami usy­pia­ją­cymi w domu. Po­ra­dzę so­bie.

Ka­rol wy­cią­gnął dłoń w moją stronę, którą szybko uści­snę­łam.

– Cie­szę się, że do­szli­śmy do po­ro­zu­mie­nia. Czy jest coś jesz­cze, co chcia­łaby pani omó­wić?

– My­ślę, że na dzi­siaj wy­star­czy.

– W ta­kim ra­zie można udać się na za­słu­żony od­po­czy­nek.

Ge­stem po­ka­zał mi, abym po­szła przo­dem, przy­trzy­mu­jąc drzwi do ga­bi­netu.

– Spo­koj­nej nocy, panno Ru­bik – usły­sza­łam, scho­dząc w stronę ga­rażu.

– Do­bra­noc.

Wyj­mo­wa­łam fi­li­żanki z jed­nego z kar­to­nów, nu­cąc pod no­sem ulu­bione pio­senki z cza­sów stu­diów. Oczy­wi­ście nie obyło się bez Franka Si­na­try, Bon Jo­viego czy Mę­skiego Gra­nia. Opróż­niw­szy pu­dło, spoj­rza­łam kry­tycz­nie na za­war­tość szafki. Wszystko stało równo i na tyle da­leko od sie­bie, że­bym nie stłu­kła in­nych na­czyń, wy­cią­ga­jąc jedną rzecz. Za­do­wo­lona omio­tłam wzro­kiem całą kuch­nię. Po­zor­nie nic się nie zmie­niło. Blaty na­dal stały pu­ste, jak przy­stało na osobę, która woli się­gnąć do szu­flady, niż nisz­czyć har­mo­nię, zo­sta­wia­jąc cho­ciażby de­skę do kro­je­nia na wierz­chu.

Wol­nym kro­kiem we­szłam na pię­tro, roz­pi­na­jąc gu­ziki bia­łej ko­szuli. W sa­mej tylko bie­liź­nie skie­ro­wa­łam się do ła­zienki, a moje bla­do­nie­bie­skie oczy za­trzy­mały się na ol­brzy­mim lu­strze na­prze­ciwko mar­mu­ro­wej umy­walki. Przyj­rza­łam się swo­jemu ciału. Wy­da­wało się, że wszystko jest w po­rządku: śred­niej wiel­ko­ści piersi, wi­doczne bio­dra, za­zna­czona ta­lia. Brą­zowe włosy do oboj­czy­ków wciąż lśniły na­tu­ral­nym bla­skiem, mimo że z bli­ska trudno było nie za­uwa­żyć po­si­wia­łych ko­smy­ków. Wes­tchnę­łam zre­zy­gno­wana. Stres zwią­zany ze stu­diami, a póź­niej pracą sku­tecz­nie wy­pę­dzał z nich pig­ment. Uważ­nie przy­glą­da­łam się moim oczom, w ką­ci­kach któ­rych co­raz czę­ściej po­ja­wiały się ku­rze łapki. Przy­naj­mniej lekko za­darty nos w ogóle się nie zmie­nił. Me­lan­cho­lij­nie prze­je­cha­łam dło­nią po kil­ku­cen­ty­me­tro­wej bliź­nie, pa­miątce po prze­pu­kli­nie brzusz­nej.

Wy­cho­dząc z ła­zienki, nie mo­głam się po­wstrzy­mać i wyj­rza­łam przez okno. Ni­skie lampy, za­si­lane ener­gią sło­neczną, roz­pra­szały gę­sty mrok. Ni­g­dzie nie za­uwa­ży­łam ru­chu, dla­tego spo­kojna uda­łam się do łóżka i na­sta­wi­łam bu­dzik na szó­stą trzy­dzie­ści. Skrzy­wi­łam się, wi­dząc, że do alarmu po­zo­stały je­dy­nie cztery go­dziny. Zwi­nę­łam po­ściel w ru­lo­nik, który ob­ję­łam ra­mie­niem i nogą – było zbyt duszno na przy­kry­wa­nie się. Za­snę­łam szybko, ale spa­łam krótko, bo co ja­kiś czas bu­dziły mnie na­pły­wa­jące do oczu łzy i dziwne uczu­cie w klatce pier­sio­wej.

Przy ko­lej­nej po­budce, gdzieś koło pią­tej nad ra­nem, pod­da­łam się. Wes­tchnę­łam lekko i wsta­łam, aby za­rzu­cić na sie­bie lek­kie ubra­nia. Na ze­wnątrz świ­tało. Ptaki ćwier­kały w jesz­cze zie­lo­nych ko­ro­nach drzew, ale ter­mo­metr już wska­zy­wał po­nad dwa­dzie­ścia stopni. Od kilku lat Pol­ska, tak jak więk­szość świata, zma­gała się z wiel­kimi su­szami. I tym ra­zem nie wy­glą­dało, jakby co­kol­wiek miało się zmie­nić. Li­ście żół­kły i opa­dały już na po­czątku czerwca. I o ile w Bia­ło­wieży stare lasy two­rzyły wła­sny mi­kro­kli­mat i mo­gły się opie­rać upa­łom odro­binę dłu­żej, o tyle mia­sta były już praw­dzi­wymi be­to­no­wymi dżun­glami, w któ­rych stra­szyły su­che drzewa i wy­pa­lona trawa. Dusz­no­ści, ka­szel, cho­roby płuc. Wszystko miało swoje kon­se­kwen­cje, a im zwie­rzę niż­sze, tym wię­cej pyłu wdy­chało. Jesz­cze kiedy by­łam na stu­diach, to na sek­cjach znisz­czone przez kurz płuca miał co trzeci pies. Ostat­nio roz­ma­wia­łam ze zna­jo­mym pa­to­lo­giem. Tylko co pięć­dzie­siąty pies nie miał ta­kich zmian. Na­wet te z miej­sco­wo­ści wiej­skich były do­tknięte skut­kami zmian w na­tu­rze. Ewo­lu­cja nie na­dą­żała.

Roz­my­śle­nia prze­rwał mi nie­wielki ptak, który spa­ce­ro­wał po tra­wie, nie przej­mu­jąc się kom­plet­nie tym, że prze­cho­dzę kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów od niego. Przy­glą­da­łam mu się z za­cie­ka­wie­niem. Gdy tylko wszedł na frag­ment ziemi, do któ­rego do­cie­rało słońce, jego pióra za­lśniły fe­erią barw. Szpak. Piękne zwie­rzę. Uwa­żany za szkod­nika tylko dla­tego, że żywi się tym sa­mym co lu­dzie.

O ósmej wie­sza­łam to­rebkę na sto­jaku w moim ga­bi­ne­cie. Usły­sza­łam ci­che pu­ka­nie, przed szkla­nymi drzwiami stała drobna blon­dynka w czar­nych opraw­kach. Na­ci­snę­łam gu­zik, a za­mek zwol­nił blo­kadę, po­zwa­la­jąc na wej­ście do środka.

– Dzień do­bry, panno Ru­bik – przy­wi­tała się we­soło ko­bieta. – Na­zy­wam się Anna Kli­mek i je­stem pani se­kre­tarką.

Uści­snę­łam wy­cią­gniętą dłoń i ge­stem po­ka­za­łam, aby usia­dła po dru­giej stro­nie biurka.

– O dzie­wią­tej po­ja­wią się po­zo­stali we­te­ry­na­rze, a pani bę­dzie mo­gła ich za­po­znać ze swoim pla­nem dzia­ła­nia i za­sa­dami. Pan Wa­taha pro­sił, aby prze­ka­zać, że gra­fi­kiem zaj­muje się pani sama, bo nie chce, by ktoś nie­zo­rien­to­wany się w to mie­szał.

– Miło z jego strony – od­par­łam szcze­rze, co wy­wo­łało uśmiech na twa­rzy Ani.

– Je­żeli bę­dzie mnie pani chciała we­zwać, to do­dzwoni się pani do mnie pod nu­me­rem cztery. Pod je­dynką jest pan Ka­rol Wa­taha, pod dwójką pani Mar­ce­lina Wa­taha, pod trójką pan Mar­cin Wa­taha, a pod piątką pan Ad­rian Lo­rek.

Cała ro­dzina w jed­nym miej­scu? Tak wła­ści­wie to mo­głam się tego spo­dzie­wać.

– Ma pani może ochotę na kawę, her­batę, coś do je­dze­nia?

– Dzię­kuję, na ra­zie ni­czego nie po­trze­buję.

Dziew­czyna już wstała z krze­sła, ale mój głos ją za­trzy­mał.

– By­ła­bym wdzięczna, gdy­by­śmy zwra­cały się do sie­bie po imie­niu. Oczy­wi­ście, o ile ci to nie prze­szka­dza.

– Do­sto­suję się.

– Świet­nie, Aniu. Mam dla cie­bie jedno za­da­nie. Prze­każ, pro­szę, we­te­ry­na­rzom, że spo­tka­nie od­bę­dzie się w sali kon­fe­ren­cyj­nej, nie u mnie w biu­rze. By­ła­bym rów­nież wdzięczna, gdyby przy­nie­śli ze sobą CV albo roz­pi­saną hi­sto­rię za­trud­nie­nia.

– To wszystko?

– Tak, dzię­kuję.

Blon­dynka uśmiech­nęła się cie­pło i wy­szła. Jej biurko stało tuż za szklaną ścianą, bo­kiem, co po­zwa­lało mi wi­dzieć, czym się zaj­muje. Mi­mo­wol­nie przy­szło mi do głowy, że pro­jek­tant mu­siał mieć ma­nię kon­tro­lo­wa­nia. Dziew­czyna na­wet nie mo­gła od­pi­sać na pry­watną wia­do­mość tak, żeby nikt nie za­uwa­żył. Wes­tchnę­łam ci­cho i za­ję­łam się przy­go­to­wa­niem prze­strzeni do pracy. Do­ku­menty po­gru­po­wa­łam i uło­ży­łam w od­po­wied­nich tecz­kach.

W sali kon­fe­ren­cyj­nej przy stole sie­działo dwóch męż­czyzn i ko­bieta. Już na pierw­szy rzut oka można było za­uwa­żyć, że tro­chę się znają. Roz­mowa, którą aku­rat pro­wa­dzili, była luźna i pełna gło­śnego śmie­chu. Skoń­czyła się jed­nak bły­ska­wicz­nie, gdy tylko prze­kro­czy­łam próg. Trzy pary oczu przy­glą­dały mi się na­tar­czy­wie. Wzię­łam głę­boki od­dech, ma­jąc na­dzieję, że są naj­zwy­czaj­niej w świe­cie cie­kawi, i za­ję­łam wolne miej­sce na­prze­ciw le­ka­rzy. Na bla­cie po­ło­ży­łam no­tes i srebrne pióro, a ci­sza pełna na­pię­cia trwała na­dal. Po­woli unio­słam głowę i uśmiech­nę­łam się do ze­bra­nych.

– Dzień do­bry – za­czę­łam. – Na­zy­wam się Łu­cja Ru­bik.

Ci­sza.

– Cie­szę się, że mogę was po­znać.

Pierw­szy otrzą­snął się grub­szy męż­czy­zna o ciem­nych wło­sach.

– Dzień do­bry, panno Ru­bik – po­wie­dział, uśmie­cha­jąc się do mnie szcze­rze. We­so­łość było wi­dać na­wet w piw­nych oczach. – Na­zy­wam się Ma­ciej Kli­mek. Obok mnie sie­dzi Ewa Kos, a za nią Pa­weł Ja­niak.

Wspo­mniani ski­nęli lekko głową, a ja od­po­wie­dzia­łam tym sa­mym ge­stem.

– Miło mi was po­znać. Wo­la­ła­bym jed­nak, że­by­śmy od­pu­ścili so­bie ty­tuły i zwra­cali się do sie­bie po imie­niu. W końcu je­ste­śmy ko­le­gami po fa­chu.

– Do­sko­nały po­mysł – od­parł z en­tu­zja­zmem Ma­ciek przy­jem­nym dla ucha ba­ry­to­nem.

– Świet­nie. Czy przy­go­to­wa­li­ście dla mnie roz­pi­saną hi­sto­rię za­trud­nie­nia?

Cała trójka przy­tak­nęła i już po chwili moim oczom uka­zały się trzy do­syć skąpo za­pi­sane kartki. I nie by­łoby nic dziw­nego w nie­wielu miej­scach pracy – prze­cież to mło­dzi lu­dzie, na oko przed trzy­dziestką. Nie by­łoby, gdyby nie fakt, że ukoń­czyli stu­dia na tym sa­mym uni­wer­sy­te­cie, w tym sa­mym roku i pra­co­wali za­wsze ra­zem w tych sa­mych miej­scach w tym sa­mym cza­sie. Do­syć oso­bliwa grupka przy­ja­ciół.

Sie­dzia­łam w dru­gim ga­bi­ne­cie, ana­li­zu­jąc ze­brane in­for­ma­cje o już po­zna­nych osob­ni­kach. We­te­ry­na­rzom i na­ukow­com udało się na ra­zie opi­sać i sfo­to­gra­fo­wać sto nie­na­tu­ral­nie du­żych wil­ków. Teo­re­tycz­nie wiele, ale wszy­scy zgod­nie twier­dzili, iż nie jest to na­wet po­łowa po­pu­la­cji. Gdy­by­śmy brali pod uwagę zwy­czaj­nych przed­sta­wi­cieli tego ga­tunku, nie­moż­liwe by­łoby, aby grupa li­czyła ich aż tyle. Jed­nak tu w grę wcho­dziły zwie­rzęta, któ­rych do tej pory na­uka nie znała. I nie, nie mia­łam na my­śli ge­ne­tycz­nie zmo­dy­fi­ko­wa­nych po­two­rów, bo moje ży­cie nie było ja­kimś cho­ler­nym science fic­tion. Naj­bar­dziej praw­do­po­dobna była mu­ta­cja w któ­rymś z chro­mo­so­mów. Zmiany wa­run­ku­jące nad­na­tu­ralne roz­miary mo­głyby wpły­wać rów­nież na psy­chikę, co tłu­ma­czy­łoby li­czeb­ność wa­tahy.

W sku­pie­niu czy­ta­łam opis jed­nego z naj­więk­szych osob­ni­ków – sza­rego wilka o zie­lo­nych tę­czów­kach. De­li­kat­nie przy­gry­za­łam wargę, a palce wol­nej dłoni wy­bi­jały rytm o me­ta­lowy blat.

– Panno Ru­bik.

Pod­sko­czy­łam, sły­sząc obcy głos. Po­ło­ży­łam dłoń na klatce pier­sio­wej.

– Pro­szę wy­ba­czyć – kon­ty­nu­ował męż­czy­zna, a ja po­woli od­wra­ca­łam się w stronę źró­dła dźwięku. – Nie chcia­łem pani wy­stra­szyć.

W uchy­lo­nych drzwiach stał bru­net w do­brze skro­jo­nym, ciem­nym gar­ni­tu­rze. Na twa­rzy po­ja­wił mu się za­wa­diacki uśmiech. Był przy­stojny. Typ chło­paka, na wi­dok któ­rego dziew­czy­nom miękną ko­lana.

– Nic się nie stało – od­po­wie­dzia­łam z lek­kim uśmie­chem, od­kła­da­jąc do­ku­menty.

– Ad­rian Lo­rek – po­wie­dział, gdy na­sze oczy znów się spo­tkały.

Wy­cią­gnę­łam dłoń, którą uści­snął bez ocią­ga­nia.

– Miło mi pana po­znać.

– Mnie pa­nią rów­nież.

Mia­łam wra­że­nie, że jego czarne tę­czówki prze­szy­wają mnie na wskroś. Było w nich coś nie­po­ko­ją­cego, coś… dzi­kiego?

– Zaj­muje się pan re­klamą Ośrodka? – za­py­ta­łam, by prze­rwać krę­pu­jącą ci­szę.

– W nie­ma­łym uprosz­cze­niu, ale tak. Zaj­muję się mar­ke­tin­giem – od­parł, wkła­da­jąc rękę do kie­szeni, przez co jesz­cze bar­dziej przy­po­mi­nał ty­po­wego nie­grzecz­nego chłopca z filmu dla na­sto­la­tek.

Wiem! Wiem, kogo mi przy­po­mina. Taki Ha­che z „Trzy me­try nad nie­bem”. Po­dej­rze­wam, że więk­szość dziew­czyn wie­dzia­łaby, o kim mowa.

– Co pana do mnie spro­wa­dza? – za­py­ta­łam, ma­jąc dość jego na­tar­czy­wego spoj­rze­nia.

– Jaki tam pan, Ad­rian je­stem. – Za­śmiał się i prze­cze­sał dło­nią włosy. Po chwili, w cza­sie któ­rej nie od­wza­jem­ni­łam uśmie­chu, spo­waż­niał. – Mar­ce­lina pro­siła, że­bym przy­go­to­wał cię do kon­fe­ren­cji pra­so­wej, która jest za pół go­dziny.

Unio­słam brew. Mu­siał to źle zin­ter­pre­to­wać, bo za­czął tłu­ma­czyć:

– Oczy­wi­ście nie twier­dzimy, że nie po­ra­dzisz so­bie z dzien­ni­ka­rzami, po pro­stu.

– Prze­każ, pro­szę, Mar­ce­li­nie, że nie po­ja­wię się na dzi­siej­szej kon­fe­ren­cji.

Naj­zwy­czaj­niej w świe­cie od­wró­ci­łam się do niego ple­cami. Ow­szem, było to nie­kul­tu­ralne, ale cho­lera ja­sna. Ja się na żadne me­dialne wy­stą­pie­nia nie pi­sa­łam.

– My­ślę, że to nie pod­lega dys­ku­sji.

Spoj­rza­łam na niego, nie dało się prze­ga­pić wy­mu­szo­nego uśmie­chu. Ob­ry­wało się po­słań­cowi, bie­dac­two.

– We­dług umowy, którą pod­pi­sa­łam, moja osoba musi po­ja­wić się w me­diach tylko wtedy, gdy sprawa do­ty­czy za­gad­nień stricte we­te­ry­na­ryj­nych. W po­zo­sta­łych przy­pad­kach mogę od­mó­wić, co wła­śnie uczy­ni­łam.

Mó­wi­łam to­nem, któ­rego uży­wa­łam na­prawdę rzadko. W osta­tecz­no­ści. Gdyby znał mnie dłu­żej, wie­działby o tym. Jed­nak tak nie było, a głos, któ­rego uży­łam, nie za­dzia­łał na niego jak znak ostrze­gaw­czy. Nie­stety.

– Na­to­miast moim za­da­niem jest dba­nie o od­po­wied­nie re­kla­mo­wa­nie Ośrodka, dla­tego za­leży mi, żeby Główny Le­karz We­te­ry­na­rii po­ja­wił się na tej kon­fe­ren­cji – mó­wił spo­koj­nie, lecz ton miał zimny.

– Nie będę wy­ko­ny­wała za­dań wy­kra­cza­ją­cych poza moją umowę, tym bar­dziej gdy za­miast prośby sły­szę roz­kaz.

Ci­sza.

– Pro­szę, za­mknij za sobą drzwi.

– Taka piękna, a taka zimna – rzu­cił, wy­cho­dząc. – Prze­każę Mar­ce­li­nie twoją od­po­wiedź.

Prych­nę­łam pod no­sem na uwagę, którą się ze mną po­dzie­lił, i wró­ci­łam do po­przed­niego za­ję­cia. Nie­stety, nie dane mi było pra­co­wać w spo­koju, bo już po kilku mi­nu­tach do ga­bi­netu wpa­dła wście­kła ru­do­włosa.

– Jak mam ro­zu­mieć twoją od­mowę? – za­py­tała.

Głos miała znacz­nie wyż­szy niż po­przed­nio. Przed­ra­miona splo­tła pod biu­stem i pa­trzyła na mnie z góry, mimo że na no­gach miała czarne new ba­lance’y. Ró­żowe usta za­ci­snęła w wą­ską kre­skę, a dłu­gie rzęsy przy­sło­niły zie­lone tę­czówki.

– To twój pierw­szy dzień w pracy, a ty już za­cho­wu­jesz się ob­ce­sowo – po­wie­działa, a ra­czej wy­sy­czała przez za­ci­śnięte zęby.

– Obec­ność na kon­fe­ren­cjach pra­so­wych nie na­leży do mo­ich obo­wiąz­ków – od­par­łam, si­ląc się na spo­kojny ton.

We­wnątrz jed­nak się go­to­wa­łam. Jak ta ko­bieta śmiała tu­taj wpaść z pre­ten­sjami?! Chyba się za­po­mniała, nie od­po­wia­da­łam przed nią. Ba! Na­sza ranga w tej in­sty­tu­cji była taka sama, nie miała prawa żą­dać ode mnie wy­ja­śnień.

– Wi­dzę, że ci w ogóle nie za­leży na tej po­sa­dzie. – Prych­nęła. – Nie za­po­mi­naj, że na twoje miej­sce czeka wiele osób, ko­lejka li­czy co naj­mniej kil­ka­dzie­siąt – po­wie­działa, oglą­da­jąc swoją dłoń.

Może za­re­ago­wa­łam nie­sto­sow­nie do sy­tu­acji. Może prze­sa­dzi­łam. Ale… No wła­śnie, ale tylko może. Mój stan psy­chiczny był kru­chy i naj­mniej­sza rzecz po­tra­fiła wy­pro­wa­dzić mnie z rów­no­wagi. A tymi sło­wami prze­wa­żyła szalę. Moje zde­ner­wo­wa­nie osią­gnęło po­ziom, w któ­rym nie dało się go ukryć.

– Nie ro­bi­cie mi ła­ski, że u was pra­cuje. Nie je­stem pierw­szą lep­szą osobą wziętą z ulicy. Obie wiemy, że wa­sza in­sty­tu­cja bar­dziej po­trze­buje mnie niż ja was. Na­sza współ­praca ma się opie­rać na part­ner­stwie, a jak na ra­zie to wy­ma­gasz ode mnie bez­względ­nego po­słu­szeń­stwa. Je­żeli chcie­li­ście ko­goś ta­kiego, to ra­dzę szu­kać da­lej, bo ze mną się tak nie za­ba­wi­cie – wark­nę­łam, po czym za­ci­snę­łam szczęki, żeby nie ża­ło­wać słów, które ci­snęły mi się na ję­zyk.

Tęt­nica na smu­kłej szyi Mar­ce­liny pul­so­wała nie­bez­piecz­nie. Zde­cy­do­wa­nie był to znak ostrze­gaw­czy. Po­win­nam była się za­mknąć i zro­bić to, o co „prosi”, bo ra­czej nie przy­wy­kła do od­mowy. Lecz nie ze mną ta­kie nu­mery. To nie była moja pierw­sza praca, a ja już dawno na­uczy­łam się, że jak raz po­zwo­lisz so­bie wejść na głowę, to wy­ko­rzy­sty­wa­nie ni­gdy się nie skoń­czy.

– Co ty tu­taj ro­bisz? Po­win­naś się przy­go­to­wać do kon­fe­ren­cji, nie chcę, że­byś się spóź­niła.

Na­piętą ci­szę prze­rwał mę­ski głos. Ko­bieta roz­luź­niła się na te słowa, przy­mknęła po­wieki, od­wró­ciła na pię­cie i wy­szła. Tak po pro­stu.

Spoj­rza­łam na nie­pro­szo­nego go­ścia. Już trze­ciego tego dnia. Mimo że głos Ka­rola był spo­kojny, to cała jego po­stawa mó­wiła coś in­nego. Ra­miona miał spięte, a mię­śnie szczęki na­prę­żone, jakby pró­bo­wał roz­ła­do­wać w ten spo­sób zde­ner­wo­wa­nie.

– Przy­pad­kiem usły­sza­łem pań roz­mowę. Jak ro­zu­miem, nie za­mie­rza pani do nas do­łą­czyć?

Mu­sia­łam przy­znać, że męż­czy­zna po­tra­fił za­pa­no­wać nad gło­sem, go­rzej z oczami, które wy­da­wały się lśnić zło­wrogo.

– Re­kla­mo­wa­nie Ośrodka nie na­leży do mo­ich obo­wiąz­ków – od­par­łam oschle, za co skar­ci­łam się w du­chu.

O ile z Ad­ria­nem i Mar­ce­liną mo­głam tak roz­ma­wiać, o tyle nie wy­pa­dało zwra­cać się tak do wła­snego prze­ło­żo­nego. Nie­stety w tam­tym mo­men­cie nie da­łam rady tego kon­tro­lo­wać, od dłuż­szego czasu du­si­łam w so­bie żal i fru­stra­cję, po­woli tra­ci­łam na to wszystko siły.

– Ma pani ra­cję – stwier­dził, a jego ciało znacz­nie się roz­luź­niło.

Za­uwa­ży­łam, że i ze mnie po­woli scho­dziło zde­ner­wo­wa­nie.

– Jed­nak chciał­bym utwier­dzić me­dia w prze­ko­na­niu, że ob­jęła pani sta­no­wi­sko Głów­nego Le­ka­rza We­te­ry­na­rii.

– Nie mu­szę udzie­lać wy­wia­dów, żeby mógł pan to zro­bić – stwier­dzi­łam, już znacz­nie grzecz­niej.

Męż­czy­zna mil­czał przez chwilę, jakby się nad czymś za­sta­na­wiał, a jego oczy pa­trzyły na mnie po­zba­wione tego dziw­nego bły­sku. Były po pro­stu bursz­ty­nowe, wciąż rzadko spo­ty­kane, ale jed­nak.

– Czy zgo­dzi­łaby się pani wziąć udział w kon­fe­ren­cji bez ko­niecz­no­ści od­po­wia­da­nia na py­ta­nia? – za­py­tał z lek­kim uśmie­chem. – Na­prawdę za­leży mi na tym, aby moje słowa miały po­kry­cie w pani obec­no­ści. Dzien­ni­ka­rze nie będą za­do­wo­leni z braku Głów­nego Le­ka­rza, a wo­lał­bym z nimi żyć jak naj­dłu­żej w zgo­dzie.

I pro­szę bar­dzo, da się po­pro­sić i nie stra­cić na sza­cunku. Nie mia­łam na­wet grama ochoty, by po­ka­zy­wać się przed ka­me­rami. Jed­nak tak przed­sta­wio­nej proś­bie ciężko było od­mó­wić. Tym bar­dziej, że w tym męż­czyź­nie było coś, przez co pra­gnęło się jego apro­baty. Jakby au­to­ry­tet, który po pro­stu z niego bił i dzia­łał na­wet na mnie, osobę, która prak­tycz­nie go nie znała.

– Kiedy tak pan przed­sta­wia sy­tu­ację, nie spo­sób od­mó­wić. Po­ja­wię się, ale na­prawdę nie chcę być przy­mu­szona do od­po­wia­da­nia na py­ta­nia.

– To zro­zu­miałe, panno Ru­bik.

– Cie­szę się. To kiedy i gdzie mam się po­ja­wić?

– Duża sala kon­fe­ren­cyjna. Zo­stało pięć mi­nut do roz­po­czę­cia – po­wie­dział, spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek ze skó­rza­nym pa­skiem.

Nie do końca ta­kiej od­po­wie­dzi się spo­dzie­wa­łam.

– Czy po­trze­buje pani chwili na przy­go­to­wa­nie? – za­py­tał.

– Tak, ale po­ja­wię się na miej­scu o cza­sie.

Przez całe pięć­dzie­siąt mi­nut czu­łam na so­bie wiele par oczu. Ka­rol miał ra­cję, wszy­scy dzien­ni­ka­rze chcieli mnie ko­niecz­nie na­grać bądź sfo­to­gra­fo­wać, by po­twier­dzić, że to ja za­ję­łam sta­no­wi­sko Głów­nego Le­ka­rza We­te­ry­na­rii w Ośrodku Po­mocy Wil­kom. Na szczę­ście, gdy tylko zro­biło się małe za­mie­sza­nie, udało mi się wy­mknąć do swo­jego ga­bi­netu. Do­cho­dziła dwu­dzie­sta, a ja mu­sia­łam jesz­cze przej­rzeć kilka do­ku­men­tów.

Zi­ry­to­wana prze­rzu­ca­łam sterty pa­pie­rów i wciąż nie mo­głam zna­leźć in­te­re­su­ją­cego mnie pliku.

– Może po­móc? – usły­sza­łam mę­ski, roz­ba­wiony głos.

Od­wró­ci­łam się, a uj­rzaw­szy Ad­riana, za­czę­łam się za­sta­na­wiać, jak wszedł do mo­jego biura. Na­gle mnie olśniło – prze­cież zo­sta­wi­łam uchy­lone drzwi. Brawo, Łu­cjo. Men­tal­nie ude­rzy­łam się w czoło i uśmiech­nę­łam chłodno do bru­neta.

– Dzię­kuję, ale po­ra­dzę so­bie sama.

– No tak, je­steś już dużą dziew­czynką.

W jego gło­sie wciąż brzmiało roz­ba­wie­nie. Roz­siadł się wy­god­nie na krze­śle na­prze­ciw mnie, nie zwra­ca­jąc uwagi na nie­za­do­wo­le­nie ma­lu­jące się na mo­jej twa­rzy.

– Prze­szka­dza­nie współ­pra­cow­ni­kom to twoja pa­sja?

– Nie­któ­rym – od­parł bez­czel­nie, uśmie­cha­jąc się sze­roko.

Wy­wró­ci­łam oczami zu­peł­nie jak Syl­wia, na wspo­mnie­nie któ­rej nie­mal się uśmiech­nę­łam, co mo­głoby zo­stać ode­brane jako od­wza­jem­nie­nie ge­stu.

– Świet­nie – mruk­nę­łam, wra­ca­jąc do prze­glą­da­nia te­czek.

– Kró­lowa Śniegu – po­wie­dział gło­śno i wy­raź­nie.

– Słu­cham?

– Tak się za­cho­wu­jesz. Jakby nikt nie był wart prze­by­wa­nia w two­jej obec­no­ści.

– Je­żeli nie­za­do­wo­le­nie z po­wodu wtar­gnię­cia do mo­jego biura na­zy­wasz po­gardą, to nie będę cię wy­pro­wa­dzać z błędu i po­zwolę opu­ścić po­miesz­cze­nie w prze­ko­na­niu, że masz ra­cję – wy­re­cy­to­wa­łam wy­raź­nie, zde­ner­wo­wana z po­wodu braku do­ku­men­tów, któ­rych po­trze­bo­wa­łam.

– No do­brze. Źle za­czę­li­śmy na­szą zna­jo­mość.

Spoj­rza­łam na niego zdzi­wiona.

– Daj to so­bie wy­na­gro­dzić. Za­pra­szam na drinka, ja sta­wiam! – po­wie­dział lekko, uśmie­cha­jąc się przy­jaź­nie.

Zmie­nił po­dej­ście i wbrew so­bie spoj­rza­łam na niego odro­binę przy­chyl­niej.

– Dzi­siaj nie mam ochoty – od­par­łam zgod­nie z prawdą.

– A kiedy bę­dziesz miała? Może ju­tro po pracy? Koń­czymy o tej sa­mej po­rze.

– Czemu nie – po­wie­dzia­łam, za­nim zdą­ży­łam zna­leźć wy­mówkę.

W końcu drink ze współ­pra­cow­ni­kiem to nic złego. Kto wie, może na­wet spo­tka­nie z no­wym zna­jo­mym do­brze mi zrobi.

– Świet­nie. Do ju­tra, Łu­cjo – po­wie­dział, uśmie­cha­jąc się pół­gęb­kiem. – A je­żeli szu­kasz czar­nej teczki, to wy­staje z two­jej to­rebki.

Zdzi­wiona spoj­rza­łam na wie­szak. Rze­czy­wi­ście, do­ku­menty do za­bra­nia na­szy­ko­wa­łam so­bie już wcze­śniej. Po roz­sta­niu sta­łam się roz­tar­gniona, co było dla mnie nie­co­dzien­nym zja­wi­skiem. Od­wró­ci­łam się, żeby po­dzię­ko­wać Ad­ria­nowi, jed­nak w ga­bi­ne­cie by­łam już sama.

Za­sy­pia­jąc, wciąż wi­dzia­łam te nie­przy­jemne śle­pia pa­trzą­cego pro­sto na mnie wilka. Spa­łam nie­spo­koj­nie. Obu­dzi­łam się w środku nocy. Nie mo­gąc za­snąć, po­sprzą­ta­łam pu­ste bu­telki po al­ko­holu. Do­piero wtedy usnę­łam.

Do­cho­dziła dwu­dzie­sta, a mimo że pią­tek zbli­żał się ku koń­cowi, lu­dzie wy­cho­dzący z biura roz­ma­wiali o pla­nach na wie­czór. Jed­nak nie wszy­scy mieli wolny week­end. Ośro­dek miał sta­tus kli­niki, dla­tego le­karz mu­siał być do­stępny całą dobę, co­dzien­nie. Tej nocy zmianę miała Ewa. Zdą­ży­łam prze­ka­zać jej in­struk­cje do­ty­czące nocki, więc po­woli zbie­ra­łam się do wyj­ścia, pa­ku­jąc wszyst­kie po­trzebne do­ku­menty do to­rebki. Choć mi­nęło już kilka dni w no­wej pracy, ja po raz ko­lejny za­bie­ra­łam pa­pie­ro­lo­gię do domu. Wes­tchnę­łam prze­cią­gle, uno­sząc to­rebkę – wa­żyła chyba z pięć kilo. Ktoś pró­bo­wał do­stać się do biura, dzwo­nek roz­brzmiał bez­li­to­śnie, a ja pod­sko­czy­łam prze­stra­szona. Nie spo­dzie­wa­łam się wi­zyty o tej po­rze, więk­szość pra­cow­ni­ków już dawno wy­szła. Od­wró­ci­łam się po­woli. Za szkla­nymi drzwiami stał męż­czy­zna, a jego twarz była za­sło­nięta bu­kie­tem z kom­bi­na­cji czer­wo­nych kwia­tów. Zmarsz­czy­łam czoło, nie wie­dząc, co jest grane, i na­gle mnie olśniło: prze­cież zgo­dzi­łam się wyjść z Ad­ria­nem na drinka. Nie­za­do­wo­lona z wła­snego błędu wci­snę­łam gu­zik, po­zwa­la­jąc mu wejść do środka. Za­raz po prze­kro­cze­niu progu od­sło­nił twarz. Uśmiech­nął się szel­mow­sko, a ciemne oczy przyj­rzały mi się od góry do dołu. Uśmiech­nę­łam się nie­znacz­nie. Gra­na­towa ko­szula le­żała na nim zbyt do­brze, a czarne gar­ni­tu­rowe spodnie i za­mszowe mo­ka­syny tylko do­peł­niały ca­łość. Tak. Był przy­stojny, cho­ler­nie przy­stojny, co mi schle­biało.

– Do­bry wie­czór, Kró­lowo Śniegu – po­wie­dział prze­kor­nie i po­ka­zał białe zęby. Bra­ko­wało tylko, żeby roz­bły­sły jak w fil­mach ani­mo­wa­nych. – Go­towa na naj­lep­szy wie­czór two­jego ży­cia?

– Wąt­pię, żeby udało ci się prze­bić wszystko, co do tej pory prze­ży­łam – od­par­łam ci­cho.

Czu­łam ucisk w przed­niej czę­ści czaszki, co sku­tecz­nie od­wra­cało moją uwagę od amo­rów. Się­gnę­łam do to­rebki po ta­bletkę prze­ciw­bó­lową. Mi­greny mają to do sie­bie, że jak nie zdusi się ich w za­rodku, ko­lej­nego dnia ude­rzą ze zdwo­joną siłą.

– Źle się czu­jesz? – za­py­tał, ścią­ga­jąc nie­znacz­nie brwi.

– Ból głowy, nic nad­zwy­czaj­nego – rzu­ci­łam, ma­cha­jąc przy tym ręką.

– Na pewno? Bo mo­żemy prze­ło­żyć na­szą randkę. Nie po­gnie­wam się – po­wie­dział, uśmie­cha­jąc się za­dzior­nie.

– Spo­koj­nie, na­sze ko­le­żeń­skie spo­tka­nie – mó­wi­łam, ak­cen­tu­jąc ostat­nie słowa, na co wes­tchnął te­atral­nie – nie jest za­gro­żone.

Pu­ści­łam mu oczko, uśmie­cha­jąc się sze­roko.

– O Boże! – krzyk­nął i zła­pał się za serce, uno­sząc wzrok ku ­gó­rze. – Ona po­trafi się uśmie­chać! Dzięki ci! Już się ba­łem, że na­wet pią­tek na cie­bie nie działa – do­dał, pa­trząc na mnie.

– Bo nie działa, ja nie mam wol­nego week­endu.

Za­rzu­ci­łam to­rebkę na ra­mię i ru­szy­łam w jego stronę.

– Czyli po­tra­fię być za­bawny? – uśmiech­nął się trium­fal­nie.

– Raz ci się zda­rzyło. Wy­ją­tek po­twier­dza­jący re­gułę. – Przy­sta­nę­łam. – Ro­zu­miem, że kwiaty są dla mnie?

Za­mru­gał szybko.

– Tak! – ock­nął się. – Dla ko­góż by in­nego?

Wrę­czył mi nie naj­lżej­szy bu­kiet i nic. Stał bez ru­chu, nic nie mó­wił. Zro­biło się na­wet odro­binę nie­zręcz­nie.

– Mo­żemy już wyjść – po­wie­dzia­łam, pa­trząc na niego nie­pew­nie.

– Je­żeli je­steś go­towa.

Dziwny chło­pak. Nie po­tra­fi­łam go przy­pi­sać do żad­nej szu­fladki. Kiedy już pra­wie za­my­ka­łam go w jed­nej, z krzy­kiem z niej wy­ska­ki­wał.

– Chcesz naj­pierw od­wieźć sa­mo­chód? – za­py­tał uprzej­mie.

Nie za­sta­na­wia­łam się nad tym wcze­śniej, to­też chwilę mi za­jęło udzie­le­nie od­po­wie­dzi.

– A je­żeli go zo­sta­wię, to uda mi się zła­pać tak­sówkę do pracy? – Krót­kie prych­nię­cie roz­wiało moje wą­tłe na­dzieje. – No tak, czyli mu­simy naj­pierw pod­je­chać do mnie.

Sa­mo­chód za­trzy­mał się przed ma­łym dom­kiem przy rzadko uczęsz­cza­nej ulicy. Ro­zej­rza­łam się do­okoła, ni­g­dzie ży­wej du­szy i ci­sza jak ma­kiem za­siał. Po­woli za­czy­nało wzbie­rać we mnie zde­ner­wo­wa­nie. Spoj­rza­łam nie­pew­nie na Ad­riana, a ten je­dy­nie uśmiech­nął się szel­mow­sko, zła­pał mnie za dłoń i po­cią­gnął w stronę nie­po­zor­nego bu­dynku. Gdy tylko otwo­rzył drzwi, usły­sza­łam mu­zykę. Jazz. Moje ciało po­woli się roz­luź­niło, a idąc, ko­ły­sa­łam się w rytm re­lak­su­ją­cych dźwię­ków. Ze­spół grał na pod­wyż­sze­niu, a przy sto­li­kach sie­działy pary albo paczki zna­jo­mych. Uśmiech­nę­łam się szcze­rze na ten wi­dok i spoj­rza­łam na Ad­riana. Ten jed­nak pa­trzył gniew­nie w ja­kimś kie­runku. Od­wró­ci­łam się w rze­czoną stronę. Na końcu sali sie­działo czte­rech męż­czyzn, któ­rzy tak­so­wali nas wzro­kiem. Po ple­cach prze­szedł mi nie­przy­jemny dreszcz. Wzdry­gnę­łam się. Pró­bo­wa­łam od­pę­dzić nie­przy­jemne uczu­cie. Coś wark­nęło ostro. Ro­zej­rza­łam się, ale ni­g­dzie nie za­uwa­ży­łam zwie­rzę­cia. Po­now­nie spoj­rza­łam w kie­runku męż­czyzn, jed­nak oni roz­ma­wiali w naj­lep­sze, za­cho­wu­jąc się, jakby ni­gdy nie byli nami za­in­te­re­so­wani. Zmarsz­czy­łam lekko brwi i prze­nio­słam wzrok na Ad­riana, który stał przy naj­bliż­szym sto­liku i od­su­wał krze­sło. Uśmiech­nę­łam się w po­dzię­ko­wa­niu i za­ję­łam miej­sce.

– Na co masz ochotę? – za­py­tał gło­śno, że­bym usły­szała go mimo mu­zyki.

Od dzie­się­ciu mi­nut wpa­try­wa­łam się w menu i na­dal nie mia­łam po­ję­cia, co wziąć. Spoj­rza­łam zre­zy­gno­wana na bru­neta i za­uwa­ży­łam, że przy­pa­truje mi się, ale ja­koś ina­czej. Z cie­ka­wo­ścią? W ułamku se­kundy uśmiech­nął się szel­mow­sko, a wy­raz jego oczu wró­cił do nor­mal­no­ści.

– Nie mam po­ję­cia, chyba zdam się na cie­bie – od­po­wie­dzia­łam z lek­kim uśmie­chem, odło­żyw­szy menu.

Zmru­żył oczy, jakby się nad czymś za­sta­na­wiał, po czym we­zwał kel­nera. Roz­ma­wiali, za­pewne skła­dał za­mó­wie­nie, ale ja nie sły­sza­łam nic oprócz jazzu. Spoj­rza­łam na mu­zy­ków. Per­ku­sja, for­te­pian, kon­tra­bas, trąbka i oczy­wi­ście sak­so­fon. In­stru­ment, któ­rego dźwięki wy­wo­ły­wały dresz­cze na moim ciele. Za­czę­łam się po­ru­szać w rytm zmy­sło­wej me­lo­dii. Przy­mknę­łam po­wieki i uśmiech­nę­łam się za­do­wo­lona. Nie wiem, jak długo tak trwa­łam, po pro­stu się wy­łą­czy­łam. Po­zwo­li­łam mu­zyce wy­ci­szyć my­śli i za­jąć się moją du­szą. W pew­nym mo­men­cie po­czu­łam na so­bie pa­lące spoj­rze­nie Ad­riana. Jego twarz zdo­bił uśmiech, otwo­rzy­łam sze­rzej oczy, gdy za­uwa­ży­łam, że na stole jest już za­mó­wie­nie. Mu­sia­łam się wy­łą­czyć na na­prawdę długo.

– Nie mia­łem serca ci prze­ry­wać – od­parł roz­ba­wiony, a ja wbi­łam wzrok w sto­ją­cego przede mną drinka, bio­rąc przy tym głę­boki od­dech. Upi­łam łyk. Męż­czy­zna pa­trzył na mnie z dziw­nym wy­ra­zem twa­rzy.

– O co cho­dzi? – za­py­ta­łam, od­sta­wia­jąc drinka na ba­zie brandy albo whi­skey. A przy­naj­mniej tak sma­ko­wał.

– O nic – od­parł, jakby wy­bu­dzony z transu, ale wi­dząc moją unie­sioną brew, uśmiech­nął się lekko. – Po pro­stu nie spo­dzie­wa­łem się, że je­steś taka – po­wie­dział, wska­zu­jąc mnie dłońmi.

– Jaka? – za­py­ta­łam, są­cząc al­ko­hol.

My­ślał przez chwilę, a jego wzrok pa­lił mnie w miej­scach, na któ­rych się za­trzy­my­wał.

– Ciężko mi to okre­ślić. Taka mało zimna i nie­sztywna – do­dał, a ja omal nie za­krztu­si­łam się cie­czą.

– No pa­nie po­eto, ta­kimi tek­stami to nie po­de­rwie pan żad­nej pa­nienki i na­wet ten wi­ze­ru­nek bad boya panu nie po­może – po­wie­dzia­łam, ro­biąc przed nim otwar­tym wnę­trzem dłoni okręgi w po­wie­trzu.

Ro­ze­śmiał się na te słowa i chyba był to na­wet szczery śmiech.

– Cóż za szczera i pro­sto­li­nijna wy­po­wiedź! Nie mów, że już cię wzięło. Upi­łaś le­dwo dwa łyki!

– To nie moja wina, je­stem zmę­czona, a to jest ta­kie do­bre. – Uśmiech­nę­łam się i znowu spoj­rza­łam w te czarne tę­czówki. To nie­zi­den­ty­fi­ko­wane „coś” na­dal się w nich cza­iło.

Męż­czy­zna upił sporo swo­jego drinka i spoj­rzał na mnie, a w jego oczach po­ja­wiło się coś jakby… wy­zwa­nie?

– Za­tań­czymy? – za­py­tał z sze­ro­kim uśmie­chem, wy­cią­ga­jąc do mnie dłoń.

Ro­zej­rza­łam się do­okoła, wszy­scy sie­dzieli i roz­ma­wiali bądź ob­ser­wo­wali mu­zy­ków.

– Ale prze­cież nikt nie tań­czy – za­uwa­ży­łam roz­ba­wiona.

Męż­czy­zna pod­szedł do mnie i zła­pał za rękę.

Cho­lera, on mówi po­waż­nie.

– A prze­szka­dza ci to? – na­chy­lił się i wy­szep­tał, draż­niąc moją mał­żo­winę cie­płym od­de­chem. Po ciele prze­szedł mi przy­jemny dreszcz, co na pewno nie umknęło jego uwa­dze. Po­cią­gnę­łam jesz­cze kilka ły­ków drinka i wsta­łam, idąc za nim. Za­pro­wa­dził mnie na mały par­kiet znaj­du­jący się obok pod­wyż­sze­nia z ka­pelą. Jedną dłoń po­ło­żył na mo­jej ta­lii, pod­czas gdy druga wciąż trzy­mała moje palce. Przy­cią­gnął mnie do sie­bie, a ja wolną rękę opar­łam na jego ra­mie­niu. Chcąc nie chcąc, wy­czu­łam na­pięte mię­śnie. Przy­jemny dreszcz prze­szedł mi po ciele, a męż­czy­zna przy­cią­gnął mnie jesz­cze bli­żej, zu­peł­nie jakby zda­wał so­bie sprawę z tego, jak na to re­aguję. Po­cząt­kowo tań­czy­łam, sta­ra­jąc się za­cho­wać choć ma­leńki dy­stans. Jed­nak już po chwili po pro­stu od­pu­ści­łam, po­zwa­la­jąc, aby ten wie­czór trwał w naj­lep­sze. Po­zo­stali po­cząt­kowo tylko nas ob­ser­wo­wali, jed­nak po kilku, może kil­ku­na­stu mi­nu­tach po­je­dyn­cze pary za­częły do­łą­czać, a po chwili pełny był już cały par­kiet. Kilka utwo­rów prze­tań­czy­li­śmy w ci­szy, jed­nak Ad­rian w końcu za­brał głos:

– Przy­tu­lasz się, jak­byś się przy­wią­zy­wała – wy­szep­tał.

Nie­mal od­sko­czy­łam na te słowa, ale sku­tecz­nie mi to unie­moż­li­wił. Spoj­rza­łam w jego czarne oczy, które wy­da­wały się pło­nąć.

– Wiesz, że ro­bisz to samo, mój drogi? – za­py­ta­łam, gdy już ze­bra­łam my­śli.

W jego tę­czów­kach po­ja­wiły się roz­ba­wione iskierki. Przy­cią­gnął mnie do sie­bie i wró­ci­li­śmy do tańca.

– Nie daj się zwieść po­zo­rom – do­dał po chwili ci­szy.

– I vice versa.

Z sze­ro­kim uśmie­chem spoj­rzał w su­fit, ki­wa­jąc przy tym głową, jakby z nie­do­wie­rza­nia. By­łam za­sko­czona tym wyj­ściem, spo­dzie­wa­łam się… cóż, nie wiem czego tak wła­ści­wie. Zde­cy­do­wa­nie nie tego, co do­sta­łam.

Kie­rowca za­trzy­mał się na moim pod­jeź­dzie grubo po pół­nocy.

– Dzię­kuję za ten wie­czór, było za­dzi­wia­jąco miło – po­wie­dzia­łam, uśmie­cha­jąc się szcze­rze.

Ad­rian prych­nął, naj­wi­docz­niej roz­ba­wiony moją wy­po­wie­dzią.

– Po­zwo­lisz, że od­pro­wa­dzę cię pod drzwi? – za­py­tał. – Damy nie po­winny o tej po­rze wra­cać same – do­dał, za­nim zdą­ży­łam od­mó­wić.

– Skoro na­le­gasz.

Szli­śmy tam za­le­d­wie kilka se­kund. W ci­szy, pod ra­mię. Noc była go­rąca, a gwiazdy świe­ciły ja­sno. Z lasu do­cho­dziły po­je­dyn­cze dźwięki. Prze­krę­ci­łam zamki i po­woli od­wró­ci­łam się w jego stronę. Na śniadą twarz pa­dało de­li­katne świa­tło z lampy na czujkę. Uśmie­chał się cie­pło, pa­trząc pro­sto w moje oczy. Otwo­rzy­łam usta, żeby coś po­wie­dzieć, ale nie wie­dzia­łam co.

– Chyba ni­gdy nie ba­wi­łem się tak do­brze na ko­le­żeń­skim spo­tka­niu – po­wie­dział, wkła­da­jąc ręce do kie­szeni.

Czyżby był za­kło­po­tany?

– Dzię­kuję bar­dzo za za­pro­sze­nie.

– Dasz się jesz­cze kie­dyś gdzieś za­brać?

– My­ślę, że ist­nieje taka moż­li­wość – od­par­łam, uśmie­cha­jąc się.

Za­nim zdą­ży­łam za­re­ago­wać, po­ca­ło­wał mnie w po­li­czek. W ułamku se­kundy od­wró­cił się na pię­cie, wsiadł do sa­mo­chodu i od­je­chał, za­nim moje my­śli prze­two­rzyły całą sy­tu­ację. Uśmiech­nę­łam się pod no­sem i prze­kro­czy­łam próg. Wol­nym kro­kiem po­szłam do kuchni. Czu­łam, jak al­ko­hol wciąż roz­prze­strze­nia się po moim or­ga­ni­zmie. Na­la­łam so­bie szklankę wody, którą opróż­ni­łam dusz­kiem, ko­lejną por­cję za­bra­łam ze sobą do sy­pialni. Tej nocy nie mia­łam pro­blemu z za­śnię­ciem. Sen przy­szedł szybko, był spo­kojny i orzeź­wia­jący.

Sie­dzia­łam na ta­ra­sie. Do­cho­dziła czter­na­sta i słońce grzało nie­mi­ło­sier­nie. Jed­nak ogród znaj­do­wał się po pół­noc­nej stro­nie domku, więc tam tem­pe­ra­tura była zno­śna. Bli­skość lasu rów­nież znacz­nie ją ob­ni­żała. Włosy spię­łam, a na nos za­ło­ży­łam oku­lary do czy­ta­nia. Wciąż ana­li­zo­wa­łam przy­nie­sione z pracy do­ku­menty opi­su­jące nowe osob­niki. Tym ra­zem moją uwagę sku­pił bru­natny wilk, o czar­nych jak noc śle­piach. Wy­star­czyło jedno spoj­rze­nie na zdję­cie, aby po moim ciele prze­bie­gły zimne dresz­cze. Z jego oczu dzi­kość się wręcz wy­le­wała. Nie chcia­ła­bym z nim sta­nąć twa­rzą w kufę. Z za­my­śle­nia wy­rwał mnie dzwo­nek. Zdzi­wiona odło­ży­łam teczkę i ku­bek z her­batą.

– Pan Wa­taha – stwier­dzi­łam ze zdzi­wie­niem, otwie­ra­jąc przy­by­szowi drzwi.

– Panno Ru­bik, pro­szę wy­ba­czyć naj­ście – mó­wił spo­koj­nym to­nem, a jego oczy obej­rzały mnie od stóp do głów. Jedna z jego brwi po­szy­bo­wała w górę, a ja czu­łam się za­że­no­wana, że mój szef wi­dzi mnie w tak nie­ofi­cjal­nym stroju. Szare spodenki le­dwo za­kry­wały moje blade po­śladki, a gra­na­towa bluzka na ra­miącz­kach miała głę­boki de­kolt, od­sła­nia­jący pie­przyki na pier­siach. – Jed­nak pani te­le­fon jest nie­osią­galny, a my mamy nie­cier­piącą zwłoki sy­tu­ację w Ośrodku – kon­ty­nu­ował, gdy przy­wo­łał do po­rządku zbun­to­waną brew.

– Nie­osią­galny? – po­wtó­rzy­łam zdzi­wiona i już mia­łam po­dejść po ko­mórkę, kiedy do­tarł do mnie nie­takt, na jaki so­bie po­zwo­li­łam. – Pro­szę wejść – po­wie­dzia­łam, otwie­ra­jąc sze­rzej drzwi i od­su­wa­jąc się na bok. Męż­czy­zna prze­kro­czył próg i po­szedł za mną do sa­lonu, usiadł na skó­rza­nej so­fie, gdy sta­ra­łam się zlo­ka­li­zo­wać smart­fon.

– Prze­pra­szam, nie za­uwa­ży­łam, że pa­dła mi ba­te­ria – po­wie­dzia­łam zła na sie­bie, wra­ca­jąc do go­ścia.

– Pro­szę mnie nie prze­pra­szać. To pani wolny dzień, a umowa nie mówi, że musi pani być za­wsze pod te­le­fo­nem.

Uśmiech­nę­łam się nie­znacz­nie.

– Cóż to za pilna sprawa?

– Pa­trol przy­wiózł rudą wil­czycę. Ma po­ważne ob­ra­że­nia, a pani jest we­te­ry­na­rzem z naj­więk­szym do­świad­cze­niem w na­szym Ośrodku. Prze­pra­szam, że sta­wiam pa­nią w tak nie­kom­for­to­wej sy­tu­acji, jed­nak mu­szę za­py­tać. Czy zgo­dzi­łaby się pani po­je­chać ze mną i za­jąć zwie­rzę­ciem? Ona na­prawdę bar­dzo cierpi.

Przez chwilę wy­da­wało mi się, że w jego bursz­ty­no­wych tę­czów­kach za­uwa­ży­łam ból. Jakby utoż­sa­miał się z po­ło­że­niem zwie­rzę­cia. Od­su­nę­łam od sie­bie tę myśl, aby sku­pić się na roz­mo­wie, i od­po­wie­dzia­łam:

– Ależ oczy­wi­ście, je­dziemy.

Męż­czy­zna uśmiech­nął się i ru­szył w stronę wyj­ścia.

– Pro­szę po­cze­kać w sa­mo­cho­dzie. We­zmę po­trzebne rze­czy i za­raz do pana do­łą­czę – do­da­łam i po­bie­głam na górę.

Je­chał z ol­brzy­mią pręd­ko­ścią. Gdyby nie po­waga sy­tu­acji, już dawno ka­za­ła­bym zwol­nić. Tym ra­zem za­ci­snę­łam szczęki i wbi­łam palce w sie­dzi­sko fo­tela. Ka­rol mu­siał to za­uwa­żyć, bo w pew­nym mo­men­cie zwol­nił do stu dzie­się­ciu ki­lo­me­trów na go­dzinę. Do­tar­li­śmy pod Ośro­dek w eks­pre­so­wym tem­pie. Wy­bie­głam z sa­mo­chodu, jesz­cze za­nim jego sil­nik umilkł. Po kilku mi­nu­tach sta­łam na bloku ope­ra­cyj­nym. Spoj­rza­łam przez ob­szerną szybę. Na stole le­żał ol­brzymi wilk, nad któ­rym po­chy­lał się Ma­ciek, obok stał Pa­weł. Wła­śnie oni mieli dzi­siaj dzienną zmianę. Drugi z męż­czyzn wy­szedł z sali, gdy zo­ba­czył mnie w po­miesz­cze­niu.

– Pani dok­tor – po­wie­dział i sta­nął jak wryty, wi­dząc mój skąpy strój. – Do­brze, że już pani jest – do­dał po chwili, a jego oczy roz­sze­rzyły się jesz­cze bar­dziej, gdy zo­ba­czył, że za­czy­nam się prze­bie­rać.

Szybko od­wró­cił się do mnie ty­łem. Nie mia­łam czasu na za­bawę w to­a­letę czy wy­pro­sze­nie męż­czy­zny. Mógł mi w tym cza­sie po­wie­dzieć, co już usta­lili. Wcią­gnę­łam na sie­bie spodnie.

– Mów wszystko – po­wie­dzia­łam, zdej­mu­jąc ko­szulkę.

W tym mo­men­cie ktoś otwo­rzył drzwi i wszedł do środka. Jed­nak za­trzy­mał się nie­pew­nie. Prze­ło­ży­łam przez głowę bor­dową bluzę chi­rur­giczną.

– Prze­pra­szam, panno Ru­bik. Gdy­bym wie­dział, że się pani prze­biera, nie wszedł­bym.

Roz­po­zna­łam głos Ka­rola. Nie si­li­łam się na od­po­wiedź, je­dy­nie zby­łam go ru­chem ręki, na­wet nie za­szczy­ca­jąc spoj­rze­niem.

– Ktoś zna­lazł ją w cza­sie ob­jazdu. Le­żała w za­ro­ślach, gdyby nie ko­lor sier­ści, pew­nie na­wet by jej nie za­uwa­żył – za­czął we­te­ry­narz, od­wra­ca­jąc się w moją stronę. Upi­na­łam włosy w cia­snego koka, da­jąc mu jed­no­cze­śnie do zro­zu­mie­nia, że cze­kam na ciąg dal­szy. – Po­dej­rze­wamy atak in­nego wilka. – Po tych sło­wach jego wzrok prze­su­nął się na chwilę na Ka­rola. – Rany ką­sane na le­wym boku. La­tis­si­mus w strzę­pach, po­dob­nie część ser­ra­tusa, że­bra wy­ła­mane, płat do­czasz­kowy płuca wy­rwany, stra­ciła dużo krwi.

Pa­trzy­łam na niego z sze­roko otwar­tymi oczami. Ja­kim cu­dem to zwie­rzę wciąż żyje? Prze­cież nie wia­domo, jak długo le­żało w nie­zno­śnej ago­nii. Umy­łam i zde­zyn­fe­ko­wa­łam ręce. Pa­weł otwo­rzył drzwi, a ja wpa­dłam na salę ni­czym pio­run ku­li­sty. Ma­ciek spoj­rzał na mnie z wi­doczną ulgą, za­ło­ży­łam ja­łowe rę­ka­wiczki i po­de­szłam do wil­czycy. We­te­ry­narz nie kła­mał. Zwie­rzę było pod nar­kozą, za­in­tu­bo­wane, koń­czyny spę­tane, a oczy za­sło­nięte. Mo­głam od razu dzia­łać. Prze­ra­żona do­tknę­łam po­ła­ma­nych że­ber. Otwo­rzy­łam sze­rzej oczy, wi­dząc, że ko­ści za­częły się już zra­stać pod dziw­nymi ką­tami. To nie było nor­malne, ale czego mo­głam się spo­dzie­wać po osob­ni­kach z mu­ta­cjami? Do­brze, że mnie we­zwano, chłopcy ra­czej nie po­ra­dzi­liby so­bie z re­kon­struk­cją, na­wet ja nie by­łam pewna, czy po­do­łam. Usły­sza­łam trza­śnię­cie drzwiami, póź­niej nie­wy­raźne krzyki Ka­rola i in­nego męż­czy­zny. Sku­pi­łam się na wil­czycy, to ona była naj­waż­niej­sza. Wzię­łam głę­boki wdech i za­czę­łam. Płuca, uby­tek krwi to było naj­gor­sze. Wy­ła­my­wa­niem źle zro­śnię­tych że­ber mo­głam się za­jąć póź­niej.

Mi­nęło kilka go­dzin. Sta­łam, ob­ser­wu­jąc jak zszyta skóra po­woli się za­bliź­nia. Nie mo­głam uwie­rzyć w to, czego by­łam świad­kiem. Jesz­cze wczo­raj nie wie­dzia­łam, że taka re­ge­ne­ra­cja jest w ogóle moż­liwa. Pawła wy­sła­łam do domu dwie go­dziny wcze­śniej. Ma­ciej do­piero wy­szedł, bo asy­sto­wał przy za­biegu. Przez pięt­na­ście mi­nut klatka pier­siowa roz­sze­rzała się z od­po­wied­nią czę­sto­tli­wo­ścią. Do­piero wtedy ze­szło ze mnie całe na­pię­cie, za­chwia­łam się na no­gach i usia­dłam ciężko na pod­ło­dze, opie­ra­jąc się o chłodne ka­felki otu­la­jące ściany. Drzwi do sali otwo­rzyły się, ale ja nie mia­łam siły krzy­czeć, że nie można wcho­dzić. By­łam po pro­stu wy­czer­pana. Ktoś po­ło­żył dłoń na moim ra­mie­niu – ko­lejny błąd, by­łam cała we krwi.

– Łu­cja? – z otę­pie­nia wy­rwał mnie mę­ski głos.

Wy­da­wał się zna­jomy. Unio­słam wzrok. Po chwili roz­po­zna­łam czarne tę­czówki i szel­mow­ski uśmiech.

– Nie mo­żesz tu być, to sala ope­ra­cyjna. Wyjdź – po­wie­dzia­łam ci­cho, ale sta­now­czo.

– Spo­koj­nie, nic mi się nie sta­nie.

– To aku­rat ostat­nie z mo­ich zmar­twień. Wsze­dłeś na wła­sne ry­zyko. Bar­dziej mar­twię się o nią. – Wska­za­łam głową rude fu­tro. – Masz zwy­kłe ubra­nia, które ob­le­pione są drob­no­ustro­jami i pa­to­ge­nami. Wyjdź, za­nim spie­przysz moją wie­lo­go­dzinną pracę.

Męż­czy­zna za­śmiał się ci­cho, ale naj­praw­do­po­dob­niej zro­zu­miał, że je­stem śmier­tel­nie po­ważna, więc od­pu­ścił i wy­szedł. Po kilku mi­nu­tach do sali we­szła Ewa, miała mieć nocną zmianę z so­boty na nie­dzielę. Ko­bieta przy­wio­zła ol­brzymi stół, zde­zyn­fe­ko­wała go jesz­cze raz i po­de­szła do mnie.

– Łu­cja, mu­sisz zmie­nić ubra­nia ochronne, za­nim ją stąd prze­wie­ziemy – za­uwa­żyła spo­koj­nym gło­sem i po­mo­gła mi wstać.

By­łam jej nie­sa­mo­wi­cie wdzięczna, osła­bie­nie po­woli ustę­po­wało, ale i tak sko­rzy­sta­łam z po­mocy.

Za­cze­pi­ły­śmy no­sze z wil­czycą na hak i po­zwo­li­ły­śmy, aby ma­szyna prze­nio­sła ją na drugi stół, a po­tem po­woli ru­szy­ły­śmy do in­nego po­miesz­cze­nia. Ko­jec był już przy­go­to­wany. Wi­dząc tempo jej re­ge­ne­ra­cji, wie­dzia­łam, że nie zo­sta­nie tam na długo. Roz­wią­za­ły­śmy jej łapy i od­sło­ni­ły­śmy oczy. Szybko wy­szły­śmy, za­my­ka­jąc za sobą kratę. Zmę­cze­nie po­woli mnie opusz­czało, naj­gor­szy mo­ment od­szedł w nie­pa­mięć. Prze­ka­za­łam Ewie po­le­ce­nia i po­woli uda­łam się do szatni. We­szłam pod prysz­nic, chcąc zmyć z ciała zmę­cze­nie, po czym za­ło­ży­łam wcze­śniej­sze ubra­nia. W pa­mięci za­no­to­wa­łam, żeby przy­wieźć do Ośrodka ja­kieś inne na zmianę, bo czu­łam, że taka sy­tu­acja mo­gła się po­wtó­rzyć. Wol­nym kro­kiem ru­szy­łam do swo­jego biura. W środku stał ja­kiś męż­czy­zna, za­pewne pan Wa­taha, prze­cież tylko on mógł tam wcho­dzić. Gdy tylko wpi­sa­łam kod, a za­mek zwol­nił się, wy­da­jąc cha­rak­te­ry­styczny dźwięk, ta­jem­ni­czy gość od­wró­cił się w moją stronę. Mia­łam ra­cję.

– Pa­nie Wa­taho – przy­wi­ta­łam się, skła­nia­jąc głowę.

– Panno Ru­bik – od­po­wie­dział na gest.

Pa­trzył na mnie nie­od­gad­nio­nym wzro­kiem.

– Po­zwoli pan, że usiądę? Je­stem na­prawdę zmę­czona.

Moje słowa jakby wy­rwały go z za­my­śle­nia.

– Ależ oczy­wi­ście – po­wie­dział po­spiesz­nie i od­su­nął moje krze­sło od biurka.

Uśmiech­nę­łam się z wdzięcz­no­ścią i opa­dłam na nie ciężko.

– Chcia­łem pani bar­dzo po­dzię­ko­wać za re­zy­gna­cję z wol­nego po­po­łu­dnia i przy­jazd tu­taj.

– Nie ma o czym mó­wić.

Uśmiech­nął się lekko na te słowa. Było to dla mnie do­syć nowe. Taki cie­pły, szczery uśmiech szefa. Do twa­rzy mu z nim.

– Chcia­łem rów­nież pa­nią bar­dzo prze­pro­sić za wcze­śniej­sze wtar­gnię­cie do szatni. Gdy­bym wie­dział… – za­czął, jed­nak prze­rwa­łam mu unie­sie­niem dłoni.

– To nie była pana wina. Od prze­bie­ra­nia się są to­a­lety albo te małe szat­nie. Za­le­żało mi na cza­sie, dla­tego nie przej­mo­wa­łam się tym, czy ktoś mnie zo­ba­czy. To ra­czej ja po­win­nam pana prze­pro­sić za do­pusz­cze­nie do ta­kiej sy­tu­acji. Mo­gła­bym po­wie­dzieć, że to się nie po­wtó­rzy, ale nie lu­bię kła­mać. Gdy czasu jest mało, róż­nie po­stę­puję – do­da­łam, pa­trząc w bursz­ty­nowe tę­czówki.

– W ta­kim ra­zie po­sta­ram się za­wsze pu­kać przed wej­ściem.

Uśmiech­nę­li­śmy się do sie­bie przy­jaź­nie.

– Ja­kie jest pani zda­nie?

Prze­chy­li­łam głowę na bok, nie ro­zu­mie­jąc, o co mnie pyta.

– Pa­weł i Ma­ciek mieli ra­cję? Za­ata­ko­wał ją inny wilk?

– My­ślę, że jest to wię­cej niż praw­do­po­dobne – po­wie­dzia­łam, a on nie wy­da­wał się za­do­wo­lony. – Nie wiem tylko, jaki mógł być po­wód. We­szła na te­ry­to­rium in­nego osob­nika? Nie miała part­nera? Prze­cież do walk po­mię­dzy wil­kami do­cho­dzi za­zwy­czaj w osta­tecz­no­ści. Coś mi tu nie gra, jakby bra­ko­wało jed­nego ka­wałka ukła­danki – do­da­łam.

Czoło Ka­rola zmarsz­czyło się na moje słowa, co je­dy­nie do­dało mu atrak­cyj­no­ści.

– Może to sa­motna wil­czyca, która we­szła na te­ry­to­rium ja­kiejś pary z mło­dymi? – za­pro­po­no­wał.