Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W 2028 roku do Białowieskiego Parku Narodowego zaczęły masowo przybywać wilki. O wiele większe i potężniejsze niż rodzime osobniki. Bogaty inwestor Karol Wataha postanawia założyć Ośrodek Pomocy Wilkom, aby chronić te niezwykłe zwierzęta. W tym samym czasie ambitna pani weterynarz Łucja Rubik dowiaduje się o zdradzie swojego narzeczonego. Targana złością i żalem postanawia przyjąć propozycję pracy, którą niedawno otrzymała od Watahy. Jak potoczą się jej losy, kiedy wyjedzie na drugi koniec Polski, by rozpocząć nowy etap w pracy? Czy to wywróci jej życie do góry nogami?
Książka odpowiednia dla czytelników w wieku 16+
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 491
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© by Magda Krupa-Szlama, 2023
© by Wiedźmi Las, 2023
Redakcja językowa i korekta:
Łucja Oś
Projekt typograficzny, skład i łamanie, wersja elektroniczna:
Mateusz Cichosz
Projekt okładki:
Justyna Knapik
Ilustracja wykorzystana na okładce:
© imipolex | stock.adobe.com
Ilustracja wykorzystana w książce:
© klyaksun | depositphotos.com
ISBN: 978-83-968236-2-5
Wydanie I, Wrocław 2023
Książka ani żadna jej część nie może być kopiowana w urządzeniach przetwarzania danych ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody Autorki. Utwór niniejszy jest dziełem fikcyjnym i stanowi produkt wyobraźni Autorki. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.
Kontakt z Autorką
https://www.instagram.com/magdakrupaszlama_autorka/
Dla mnie – za to, że się nie poddałam,
i dla Was – za to, że we mnie wierzyliście.
„W Puszczy Białowieskiej pojawia się coraz więcej wilków. Są one o wiele większe niż te występujące tam od pokoleń. Naukowcy zgodnie twierdzą, że należy obserwować olbrzymią watahę. Ośrodek Pomocy Wilkom ma zacząć działać dwudziestego szóstego czerwca bieżącego roku. Wciąż nie wiadomo, kto obejmie stanowisko Głównego Lekarza Weterynarii, jednak z anonimowego źródła wiem, że propozycję otrzymała…”
Zaparkowałam samochód w garażu i wyłączyłam silnik, razem z którym ucichło radio. Wolnym krokiem weszłam do windy. Nocna zmiana dała mi w kość. Sterylizacja wilczycy z miejskiego ogrodu zoologicznego okazała się trudniejsza, niż zakładaliśmy. Zajęła kilkadziesiąt minut więcej, niż powinna. Stopy piekły mnie niemiłosiernie, ale uparcie szłam przez korytarz w czarnych szpilkach. Była dziewiąta rano, a temperatura już przekroczyła racjonalną granicę ciepła. Zmęczona oparłam się o ścianę, przeszukując torebkę. Drzwi mieszkania obok otworzyły się, zobaczyłam moją sąsiadkę z kilkumiesięczną córką w ramionach.
– Dzień dobry, Łucjo – powiedziała radośnie.
– Dzień dobry, Apolonio – odparłam. Czułam, że kobieta chciała o coś zapytać, jednak widok mojej zmęczonej twarzy musiał ją od tego odwieść, bo opuściła klatkę.
Po kilku sekundach mieszania zawartości skórzanej torebki uświadomiłam sobie, że klucze schowałam w jednej z zamykanych kieszeni od wewnątrz ścianki. Westchnęłam zła na siebie i przekręciłam dwa zamki. Gdy tylko zamknęły się za mną drzwi, zrzuciłam buty, a spuchnięte stopy wsunęłam w granatowe klapki. Wolnym krokiem poszłam do sypialni, wyjęłam z szafy koszulę nocną, po czym zamknęłam się w łazience. Chłodna woda z deszczownicy spływała po moim ciele, a ja chwiałam się na nogach, walcząc ze zmęczeniem. Z całych sił starałam się nie zasnąć pod prysznicem.
Usiadłam na sypialnianym łóżku, słuchając dźwięku video połączenia na WhatsAppie. Nie myślałam o niczym poza czekoladowymi oczami, które tak bardzo chciałam zobaczyć. U Łukasza była czwarta nad ranem, czyli właśnie zbierał się do pracy. Mieszkał w Nowym Jorku już pół roku, a przez napięty grafik u mnie w klinice i jego spotkania nie widzieliśmy się tyleż samo. W końcu odebrał, ale na ekranie zamiast przystojnej, męskiej twarzy zobaczyłam zielonooką modelkę z burzą blond włosów. Była o wiele młodsza i ładniejsza ode mnie, a fakt, że miała na sobie tylko bieliznę, wcale nie pomagał.
– Who, the hell, are you? – zapytała melodyjnym głosem, z którego sączył się jad.
Minęło kilka sekund, zanim oprzytomniałam na tyle, żeby powiedzieć cokolwiek.
– Gdzie jest Łukasz? – wyszeptałam, łudząc się, że to wszystko było jedynie wielkim nieporozumieniem. Ze zmęczenia zapomniałam, że powinnam była mówić po angielsku, jednak kobieta zareagowała błyskawicznie.
– Fucking, leave my boyfriend alone, bitch! – krzyknęła i się rozłączyła.
Otworzyłam usta ze zdziwienia. Doskonale rozumiałam słowa kobiety, ale mój umysł nie chciał przyjąć ich do wiadomości. Przecież nazwała go swoim chłopakiem, to nie mogła być pomyłka, tłumaczyłam sobie w myślach. A może mogła? Może nie zrozumiała, że pytam o mojego Łukasza? Cholera, Łucjo! Nie rób tego! Nie twórz własnych teorii, nie dowiesz się, jaka jest prawda, dopóki nie zapytasz.
Wpatrywałam się w czarny ekran telefonu, starając się przemówić sobie do rozumu. Nie powinnam była wyciągać pochopnych wniosków, ale nie potrafiłam myśleć logicznie, kiedy w moim wnętrzu szalały emocje. Z jednej strony nie chciałam go skreślać przed jego próbą wytłumaczenia się, z drugiej nie mogłam wyjść na zaślepioną dziewczynę, której można dorobić rogi. Zdenerwowana poszłam do kuchni po korkociąg. Z szafki wyjęłam butelkę ulubionego wina i szkło. Nalałam sobie tylko trochę. Wróciłam do łóżka. Starałam się zasnąć. Jednak odpoczynek nie był mi pisany. Cały dzień siedziałam w ciszy, wpatrzona w jasne ściany sypialni. Nawet nie zauważyłam, kiedy skończył mi się alkohol, za to boleśnie odczułam moment, w którym zadzwonił mój budzik. Z niezadowoleniem spojrzałam na wyświetlacz i westchnęłam zrezygnowana. Dochodziła osiemnasta, a ja miałam kolejną nockę. Z olbrzymim bólem głowy i zapchanymi zatokami udałam się do łazienki.
Taksówkarz jechał szybko i nerwowo. Na światłach hamował gwałtownie. Miasto stało w korkach. W normalnej sytuacji siedziałabym spięta, bojąc się, że kierowca spowoduje wypadek. Jednak to nie było standardowe popołudnie. Myślałam o narzeczonym, modląc się, aby nikt w pracy nie zauważył, w jakim stanie byłam.
Od pamiętnej rozmowy na WhatsAppie minęły dwa tygodnie. Siedziałam w jednej z wrocławskich kawiarni, czekając na Łukasza. Nagle udało mu się znaleźć czas, aby wrócić do Polski i wszystko ze mną omówić. Zajęłam miejsce przy olbrzymim oknie z widokiem na rynek. Lubiłam ten lokal, przychodziłam tam w każdą sobotę rano, od kiedy zostałam w kraju sama. Niestety tym razem nie delektowałam się kawą w spokoju, ale nerwowo rozglądałam, podrzucając szybko nogą. Cienka szpilka stukała cicho o kamienną posadzkę, a siedząca nieopodal kobieta spoglądała na mnie karcąco. Uśmiechnęłam się przepraszająco, starając się uspokoić nerwowy tik. Na próżno. Po kilku głośnych odchrząknięciach i próbach zabicia mnie wzrokiem przez sąsiadkę w drzwiach stanął wysoki, przystojny mężczyzna po trzydziestce. Przez chwilę skanował uważnie salę, a gdy mnie dostrzegł, uśmiechnął się szeroko i ruszył. Pokonanie dzielącej nas odległości zajęło mu kilka sekund, a ja w tym czasie zdążyłam kilkanaście razy pomyśleć o ucieczce, wytłumaczyć go, zmieszać z błotem i przeprosić, ale sama nie wiedziałam za co. Oczywiście całe przedstawienie odbywało się tylko w mojej głowie.
– Łucja – powiedział radośnie, nachylając się, aby ucałować mnie w policzek.
Szybko cofnęłam głowę. Brunet na szczęście dobrze zinterpretował gest i po chwili usiadł naprzeciwko. Mina mu zrzedła, a gęste brwi zbliżyły się do siebie znacznie.
– Jak się czujesz?
Prychnęłam.
– Zamówiłaś już coś?
Nie musiałam odpowiadać, bo gdy tylko wypowiedział ostatnie słowo, drobna kelnerka postawiła przede mną czarną kawę i ciasto z dużą ilością mascarpone, orzechów i karmelu.
– Co przygotować dla pana? – zapytała dziewczyna, a naszym oczom ukazał się aparat na białych zębach.
– Espresso, poproszę.
Blondynka zniknęła. Siedzieliśmy w ciszy ze wzrokiem wbitym w szklany stolik, a przynajmniej ja właśnie na to patrzyłam.
– Możemy porozmawiać?
– Pewnie, przecież po to tu jesteśmy – wyszczebiotałam przed włożeniem kawałka ciasta do ust.
– Rozumiem, że jesteś zła.
Dobrze, że byłam zajęta przeżuwaniem, bo aż język mnie piekł od cisnących się nań słów.
– Nie chciałem cię skrzywdzić – kontynuował Łukasz. – Nie miałem zamiaru zakochać się w Avy. To było silniejsze ode mnie.
– Nie obchodzi mnie wasza historia i ogrom łączącego was uczucia – rzuciłam, gdy słodka mieszanka opuściła jamę ustną. – Od jak dawna się spotykacie?
Kelnerka postawiła przed nim malutką filiżankę, po czym spojrzała na mnie. Musiałam mieć nietęgą minę, bo dziewczyna odwróciła się na pięcie i pospiesznie odeszła w stronę baru.
– Od pięciu miesięcy.
Niemal zadławiłam się kawałkiem ciasta.
– Pięciu miesięcy – wyszeptałam. – Przecież wyjechałeś pół roku temu. Jak na kogoś, kto nie chciał mnie zdradzić, całkiem szybko ci poszło.
Ledwie panowałam nad tonem głosu. Nie chciałam krzyczeć. Specjalnie zaproponowałam spotkanie w miejscu publicznym, żeby ci wszyscy ludzie trzymali mój temperament w ryzach.
– Nie mam nic na swoją obronę – powiedział, unosząc ręce do góry.
Myślałam, że mnie piorun kulisty trafi. Całe moje ciało kipiało z wściekłości. Z zewnątrz natomiast jedyną oznaką zdenerwowania był widelczyk rozszarpujący deser na strzępy.
– Łucja, ja naprawdę ją kocham.
Chciałam wybuchnąć. Pragnęłam krzyczeć, rzucać talerzami, a nawet oblać go tym cholernym espresso. Zamiast tego spojrzałam w czekoladowe oczy i zamarłam. Cała złość nagle uleciała, zastąpiona żalem. Mówił szczerze. Te małe iskierki znałam z autopsji. Z pierwszych dwóch lat naszego związku. Prawdą było, że od ponad roku dusiłam się w tej relacji, a z tyłu głowy wciąż miałam myśl o zerwaniu zaręczyn. Przez całe dwa tygodnie byłam wściekła, ale nie dlatego że Łukasz ma inną. Z perspektywy czasu okazało się to swego rodzaju ulgą. Targały mną takie emocje, ponieważ nie mogłam zrozumieć, dlaczego okłamywał dwie kobiety, zamiast zachować się jak na człowieka przystało i po prostu skończyć parodię, którą od dłuższego czasu był nasz związek.
– To dobrze. Oby ta miłość była do grobowej deski – powiedziałam, przecierając usta chusteczką. – To było miłe spotkanie, twoje rzeczy wyślę kurierem – rzuciłam, podnosząc się nagle.
– Ale Łucja… – zaczął.
– Cieszę się, że jesteś szczęśliwy. Nie zmienia to faktu, że jestem wściekła. Pogrywałeś ze mną przez pięć miesięcy. Nie mogłeś zachować się odpowiednio i wyłożyć kawę na ławę? – już miałam wychodzić, kiedy coś mi się przypomniało. – Aha, i nie uregulowałam rachunku.
Szłam szybko, zostawiając za sobą narzeczonego, plany na przyszłość i ułudę stabilizacji, którą tworzyłam przez ostatnie kilka lat. Byłam tylko ja, trzydziestotrzyletnia Łucja. Doktor medycyny weterynaryjnej, specjalista chorób zwierząt nieudomowionych, chirurg. Kobieta sukcesu, która za wszelką cenę chce osiągnąć to, co sobie postanowi. Można powiedzieć, że porażkę poniosłam tylko na jednym polu – w relacjach damsko-męskich. W życiu byłam w dwóch związkach: trzyipółletnim – w czasie liceum oraz tym, który skończył się rozmową w kawiarni. Pierwszy rozpadł się, bo oboje zaczęliśmy zmierzać w różnych kierunkach, drugi dlatego, że nigdy w tych samych nie spoglądaliśmy.
Z torebki wyjęłam telefon i wybrałam numer, którego nie widziałam od dwóch miesięcy. Kompletnie nie wiedziałam, co mnie podkusiło, żeby to zrobić. Wściekłość, wizja walącego się świata, a może chwilowy przypływ odwagi? Zanim zdążyłam stchórzyć, usłyszałam męski głos.
– Karol Wataha, słucham.
– Dzień dobry. Mówi Łucja Rubik. Chciałabym przyjąć pańską ofertę.
Siedziałam z kieliszkiem primitivo i patrzyłam, jak czerwona ciecz powoli osadza się na ściankach, gdy wykonywałam nadgarstkiem okrężne ruchy. Warstwą makijażu ukryłam sine worki pod oczami. Ostatnio nie mogłam spać, bo gdy tylko próbowałam odpocząć, mój umysł przypominał, że jestem samotna. Klatka piersiowa jakby się kurczyła, a serce walczyło o miejsce, by bić. Nie płakałam, czego bardzo żałowałam. Łzy dawały możliwość zmniejszenia stresu i bólu, pozwalały, by wraz z nimi uciekły zmartwienia. A ja całymi nocami po prostu leżałam, wbijając niebieskie tęczówki w biały sufit, i starałam się zająć czymś umysł, by nie krzyczał, że coś jest nie tak.
– Łucja? – z zamyślenia wyrwał mnie głos mojego przełożonego. – Twoja taksówka czeka.
Podał mi ramię, które z wdzięcznością przyjęłam. Byłam zmęczona, pod wpływem alkoholu i w wysokich szpilkach wręcz potrzebowałam eskorty.
– Dziękuję za zorganizowanie imprezy pożegnalnej, doktorze – powiedziałam, stojąc pod drzwiami jednej z najlepszych klinik dla dzikich zwierząt w Europie. Ten budynek, ci ludzie. Byłam z nimi przez osiem lat, a teraz z ciężkim sercem mówiłam „żegnajcie”.
– Zasłużyłaś na nią – powiedział ze smutnym uśmiechem. – Jednak pamiętaj, że nie spaliłaś żadnych mostów. Gdybyś jednak wróciła, to wszyscy chętnie powitamy cię ponownie w naszym zespole.
– Wiem. Dziękuję za szansę daną mi lata temu i tę, którą oferujesz teraz.
Mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie.
– Uważaj tam na siebie i pamiętaj, czego się nauczyłaś – powiedział, gdy stanęliśmy przy czekającym aucie.
– Będę.
– Do zobaczenia, doktor Rubik.
– Do zobaczenia.
Wsiadłam do czekającej taksówki i podałam adres. Powoli zmierzaliśmy z obrzeży do centrum Wrocławia.
Gdy weszłam do mieszkania, cicho zamknęłam za sobą drzwi i przekręciłam górny zamek. Spojrzałam w wielkie lustro zakrywające powierzchnię szafy w przedpokoju. Makijaż wciąż spełniał swoją rolę, a ja wyglądałam na wypoczętą. Biała, ołówkowa sukienka przed kolano leżała zgrabnie na moim ciele. Nigdy nie byłam chuda, raczej w sam raz, jednak złe samopoczucie w ciągu ostatnich dni sprawiło, że mój brzuch był idealnie płaski. Zrzuciłam szpilki i boso ruszyłam do sypialni. Pod ścianą stały zapakowane kartony i walizki. Wyjeżdżałam następnego dnia po południu, a dzień później w mieszkaniu mieli się pojawić nowi lokatorzy. Rodzice obiecali, że będą z nimi w kontakcie i gdyby były jakieś problemy, to wszystkim się zajmą, żebym nie musiała co chwilę wracać do Wrocławia. Byłam im za to wdzięczna, tak jak za wszystko, co spotkało mnie w życiu. Tylko dzięki nim otrzymałam tak wysokie wykształcenie, bo ciężko pracowali, żebym mogła sobie pozwolić na liceum i studia w mieście. Dlatego tak długo zwlekałam z powiedzeniem im o rozstaniu z Łukaszem. Oni byli idealnym przykładem prawdziwej miłości, razem od czterdziestu lat, a wciąż zachowywali się jak zakochani nastolatkowie. Za to ja nie potrafiłam znaleźć kogoś, z kim mogłabym zbudować własną rodzinę.
Rozpięłam zamek na plecach i lekko rozmasowałam spięty kark. Do jedynej niespakowanej szklanki nalałam sobie wody i usiadłam przy stole. Czarno-biała, lakierowana kuchnia była idealnie czysta, jak zwykle. No może poza tymi dniami, kiedy Łukasz u mnie gotował. Uśmiechnęłam się lekko do napływających wspomnień.
Wzięłam długi, gorący prysznic, po czym weszłam do łóżka. O dziwo, szybko udało mi się zasnąć, a w nocy obudziłam się tylko trzy razy. Wizja wyjazdu i zmiany otoczenia działała na mnie uspokajająco, a przecież zawsze bałam się przeprowadzek.
– Ciocia! – krzyknęła mała, brązowooka dziewczynka, ciągnąc mnie za brzeg ołówkowej spódnicy.
– Tak, Marysiu? – zapytałam, gdy tylko odebrałam swoją kawę od baristy. Burza kasztanowych loków dziewczynki niesfornie opadała na jej szczupłe ramiona. Mała była bardzo podobna do swojej mamy.
– Mamusia powiedziała, że może cię nie być na moich urodzinkach.
Zasmuciła się, splatając ramiona na piersi. Wyglądała komicznie, dlatego uśmiechnęłam się szeroko.
– Skarbie, twoje urodziny są po wakacjach, jeżeli tylko będę mogła, to się na nich pojawię.
– Obiecujesz? – zapytała mała, wpatrując się we mnie tymi dużymi oczami.
– Obiecuję.
Gdy to usłyszała, puściła moją spódnicę i w podskokach podeszła do stolika, przy którym siedziała moja przyjaciółka.
– Mamusiu! A ciocia obiecała, że będzie! – krzyknęła radośnie.
Sylwia starała się ją uciszyć, patrząc przepraszająco na innych gości.
– Obiecałam, że zrobię wszystko co w mojej mocy, by się pojawić – poprawiłam ją.
– To prawie to samo – odrzekła uradowana. – Bo ty masz, ciocia, dużo mocy, więc ci się uda – dodała pewnie, a my roześmiałyśmy się serdecznie na te słowa.
– Spakowałaś już wszystko? – zapytała Sylwia, popijając swoją latte.
– Tak, rzeczy już od kilku dni stoją w kartonach.
– Jesteś tego pewna? – dopytywała.
– No tak, sama je pakowałam – odparłam rozbawiona.
– Nie o tym mówię – wtrąciła, wywracając zielonymi oczami. – Pytam, czy jesteś pewna tego wyjazdu, rezygnacji z pracy i podjęcia tej nowej. Jeszcze niedawno nie wyobrażałaś sobie pracować w miejscu innym niż klinika.
– Nie wiem – powiedziałam, odstawiając filiżankę. – Chyba niczego teraz nie jestem pewna, ale myślę, że łatwiej mi będzie ruszyć i coś zmienić w nowym miejscu, niż tu, gdzie spędziłam siedemnaście lat. Tak naprawdę dłużej mieszkam we Wrocławiu niż w domu rodzinnym.
Sylwia pokiwała jedynie głową, a rozmowa zeszła na inne tematy.
Jechałam S8 za tirem wyładowanym moimi rzeczami. Chociaż „jechałam” to chyba za dużo powiedziane! Wlokłam się dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Moja ulubiona stacja radiowa wypełniała ciszę. Wybiła siedemnasta, zaczęli nadawać wiadomości. Oczywiście nie obyło się bez ostrzeżeń przed falą upałów i porywaczami grasującymi nad Bałtykiem. Jednak nie spodziewałam się, iż usłyszę o sobie.
„Ośrodek Pomocy Wilkom otwiera się za dwa dni. Właśnie dzisiaj mój anonimowy informator przekazał mi imię i nazwisko Głównego Lekarza Weterynarii. To stanowisko obejmie Łucja Rubik, doktor medycyny weterynaryjnej, specjalista chorób zwierząt nieudomowionych, specjalista chirurg. Uczennica jednego z najlepszych lekarzy dzikich zwierząt w Europie. Ta młoda, bo zaledwie trzydziestotrzyletnia, kobieta ma za sobą miesiące wolontariatu w Zimbabwe…”
Zdenerwowana zmieniłam stację. Naprawdę nie chciałam słuchać mowy pochwalnej na swoją cześć. Z doświadczenia wiedziałam, że im wyżej mnie wyniosą, tym boleśniejszy będzie upadek, jeżeli coś pójdzie nie tak. Zahamowałam gwałtownie, widząc żarzące się na czerwono światła stopu ciężarówki. Gdy tylko koła SUV-a zatrzymały się, saksofon zabrzmiał głośno, sprawiając, że spojrzałam na telefon.
– Tak, słucham?
– Panno Rubik, mówi Robert, kierowca ciężarówki. Przed nami wypadek, więc trochę postoimy. Mamy jednak możliwość zjechać na parking, żeby czasomierz nie naliczał niepotrzebnie opłat. Co pani na to?
– Zjeżdżamy – odparłam, zdziwiona miłym zachowaniem kierowcy.
Na miejsce dotarliśmy o ósmej rano, bo postanowiłam się zdrzemnąć na parkingu i ruszyć, kiedy już zator się rozładuje. Stałam przed dużym, szklanym budynkiem, którego bryła była zgodna z najnowszymi trendami architektury. Nad drzwiami wisiał szyld z napisem „Ośrodek Pomocy Wilkom”. Położyłam dłoń na wyświetlaczu, a z wewnątrz dobiegł mnie dźwięk dzwonka. Zanim zdążyłam się obejrzeć, stała przede mną wysoka, rudowłosa dziewczyna o zielonych oczach. Przy jej wzroście moje metr siedemdziesiąt musiało wyglądać żałośnie. Dobrze, że miałam szpilki wyższe niż jej, dzięki temu przewyższała mnie jedynie o pół głowy.
– Dzień dobry. Nazywam się Łucja Rubik – powiedziałam, wyciągając do kobiety dłoń, którą ta z uśmiechem uścisnęła.
– Marcelina Wataha. Miło mi panią poznać, panno Rubik – odpowiedziała serdecznym głosem.
– Wataha? Czyżby żona właściciela, Karola Watahy? – zapytałam bezceremonialnie, co jednak nie zbiło z tropu mojej rozmówczyni, a jedynie wywołało na jej twarzy pobłażliwy uśmiech.
– Nie, jestem jego bratową – odparła, a ja skinęłam ze zrozumieniem głową. – Chciałam pokazać pani biuro, ale jak rozumiem, ma pani za sobą długą podróż.
Potwierdziłam.
– W takim razie tu są klucze, a na kartce adres. Ten dom został dla pani wynajęty przez naszą organizację. Może tam pani teraz pojechać, rozpakować się i odpocząć. Dzisiejsze zebranie odbędzie się o szesnastej trzydzieści, dlatego proszę, aby pojawiła się pani pół godziny wcześniej i poprosiła o przyprowadzenie do mnie. Tymczasem życzę miłego dnia. – Wręczyła mi dokumenty i klucze, po czym odwróciła się na pięcie i weszła do budynku.
Szybkie, konkretne powitanie. Marcelina zdecydowanie nie należała do tych, którzy marnują swój czas na pogawędkach.
Gdy dojechałam pod wskazany adres, ciężarówka z moimi rzeczami była już niemal rozpakowana, a ja patrzyłam na drewniany domek w środku lasu. Wysiadłszy z samochodu, wzięłam głęboki wdech, uśmiechając się szeroko, gdy zapach żywicy i mokrej ziemi połaskotał mój nos. Szłam powoli, uważając, żeby szpilki nie zagłębiały się w grząskiej ziemi między kostkami brukowymi. Po przekroczeniu progu chciałam zdjąć buty, żeby nie pobrudzić pięknego parkietu, jednak widząc naniesione przez kierowcę błoto, zrezygnowałam. Ku mojemu zaskoczeniu Robert nie był sam. Wnosić kartony pomagał mu jakiś blondwłosy mężczyzna, na oko w moim wieku. Gdy tylko mnie zauważył, podszedł i wyciągnął rękę.
– Marcin Wataha – przedstawił się i uścisnął moją dłoń. Był naprawdę wysoki, w butach na obcasie sięgałam mu zaledwie podbródka.
– Łucja Rubik – odparłam. – Zapewne jesteś mężem Marceliny.
– Zgadza się – powiedział z nieskrywaną dumą. – Zdążyłyście się już poznać?
– Tak, to ona dała mi klucze – powiedziałam, machając mu nimi przed twarzą.
– No tak. Ja mam drugi komplet, jest w zamku. Należy do ciebie, więc jeżeli nie przyjechałaś sama, to twój partner ma swój zestaw.
– Przyjechałam sama, ale dziękuję za informację.
Chciałam obejrzeć resztę domu. W salonie zdjęłam buty, boso podchodząc do szklanych drzwi, które zajmowały jedną ze ścian. Na błyszczącym parkiecie odbijały się ślady moich stóp. Spojrzałam na ogród, był idealnie wkomponowany w otaczający go las, nie dało się zauważyć, gdzie kończy się prywatna posesja, a zaczyna państwowa. Odwróciłam się przodem do pomieszczenia, w którym stałam. Na środku, przed czarną sofą znajdowała się drewniana ława. Jednej ze ścian pokoju dziennego nie postawiono, pozwalając, by płynnie przechodził w kuchnię. Szafki były nowoczesne, brązowe. Spoczywał na nich marmurowy blat. Całość dopełniały ciemne sprzęty i jasne ściany.
Przejechałam dłonią po jasnej, bawełnianej pościeli. Gdy tylko rozłożyłam swoje rzeczy, poczułam się jak u siebie. Łóżko było olbrzymie i niezwykle wygodne. Na kastlikach stały jasne świece, a regały uginały się pod ciężarem książek. Dochodziła czternasta, dlatego wolnym krokiem ruszyłam do łazienki. Mijając okno, kątem oka zauważyłam między drzewami coś dużego. Cofnęłam się, a moje oczy spotkały się z brązowymi ślepiami szarego wilka, który spoglądał na mnie spokojnie. Po kilku sekundach odwrócił się i wbiegł w las. Nie mogłam się ruszyć. Jedynym, o czym wtedy myślałam, było to, że dziesięć metrów przed moim nieogrodzonym domem, sekundę wcześniej stał największy wilk, jakiego w życiu widziałam. Z perspektywy czasu myślę, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przynajmniej przez chwilę nie rozpamiętywałam zdrady Łukasza.
Siedziałam na czarnym krześle w przeszklonym biurze, czekając na Marcelinę. Pomieszczenie było przestronne, a wystrój minimalistyczny. Jedynie dokumenty leżały w nieładzie na biurku, przyciśnięte pustym kubkiem termicznym. Wyglądało to tak, jakby właściciel tym małym bałaganem, próbował oznaczyć swój teren i walczyć z wszechobecnym wyobcowaniem tego miejsca. Na dźwięk szpilek wystukujących rytm o kamienną posadzkę odwróciłam się w stronę rudowłosej. Musiała być niewiele młodsza ode mnie.
– Przepraszam, że musiała pani czekać – powiedziała podenerwowanym głosem. – Niestety mieliśmy małe problemy z jednym z pracowników.
– Żaden problem – odpowiedziałam. – I proszę, mów mi Łucja, przez tę „panią” czuję się staro.
Kobieta uśmiechnęła się do mnie ciepło.
– Dobrze, Łucjo – zaczęła, starając się ułożyć rozrzucone dokumenty. – Jak rozumiem, zapoznałaś się z wykazem obowiązków na twoim stanowisku.
Przytaknęłam.
– Świetnie, to zaoszczędzi nam sporo czasu. Czy masz może jakieś pytania?
Zaprzeczyłam.
– W takim razie przejdźmy do rzeczy. Musimy zarejestrować cię w systemie, żebyś mogła swobodnie wchodzić i wychodzić z budynku. Do twojego gabinetu dostęp będziesz miała tylko ty i Karol jako twój jedyny przełożony. Wszelkie sprawy finansowe omawiaj bezpośrednio z nim. Jeżeli będziesz miała jakieś zastrzeżenia co do oferowanego sprzętu, również informuj o tym Karola.
– Czyli ze wszystkim idę do Karola Watahy, mojego jedynego przełożonego?
– Dokładnie tak.
– Czy dotyczy to również mojego miejsca zamieszkania?
Ciemne brwi kobiety zbliżyły się nieznacznie.
– Czyżbyś miała jakieś zastrzeżenia co do wynajętego domku?
– Tylko jedno. Nie podoba mi się, że stoi nieogrodzony w środku lasu.
– To ze względów estetycznych. Architekci chcieli uzyskać płynne przejście ogrodu w las, co zresztą im się udało, jak zdążyłaś zapewne zauważyć.
– Osobiście bezpieczeństwo cenię sobie bardziej niż estetykę – mówiłam twardo. Traktowanie z góry nie przejdzie, nie ze mną.
– Przecież nic ci się tam nie stanie. Wilki nie zapuszczają się w te rejony.
Ton jej głosu jasno wskazywał na to, że ta rozmowa stała się dla niej upierdliwa.
– Powiedz to jednemu z tych nowych wilków, który dwie godziny temu stał w moim ogródku, patrząc prosto na mnie – burknęłam niemiło.
Dłoń Marceliny przestała przekładać dokumenty. Podniosła na mnie wzrok, a jej twarz spoważniała.
– Przekażę Karolowi twoje zastrzeżenia. – Po czym, jakby nigdy nic, przeszła do kolejnych tematów.
Przeglądałam zaopatrzenie sal chirurgicznych i gabinetów. Wszystkie sprzęty były nowe i najwyższej jakości, pod tym względem nie różniły się od tych z kliniki. Dochodziła dwudziesta pierwsza, a ja właśnie kończyłam swój obchód. Pewnym krokiem weszłam do gabinetu, po czym stanęłam jak wryta, widząc męską sylwetkę opartą o brzeg mojego biurka.
– Dobry wieczór, w czym mogę panu pomóc? – zapytałam, podchodząc.
Brunet odwrócił się i przyjrzał mi nieśpiesznie.
– Panna Łucja Rubik, jak mniemam. – Niski głos wypełnił pokój, a na opalonej twarzy mężczyzny pojawił się przyjazny uśmiech.
– Dokładnie tak, a pan to?
– Karol Wataha. – Wyciągnął w moim kierunku dłoń, którą zdecydowanie uścisnęłam. – Silny uścisk.
Bursztynowe oczy wpatrywały się w moje obcesowo. Czułam mały dyskomfort. Nie byłam przyzwyczajona do tak natarczywych spojrzeń.
– Co pana do mnie sprowadza? – zapytałam, przeglądając z udawanym zaciekawieniem wnętrze torebki.
– Bezpośrednia i rzeczowa. Marcin dobrze się spisał, wybierając na to stanowisko właśnie panią, panno Rubik. – Kącik jego ust uniósł się nieco.
Zmarszczyłam brwi. Nie miałam pojęcia, jaki był cel jego wizyty, a on nie spieszył z wyjaśnieniami.
– Marcelina mówiła, że ma pani zastrzeżenia co do wynajętego domku. Ponoć wilki kręcą się w okolicy – powiedział w końcu.
– Owszem – odparłam, czując lekką ulgę. – Rozumiem, że estetyka jest ważna, jednak bardziej cenię sobie własne bezpieczeństwo niż ładny ogródek.
– W zupełności się z panią zgadzam – stwierdził, bez chociażby chwili zawahania, czym trochę mnie zdziwił. – Jednak wizyta wilka w tym rejonie zdarzyła się pierwszy raz. Mogę panią o tym zapewnić.
– Powiedzmy, że panu wierzę – zaczęłam, ostrożnie dobierając słowa. Nie chciałam, by mój pracodawca poczuł się urażony sposobem, w jaki z nim rozmawiam. – Jednak te wilki są tutaj od niedawna, skoro któryś z nich raz się zjawił, to przyjdzie znowu. Zapoznałam się już z raportami dotyczącymi tych zwierząt i przybyło ich tutaj naprawdę wiele, co za tym idzie, potrzebują o wiele większego terytorium niż rodzime osobniki. Prawdopodobieństwo, iż wizyty na wynajmowanej posesji będą częstsze, jest teraz bardzo wysokie.
Mężczyzna słuchał mnie uważnie. Nie wydawał się urażony odpowiedzią, co odrobinę mnie ucieszyło. Nie chciałam pracować z kimś, kto nie mógłby przyjąć mojego odmiennego zdania.
– Rozumiem pani zastrzeżenia – powiedział po chwili ciszy. Powoli okrążył fotel stojący naprzeciwko. Zatrzymał się po jego drugiej stronie, zwiększając dystans między nami i spojrzał łagodnie w moim kierunku. – Jednak nie mogę wymówić najmu dzień po przeprowadzce. Sama pani rozumie, że postawiłoby mnie to w złym świetle, na co nie mogę sobie pozwolić. Nie jest to jedyny budynek tego przedsiębiorcy, który wynajmuję. Sama pani rozumie.
Przytaknęłam niechętnie.
– Wobec tego mam dla pani inną propozycję.
– Słucham.
– Zostanie tam pani przez miesiąc. Jeżeli sytuacja się powtórzy, niezwłocznie panią przeniesiemy.
To była całkiem uczciwa propozycja i może nawet przyjęłabym ją od razu, gdyby nie zimny dreszcz, który pełzł po mojej szyi, gdy tylko przypominałam sobie te dzikie ślepia.
– Nie wygląda pani na zadowoloną. Rozumiem, że nie to chciała pani usłyszeć, ale musimy dojść do porozumienia, dlatego chętnie zapoznam się z pani propozycją.
Uśmiechnęłam się delikatnie, próbując zyskać chwilę na zastanowienie.
– Nie, wszystko jest w porządku. Gdyby coś się działo, mam broń ze strzałkami usypiającymi w domu. Poradzę sobie.
Karol wyciągnął dłoń w moją stronę, którą szybko uścisnęłam.
– Cieszę się, że doszliśmy do porozumienia. Czy jest coś jeszcze, co chciałaby pani omówić?
– Myślę, że na dzisiaj wystarczy.
– W takim razie można udać się na zasłużony odpoczynek.
Gestem pokazał mi, abym poszła przodem, przytrzymując drzwi do gabinetu.
– Spokojnej nocy, panno Rubik – usłyszałam, schodząc w stronę garażu.
– Dobranoc.
Wyjmowałam filiżanki z jednego z kartonów, nucąc pod nosem ulubione piosenki z czasów studiów. Oczywiście nie obyło się bez Franka Sinatry, Bon Joviego czy Męskiego Grania. Opróżniwszy pudło, spojrzałam krytycznie na zawartość szafki. Wszystko stało równo i na tyle daleko od siebie, żebym nie stłukła innych naczyń, wyciągając jedną rzecz. Zadowolona omiotłam wzrokiem całą kuchnię. Pozornie nic się nie zmieniło. Blaty nadal stały puste, jak przystało na osobę, która woli sięgnąć do szuflady, niż niszczyć harmonię, zostawiając chociażby deskę do krojenia na wierzchu.
Wolnym krokiem weszłam na piętro, rozpinając guziki białej koszuli. W samej tylko bieliźnie skierowałam się do łazienki, a moje bladoniebieskie oczy zatrzymały się na olbrzymim lustrze naprzeciwko marmurowej umywalki. Przyjrzałam się swojemu ciału. Wydawało się, że wszystko jest w porządku: średniej wielkości piersi, widoczne biodra, zaznaczona talia. Brązowe włosy do obojczyków wciąż lśniły naturalnym blaskiem, mimo że z bliska trudno było nie zauważyć posiwiałych kosmyków. Westchnęłam zrezygnowana. Stres związany ze studiami, a później pracą skutecznie wypędzał z nich pigment. Uważnie przyglądałam się moim oczom, w kącikach których coraz częściej pojawiały się kurze łapki. Przynajmniej lekko zadarty nos w ogóle się nie zmienił. Melancholijnie przejechałam dłonią po kilkucentymetrowej bliźnie, pamiątce po przepuklinie brzusznej.
Wychodząc z łazienki, nie mogłam się powstrzymać i wyjrzałam przez okno. Niskie lampy, zasilane energią słoneczną, rozpraszały gęsty mrok. Nigdzie nie zauważyłam ruchu, dlatego spokojna udałam się do łóżka i nastawiłam budzik na szóstą trzydzieści. Skrzywiłam się, widząc, że do alarmu pozostały jedynie cztery godziny. Zwinęłam pościel w rulonik, który objęłam ramieniem i nogą – było zbyt duszno na przykrywanie się. Zasnęłam szybko, ale spałam krótko, bo co jakiś czas budziły mnie napływające do oczu łzy i dziwne uczucie w klatce piersiowej.
Przy kolejnej pobudce, gdzieś koło piątej nad ranem, poddałam się. Westchnęłam lekko i wstałam, aby zarzucić na siebie lekkie ubrania. Na zewnątrz świtało. Ptaki ćwierkały w jeszcze zielonych koronach drzew, ale termometr już wskazywał ponad dwadzieścia stopni. Od kilku lat Polska, tak jak większość świata, zmagała się z wielkimi suszami. I tym razem nie wyglądało, jakby cokolwiek miało się zmienić. Liście żółkły i opadały już na początku czerwca. I o ile w Białowieży stare lasy tworzyły własny mikroklimat i mogły się opierać upałom odrobinę dłużej, o tyle miasta były już prawdziwymi betonowymi dżunglami, w których straszyły suche drzewa i wypalona trawa. Duszności, kaszel, choroby płuc. Wszystko miało swoje konsekwencje, a im zwierzę niższe, tym więcej pyłu wdychało. Jeszcze kiedy byłam na studiach, to na sekcjach zniszczone przez kurz płuca miał co trzeci pies. Ostatnio rozmawiałam ze znajomym patologiem. Tylko co pięćdziesiąty pies nie miał takich zmian. Nawet te z miejscowości wiejskich były dotknięte skutkami zmian w naturze. Ewolucja nie nadążała.
Rozmyślenia przerwał mi niewielki ptak, który spacerował po trawie, nie przejmując się kompletnie tym, że przechodzę kilkadziesiąt centymetrów od niego. Przyglądałam mu się z zaciekawieniem. Gdy tylko wszedł na fragment ziemi, do którego docierało słońce, jego pióra zalśniły feerią barw. Szpak. Piękne zwierzę. Uważany za szkodnika tylko dlatego, że żywi się tym samym co ludzie.
O ósmej wieszałam torebkę na stojaku w moim gabinecie. Usłyszałam ciche pukanie, przed szklanymi drzwiami stała drobna blondynka w czarnych oprawkach. Nacisnęłam guzik, a zamek zwolnił blokadę, pozwalając na wejście do środka.
– Dzień dobry, panno Rubik – przywitała się wesoło kobieta. – Nazywam się Anna Klimek i jestem pani sekretarką.
Uścisnęłam wyciągniętą dłoń i gestem pokazałam, aby usiadła po drugiej stronie biurka.
– O dziewiątej pojawią się pozostali weterynarze, a pani będzie mogła ich zapoznać ze swoim planem działania i zasadami. Pan Wataha prosił, aby przekazać, że grafikiem zajmuje się pani sama, bo nie chce, by ktoś niezorientowany się w to mieszał.
– Miło z jego strony – odparłam szczerze, co wywołało uśmiech na twarzy Ani.
– Jeżeli będzie mnie pani chciała wezwać, to dodzwoni się pani do mnie pod numerem cztery. Pod jedynką jest pan Karol Wataha, pod dwójką pani Marcelina Wataha, pod trójką pan Marcin Wataha, a pod piątką pan Adrian Lorek.
Cała rodzina w jednym miejscu? Tak właściwie to mogłam się tego spodziewać.
– Ma pani może ochotę na kawę, herbatę, coś do jedzenia?
– Dziękuję, na razie niczego nie potrzebuję.
Dziewczyna już wstała z krzesła, ale mój głos ją zatrzymał.
– Byłabym wdzięczna, gdybyśmy zwracały się do siebie po imieniu. Oczywiście, o ile ci to nie przeszkadza.
– Dostosuję się.
– Świetnie, Aniu. Mam dla ciebie jedno zadanie. Przekaż, proszę, weterynarzom, że spotkanie odbędzie się w sali konferencyjnej, nie u mnie w biurze. Byłabym również wdzięczna, gdyby przynieśli ze sobą CV albo rozpisaną historię zatrudnienia.
– To wszystko?
– Tak, dziękuję.
Blondynka uśmiechnęła się ciepło i wyszła. Jej biurko stało tuż za szklaną ścianą, bokiem, co pozwalało mi widzieć, czym się zajmuje. Mimowolnie przyszło mi do głowy, że projektant musiał mieć manię kontrolowania. Dziewczyna nawet nie mogła odpisać na prywatną wiadomość tak, żeby nikt nie zauważył. Westchnęłam cicho i zajęłam się przygotowaniem przestrzeni do pracy. Dokumenty pogrupowałam i ułożyłam w odpowiednich teczkach.
W sali konferencyjnej przy stole siedziało dwóch mężczyzn i kobieta. Już na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że trochę się znają. Rozmowa, którą akurat prowadzili, była luźna i pełna głośnego śmiechu. Skończyła się jednak błyskawicznie, gdy tylko przekroczyłam próg. Trzy pary oczu przyglądały mi się natarczywie. Wzięłam głęboki oddech, mając nadzieję, że są najzwyczajniej w świecie ciekawi, i zajęłam wolne miejsce naprzeciw lekarzy. Na blacie położyłam notes i srebrne pióro, a cisza pełna napięcia trwała nadal. Powoli uniosłam głowę i uśmiechnęłam się do zebranych.
– Dzień dobry – zaczęłam. – Nazywam się Łucja Rubik.
Cisza.
– Cieszę się, że mogę was poznać.
Pierwszy otrząsnął się grubszy mężczyzna o ciemnych włosach.
– Dzień dobry, panno Rubik – powiedział, uśmiechając się do mnie szczerze. Wesołość było widać nawet w piwnych oczach. – Nazywam się Maciej Klimek. Obok mnie siedzi Ewa Kos, a za nią Paweł Janiak.
Wspomniani skinęli lekko głową, a ja odpowiedziałam tym samym gestem.
– Miło mi was poznać. Wolałabym jednak, żebyśmy odpuścili sobie tytuły i zwracali się do siebie po imieniu. W końcu jesteśmy kolegami po fachu.
– Doskonały pomysł – odparł z entuzjazmem Maciek przyjemnym dla ucha barytonem.
– Świetnie. Czy przygotowaliście dla mnie rozpisaną historię zatrudnienia?
Cała trójka przytaknęła i już po chwili moim oczom ukazały się trzy dosyć skąpo zapisane kartki. I nie byłoby nic dziwnego w niewielu miejscach pracy – przecież to młodzi ludzie, na oko przed trzydziestką. Nie byłoby, gdyby nie fakt, że ukończyli studia na tym samym uniwersytecie, w tym samym roku i pracowali zawsze razem w tych samych miejscach w tym samym czasie. Dosyć osobliwa grupka przyjaciół.
Siedziałam w drugim gabinecie, analizując zebrane informacje o już poznanych osobnikach. Weterynarzom i naukowcom udało się na razie opisać i sfotografować sto nienaturalnie dużych wilków. Teoretycznie wiele, ale wszyscy zgodnie twierdzili, iż nie jest to nawet połowa populacji. Gdybyśmy brali pod uwagę zwyczajnych przedstawicieli tego gatunku, niemożliwe byłoby, aby grupa liczyła ich aż tyle. Jednak tu w grę wchodziły zwierzęta, których do tej pory nauka nie znała. I nie, nie miałam na myśli genetycznie zmodyfikowanych potworów, bo moje życie nie było jakimś cholernym science fiction. Najbardziej prawdopodobna była mutacja w którymś z chromosomów. Zmiany warunkujące nadnaturalne rozmiary mogłyby wpływać również na psychikę, co tłumaczyłoby liczebność watahy.
W skupieniu czytałam opis jednego z największych osobników – szarego wilka o zielonych tęczówkach. Delikatnie przygryzałam wargę, a palce wolnej dłoni wybijały rytm o metalowy blat.
– Panno Rubik.
Podskoczyłam, słysząc obcy głos. Położyłam dłoń na klatce piersiowej.
– Proszę wybaczyć – kontynuował mężczyzna, a ja powoli odwracałam się w stronę źródła dźwięku. – Nie chciałem pani wystraszyć.
W uchylonych drzwiach stał brunet w dobrze skrojonym, ciemnym garniturze. Na twarzy pojawił mu się zawadiacki uśmiech. Był przystojny. Typ chłopaka, na widok którego dziewczynom miękną kolana.
– Nic się nie stało – odpowiedziałam z lekkim uśmiechem, odkładając dokumenty.
– Adrian Lorek – powiedział, gdy nasze oczy znów się spotkały.
Wyciągnęłam dłoń, którą uścisnął bez ociągania.
– Miło mi pana poznać.
– Mnie panią również.
Miałam wrażenie, że jego czarne tęczówki przeszywają mnie na wskroś. Było w nich coś niepokojącego, coś… dzikiego?
– Zajmuje się pan reklamą Ośrodka? – zapytałam, by przerwać krępującą ciszę.
– W niemałym uproszczeniu, ale tak. Zajmuję się marketingiem – odparł, wkładając rękę do kieszeni, przez co jeszcze bardziej przypominał typowego niegrzecznego chłopca z filmu dla nastolatek.
Wiem! Wiem, kogo mi przypomina. Taki Hache z „Trzy metry nad niebem”. Podejrzewam, że większość dziewczyn wiedziałaby, o kim mowa.
– Co pana do mnie sprowadza? – zapytałam, mając dość jego natarczywego spojrzenia.
– Jaki tam pan, Adrian jestem. – Zaśmiał się i przeczesał dłonią włosy. Po chwili, w czasie której nie odwzajemniłam uśmiechu, spoważniał. – Marcelina prosiła, żebym przygotował cię do konferencji prasowej, która jest za pół godziny.
Uniosłam brew. Musiał to źle zinterpretować, bo zaczął tłumaczyć:
– Oczywiście nie twierdzimy, że nie poradzisz sobie z dziennikarzami, po prostu.
– Przekaż, proszę, Marcelinie, że nie pojawię się na dzisiejszej konferencji.
Najzwyczajniej w świecie odwróciłam się do niego plecami. Owszem, było to niekulturalne, ale cholera jasna. Ja się na żadne medialne wystąpienia nie pisałam.
– Myślę, że to nie podlega dyskusji.
Spojrzałam na niego, nie dało się przegapić wymuszonego uśmiechu. Obrywało się posłańcowi, biedactwo.
– Według umowy, którą podpisałam, moja osoba musi pojawić się w mediach tylko wtedy, gdy sprawa dotyczy zagadnień stricte weterynaryjnych. W pozostałych przypadkach mogę odmówić, co właśnie uczyniłam.
Mówiłam tonem, którego używałam naprawdę rzadko. W ostateczności. Gdyby znał mnie dłużej, wiedziałby o tym. Jednak tak nie było, a głos, którego użyłam, nie zadziałał na niego jak znak ostrzegawczy. Niestety.
– Natomiast moim zadaniem jest dbanie o odpowiednie reklamowanie Ośrodka, dlatego zależy mi, żeby Główny Lekarz Weterynarii pojawił się na tej konferencji – mówił spokojnie, lecz ton miał zimny.
– Nie będę wykonywała zadań wykraczających poza moją umowę, tym bardziej gdy zamiast prośby słyszę rozkaz.
Cisza.
– Proszę, zamknij za sobą drzwi.
– Taka piękna, a taka zimna – rzucił, wychodząc. – Przekażę Marcelinie twoją odpowiedź.
Prychnęłam pod nosem na uwagę, którą się ze mną podzielił, i wróciłam do poprzedniego zajęcia. Niestety, nie dane mi było pracować w spokoju, bo już po kilku minutach do gabinetu wpadła wściekła rudowłosa.
– Jak mam rozumieć twoją odmowę? – zapytała.
Głos miała znacznie wyższy niż poprzednio. Przedramiona splotła pod biustem i patrzyła na mnie z góry, mimo że na nogach miała czarne new balance’y. Różowe usta zacisnęła w wąską kreskę, a długie rzęsy przysłoniły zielone tęczówki.
– To twój pierwszy dzień w pracy, a ty już zachowujesz się obcesowo – powiedziała, a raczej wysyczała przez zaciśnięte zęby.
– Obecność na konferencjach prasowych nie należy do moich obowiązków – odparłam, siląc się na spokojny ton.
Wewnątrz jednak się gotowałam. Jak ta kobieta śmiała tutaj wpaść z pretensjami?! Chyba się zapomniała, nie odpowiadałam przed nią. Ba! Nasza ranga w tej instytucji była taka sama, nie miała prawa żądać ode mnie wyjaśnień.
– Widzę, że ci w ogóle nie zależy na tej posadzie. – Prychnęła. – Nie zapominaj, że na twoje miejsce czeka wiele osób, kolejka liczy co najmniej kilkadziesiąt – powiedziała, oglądając swoją dłoń.
Może zareagowałam niestosownie do sytuacji. Może przesadziłam. Ale… No właśnie, ale tylko może. Mój stan psychiczny był kruchy i najmniejsza rzecz potrafiła wyprowadzić mnie z równowagi. A tymi słowami przeważyła szalę. Moje zdenerwowanie osiągnęło poziom, w którym nie dało się go ukryć.
– Nie robicie mi łaski, że u was pracuje. Nie jestem pierwszą lepszą osobą wziętą z ulicy. Obie wiemy, że wasza instytucja bardziej potrzebuje mnie niż ja was. Nasza współpraca ma się opierać na partnerstwie, a jak na razie to wymagasz ode mnie bezwzględnego posłuszeństwa. Jeżeli chcieliście kogoś takiego, to radzę szukać dalej, bo ze mną się tak nie zabawicie – warknęłam, po czym zacisnęłam szczęki, żeby nie żałować słów, które cisnęły mi się na język.
Tętnica na smukłej szyi Marceliny pulsowała niebezpiecznie. Zdecydowanie był to znak ostrzegawczy. Powinnam była się zamknąć i zrobić to, o co „prosi”, bo raczej nie przywykła do odmowy. Lecz nie ze mną takie numery. To nie była moja pierwsza praca, a ja już dawno nauczyłam się, że jak raz pozwolisz sobie wejść na głowę, to wykorzystywanie nigdy się nie skończy.
– Co ty tutaj robisz? Powinnaś się przygotować do konferencji, nie chcę, żebyś się spóźniła.
Napiętą ciszę przerwał męski głos. Kobieta rozluźniła się na te słowa, przymknęła powieki, odwróciła na pięcie i wyszła. Tak po prostu.
Spojrzałam na nieproszonego gościa. Już trzeciego tego dnia. Mimo że głos Karola był spokojny, to cała jego postawa mówiła coś innego. Ramiona miał spięte, a mięśnie szczęki naprężone, jakby próbował rozładować w ten sposób zdenerwowanie.
– Przypadkiem usłyszałem pań rozmowę. Jak rozumiem, nie zamierza pani do nas dołączyć?
Musiałam przyznać, że mężczyzna potrafił zapanować nad głosem, gorzej z oczami, które wydawały się lśnić złowrogo.
– Reklamowanie Ośrodka nie należy do moich obowiązków – odparłam oschle, za co skarciłam się w duchu.
O ile z Adrianem i Marceliną mogłam tak rozmawiać, o tyle nie wypadało zwracać się tak do własnego przełożonego. Niestety w tamtym momencie nie dałam rady tego kontrolować, od dłuższego czasu dusiłam w sobie żal i frustrację, powoli traciłam na to wszystko siły.
– Ma pani rację – stwierdził, a jego ciało znacznie się rozluźniło.
Zauważyłam, że i ze mnie powoli schodziło zdenerwowanie.
– Jednak chciałbym utwierdzić media w przekonaniu, że objęła pani stanowisko Głównego Lekarza Weterynarii.
– Nie muszę udzielać wywiadów, żeby mógł pan to zrobić – stwierdziłam, już znacznie grzeczniej.
Mężczyzna milczał przez chwilę, jakby się nad czymś zastanawiał, a jego oczy patrzyły na mnie pozbawione tego dziwnego błysku. Były po prostu bursztynowe, wciąż rzadko spotykane, ale jednak.
– Czy zgodziłaby się pani wziąć udział w konferencji bez konieczności odpowiadania na pytania? – zapytał z lekkim uśmiechem. – Naprawdę zależy mi na tym, aby moje słowa miały pokrycie w pani obecności. Dziennikarze nie będą zadowoleni z braku Głównego Lekarza, a wolałbym z nimi żyć jak najdłużej w zgodzie.
I proszę bardzo, da się poprosić i nie stracić na szacunku. Nie miałam nawet grama ochoty, by pokazywać się przed kamerami. Jednak tak przedstawionej prośbie ciężko było odmówić. Tym bardziej, że w tym mężczyźnie było coś, przez co pragnęło się jego aprobaty. Jakby autorytet, który po prostu z niego bił i działał nawet na mnie, osobę, która praktycznie go nie znała.
– Kiedy tak pan przedstawia sytuację, nie sposób odmówić. Pojawię się, ale naprawdę nie chcę być przymuszona do odpowiadania na pytania.
– To zrozumiałe, panno Rubik.
– Cieszę się. To kiedy i gdzie mam się pojawić?
– Duża sala konferencyjna. Zostało pięć minut do rozpoczęcia – powiedział, spoglądając na zegarek ze skórzanym paskiem.
Nie do końca takiej odpowiedzi się spodziewałam.
– Czy potrzebuje pani chwili na przygotowanie? – zapytał.
– Tak, ale pojawię się na miejscu o czasie.
Przez całe pięćdziesiąt minut czułam na sobie wiele par oczu. Karol miał rację, wszyscy dziennikarze chcieli mnie koniecznie nagrać bądź sfotografować, by potwierdzić, że to ja zajęłam stanowisko Głównego Lekarza Weterynarii w Ośrodku Pomocy Wilkom. Na szczęście, gdy tylko zrobiło się małe zamieszanie, udało mi się wymknąć do swojego gabinetu. Dochodziła dwudziesta, a ja musiałam jeszcze przejrzeć kilka dokumentów.
Zirytowana przerzucałam sterty papierów i wciąż nie mogłam znaleźć interesującego mnie pliku.
– Może pomóc? – usłyszałam męski, rozbawiony głos.
Odwróciłam się, a ujrzawszy Adriana, zaczęłam się zastanawiać, jak wszedł do mojego biura. Nagle mnie olśniło – przecież zostawiłam uchylone drzwi. Brawo, Łucjo. Mentalnie uderzyłam się w czoło i uśmiechnęłam chłodno do bruneta.
– Dziękuję, ale poradzę sobie sama.
– No tak, jesteś już dużą dziewczynką.
W jego głosie wciąż brzmiało rozbawienie. Rozsiadł się wygodnie na krześle naprzeciw mnie, nie zwracając uwagi na niezadowolenie malujące się na mojej twarzy.
– Przeszkadzanie współpracownikom to twoja pasja?
– Niektórym – odparł bezczelnie, uśmiechając się szeroko.
Wywróciłam oczami zupełnie jak Sylwia, na wspomnienie której niemal się uśmiechnęłam, co mogłoby zostać odebrane jako odwzajemnienie gestu.
– Świetnie – mruknęłam, wracając do przeglądania teczek.
– Królowa Śniegu – powiedział głośno i wyraźnie.
– Słucham?
– Tak się zachowujesz. Jakby nikt nie był wart przebywania w twojej obecności.
– Jeżeli niezadowolenie z powodu wtargnięcia do mojego biura nazywasz pogardą, to nie będę cię wyprowadzać z błędu i pozwolę opuścić pomieszczenie w przekonaniu, że masz rację – wyrecytowałam wyraźnie, zdenerwowana z powodu braku dokumentów, których potrzebowałam.
– No dobrze. Źle zaczęliśmy naszą znajomość.
Spojrzałam na niego zdziwiona.
– Daj to sobie wynagrodzić. Zapraszam na drinka, ja stawiam! – powiedział lekko, uśmiechając się przyjaźnie.
Zmienił podejście i wbrew sobie spojrzałam na niego odrobinę przychylniej.
– Dzisiaj nie mam ochoty – odparłam zgodnie z prawdą.
– A kiedy będziesz miała? Może jutro po pracy? Kończymy o tej samej porze.
– Czemu nie – powiedziałam, zanim zdążyłam znaleźć wymówkę.
W końcu drink ze współpracownikiem to nic złego. Kto wie, może nawet spotkanie z nowym znajomym dobrze mi zrobi.
– Świetnie. Do jutra, Łucjo – powiedział, uśmiechając się półgębkiem. – A jeżeli szukasz czarnej teczki, to wystaje z twojej torebki.
Zdziwiona spojrzałam na wieszak. Rzeczywiście, dokumenty do zabrania naszykowałam sobie już wcześniej. Po rozstaniu stałam się roztargniona, co było dla mnie niecodziennym zjawiskiem. Odwróciłam się, żeby podziękować Adrianowi, jednak w gabinecie byłam już sama.
Zasypiając, wciąż widziałam te nieprzyjemne ślepia patrzącego prosto na mnie wilka. Spałam niespokojnie. Obudziłam się w środku nocy. Nie mogąc zasnąć, posprzątałam puste butelki po alkoholu. Dopiero wtedy usnęłam.
Dochodziła dwudziesta, a mimo że piątek zbliżał się ku końcowi, ludzie wychodzący z biura rozmawiali o planach na wieczór. Jednak nie wszyscy mieli wolny weekend. Ośrodek miał status kliniki, dlatego lekarz musiał być dostępny całą dobę, codziennie. Tej nocy zmianę miała Ewa. Zdążyłam przekazać jej instrukcje dotyczące nocki, więc powoli zbierałam się do wyjścia, pakując wszystkie potrzebne dokumenty do torebki. Choć minęło już kilka dni w nowej pracy, ja po raz kolejny zabierałam papierologię do domu. Westchnęłam przeciągle, unosząc torebkę – ważyła chyba z pięć kilo. Ktoś próbował dostać się do biura, dzwonek rozbrzmiał bezlitośnie, a ja podskoczyłam przestraszona. Nie spodziewałam się wizyty o tej porze, większość pracowników już dawno wyszła. Odwróciłam się powoli. Za szklanymi drzwiami stał mężczyzna, a jego twarz była zasłonięta bukietem z kombinacji czerwonych kwiatów. Zmarszczyłam czoło, nie wiedząc, co jest grane, i nagle mnie olśniło: przecież zgodziłam się wyjść z Adrianem na drinka. Niezadowolona z własnego błędu wcisnęłam guzik, pozwalając mu wejść do środka. Zaraz po przekroczeniu progu odsłonił twarz. Uśmiechnął się szelmowsko, a ciemne oczy przyjrzały mi się od góry do dołu. Uśmiechnęłam się nieznacznie. Granatowa koszula leżała na nim zbyt dobrze, a czarne garniturowe spodnie i zamszowe mokasyny tylko dopełniały całość. Tak. Był przystojny, cholernie przystojny, co mi schlebiało.
– Dobry wieczór, Królowo Śniegu – powiedział przekornie i pokazał białe zęby. Brakowało tylko, żeby rozbłysły jak w filmach animowanych. – Gotowa na najlepszy wieczór twojego życia?
– Wątpię, żeby udało ci się przebić wszystko, co do tej pory przeżyłam – odparłam cicho.
Czułam ucisk w przedniej części czaszki, co skutecznie odwracało moją uwagę od amorów. Sięgnęłam do torebki po tabletkę przeciwbólową. Migreny mają to do siebie, że jak nie zdusi się ich w zarodku, kolejnego dnia uderzą ze zdwojoną siłą.
– Źle się czujesz? – zapytał, ściągając nieznacznie brwi.
– Ból głowy, nic nadzwyczajnego – rzuciłam, machając przy tym ręką.
– Na pewno? Bo możemy przełożyć naszą randkę. Nie pogniewam się – powiedział, uśmiechając się zadziornie.
– Spokojnie, nasze koleżeńskie spotkanie – mówiłam, akcentując ostatnie słowa, na co westchnął teatralnie – nie jest zagrożone.
Puściłam mu oczko, uśmiechając się szeroko.
– O Boże! – krzyknął i złapał się za serce, unosząc wzrok ku górze. – Ona potrafi się uśmiechać! Dzięki ci! Już się bałem, że nawet piątek na ciebie nie działa – dodał, patrząc na mnie.
– Bo nie działa, ja nie mam wolnego weekendu.
Zarzuciłam torebkę na ramię i ruszyłam w jego stronę.
– Czyli potrafię być zabawny? – uśmiechnął się triumfalnie.
– Raz ci się zdarzyło. Wyjątek potwierdzający regułę. – Przystanęłam. – Rozumiem, że kwiaty są dla mnie?
Zamrugał szybko.
– Tak! – ocknął się. – Dla kogóż by innego?
Wręczył mi nie najlżejszy bukiet i nic. Stał bez ruchu, nic nie mówił. Zrobiło się nawet odrobinę niezręcznie.
– Możemy już wyjść – powiedziałam, patrząc na niego niepewnie.
– Jeżeli jesteś gotowa.
Dziwny chłopak. Nie potrafiłam go przypisać do żadnej szufladki. Kiedy już prawie zamykałam go w jednej, z krzykiem z niej wyskakiwał.
– Chcesz najpierw odwieźć samochód? – zapytał uprzejmie.
Nie zastanawiałam się nad tym wcześniej, toteż chwilę mi zajęło udzielenie odpowiedzi.
– A jeżeli go zostawię, to uda mi się złapać taksówkę do pracy? – Krótkie prychnięcie rozwiało moje wątłe nadzieje. – No tak, czyli musimy najpierw podjechać do mnie.
Samochód zatrzymał się przed małym domkiem przy rzadko uczęszczanej ulicy. Rozejrzałam się dookoła, nigdzie żywej duszy i cisza jak makiem zasiał. Powoli zaczynało wzbierać we mnie zdenerwowanie. Spojrzałam niepewnie na Adriana, a ten jedynie uśmiechnął się szelmowsko, złapał mnie za dłoń i pociągnął w stronę niepozornego budynku. Gdy tylko otworzył drzwi, usłyszałam muzykę. Jazz. Moje ciało powoli się rozluźniło, a idąc, kołysałam się w rytm relaksujących dźwięków. Zespół grał na podwyższeniu, a przy stolikach siedziały pary albo paczki znajomych. Uśmiechnęłam się szczerze na ten widok i spojrzałam na Adriana. Ten jednak patrzył gniewnie w jakimś kierunku. Odwróciłam się w rzeczoną stronę. Na końcu sali siedziało czterech mężczyzn, którzy taksowali nas wzrokiem. Po plecach przeszedł mi nieprzyjemny dreszcz. Wzdrygnęłam się. Próbowałam odpędzić nieprzyjemne uczucie. Coś warknęło ostro. Rozejrzałam się, ale nigdzie nie zauważyłam zwierzęcia. Ponownie spojrzałam w kierunku mężczyzn, jednak oni rozmawiali w najlepsze, zachowując się, jakby nigdy nie byli nami zainteresowani. Zmarszczyłam lekko brwi i przeniosłam wzrok na Adriana, który stał przy najbliższym stoliku i odsuwał krzesło. Uśmiechnęłam się w podziękowaniu i zajęłam miejsce.
– Na co masz ochotę? – zapytał głośno, żebym usłyszała go mimo muzyki.
Od dziesięciu minut wpatrywałam się w menu i nadal nie miałam pojęcia, co wziąć. Spojrzałam zrezygnowana na bruneta i zauważyłam, że przypatruje mi się, ale jakoś inaczej. Z ciekawością? W ułamku sekundy uśmiechnął się szelmowsko, a wyraz jego oczu wrócił do normalności.
– Nie mam pojęcia, chyba zdam się na ciebie – odpowiedziałam z lekkim uśmiechem, odłożywszy menu.
Zmrużył oczy, jakby się nad czymś zastanawiał, po czym wezwał kelnera. Rozmawiali, zapewne składał zamówienie, ale ja nie słyszałam nic oprócz jazzu. Spojrzałam na muzyków. Perkusja, fortepian, kontrabas, trąbka i oczywiście saksofon. Instrument, którego dźwięki wywoływały dreszcze na moim ciele. Zaczęłam się poruszać w rytm zmysłowej melodii. Przymknęłam powieki i uśmiechnęłam się zadowolona. Nie wiem, jak długo tak trwałam, po prostu się wyłączyłam. Pozwoliłam muzyce wyciszyć myśli i zająć się moją duszą. W pewnym momencie poczułam na sobie palące spojrzenie Adriana. Jego twarz zdobił uśmiech, otworzyłam szerzej oczy, gdy zauważyłam, że na stole jest już zamówienie. Musiałam się wyłączyć na naprawdę długo.
– Nie miałem serca ci przerywać – odparł rozbawiony, a ja wbiłam wzrok w stojącego przede mną drinka, biorąc przy tym głęboki oddech. Upiłam łyk. Mężczyzna patrzył na mnie z dziwnym wyrazem twarzy.
– O co chodzi? – zapytałam, odstawiając drinka na bazie brandy albo whiskey. A przynajmniej tak smakował.
– O nic – odparł, jakby wybudzony z transu, ale widząc moją uniesioną brew, uśmiechnął się lekko. – Po prostu nie spodziewałem się, że jesteś taka – powiedział, wskazując mnie dłońmi.
– Jaka? – zapytałam, sącząc alkohol.
Myślał przez chwilę, a jego wzrok palił mnie w miejscach, na których się zatrzymywał.
– Ciężko mi to określić. Taka mało zimna i niesztywna – dodał, a ja omal nie zakrztusiłam się cieczą.
– No panie poeto, takimi tekstami to nie poderwie pan żadnej panienki i nawet ten wizerunek bad boya panu nie pomoże – powiedziałam, robiąc przed nim otwartym wnętrzem dłoni okręgi w powietrzu.
Roześmiał się na te słowa i chyba był to nawet szczery śmiech.
– Cóż za szczera i prostolinijna wypowiedź! Nie mów, że już cię wzięło. Upiłaś ledwo dwa łyki!
– To nie moja wina, jestem zmęczona, a to jest takie dobre. – Uśmiechnęłam się i znowu spojrzałam w te czarne tęczówki. To niezidentyfikowane „coś” nadal się w nich czaiło.
Mężczyzna upił sporo swojego drinka i spojrzał na mnie, a w jego oczach pojawiło się coś jakby… wyzwanie?
– Zatańczymy? – zapytał z szerokim uśmiechem, wyciągając do mnie dłoń.
Rozejrzałam się dookoła, wszyscy siedzieli i rozmawiali bądź obserwowali muzyków.
– Ale przecież nikt nie tańczy – zauważyłam rozbawiona.
Mężczyzna podszedł do mnie i złapał za rękę.
Cholera, on mówi poważnie.
– A przeszkadza ci to? – nachylił się i wyszeptał, drażniąc moją małżowinę ciepłym oddechem. Po ciele przeszedł mi przyjemny dreszcz, co na pewno nie umknęło jego uwadze. Pociągnęłam jeszcze kilka łyków drinka i wstałam, idąc za nim. Zaprowadził mnie na mały parkiet znajdujący się obok podwyższenia z kapelą. Jedną dłoń położył na mojej talii, podczas gdy druga wciąż trzymała moje palce. Przyciągnął mnie do siebie, a ja wolną rękę oparłam na jego ramieniu. Chcąc nie chcąc, wyczułam napięte mięśnie. Przyjemny dreszcz przeszedł mi po ciele, a mężczyzna przyciągnął mnie jeszcze bliżej, zupełnie jakby zdawał sobie sprawę z tego, jak na to reaguję. Początkowo tańczyłam, starając się zachować choć maleńki dystans. Jednak już po chwili po prostu odpuściłam, pozwalając, aby ten wieczór trwał w najlepsze. Pozostali początkowo tylko nas obserwowali, jednak po kilku, może kilkunastu minutach pojedyncze pary zaczęły dołączać, a po chwili pełny był już cały parkiet. Kilka utworów przetańczyliśmy w ciszy, jednak Adrian w końcu zabrał głos:
– Przytulasz się, jakbyś się przywiązywała – wyszeptał.
Niemal odskoczyłam na te słowa, ale skutecznie mi to uniemożliwił. Spojrzałam w jego czarne oczy, które wydawały się płonąć.
– Wiesz, że robisz to samo, mój drogi? – zapytałam, gdy już zebrałam myśli.
W jego tęczówkach pojawiły się rozbawione iskierki. Przyciągnął mnie do siebie i wróciliśmy do tańca.
– Nie daj się zwieść pozorom – dodał po chwili ciszy.
– I vice versa.
Z szerokim uśmiechem spojrzał w sufit, kiwając przy tym głową, jakby z niedowierzania. Byłam zaskoczona tym wyjściem, spodziewałam się… cóż, nie wiem czego tak właściwie. Zdecydowanie nie tego, co dostałam.
Kierowca zatrzymał się na moim podjeździe grubo po północy.
– Dziękuję za ten wieczór, było zadziwiająco miło – powiedziałam, uśmiechając się szczerze.
Adrian prychnął, najwidoczniej rozbawiony moją wypowiedzią.
– Pozwolisz, że odprowadzę cię pod drzwi? – zapytał. – Damy nie powinny o tej porze wracać same – dodał, zanim zdążyłam odmówić.
– Skoro nalegasz.
Szliśmy tam zaledwie kilka sekund. W ciszy, pod ramię. Noc była gorąca, a gwiazdy świeciły jasno. Z lasu dochodziły pojedyncze dźwięki. Przekręciłam zamki i powoli odwróciłam się w jego stronę. Na śniadą twarz padało delikatne światło z lampy na czujkę. Uśmiechał się ciepło, patrząc prosto w moje oczy. Otworzyłam usta, żeby coś powiedzieć, ale nie wiedziałam co.
– Chyba nigdy nie bawiłem się tak dobrze na koleżeńskim spotkaniu – powiedział, wkładając ręce do kieszeni.
Czyżby był zakłopotany?
– Dziękuję bardzo za zaproszenie.
– Dasz się jeszcze kiedyś gdzieś zabrać?
– Myślę, że istnieje taka możliwość – odparłam, uśmiechając się.
Zanim zdążyłam zareagować, pocałował mnie w policzek. W ułamku sekundy odwrócił się na pięcie, wsiadł do samochodu i odjechał, zanim moje myśli przetworzyły całą sytuację. Uśmiechnęłam się pod nosem i przekroczyłam próg. Wolnym krokiem poszłam do kuchni. Czułam, jak alkohol wciąż rozprzestrzenia się po moim organizmie. Nalałam sobie szklankę wody, którą opróżniłam duszkiem, kolejną porcję zabrałam ze sobą do sypialni. Tej nocy nie miałam problemu z zaśnięciem. Sen przyszedł szybko, był spokojny i orzeźwiający.
Siedziałam na tarasie. Dochodziła czternasta i słońce grzało niemiłosiernie. Jednak ogród znajdował się po północnej stronie domku, więc tam temperatura była znośna. Bliskość lasu również znacznie ją obniżała. Włosy spięłam, a na nos założyłam okulary do czytania. Wciąż analizowałam przyniesione z pracy dokumenty opisujące nowe osobniki. Tym razem moją uwagę skupił brunatny wilk, o czarnych jak noc ślepiach. Wystarczyło jedno spojrzenie na zdjęcie, aby po moim ciele przebiegły zimne dreszcze. Z jego oczu dzikość się wręcz wylewała. Nie chciałabym z nim stanąć twarzą w kufę. Z zamyślenia wyrwał mnie dzwonek. Zdziwiona odłożyłam teczkę i kubek z herbatą.
– Pan Wataha – stwierdziłam ze zdziwieniem, otwierając przybyszowi drzwi.
– Panno Rubik, proszę wybaczyć najście – mówił spokojnym tonem, a jego oczy obejrzały mnie od stóp do głów. Jedna z jego brwi poszybowała w górę, a ja czułam się zażenowana, że mój szef widzi mnie w tak nieoficjalnym stroju. Szare spodenki ledwo zakrywały moje blade pośladki, a granatowa bluzka na ramiączkach miała głęboki dekolt, odsłaniający pieprzyki na piersiach. – Jednak pani telefon jest nieosiągalny, a my mamy niecierpiącą zwłoki sytuację w Ośrodku – kontynuował, gdy przywołał do porządku zbuntowaną brew.
– Nieosiągalny? – powtórzyłam zdziwiona i już miałam podejść po komórkę, kiedy dotarł do mnie nietakt, na jaki sobie pozwoliłam. – Proszę wejść – powiedziałam, otwierając szerzej drzwi i odsuwając się na bok. Mężczyzna przekroczył próg i poszedł za mną do salonu, usiadł na skórzanej sofie, gdy starałam się zlokalizować smartfon.
– Przepraszam, nie zauważyłam, że padła mi bateria – powiedziałam zła na siebie, wracając do gościa.
– Proszę mnie nie przepraszać. To pani wolny dzień, a umowa nie mówi, że musi pani być zawsze pod telefonem.
Uśmiechnęłam się nieznacznie.
– Cóż to za pilna sprawa?
– Patrol przywiózł rudą wilczycę. Ma poważne obrażenia, a pani jest weterynarzem z największym doświadczeniem w naszym Ośrodku. Przepraszam, że stawiam panią w tak niekomfortowej sytuacji, jednak muszę zapytać. Czy zgodziłaby się pani pojechać ze mną i zająć zwierzęciem? Ona naprawdę bardzo cierpi.
Przez chwilę wydawało mi się, że w jego bursztynowych tęczówkach zauważyłam ból. Jakby utożsamiał się z położeniem zwierzęcia. Odsunęłam od siebie tę myśl, aby skupić się na rozmowie, i odpowiedziałam:
– Ależ oczywiście, jedziemy.
Mężczyzna uśmiechnął się i ruszył w stronę wyjścia.
– Proszę poczekać w samochodzie. Wezmę potrzebne rzeczy i zaraz do pana dołączę – dodałam i pobiegłam na górę.
Jechał z olbrzymią prędkością. Gdyby nie powaga sytuacji, już dawno kazałabym zwolnić. Tym razem zacisnęłam szczęki i wbiłam palce w siedzisko fotela. Karol musiał to zauważyć, bo w pewnym momencie zwolnił do stu dziesięciu kilometrów na godzinę. Dotarliśmy pod Ośrodek w ekspresowym tempie. Wybiegłam z samochodu, jeszcze zanim jego silnik umilkł. Po kilku minutach stałam na bloku operacyjnym. Spojrzałam przez obszerną szybę. Na stole leżał olbrzymi wilk, nad którym pochylał się Maciek, obok stał Paweł. Właśnie oni mieli dzisiaj dzienną zmianę. Drugi z mężczyzn wyszedł z sali, gdy zobaczył mnie w pomieszczeniu.
– Pani doktor – powiedział i stanął jak wryty, widząc mój skąpy strój. – Dobrze, że już pani jest – dodał po chwili, a jego oczy rozszerzyły się jeszcze bardziej, gdy zobaczył, że zaczynam się przebierać.
Szybko odwrócił się do mnie tyłem. Nie miałam czasu na zabawę w toaletę czy wyproszenie mężczyzny. Mógł mi w tym czasie powiedzieć, co już ustalili. Wciągnęłam na siebie spodnie.
– Mów wszystko – powiedziałam, zdejmując koszulkę.
W tym momencie ktoś otworzył drzwi i wszedł do środka. Jednak zatrzymał się niepewnie. Przełożyłam przez głowę bordową bluzę chirurgiczną.
– Przepraszam, panno Rubik. Gdybym wiedział, że się pani przebiera, nie wszedłbym.
Rozpoznałam głos Karola. Nie siliłam się na odpowiedź, jedynie zbyłam go ruchem ręki, nawet nie zaszczycając spojrzeniem.
– Ktoś znalazł ją w czasie objazdu. Leżała w zaroślach, gdyby nie kolor sierści, pewnie nawet by jej nie zauważył – zaczął weterynarz, odwracając się w moją stronę. Upinałam włosy w ciasnego koka, dając mu jednocześnie do zrozumienia, że czekam na ciąg dalszy. – Podejrzewamy atak innego wilka. – Po tych słowach jego wzrok przesunął się na chwilę na Karola. – Rany kąsane na lewym boku. Latissimus w strzępach, podobnie część serratusa, żebra wyłamane, płat doczaszkowy płuca wyrwany, straciła dużo krwi.
Patrzyłam na niego z szeroko otwartymi oczami. Jakim cudem to zwierzę wciąż żyje? Przecież nie wiadomo, jak długo leżało w nieznośnej agonii. Umyłam i zdezynfekowałam ręce. Paweł otworzył drzwi, a ja wpadłam na salę niczym piorun kulisty. Maciek spojrzał na mnie z widoczną ulgą, założyłam jałowe rękawiczki i podeszłam do wilczycy. Weterynarz nie kłamał. Zwierzę było pod narkozą, zaintubowane, kończyny spętane, a oczy zasłonięte. Mogłam od razu działać. Przerażona dotknęłam połamanych żeber. Otworzyłam szerzej oczy, widząc, że kości zaczęły się już zrastać pod dziwnymi kątami. To nie było normalne, ale czego mogłam się spodziewać po osobnikach z mutacjami? Dobrze, że mnie wezwano, chłopcy raczej nie poradziliby sobie z rekonstrukcją, nawet ja nie byłam pewna, czy podołam. Usłyszałam trzaśnięcie drzwiami, później niewyraźne krzyki Karola i innego mężczyzny. Skupiłam się na wilczycy, to ona była najważniejsza. Wzięłam głęboki wdech i zaczęłam. Płuca, ubytek krwi to było najgorsze. Wyłamywaniem źle zrośniętych żeber mogłam się zająć później.
Minęło kilka godzin. Stałam, obserwując jak zszyta skóra powoli się zabliźnia. Nie mogłam uwierzyć w to, czego byłam świadkiem. Jeszcze wczoraj nie wiedziałam, że taka regeneracja jest w ogóle możliwa. Pawła wysłałam do domu dwie godziny wcześniej. Maciej dopiero wyszedł, bo asystował przy zabiegu. Przez piętnaście minut klatka piersiowa rozszerzała się z odpowiednią częstotliwością. Dopiero wtedy zeszło ze mnie całe napięcie, zachwiałam się na nogach i usiadłam ciężko na podłodze, opierając się o chłodne kafelki otulające ściany. Drzwi do sali otworzyły się, ale ja nie miałam siły krzyczeć, że nie można wchodzić. Byłam po prostu wyczerpana. Ktoś położył dłoń na moim ramieniu – kolejny błąd, byłam cała we krwi.
– Łucja? – z otępienia wyrwał mnie męski głos.
Wydawał się znajomy. Uniosłam wzrok. Po chwili rozpoznałam czarne tęczówki i szelmowski uśmiech.
– Nie możesz tu być, to sala operacyjna. Wyjdź – powiedziałam cicho, ale stanowczo.
– Spokojnie, nic mi się nie stanie.
– To akurat ostatnie z moich zmartwień. Wszedłeś na własne ryzyko. Bardziej martwię się o nią. – Wskazałam głową rude futro. – Masz zwykłe ubrania, które oblepione są drobnoustrojami i patogenami. Wyjdź, zanim spieprzysz moją wielogodzinną pracę.
Mężczyzna zaśmiał się cicho, ale najprawdopodobniej zrozumiał, że jestem śmiertelnie poważna, więc odpuścił i wyszedł. Po kilku minutach do sali weszła Ewa, miała mieć nocną zmianę z soboty na niedzielę. Kobieta przywiozła olbrzymi stół, zdezynfekowała go jeszcze raz i podeszła do mnie.
– Łucja, musisz zmienić ubrania ochronne, zanim ją stąd przewieziemy – zauważyła spokojnym głosem i pomogła mi wstać.
Byłam jej niesamowicie wdzięczna, osłabienie powoli ustępowało, ale i tak skorzystałam z pomocy.
Zaczepiłyśmy nosze z wilczycą na hak i pozwoliłyśmy, aby maszyna przeniosła ją na drugi stół, a potem powoli ruszyłyśmy do innego pomieszczenia. Kojec był już przygotowany. Widząc tempo jej regeneracji, wiedziałam, że nie zostanie tam na długo. Rozwiązałyśmy jej łapy i odsłoniłyśmy oczy. Szybko wyszłyśmy, zamykając za sobą kratę. Zmęczenie powoli mnie opuszczało, najgorszy moment odszedł w niepamięć. Przekazałam Ewie polecenia i powoli udałam się do szatni. Weszłam pod prysznic, chcąc zmyć z ciała zmęczenie, po czym założyłam wcześniejsze ubrania. W pamięci zanotowałam, żeby przywieźć do Ośrodka jakieś inne na zmianę, bo czułam, że taka sytuacja mogła się powtórzyć. Wolnym krokiem ruszyłam do swojego biura. W środku stał jakiś mężczyzna, zapewne pan Wataha, przecież tylko on mógł tam wchodzić. Gdy tylko wpisałam kod, a zamek zwolnił się, wydając charakterystyczny dźwięk, tajemniczy gość odwrócił się w moją stronę. Miałam rację.
– Panie Wataho – przywitałam się, skłaniając głowę.
– Panno Rubik – odpowiedział na gest.
Patrzył na mnie nieodgadnionym wzrokiem.
– Pozwoli pan, że usiądę? Jestem naprawdę zmęczona.
Moje słowa jakby wyrwały go z zamyślenia.
– Ależ oczywiście – powiedział pospiesznie i odsunął moje krzesło od biurka.
Uśmiechnęłam się z wdzięcznością i opadłam na nie ciężko.
– Chciałem pani bardzo podziękować za rezygnację z wolnego popołudnia i przyjazd tutaj.
– Nie ma o czym mówić.
Uśmiechnął się lekko na te słowa. Było to dla mnie dosyć nowe. Taki ciepły, szczery uśmiech szefa. Do twarzy mu z nim.
– Chciałem również panią bardzo przeprosić za wcześniejsze wtargnięcie do szatni. Gdybym wiedział… – zaczął, jednak przerwałam mu uniesieniem dłoni.
– To nie była pana wina. Od przebierania się są toalety albo te małe szatnie. Zależało mi na czasie, dlatego nie przejmowałam się tym, czy ktoś mnie zobaczy. To raczej ja powinnam pana przeprosić za dopuszczenie do takiej sytuacji. Mogłabym powiedzieć, że to się nie powtórzy, ale nie lubię kłamać. Gdy czasu jest mało, różnie postępuję – dodałam, patrząc w bursztynowe tęczówki.
– W takim razie postaram się zawsze pukać przed wejściem.
Uśmiechnęliśmy się do siebie przyjaźnie.
– Jakie jest pani zdanie?
Przechyliłam głowę na bok, nie rozumiejąc, o co mnie pyta.
– Paweł i Maciek mieli rację? Zaatakował ją inny wilk?
– Myślę, że jest to więcej niż prawdopodobne – powiedziałam, a on nie wydawał się zadowolony. – Nie wiem tylko, jaki mógł być powód. Weszła na terytorium innego osobnika? Nie miała partnera? Przecież do walk pomiędzy wilkami dochodzi zazwyczaj w ostateczności. Coś mi tu nie gra, jakby brakowało jednego kawałka układanki – dodałam.
Czoło Karola zmarszczyło się na moje słowa, co jedynie dodało mu atrakcyjności.
– Może to samotna wilczyca, która weszła na terytorium jakiejś pary z młodymi? – zaproponował.