Rouge - Mona Awad - ebook

Rouge ebook

Awad Mona

0,0
42,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Co widzisz, kiedy patrzysz w lustro – i co boisz się tam zobaczyć?

 

Belle dorastała w kulcie piękna, dbania o urodę i obsesji na punkcie… luster. Nieskazitelna uroda była najcenniejszym skarbem dla jej matki – byłej aktorki, a następnie właścicielki eleganckiego butiku. Po jej nagłej śmierci Belle wraca do domu, by zmierzyć się z przeszłością, długami, które zostawiła matka, i pytaniami o przyczynę jej nagłego odejścia. Kiedy na pogrzebie pojawia się tajemnicza, ubrana na czerwono kobieta, oferująca pomoc w rozwikłaniu części zagadek, przed Belle otwierają się drzwi do zupełnie nieznanego jej świata – do Rouge. To elitarna społeczność osób uzależnionych od idealnego wyglądu i gotowych na wiele poświęceń, by go utrzymać. Belle zagłębia się w ten świat, coraz bardziej zafascynowana obietnicami składanymi przez ludzi o szklanych oczach. Spełnienie marzeń o wiecznej młodości wydaje się na wyciągnięcie ręki. Jego cena może się jednak okazać bardzo wysoka…

Rouge łączy elementy gotyckiej baśni, psychologicznego thrillera i surrealistycznego horroru. To niepokojąca opowieść o granicach piękna, miłości i obsesji, w której łatwo się zatracić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 527

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Ro­uge
Co­py­ri­ght © Mona Awad, 2023 First pu­bli­shed by S&S/Ma­ry­sue Rucci Bo­oks Trans­la­tion ri­ghts ar­ran­ged by AJA Anna Ja­rota Agency and The Clegg Agency, Inc., USA. Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2025 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Na­ta­lia Wi­śniew­ska, 2025
Re­dak­torka pro­wa­dząca: Oli­wia Łuk­sza
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Alek­san­dra Sójka
Re­dak­cja: Agnieszka Zyg­munt-Bi­sek
Ko­rekta: Mał­go­rzata Tar­now­ska, Anna Zien­tek
Ła­ma­nie: Sta­ni­sław Tu­chołka | pan­book.pl
Pro­jekt okładki: © Oli­ver Mun­day
Ad­ap­ta­cja okładki i strony ty­tu­łowe: Magda Bloch
Zdję­cie na okładce: © Fre­der / Getty Ima­ges
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-68370-18-8
Wy­daw­nic­two Po­znań­skie Sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@wy­daw­nic­two­po­znan­skie.plwww.wy­daw­nic­two­po­znan­skie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla mo­jej matki

Bo twarz i skóra to tylko przy­krywka, prze­bra­nie, pu­der na nie­zno­śnym obrzy­dli­stwie na­szej ży­wej na­tury.

Elena Fer­rante, Czas po­rzu­ce­nia,tłum. Lu­cyna Ro­dzie­wicz-Dok­tór

Uj­rza­łam Cię przez klep­sy­drę;

Z cza­sem mi się wy­mkną­łeś.

Gdy roz­biło się lu­stro, za­wo­ła­łam Cię

I od­wró­ci­łam się, żeby usły­szeć twoje słowa...

Zo­staw mnie bez tchu

Ber­lin

Pro­log

Pa­mię­tasz, jak daw­niej opo­wia­dała ci ba­śnie? Dawno, dawno temu. Kiedy by­łaś smutną, małą dziew­czynką z głową pełną ma­rzeń. Każ­dego wie­czoru le­ża­łaś w swoim księż­nicz­ko­wym łóżku, oto­czona lal­kami o szkla­nych oczach, cze­ka­jąc na nią jak na zisz­cze­nie tych ma­rzeń. Tik-tak, mi­jały se­kundy na twoim ze­ga­rze z Kró­lewną Śnieżką. Księ­życ wy­ła­niał się bielą zza czar­nych chmur. A po­tem...

– Puk, puk – szep­nęła Matka od progu two­jej sy­pialni.

– Wejdź – za­pro­si­łaś ją dzie­cię­cym gło­si­kiem.

We­szła więc. We­szła i usia­dła na skraju two­jego łóżka jak kró­lowa. Prawda? Z pa­pie­ro­sem w bia­łych pal­cach. Roz­ta­cza­jąc za­pach fioł­ków i dymu.

– No do­brze – po­wie­działa Matka – któ­rej hi­sto­rii chcesz po­słu­chać dzi­siaj wie­czo­rem, Belle?

Belle. Po fran­cu­sku „piękna”. Tak wła­śnie cię na­zy­wała, mimo że pa­skudne było z cie­bie ma­leń­stwo. Cał­kiem nie­po­dobne do Matki. Ona była uro­dziwa, szczu­pła i nie­ska­zi­telna. Pa­mię­tasz? Jak z ba­śnio­wego świata. Jak lalki, które cią­gnęły się wzdłuż ścian two­jego po­koju. To wła­śnie Matka ku­piła ci te lalki. Umie­ściła je w każ­dym rogu, w każ­dej wnęce, że­byś, gdzie­kol­wiek spoj­rzysz, wi­działa ich lśniące włosy, ich gładką cerę, ich czer­wone usta, które za­wsze zda­wały się do cie­bie uśmie­chać. Jakby łą­czył je ja­kiś se­kret.

– Słu­cham, Belle? – I uśmiech­nęła się do cie­bie tak jak te lalki. Pa­mię­tasz?

Ubrana była w szla­frok z czer­wo­nego je­dwa­biu, który uwiel­bia­łaś naj­bar­dziej ze wszyst­kich. Cza­sem, kiedy nie było jej w domu, przy­mie­rza­łaś go, wdy­cha­łaś jej fiołki i dym. Miała czer­wone buty pa­su­jące do tego szla­froka. Sa­ty­nowe, na ob­ca­sach, z pusz­kami z czer­wo­nych piór na no­skach – twoje ulu­bione. Je także przy­mie­rza­łaś, co jed­nak ni­gdy nie koń­czyło się do­brze. Dwa chwiejne kroki i lą­do­wa­łaś na pod­ło­dze. Czyż nie?

– Któ­rej hi­sto­rii? – po­na­gliła Matka. Co­raz bar­dziej znie­cier­pli­wiona tobą, twoją głową pełną ma­rzeń. Tym, że wpa­try­wa­łaś się w nią jak mała psy­cho­patka.

– Tej o pięk­nej pan­nie – od­po­wie­dzia­łaś.

Znowu? I pa­trzyła na cie­bie tro­chę tak, jakby się nad tobą li­to­wała. Jakby prze­klął cię los. Zde­cy­do­wa­nie. Bo czy nie ist­niały inne hi­sto­rie? Jak ta o kró­liku i żół­wiu? Jak ta o trzech świn­kach i wilku? Jak ta o dziew­czy­nie za­mie­nio­nej w fokę? Na­prawdę słodka. Ale ty mia­łaś gdzieś inne hi­sto­rie. Za­wsze. Bo prze­cież już wy­bra­łaś. Prawda?

Po­ki­wa­łaś głową.

– O pięk­nej pan­nie – po­wtó­rzy­łaś. – Znowu.

I Matka wes­tchnęła. Czy może się uśmiech­nęła? Nie wzięła z półki do­brze jej zna­nej książki z po­pę­ka­nym grzbie­tem. Nie mu­siała. Dzięki to­bie. Znała ją na pa­mięć.

– Dawno, dawno temu – za­częła – za gó­rami, za la­sami, w zamku nad mo­rzem żyła piękna panna...

Tak to się za­wsze za­czy­nało. Ty także wes­tchnę­łaś. W da­le­kiej kra­inie. Piękna panna. W zamku, nad mo­rzem. Za­mknę­łaś oczy, żeby le­piej wi­dzieć to wszystko mi­go­czące w twoim umy­śle.

– Jak piękna? – za­py­ta­łaś, mocno za­ci­ska­jąc po­wieki.

– Tak nie­wia­ry­god­nie piękna – kon­ty­nu­owała Matka – że po­dzi­wiali ją wszy­scy, z bli­ska i z da­leka.

W gło­sie po­brzmie­wało znu­dze­nie do­brze jej zna­nymi dy­gre­sjami. W końcu czy nie każ­dego wie­czoru szu­ka­łaś ta­kich ozdob­ni­ków?

– Tak. – Po­ki­wa­łaś głową. – Z bli­ska i z da­leka.

Oczy­wi­ście.

– Z bli­ska i z da­leka – po­twier­dzała Matka. – I wielu jej za­zdro­ściło – do­dała ni­skim gło­sem.

Tam­tej nocy wszystko się za­częło. Twoje dawno, dawno temu. Pa­mię­tasz wil­czy księ­życ w oknie? Dwa pa­jąki o sza­rych cia­łach zwi­sa­jące z sieci na ró­żo­wych ścia­nach? Lalkę o czer­wo­nych wło­sach, z rysą na twa­rzy, wpa­tru­jącą się w cie­bie z sa­ty­no­wej po­duszki?

– Za­zdro­ściło? – po­wtó­rzy­łaś, otwie­ra­jąc oczy.

Zo­ba­czy­łaś, że Matka od­su­nęła się od two­jego łóżka. Sie­działa te­raz przy ma­łej bia­łej to­a­letce, którą ku­piła ci na mi­nione święta Bo­żego Na­ro­dze­nia, tej z pod­świe­tlo­nym trój­dziel­nym lu­strem. Z tak wiel­kim za­do­wo­le­niem wrę­czyła ci ten pre­zent, że sama uda­wa­łaś za­do­wo­loną. Ale nie po­do­bało ci się to lu­stro. Jed­nego od­bi­cia było ci aż nadto, a co do­piero trzech... Pa­mię­tasz? Nadto było trzy­mać otwarte oczy i zno­sić wła­sny wi­dok. Ale Matka uwiel­biała to lu­stro. Wpa­try­wała się wła­śnie w swoje trzy od­bi­cia, cze­sząc się szczotką z długą rączką. Po­ma­lo­wana na złoto, tak że pa­so­wała do zło­tej ramy lu­stra, była ko­lej­nym pre­zen­tem od Matki. Zdo­biące jej grzbiet ja­sno­ko­lo­rowe ka­wałki pla­stiku przy­wo­dziły na myśl ka­mie­nie szla­chetne. Wło­sie nie ra­dziło so­bie z gąsz­czem two­ich gru­bych ko­smy­ków, ale cu­dow­nie pie­lę­gno­wało fry­zurę Matki. Pa­trzy­łaś, jak mu­skała swoje ciem­no­czer­wone włosy dłu­gimi, wol­nymi po­cią­gnię­ciami.

– Czym jest za­zdrość, Matko? – za­py­ta­łaś.

– Za­zdrość po­ja­wia się wtedy, kiedy nie­na­wi­dzisz ko­goś za to, że ma coś, czego ty pra­gniesz – od­parła po pro­stu.

Przy­glą­da­łaś się jej od­bi­ciu w trój­dziel­nym lu­strze.

– Jak by­cie ład­nym? – za­su­ge­ro­wa­łaś.

– Do­kład­nie – od­parła. Ziew­nęła, od­sła­nia­jąc na mo­ment czer­wone gar­dło. – Jak by­cie ład­nym. Albo mło­dym – do­dała i zer­k­nęła na cie­bie w lu­strze.

Lśniące, ciem­no­czer­wone włosy spły­wały jej na jedno białe ra­mię. Czer­wony szla­frok pod­kre­ślał błę­kit jej oczu. Był po­da­run­kiem z da­le­kiego kraju, gdzie uro­dził się twój oj­ciec. Ku­pił jej po jed­nym ta­kim szla­froku w nie­mal wszyst­kich ko­lo­rach, a każdy lśnił ja­sno jak klej­not i wy­szy­wany był zło­tem. Ojca zna­łaś głów­nie ze zdjęć. Odro­binę przy­po­mi­nał ci ogry z two­ich ksią­żek z ba­śniami. Śniady i po­stawny jak ty. Wi­dzia­łaś swoje oczy w jego oczach. Swoją kar­na­cję w jego kar­na­cji. Był na­wet taki czas, kiedy ba­łaś się, że mo­żesz mieć w so­bie coś z ogra. Pa­mię­tasz?

Kiedy wspo­mnia­łaś o tym Matce, ro­ze­śmiała się hi­ste­rycz­nie. Od­rzu­ciła głowę w tył i śmiała się, aż za­lała się łzami. Wtedy ty też się roz­pła­ka­łaś; nie mo­głaś się opa­no­wać. Więc to była prawda. Zde­cy­do­wa­nie mia­łaś w so­bie coś z ogra, tak jak się tego oba­wia­łaś. „Prze­stań”, po­wie­działa i ude­rzyła cię. Pro­sto w twarz. Oczy za­pie­kły cię od łez. „Po­słu­chaj mnie – syk­nęła. – Po­słu­chaj”. I cały świat znie­ru­cho­miał, kiedy moż­li­wie naj­ła­god­niej­szym gło­sem za­pew­niała cię, że twój oj­ciec nie był żad­nym ogrem, w żad­nym ra­zie. Był uro­czym czło­wie­kiem, „niech bóg czuwa nad jego du­szą”. A wiele ko­biet uwa­żało go za przy­stoj­nego. Po pro­stu po­cho­dził z miej­sca, gdzie było wię­cej słońca, i tyle. A lu­dzie stam­tąd byli ciem­niejsi i bar­dziej owło­sieni. Dla­tego ty by­łaś ciem­niej­sza i bar­dziej owło­siona. By­łaś uro­cza. Po­szczę­ściło ci się, po­wie­działa, opie­ra­jąc białe dło­nie na two­ich ra­mio­nach. Po­trzą­sa­jąc nimi odro­binę. „Po­szczę­ściło ci się. Ro­zu­miesz?” Sama chcia­łaby mieć taką kar­na­cję i ta­kie włosy. Zde­cy­do­wa­nie. „De­fi­ni­tyw­nie”. Po­tem po­kle­pała cię jak psa. Uśmiech­nęła się do cie­bie w trój­dziel­nym lu­strze. A ty wie­dzia­łaś, że kła­mie. Wcale by tego nie chciała. Ani tro­chę.

Póź­niej, tam­tego wie­czoru, gdy opo­wia­dała ci hi­sto­rię na do­bra­noc, pa­trzy­łaś na nią w lu­strze tak długo, aż ucie­kła od cie­bie wzro­kiem. Za­cią­gnęła się pa­pie­ro­sem. Wró­ciła do cze­sa­nia wło­sów twoją za­baw­kową złotą szczotką.

– W każ­dym ra­zie – pod­jęła – ta piękna panna. Miała ta­kie lu­stro. I lu­stro do niej mó­wiło.

Tak, tak. To był twój ulu­biony frag­ment. O pan­nie roz­ma­wia­ją­cej z lu­strem. O tym, że miała w szkle przy­ja­ciela, który opo­wia­dał jej różne rze­czy. By­łaś taką sa­motną dziew­czynką. Prawda? Szep­ta­łaś do trawy. Przy­jaź­ni­łaś się z pa­ty­kami. Wy­obra­ża­łaś so­bie, że wy­stę­pu­jesz w fil­mach i książ­kach. Każdy ekran, każda strona to były drzwi do in­nego świata. Pa­mię­tasz?

– Co jej po­wie­działo? – za­py­ta­łaś, jak­byś nie wie­działa. Jakby Matka nie opo­wia­dała ci tego już z ty­siąc razy.

– Że jest piękna – od­parła Matka, jakby to było oczy­wi­ste. – Naj­pięk­niej­sza w ca­łej kra­inie.

Ski­nę­łaś głową. Po­czu­łaś ja­kąś we­wnętrzną tę­sk­notę. Głę­boko, bar­dzo głę­boko w so­bie. Za czym? Za in­nym ży­ciem, za inną sobą, za in­nym cia­łem. W da­le­kiej kra­inie. W zamku nad mo­rzem.

– Aż pew­nego dnia – kon­ty­nu­owała Matka, zmie­nio­nym już to­nem. – Pew­nego dnia lu­stro jej tego nie po­wie­działo.

Wpa­try­wała się w swoje trzy od­bi­cia, kiedy to mó­wiła.

– Nie po­wie­działo?

– Nie.

I uj­rza­łaś w lu­strze mi­go­ta­nie. Coś lśnią­cego, czego wcze­śniej tam nie było.

– Matko? – szep­nę­łaś, nie od­ry­wa­jąc wzroku od mi­go­ta­nia. Wła­ści­wie już nie od mi­go­ta­nia, lecz kształtu. Po­ły­sku­ją­cego w ciem­no­ści kształtu tuż za od­bi­ciem Matki w lu­strze.

Matka po­krę­ciła głową do lu­stra. Ko­lejny raz za­cią­gnęła się pa­pie­ro­sem. Ona też wpa­try­wała się w kształt. Jakby w ogóle nie była za­sko­czona jego wi­do­kiem.

– Po­wie­działo coś in­nego – szep­nęła Matka, nie od­ry­wa­jąc wzroku od kształtu. Co to był za kształt? Cze­goś czy ko­goś?

Ko­goś.

Po­staci. Wpa­tru­ją­cej się w Matkę. Wy­czu­łaś, że się w nią wpa­truje, mimo że nie wi­dzia­łaś oczu, a je­dy­nie czy­jąś syl­wetkę. Pa­mię­tasz?

– Co po­wie­działo?

– Coś strasz­nego – wy­ja­śniła Matka, wpa­tru­jąc się w po­stać, która wpa­try­wała się w nią. – Coś nie­unik­nio­nego. Coś praw­dzi­wego.

„Czyli co? Czyli co?”

Matka po­krę­ciła głową jesz­cze raz, i jesz­cze. Spo­glą­dała w lu­stro, jakby miała się roz­pła­kać. Po­stać pa­trzyła na nią smutno. Ale ten smu­tek był uda­wany. Czu­łaś to, na­wet je­śli nie mia­łaś po­ję­cia dla­czego. I wtedy spoj­rzała na cie­bie. Prze­nio­sła spoj­rze­nie z Matki na cie­bie. Tak, miała oczy, tylko ty ich nie wi­dzia­łaś. Czu­łaś na so­bie ich spoj­rze­nie. Ich chłód. Po­stać przyj­rzała się to­bie i uśmiech­nęła. Wie­dzia­łaś, że się uśmie­chała, cho­ciaż nie było wi­dać także jej ust. Tylko cień w kształ­cie męż­czy­zny. Tylko mi­go­cząca syl­wetka.

Po­win­naś była się bać. Na­prawdę po­win­naś była. Zde­cy­do­wa­nie. Ale się nie ba­łaś. Prawda? Kiedy po­czu­łaś na so­bie ten wzrok, na­gle cała po­ja­śnia­łaś. Ni­czym gwiazdy świe­cące w ciem­no­ści na su­fi­cie two­jej sy­pialni. Ni­czym ży­ran­dol two­jej babki. Uśmiech­nę­łaś się.

– I co stało się po­tem, Matko?

Wy­ce­lo­wa­łaś spoj­rze­nie pro­sto w jego oczy, które na­gle stały się dla cie­bie wi­doczne. Wie­dzia­łaś, że tymi oczami wni­kał pro­sto w twoją du­szę. Bo to był on. Prawda, że to także wie­dzia­łaś?

Matka nie pa­trzyła dłu­żej na po­stać. Pa­trzyła już tylko na cie­bie.

– Matko? – na­ci­ska­łaś, czu­jąc na so­bie wzrok po­staci. – Co się stało?

Ale Matka tylko uśmiech­nęła się po­nuro do szkła.

– Po­tem roz­pę­tało się praw­dziwe pie­kło.

Część I

1

2016

La Jolla, Ka­li­for­nia

Po po­grze­bie. Ukry­wam się w ła­zience Matki i oglą­dam fil­miki o pie­lę­gna­cji skóry szyi. W ta­niej czar­nej su­kience, która gry­zie. Z za­ka­za­nym pa­pie­ro­sem. Usa­do­wiona na to­a­le­cie wśród jej ozdob­nych ko­szy, jej czer­wo­nych me­du­zo­wa­tych my­deł, jej kom­ple­tów czar­nych ręcz­ni­ków. Dym wy­do­staje się z mo­ich ust w po­staci amor­ficz­nych sza­rych kłę­bów. Wy­dmu­chuję go za okno, gdzie palmy na­dal się ko­ły­szą, obce słońce na­dal świeci, a niebo jest tak nie­bie­skie, że rani moje oczy. Za ple­cami mam pu­dełko na chu­s­teczki w ca­ło­ści wy­ko­nane z mu­sze­lek o ząb­ko­wa­nych brze­gach – pew­nie ani razu nie wy­peł­niła go chu­s­tecz­kami. Nad umy­walką wisi jej lu­stro, z pęk­nię­ciem bie­gną­cym przez sam śro­dek. Za każ­dym ra­zem, gdy spo­glą­dam w to lu­stro, spra­wiam wra­że­nie po­tłu­czo­nej. Roz­łu­pa­nej. Na mar­mu­ro­wym bla­cie stoją per­fumy, któ­rych uży­wała co­dzien­nie przez całe swoje ży­cie, i szminka Cha­nel Ro­uge Al­lure w czarno-zło­tym opa­ko­wa­niu. Kilka czer­wo­nych sło­icz­ków i fio­lek na srebr­nej tacy. „Do twa­rzy, skar­bie. Do twa­rzy – sły­szę, jak mówi do mnie Matka. – Bo czy nie po­trze­bu­jemy każ­dej moż­li­wej po­mocy?” Cy­niczny uśmiech pięk­nych, któ­rzy wie­dzą, że znaj­dują się na równi po­chy­łej.

„Tak, Matko – od­po­wie­dzia­ła­bym. – Ale nie ty. Ty nie po­trze­bu­jesz żad­nej po­mocy”.

Nie przy­glą­dam się uważ­niej ni­czemu w ła­zience.

Wga­piam się tylko w te­le­fon wy­świe­tla­jący fil­mik o pie­lę­gna­cji skóry. Mam su­che oczy, je­stem sku­piona. Sku­piona na dok­torce Ma­rvie, która z tym swoim krze­pią­cym an­giel­skim ak­cen­tem opo­wiada mi o mo­jej bied­nej, bied­nej szyi. Wła­ści­wie na­gra­nie nosi ty­tuł: „Jak oca­lić swoją szyję?”. Już je wi­dzia­łam. To jedno z mo­ich ulu­bio­nych.

Ła­godne, lecz sta­now­cze słowa dok­torki Ma­rvy wy­peł­niają ła­zienkę mo­jej matki.

– Nie trosz­czymy się o na­sze szyje – prze­ma­wia smutno. I wy­gląda dość smutno w swo­jej bia­łej je­dwab­nej bluzce. Jak po­grą­żona w żalu przez nas i na­sze biedne szyje. – Prawda, że czę­sto je igno­ru­jemy?

Zło­tymi oczami pa­trzy pro­sto na mnie. Przy­ła­puję się na tym, że jej przy­ta­kuję, jak za­wsze zresztą.

– Tak, Ma­rvo – szepcę. – Tak, igno­ru­jemy je.

– Co za­krawa na tra­ge­dię – stwier­dza Ma­rva. – Po­nie­waż skóra w tym miej­scu jest bar­dzo cienka.

Czy nie tłu­ma­czyła mi tego Matka? „Szyja ni­gdy nie kła­mie, Belle. Szyja jest szczera, okrutna do bólu. Ni­czym lu­stro du­szy. Zdra­dza cię. Ro­zu­miesz?” I pre­zen­to­wała wła­sną szyję. Pa­trzy­łam na nią i nic nie wi­dzia­łam. Poza po­ła­cią bieli po­prze­ci­na­nej nie­bie­skimi ży­łami.

„Wi­dzę, Matko”, od­po­wia­da­łam za­wsze.

Na ekra­nie mo­jej ko­mórki Ma­rva kręci głową, jakby prawda o szy­jach nie chciała jej przejść przez gar­dło.

– Ja­kie pa­skudz­twa – szepce, gła­dząc wła­sną szyję – mogą się tu­taj po­ja­wić? Oczy­wi­ście za­czer­wie­nie­nia – in­to­nuje. – Być może brą­zowy pig­ment. Cien­kie, atro­ficzne plamy. Za­sad­ni­czo – do­daje ze śmie­chem – trium­wi­rat grozy.

Od­chyla przy tym głowę, żeby za­pre­zen­to­wać nie­wia­ry­god­nie gładką, białą ko­lumnę w ko­lo­rze cie­li­stym. Nie­ska­laną, nie­ska­zi­telną. De­li­kat­nie głasz­cze skórę pal­cami o czer­wo­nych pa­znok­ciach.

Kiedy pa­trzę, jak to robi, sama za­czy­nam gła­dzić się po szyi. Nie mogę się opa­no­wać.

Oczami wy­obraźni znów wi­dzę skórę szyi matki. Tak samo gładką i bladą jak u Ma­rvy. Za­wsze z ja­kimś wi­sior­kiem pod­kre­śla­ją­cym za­głę­bie­nie w de­kol­cie. Póź­niej, pod ko­niec, to na­głe za­mi­ło­wa­nie do szkła w ko­lo­rach klej­no­tów, ka­mieni w naj­dziw­niej­szych kształ­tach. Szty­let z ob­sy­dianu. Zwi­chro­wane, ciem­no­czer­wone serce. To, jak ści­skała serce w pal­cach. Pod­czas wi­de­oro­zmów pa­trzyła na mnie tak, jakby za­błą­dziła, a moja twarz była ciem­nym la­sem, lu­strem, w któ­rym le­dwo się roz­po­zna­wała.

Groza ści­ska mój żo­łą­dek, kiedy głasz­czę swoją szyję. Przy­znaję ze wsty­dem, że nie na wspo­mnie­nie Matki. Lecz po­nie­waż czuję na skó­rze ślady, szpetne opa­ski. I tu, i tu, i tu.

– Biedna, biedna szyja – szepce Ma­rva, po­now­nie krę­cąc głową, jakby mnie wi­działa. – Prawda, że przy­da­łoby się jej na­cią­gnię­cie i roz­ja­śnie­nie?

Tak, Ma­rvo. Przy­da­łoby się.

Puk, puk.

Sy­lvia. Wy­czu­wam to. Jej drobne kłyk­cie stu­ka­jące w drzwi. Po­tem ten sa­cha­ry­nowy głos na­da­jący na czę­sto­tli­wo­ści ko­rzeni mo­ich zę­bów.

– Mi­ra­belle? – woła. – Mira, je­steś tu­taj?

Strasz­nie jest sły­szeć wła­sne imię wy­po­wia­dane tym gło­sem. Wspo­mi­nam głos Matki. Mocny, głę­boki, z fran­cu­skim ak­cen­tem. By­łam dla niej Mi­ra­belle tylko wtedy, kiedy się na mnie gnie­wała. Ni­gdy nie za­szczy­ciła mnie Mirą, na­wet je­śli ostat­nimi czasy jako taka wła­śnie funk­cjo­nuję. Na­zy­wała mnie Belle. Za­wsze. Cho­ciaż pod ko­niec tylko wpa­try­wała się we mnie za­gu­biona. „Kim je­steś? – szep­tała. – Kim je­steś?”

Za­my­kam oczy, jak­bym przy­jęła cios. Pa­pie­ros to już tylko po­piół w mo­ich dło­niach.

Po­nowne, bar­dziej na­tar­czywe pu­ka­nie Sy­lvii.

– Halo? Je­ste­śmy tam?

Nie mogę zi­gno­ro­wać Sy­lvii. Spró­buje do­stać się do środka. Będę pa­trzyła, jak krysz­ta­łowa gałka grze­cho­cze. Kiedy zo­rien­tuje się, że ją za­blo­ko­wa­łam, przy­nie­sie śru­bo­kręt. Po­trak­tuje za­mek kartą kre­dy­tową. Może na­wet spró­buje kop­nąć drzwi drobną stopą obutą w guc­ciego. Pre­zen­tu­jąc przy tym nie­wzru­szoną fa­sadę tro­ski.

Otwie­ram drzwi. Co­fam się i wy­gła­dzam swoją małą czarną. To w ogóle su­kienka? Bar­dziej przy­po­mina dziw­nie skro­jony wo­rek. Wisi na mnie, jakby była w głę­bo­kiej de­pre­sji. Może jest. Oczy­wi­ście po­ży­czyła mi ją Sy­lvia. Wzięła ją dla mnie z bu­tiku na­le­żą­cego do niej i do Matki, z Ba­lo­wej Belle, gdzie przed laty sama pra­co­wa­łam. Za­nim wy­je­cha­łam z Ka­li­for­nii i wró­ci­łam do Mont­re­alu. Po­rzu­ci­łam sklep Matki, żeby za­trud­nić się w in­nym. „Zo­sta­wi­łaś mnie”, ma­wiała.

„Pro­szę bar­dzo, moja droga”, po­wie­działa wczo­raj Sy­lvia, po­da­jąc mi smutny, czarny ca­łun na drew­nia­nym wie­szaku. Na dźwięk słów „moja droga” wzdry­gnęła się moja du­sza.

„Na wy­pa­dek gdy­byś nie miała się w co ubrać na... przy­ję­cie”. Naj­wy­raź­niej tak wła­śnie na­zy­wają te­raz po­grzeby tu­taj w Ka­li­for­nii. Przy­ję­cia. Spoj­rza­łam na czarną, bez­kształtną płachtę i po­my­śla­łam: „Kiedy Matka za­częła sprze­da­wać w swoim skle­pie tak po­nury asor­ty­ment?”. Chcia­łam hardo od­mó­wić. Swoim naj­bar­dziej sta­now­czym, naj­chłod­niej­szym: „Nie, dzię­kuję”. Ale po­trze­bo­wa­łam cze­goś na prze­bra­nie, bo wy­bra­łam się w tę po­dróż z ni­czym. Ży­łam w za­mro­cze­niu od ze­szłego ty­go­dnia. Kiedy to w pracy ode­bra­łam te­le­fon od po­li­cjanta. „Mi­ra­belle Nour?”, za­py­tał.

„Tak...”

„Czy jest pani córką No­elle De... De...”

„Des Jar­dins – przy­szłam mu z po­mocą. – To po fran­cu­sku. Zna­czy «z ogro­dów»”. I gdy wy­po­wie­dzia­łam te słowa, „z ogro­dów”, wie­dzia­łam. Do­kład­nie wie­dzia­łam, z czym za­dzwo­nił do mnie gli­niarz. Wszystko wska­zy­wało na wy­pa­dek. Wy­szła się przejść w środku nocy. Nad oce­anem, na skraju klifu. Spa­dła na znaj­du­jące się w dole skały. Z sa­mego rana na plaży zna­lazł ją męż­czy­zna wy­pro­wa­dza­jący swo­jego ber­nar­dyna.

„No cóż, Matka uwiel­biała ber­nar­dyny”, od­par­łam. Nie mam po­ję­cia, dla­czego po­wie­dzia­łam coś ta­kiego. Nie wie­dzia­łam, ja­kie uczu­cia Matka ży­wiła do ber­nar­dy­nów. Na długo za­pa­dła ci­sza. Czu­łam się tak, jakby moje gar­dło było za­ci­ska­jącą się pię­ścią. Czu­łam, jak mgiełka na­wil­ża­jąca, którą do­piero co się spry­ska­łam, za­sy­cha lepko na mo­jej twa­rzy.

„Brak zna­mion prze­stęp­stwa”, ode­zwał się w końcu gli­niarz.

„Oczy­wi­ście – od­par­łam. – Jak­żeby ina­czej?” Czu­łam, jak moje ciało przyj­muje inny stan sku­pie­nia. Spoj­rza­łam w lu­stro na ścia­nie. By­łam tam w swo­jej czar­nej vin­tage’owej su­kience. Sta­łam sztywno za skle­pową ladą, ści­ska­jąc te­le­fon. Rów­nie do­brze mo­gła­bym roz­ma­wiać z klientką.

„Przy­kro mi”, po­wie­dział gli­niarz.

Przy­glą­da­łam się swo­jemu od­bi­ciu. Przy­glą­da­łam się, jak for­mu­łuje słowa, które mu­sia­łam wy­du­sić. „Tak. Mnie też. Dzię­kuję, że mnie pan po­in­for­mo­wał, pa­nie wła­dzo. Do­ce­niam, że po­świę­cił pan czas, żeby do mnie za­dzwo­nić”.

Od­nio­słam wra­że­nie, że waha się, czy za­koń­czyć roz­mowę. Może cze­kał, aż się roz­pła­czę. Nie zro­bi­łam tego. Po pierw­sze, by­łam w pracy. Po dru­gie, moja sze­fowa, Per­se­fona, stała tuż obok mnie.

„Miro – zwró­ciła się do mnie, kiedy odło­ży­łam te­le­fon. – Wszystko w po­rządku?” Za­wsze ubie­rała się, jakby wła­śnie szła na go­tycką po­tań­cówkę. Zwró­ciła ku mnie upu­dro­waną, zbyt bladą twarz z czymś na kształt tro­ski. Wpa­try­wa­łam się w jej pod­kład, pę­ka­jący w świe­tle skle­po­wych lamp.

„Zmarła moja matka – od­par­łam, jak­bym pre­zen­to­wała pro­gnozę po­gody. – Spa­dła na ja­kieś skały. Zna­lazł ją ber­nar­dyn”.

I co po­tem? Za mo­imi ple­cami po­ja­wiło się krze­sło, na które opa­dłam. Przy mo­ich ustach po­ja­wiła się bu­telka z ro­syj­skim al­ko­ho­lem. Sma­ko­wał jak zimne, gorz­kie śliwki. Sprze­daw­czy­nie w vin­tage’owych su­kien­kach, moje ko­le­żanki z pracy, sta­nęły przede mną w pół­kolu, szep­cząc po fran­cu­sku, że to po­tworne, wprost po­tworne. Tak bar­dzo było im przy­kro. Kiedy tak po­trzą­sały gło­wami, ozdo­bio­nymi ko­kami i war­ko­czami fran­cu­skimi. Wszyst­kie te smutne oczy, ob­ry­so­wane czarną kredką... Czu­łam na so­bie ich wzrok. Wy­cze­ku­jący łez. Ba­łam się, że na­prawdę mogę się roz­pła­kać. Do­kład­nie tu­taj, na środku bu­tiku. W ra­diu le­ciało It’s my party. Nie­mal udzie­la­jąc mi strasz­nego przy­zwo­le­nia. Prze­pro­si­łam, że spra­wiam im kło­pot. „Prze­pra­szam za wszystko”, po­wie­dzia­łam, uni­ka­jąc ich spoj­rzeń.

„Mon Dieu, Miro, nie prze­pra­szaj”, mru­czały. W drzwiach sklepu po­ja­wiła się klientka, ner­wowo zer­k­nęła na na­sze małe zgro­ma­dze­nie. „Po­móc pani coś zna­leźć? – za­wo­ła­łam do niej. – Co­kol­wiek? Pro­szę”. Po­de­szłam do tej klientki, jakby była świa­teł­kiem na końcu bar­dzo dłu­giego tu­nelu. „Pro­szę mi po­wie­dzieć, czego pani szuka”.

Kiedy wra­ca­łam ube­rem do swo­jego miesz­ka­nia, bi­let na sa­mo­lot do San Diego ku­pi­łam mię­dzy ko­lej­nymi ły­kami al­ko­holu, który Per­se­fona wci­snęła mi w ręce. Gdy do­tar­łam na miej­sce, w bu­telce nie zo­stała ani kro­pla. Z tru­dem po­ko­na­łam ko­ry­tarz, żeby pod­rzu­cić swo­jego kota Lu­cy­fera są­sia­dowi, mon­sieur La­mowi, któ­rego fu­trzak i tak wo­lał ode mnie. Lu­cy­fer do­słow­nie wy­rwał się z mo­ich ob­jęć i znik­nął w przed­po­koju mon­sieur Lama w chwili, gdy ten otwo­rzył drzwi. „Zmarła moja matka”, wy­ja­śni­łam, mru­ga­jąc. „Ojej”, od­parł i po­dra­pał się po twa­rzy. Mon­sieur Lam ma do­sko­nałą cerę. To lśnie­nie, któ­rego mu za­zdrosz­czę! Czę­sto za­sta­na­wiam się, w czym tkwi jego se­kret. Czy ma zwią­zek ze sfer­men­to­wa­nym eks­trak­tem, ja­kimś elik­si­rem z grzybni? Ni­gdy nie od­wa­ży­łam się o to za­py­tać. „Może wej­dziesz na her­batę?”, za­pro­po­no­wał. W jego oczach wi­dzia­łam, że umarłby, gdy­bym od­parła, że tak, ja­sne. Mon­sieur Lam, po­dob­nie jak ja, nie za­po­mina o do­brych ma­nie­rach, na­wet je­śli robi to wbrew so­bie. „O nie – rzu­ci­łam. – Dzię­kuję. Po­win­nam wy­szy­ko­wać się na ju­tro, spa­ko­wać”. Kiw­nął głową. Oczy­wi­ście, że po­win­nam. Oboje wie­dzie­li­śmy, że tego nie zro­bię. Całą noc spę­dzę z fil­mi­kami Ma­rvy. W ciem­no­ści dwu­krot­nie oczysz­czę twarz, złusz­czę ją, na­łożę liczne war­stwy eks­trak­tów i se­rum, obiema dłońmi wkle­pu­jąc każdą z nich w roz­ognioną skórę. Mon­sieur Lam wy­słu­cha każ­dego z tych na­grań, tak jak wy­słu­chi­wał ich każ­dej nocy. W końcu na­sze sy­pial­nie dzie­liła je­dy­nie cienka ściana.

Na­za­jutrz, kiedy otwo­rzy­łam swoją wa­lizkę w ho­telu w La Jolla, zna­la­złam tam je­dy­nie fran­cu­ski kry­mi­nał, tro­chę bie­li­zny i sie­dem wo­recz­ków stru­no­wych peł­nych pro­duk­tów do pie­lę­gna­cji twa­rzy. Naj­wy­raź­niej nie za­po­mnia­łam o ro­ślin­nym se­rum od­mła­dza­ją­cym ani o re­wi­ta­li­zu­ją­cej for­mule z py­łem dia­men­to­wym pod oczy. Nie za­po­mnia­łam o kom­plek­sie pep­ty­do­wym z kwia­tów Or­fe­usza, sty­mu­lu­ją­cym pro­duk­cję ko­la­genu, o ujędr­nia­ją­cym eks­trak­cie z zie­lo­nej her­baty i aro­nii ani o płyn­nym zło­cie. Nie za­po­mnia­łam o roz­świe­tla­ją­cej mgiełce z bio­grzy­bów tre­mella ani o ślu­zie śli­maka gwa­ran­tu­ją­cym jesz­cze więk­szą lu­mi­no­sité. Ani o wielu in­nych MAR-ach – z se­rii Ma­rva Ab­so­lut­nie Re­ko­men­duje. Za­po­mnia­łam na­to­miast o su­kience. Dla­tego Sy­lvia przy­szła mi na ra­tu­nek.

Stoi te­raz w otwar­tych drzwiach, z twa­rzą na­pięt­no­waną strasz­nym współ­czu­ciem.

– Czy wszystko w po­rządku, moja droga? – pyta.

Znowu ta „moja droga”. I znowu wzdryga się moja du­sza. Jej głos jest zja­dli­wie słodki, jak za­pach li­lii i stre­li­cji uno­szący się w sa­lo­nie. Pa­trzy na mnie, jak­bym pła­kała. Co oczy­wi­ście nie jest prawdą. Tylko że błę­kitne niebo wciąż razi mnie w oczy. Albo to przez moją re­wi­ta­li­zu­jącą for­mułę z py­łem dia­men­to­wym pod oczy. To po­tężny ła­du­nek mocy, który na­ciąga, ujędr­nia i roz­ja­śnia, a cza­sem do­staje się do oczu i po­wo­duje łza­wie­nie. Więc mogę wy­glą­dać na za­pła­kaną. Wła­ści­wie na­wet czuję na po­licz­kach wil­goć, zo­sta­wia­jącą po so­bie słone ślady. Dla zwy­kłego czło­wieka, nie­za­zna­jo­mio­nego z for­mułą, istot­nie wy­glą­dam na tak zroz­pa­czoną, że może na­wet po­czuć się w obo­wiązku za­py­tać: „Czy wszystko w po­rządku?”. Ta­kim lu­dziom ni­gdy nie tłu­ma­czę, jak działa for­muła. Od­po­wia­dam tylko: „W po­rządku”.

– W po­rządku – zwra­cam się do Sy­lvii.

– Na pewno?

Wiem, że osą­dza mnie po tym, jak ucie­kłam ze stypy, z sa­lonu peł­nego jej udziw­nio­nych kom­po­zy­cji kwia­to­wych i trój­kąt­nych ka­na­pe­czek, peł­nego lu­dzi, któ­rych ni­gdy nie wi­dzia­łam na oczy, a któ­rzy po­dobno znali Matkę. Któ­rzy jak je­den mąż ofe­ro­wali mi fra­zesy ocie­ka­jące współ­czu­ciem.

„Przyj­mij moje kon­do­len­cje”.

„Ale czy nie jest te­raz w lep­szym miej­scu?”

„Prawda, że du­sza ni­gdy nie umiera?”

„Prawda?”, za­py­ta­łam. Na­prawdę chcia­łam to wie­dzieć. Ale wszy­scy ci lu­dzie tylko mru­gali w mil­cze­niu. Po­win­nam była z wdzięcz­no­ścią po­ki­wać głową, mó­wiąc: „Nie umiera. Prawda. Dzię­kuję za te słowa”. Ale ja tylko się w nich wpa­try­wa­łam. „Prawda?”, szep­nę­łam po­now­nie. I wy­pi­łam łyk tego, co mia­łam za szam­pana. A co oka­zało się cy­drem. Po­da­wa­nym w kie­lisz­kach do szam­pana. „To nie jest szam­pan”, usły­sza­łam wła­sny głos.

„Mu­su­jący sok jabł­kowy – wy­ja­śnił ktoś. – Jak uro­czo. Sy­lvia o wszyst­kim po­my­ślała”.

„Istot­nie – zgo­dzi­łam się, po czym do­da­łam: – Po­trze­buję chwili. Prze­pra­szam”.

I wła­śnie to mó­wię te­raz Sy­lvii sto­ją­cej w drzwiach. Mó­wię:

– Po­trze­bo­wa­łam chwili. Prze­pra­szam.

Czuję, jak świ­druje mnie wzro­kiem, przed któ­rym za­wsze bro­ni­łam się jak przed zbyt ostrym świa­tłem. Jakby szu­kała klu­cza do za­mknię­tych drzwi mo­jej twa­rzy. Spo­gląda na mój te­le­fon na bla­cie. Na ekra­nie Ma­rva za­marła w trak­cie gła­dze­nia bia­łej szyi. Szybko chwy­tam ko­mórkę i cho­wam ją do kie­szeni.

– Mam na­dzieję, że przy­ję­cie ci od­po­wiada – zwraca się do mnie.

– Jest cu­downe, Sy­lvio – kła­mię, ki­wa­jąc głową. – Dzię­kuję ci. Dzię­kuję, że wszystko zor­ga­ni­zo­wa­łaś.

– Oczy­wi­ście mo­gły­śmy wy­pra­wić je u mnie, ale u two­jej matki jest znacz­nie lep­szy wi­dok. – I zerka nad moim ra­mie­niem na ocean roz­po­ście­ra­jący się z okna ła­zienki. Na ocean, na który nie zdo­ła­łam spoj­rzeć od przy­jazdu, mimo że każ­dej nocy szum fal bi­czuje mnie w łóżku, do­póki nie osunę się w ciem­ność. Po­tem wdziera się do mo­ich snów.

Przy­glą­dam się Sy­lvii uśmie­cha­ją­cej się błogo do oce­anu, w któ­rym Matka do­ko­nała ży­wota. Wi­dzą­cej wy­łącz­nie śliczne fale, piękną sce­ne­rię, swoją wła­sną, je­śli do­brze ro­ze­gra karty. Za­pewne jej od­bi­cie od­wza­jem­nia ten błogi uśmiech. Na­gle kusi mnie, żeby za­ci­snąć palce na jej cien­kiej szyjce. Zwra­cam uwagę, że ta szyjka ma cętki. W końcu Sy­lvia nie ko­rzy­sta z do­bro­dziejstw se­rum ani SPF.

– Prawda, że piękny ten wi­dok? – Spo­gląda na per­fumy Matki sto­jące na bla­cie, na jej szminkę, na jej czer­wone sło­iczki i fiolki z pro­duk­tami do twa­rzy. – Na­prawdę ko­chała te swoje ko­sme­tyki.

– Na­prawdę.

– No cóż, wszy­scy fol­gu­jemy drob­nym przy­jem­no­ściom. Moją są buty. – Uśmie­cha się pro­mien­nie naj­pierw do mnie, a po­tem do swo­ich drob­nych stóp w ob­ję­ciach nud­nych ba­le­ri­nek od zna­nego pro­jek­tanta. – A twoja matka ko­chała to.

– Tak.

Za­pa­lam ko­lej­nego pa­pie­rosa na oczach Sy­lvii. Czuję, jak oce­nia mnie w mil­cze­niu. Pa­trzy na mnie przez dym. Osta­tecz­nie to ja zo­sta­łam sie­rotą. Chyba więc mogę ko­rzy­stać z ta­ryfy ulgo­wej? Kusi mnie, żeby dmuch­nąć jej pro­sto w twarz, ale oczy­wi­ście tylko ma­cham ręką w ge­ście skru­chy. Sy­lvia kwi­tuje to nie­wy­raź­nym uśmie­chem.

– To na jak długo za­mie­rzasz się tu za­trzy­mać?

My­ślę o lo­cie mię­dzy­kon­ty­nen­tal­nym, który od­by­łam rap­tem trzy dni temu. Rap­tem trzy dni temu? O tym, jak pi­gułki, wino na lot­ni­sku, a po­tem wino w sa­mo­lo­cie trzy­mały mnie wbitą głę­boko w fo­tel przy oknie. O tym, jak fil­miki o pie­lę­gna­cji skóry, które pró­bo­wa­łam oglą­dać, za­mie­rały na moim te­le­fo­nie, więc nie mia­łam in­nego wy­boru, jak ga­pić się w niebo. Nie zdję­łam oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych na­wet wtedy, gdy zro­biło się już ciemno. Na­wet wtedy, gdy wi­dok ogra­ni­czył się do jed­nej czer­wo­nej lampki na końcu skrzy­dła, bły­ska­ją­cej w atra­men­to­wej nocy.

– Wzię­łam chyba z ty­dzień wol­nego w pracy – od­par­łam.

– W pracy? – Spra­wiała wra­że­nie zdu­mio­nej, że w ogóle coś ro­bię. Czy po tym, jak opu­ści­łam La Jollę, nie ode­szłam zwy­czaj­nie w za­po­mnie­nie? – Ach, w tym bu­tiku. Zga­dza się? Jak on się na­zywa? Damy bez cze­goś tam?

– Damy bez pre­sji.

– Bez pre­sji, w opre­sji. Za­bawne. Jaka matka, taka córka.

Uśmie­cha się na myśl o swoim i Matki bu­tiku. „Nasz skle­pik”, jak lubi go na­zy­wać. Ni­gdy nie mówi „Ba­lowa Belle”. Nie lubi na­wią­za­nia do mo­jego imie­nia ani do okresu, w któ­rym jej nie było. Sy­lvia za­jęła moje miej­sce, kiedy wy­je­cha­łam, ale przy­mie­rzała się do niego znacz­nie wcze­śniej. Jej wy­kroch­ma­lona, biała ko­szula i perły nie zni­kały z mo­jego pe­ry­fe­ryj­nego pola wi­dze­nia, kiedy nie­po­trzeb­nie po­pra­wiała roz­sta­wiony po bo­kach to­war. „Taka zor­ga­ni­zo­wana – ma­wiała o niej Matka. – Yin dla mo­jego yang, że tak to ujmę”. Na co uśmiech Sy­lvii przy­bie­rał na in­ten­syw­no­ści. „Co ja bym bez cie­bie zro­biła?”, py­tała Matka. „Zgi­nę­ła­byś”, od­po­wia­dała Sy­lvia. I tylko ja wie­dzia­łam, że nie do końca żar­to­wała.

– Mont­real – wzdy­cha Sy­lvia, si­ląc się na fran­cu­ską wy­mowę. Ma­sa­kruje ją, oczy­wi­ście. Wy­gląda tę­sk­nie tego miej­sca, w któ­rym ni­gdy nie po­stała jej noga. – Taki szy­kowny. Gdzie No­elle bez wąt­pie­nia wy­ro­biła so­bie styl. Twoja matka miała taki styl. – Po­spiesz­nie omiata ła­zienkę spoj­rze­niem. – Nie przyda ci się po­moc przy pa­ko­wa­niu?

– Po­ra­dzę so­bie, Sy­lvio. Na­prawdę. – Mó­wię to bez­na­mięt­nie. Spo­koj­nie. Z bez­gra­niczną uprzej­mo­ścią.

– Chęt­nie wpadnę ci po­móc – na­lega. – Wy­star­czy jedno twoje słowo.

– Będę o tym pa­mię­tać. Dzię­kuję ci. Tym­cza­sem wrócę do ho­telu. Tro­chę od­pocznę. Nie spa­łam do­brze ze­szłej nocy.

Nie spa­łam ani tro­chę. Wier­ci­łam się i prze­wra­ca­łam z boku na bok w per­fu­mo­wa­nej ciem­no­ści. Za­wsze z jed­nym okiem otwar­tym. Kiedy się mel­do­wa­łam, re­cep­cjo­ni­sta po­in­for­mo­wał, że wy­brał dla mnie po­kój z wi­do­kiem na ocean, jakby zro­bił mi pre­zent. Po­wie­dział, że fale uko­ły­szą mnie do snu. „Za­wsze ko­ły­szą – za­pew­nił z uśmie­chem. – Pro­szę mi za­ufać”. Nie uko­ły­sały. Woda grzmo­cąca o brzeg ani tro­chę mnie nie wy­ci­szyła. W do­datku drę­czył mnie ob­raz, któ­rego nie mo­głam od­wi­dzieć na­wet w ciem­no­ści. Matka w swoim szla­froku z czer­wono-bia­łego je­dwa­biu. Spa­da­jąca do czar­nej wody, pro­sto na ostre skały.

– Oczy­wi­ście – mówi Sy­lvia. – Mu­sisz być zmę­czona. – Ła­skawy uśmiech. Ogrom­nie za­smu­cony moim lo­sem. – No cóż, nie za­po­mnij od­wie­dzić na­szego skle­piku, za­nim wró­cisz do domu. Twoja matka zo­sta­wiła tam kilka rze­czy. I jest też kilka spraw... które po­win­ny­śmy omó­wić. Oczy­wi­ście, kiedy bę­dziesz go­towa.

„Spraw? Omó­wić?”

– Ja­kich spraw, Sy­lvio? – Mój głos na­biera ostro­ści.

– Na wszystko jest czas i miej­sce, moja droga. Czyż nie? – Wy­po­wiada te słowa bar­dzo ostroż­nie, nie­mal kar­cąco, jak­bym to ja za­cho­wała się okrop­nie nie­sto­sow­nie.

– Czas i miej­sce. Zde­cy­do­wa­nie. Wy­bacz mi.

Prze­ci­skam się obok Sy­lvii i czmy­cham na ko­ry­tarz. Na ca­łej dłu­go­ści ściany znaj­duje się tam lu­stro. Pęk­nięte do­kład­nie tak samo jak tamto w ła­zience. Ko­lejne lu­stro, ko­lejne pęk­nię­cie. Jakby chwy­ciła ostry bry­lant i prze­cią­gnęła go po szkla­nej ta­fli. Dziwne. Chłód wy­peł­nia mnie za każ­dym ra­zem, gdy pa­trzę na te lu­stra. W sa­lo­nie jest ich wię­cej – w tak wielu kształ­tach i roz­mia­rach. Ściana spę­ka­nego szkła, wy­eks­po­no­wa­nego w czar­nych, cięż­kich ra­mach.

W sa­lo­nie zro­biło się tłocz­niej, a lu­stra two­rzą wra­że­nie, jakby liczba ża­łob­ni­ków była nie­skoń­czona. Czy ona na­prawdę znała tych wszyst­kich lu­dzi? Więk­szość z nich jest mi obca. Mó­wią: „Taka szkoda, taka szkoda. Taka młoda. Wpa­dła do wody? Sko­czyła? Ta­kie to straszne”. Po­tem od­wra­cają się, żeby spoj­rzeć na ocean, i drżą. Albo roz­ma­wiają o in­nych rze­czach. O nad­cho­dzą­cych wa­ka­cjach. O ru­chu na osiem­set piątce. O tym, co dzień wcze­śniej Trump po­wie­dział w te­le­wi­zji Fox; ni­gdy nie zo­sta­nie wy­brany. „Gdy­by­śmy tylko mo­gli za­cho­wać Obamę na za­wsze”. Wszy­scy trzy­mają kie­liszki z nie­praw­dzi­wym szam­pa­nem Sy­lvii, jakby wcale nie był nie­praw­dziwy. Uśmie­chają się ze współ­czu­ciem, kiedy wcho­dzę do sa­lonu. Szepty i ci­che słowa niosą się w po­wie­trzu. „Córka, jak są­dzę. To musi być trudne. Ta­kie ży­cie. Ta­jem­nica, ta­jem­nica”. Nie­zno­śne krę­ce­nie gło­wami. Mu­szę uciec od tych wszyst­kich li­to­ści­wych spoj­rzeń i ła­god­nych słów, które nie mają żad­nej mocy. Które nic nie zna­czą. Wsu­wam na nos oku­lary prze­ciw­sło­neczne, ścią­gam usta w równą kre­skę. Naj­krót­szą drogą po­ko­nuję sa­lon, ze wzro­kiem utkwio­nym w drzwiach fron­to­wych. Mam plan. Wsiądę do ciem­no­srebr­nego ja­gu­ara Matki. Po­jadę do ró­żo­wego ho­telu. Do­trę windą do swo­jego po­koju, za­ry­gluję drzwi. Wejdę do łóżka i będę tam le­żeć. Będę słu­chała ty­ka­nia ze­gara i grzmotu fal, aż w końcu zaj­dzie słońce, w ge­ście mi­ło­sier­dzia koń­cząc ten dzień. I za­pad­nie noc. Czyż nie? Li­czę na to.

„Na pewno nie zo­sta­niesz? – zdają się mó­wić ich twa­rze, kiedy pa­trzą, jak ucie­kam. – Już wy­cho­dzisz?” Pa­trzą na pa­pie­rosa w mo­jej dłoni, na ciemne oku­lary za­sła­nia­jące moje oczy, kiedy prze­ci­skam się, mru­cząc wbrew wła­snej woli: „Pro­szę mi wy­ba­czyć. Prze­pra­szam”.

Kiedy wy­cho­dzę z miesz­ka­nia, coś cich­nie. Ryk w moim sercu. Cię­żar nieco się zmniej­sza i znów mogę od­dy­chać. Stoję na we­ran­dzie i na­bie­ram po­wie­trza. Palmy. To błę­kitne niebo roz­po­ście­ra­jące się bez końca. Już nie ta­kie obce. Ale na ze­wnątrz też wi­dzę kilka osób. Kłę­bią się. Nie mogę przed nimi uciec. A chcę tylko przed nimi uciec. Przed tymi ludźmi, któ­rzy nie mają po­ję­cia. Któ­rzy ni­gdy nie będą mieli.

„O czym?”, roz­lega się we­wnętrzny głos we mnie.

I wtedy wi­dzę tam ko­goś jesz­cze, stro­nią­cego od po­mru­ku­ją­cych gru­pek, wpa­tru­ją­cego się w wodę. Wpa­truje się i uśmie­cha. Mocno ści­ska po­ręcz we­randy, jakby była na rej­sie. Ko­bieta w czer­wo­nej su­kience. Czer­wień na po­grze­bie? Czy ja do­brze wi­dzę? Tak. Ciem­no­czer­wona su­kienka z trze­po­czą­cego je­dwa­biu. Piękna, nie prze­czę. Matce by się spodo­bała. Wy­róż­nia ją coś jesz­cze. Ale co? Coś w jej twa­rzy o nie­zwy­kle ostrych ry­sach, o ce­rze gład­kiej jak szkło. Czy już ją kie­dyś wi­dzia­łam? Spra­wia wra­że­nie szczę­śli­wej. Tak szczę­śli­wej, że nie­mal sły­szę jej we­wnętrzną pio­senkę. Tak jak Matka ma czer­wone włosy. Czer­wone włosy, czer­wona su­kienka, czer­wone usta. Wy­gląda, jakby pło­nęła. Pło­nęła tu­taj na we­ran­dzie Matki. Gdy ją do­strze­gam, od­wraca się do mnie i jej twarz po­chmur­nieje, a po­tem znów się roz­po­ga­dza. Czuję, jak za­gląda głę­boko w stud­nię mo­jego je­ste­stwa swo­imi bla­do­nie­bie­skimi oczami. Coś we mnie roz­wiera szczęki. Ko­bieta przy­gląda mi się za­cie­ka­wiona. Jak­bym była du­chem. Albo snem.

– Po­dą­żyła drogą róż – mówi do mnie. I uśmie­cha się. Jakby to było ta­kie uro­cze. Kiedy wspo­mina o ró­żach, czer­wień bły­ska mi przed oczami. Na mo­ment przy­sła­nia mi wi­dok jak mgła. Po­tem znika. I jest ta ko­bieta w czer­wieni sto­jąca przede mną na tle błę­kit­nego nieba.

– Drogę róż – po­wta­rzam. Je­stem urze­czona, mimo że czuję roz­cho­dzący się we mnie chłód. – Czym jest droga róż?

Ona tylko się uśmie­cha.

– Czym jest droga róż? – po­wta­rzam. – Kim ty je­steś?

Ale ktoś mnie od­ciąga. Spo­cony męż­czy­zna, któ­rego nie po­znaję. Z po­nurą żoną. Chcą mi po­wie­dzieć, jak bar­dzo im przy­kro z po­wodu mo­jej straty. Męż­czy­zna trzyma dłoń na moim ra­mie­niu. To ciężka dłoń. Ści­ska mnie.

– Wi­dzie­li­śmy kie­dyś twoją matkę w sztuce – mówi. – Prawda, że ni­gdy tego nie za­po­mnimy? – zwraca się do mil­czą­cej żony. No cóż, przy­naj­mniej on ni­gdy tego nie za­po­mni. Żona po­nuro kiwa głową.

– Ja­śniała – do­daje ten męż­czy­zna. Oczy ma wil­gotne i czer­wone.

„Więc gdzieś na tym przy­ję­ciu jest al­ko­hol”, my­ślę.

– Jak gwiazda na sce­nie – nie pod­daje się ten męż­czy­zna. Póź­niej po­trak­to­wała ich ogrom­nie miło. I tego ni­gdy nie za­po­mni. Jak miło po­trak­to­wała ich Matka. Taka ła­skawa i po­korna. Ni­czego nie ma­ni­fe­sto­wała, mimo wiel­kiej urody, mimo wiel­kiego ta­lentu. Tak twardo stą­pała po ziemi.

Wy­obra­żam so­bie, jak Matka udaje za­in­te­re­so­wa­nie. Wy­sy­sa­jąc po­dziw tego męż­czy­zny jak szpik z ko­ści cie­lę­cych, który uwiel­biała, z do­dat­kiem pie­truszki i soli.

Chcę ro­ze­śmiać się im w twarz. Moja Matka, twardo stą­pa­jąca po ziemi? Po­tem jed­nak my­ślę o tym, co z niej zo­stało. Nie­ba­wem do­słow­nie trafi do ziemi. I na­gle znów nie mogę od­dy­chać.

– Prze­pra­szam – mó­wię, prze­ci­ska­jąc się obok nich.

Ale jej już nie ma. Ko­biety w czer­wieni przy po­rę­czy. Zo­sta­wiła po so­bie pu­ste miej­sce. Wpa­truję się w krzewy ró­żane za­sa­dzone wzdłuż po­rę­czy, po dru­giej stro­nie. W czer­wień tak ja­skrawą, że razi mnie w oczy. Płatki drżące na błę­kit­nym wie­trze. Błysz­czące in­ten­syw­nie w świe­tle.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki