42,90 zł
Co widzisz, kiedy patrzysz w lustro – i co boisz się tam zobaczyć?
Belle dorastała w kulcie piękna, dbania o urodę i obsesji na punkcie… luster. Nieskazitelna uroda była najcenniejszym skarbem dla jej matki – byłej aktorki, a następnie właścicielki eleganckiego butiku. Po jej nagłej śmierci Belle wraca do domu, by zmierzyć się z przeszłością, długami, które zostawiła matka, i pytaniami o przyczynę jej nagłego odejścia. Kiedy na pogrzebie pojawia się tajemnicza, ubrana na czerwono kobieta, oferująca pomoc w rozwikłaniu części zagadek, przed Belle otwierają się drzwi do zupełnie nieznanego jej świata – do Rouge. To elitarna społeczność osób uzależnionych od idealnego wyglądu i gotowych na wiele poświęceń, by go utrzymać. Belle zagłębia się w ten świat, coraz bardziej zafascynowana obietnicami składanymi przez ludzi o szklanych oczach. Spełnienie marzeń o wiecznej młodości wydaje się na wyciągnięcie ręki. Jego cena może się jednak okazać bardzo wysoka…
Rouge łączy elementy gotyckiej baśni, psychologicznego thrillera i surrealistycznego horroru. To niepokojąca opowieść o granicach piękna, miłości i obsesji, w której łatwo się zatracić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 527
Rok wydania: 2025
Dla mojej matki
Bo twarz i skóra to tylko przykrywka, przebranie, puder na nieznośnym obrzydlistwie naszej żywej natury.
Elena Ferrante, Czas porzucenia,tłum. Lucyna Rodziewicz-Doktór
Ujrzałam Cię przez klepsydrę;
Z czasem mi się wymknąłeś.
Gdy rozbiło się lustro, zawołałam Cię
I odwróciłam się, żeby usłyszeć twoje słowa...
Zostaw mnie bez tchu
Berlin
Prolog
Pamiętasz, jak dawniej opowiadała ci baśnie? Dawno, dawno temu. Kiedy byłaś smutną, małą dziewczynką z głową pełną marzeń. Każdego wieczoru leżałaś w swoim księżniczkowym łóżku, otoczona lalkami o szklanych oczach, czekając na nią jak na ziszczenie tych marzeń. Tik-tak, mijały sekundy na twoim zegarze z Królewną Śnieżką. Księżyc wyłaniał się bielą zza czarnych chmur. A potem...
– Puk, puk – szepnęła Matka od progu twojej sypialni.
– Wejdź – zaprosiłaś ją dziecięcym głosikiem.
Weszła więc. Weszła i usiadła na skraju twojego łóżka jak królowa. Prawda? Z papierosem w białych palcach. Roztaczając zapach fiołków i dymu.
– No dobrze – powiedziała Matka – której historii chcesz posłuchać dzisiaj wieczorem, Belle?
Belle. Po francusku „piękna”. Tak właśnie cię nazywała, mimo że paskudne było z ciebie maleństwo. Całkiem niepodobne do Matki. Ona była urodziwa, szczupła i nieskazitelna. Pamiętasz? Jak z baśniowego świata. Jak lalki, które ciągnęły się wzdłuż ścian twojego pokoju. To właśnie Matka kupiła ci te lalki. Umieściła je w każdym rogu, w każdej wnęce, żebyś, gdziekolwiek spojrzysz, widziała ich lśniące włosy, ich gładką cerę, ich czerwone usta, które zawsze zdawały się do ciebie uśmiechać. Jakby łączył je jakiś sekret.
– Słucham, Belle? – I uśmiechnęła się do ciebie tak jak te lalki. Pamiętasz?
Ubrana była w szlafrok z czerwonego jedwabiu, który uwielbiałaś najbardziej ze wszystkich. Czasem, kiedy nie było jej w domu, przymierzałaś go, wdychałaś jej fiołki i dym. Miała czerwone buty pasujące do tego szlafroka. Satynowe, na obcasach, z puszkami z czerwonych piór na noskach – twoje ulubione. Je także przymierzałaś, co jednak nigdy nie kończyło się dobrze. Dwa chwiejne kroki i lądowałaś na podłodze. Czyż nie?
– Której historii? – ponagliła Matka. Coraz bardziej zniecierpliwiona tobą, twoją głową pełną marzeń. Tym, że wpatrywałaś się w nią jak mała psychopatka.
– Tej o pięknej pannie – odpowiedziałaś.
Znowu? I patrzyła na ciebie trochę tak, jakby się nad tobą litowała. Jakby przeklął cię los. Zdecydowanie. Bo czy nie istniały inne historie? Jak ta o króliku i żółwiu? Jak ta o trzech świnkach i wilku? Jak ta o dziewczynie zamienionej w fokę? Naprawdę słodka. Ale ty miałaś gdzieś inne historie. Zawsze. Bo przecież już wybrałaś. Prawda?
Pokiwałaś głową.
– O pięknej pannie – powtórzyłaś. – Znowu.
I Matka westchnęła. Czy może się uśmiechnęła? Nie wzięła z półki dobrze jej znanej książki z popękanym grzbietem. Nie musiała. Dzięki tobie. Znała ją na pamięć.
– Dawno, dawno temu – zaczęła – za górami, za lasami, w zamku nad morzem żyła piękna panna...
Tak to się zawsze zaczynało. Ty także westchnęłaś. W dalekiej krainie. Piękna panna. W zamku, nad morzem. Zamknęłaś oczy, żeby lepiej widzieć to wszystko migoczące w twoim umyśle.
– Jak piękna? – zapytałaś, mocno zaciskając powieki.
– Tak niewiarygodnie piękna – kontynuowała Matka – że podziwiali ją wszyscy, z bliska i z daleka.
W głosie pobrzmiewało znudzenie dobrze jej znanymi dygresjami. W końcu czy nie każdego wieczoru szukałaś takich ozdobników?
– Tak. – Pokiwałaś głową. – Z bliska i z daleka.
Oczywiście.
– Z bliska i z daleka – potwierdzała Matka. – I wielu jej zazdrościło – dodała niskim głosem.
Tamtej nocy wszystko się zaczęło. Twoje dawno, dawno temu. Pamiętasz wilczy księżyc w oknie? Dwa pająki o szarych ciałach zwisające z sieci na różowych ścianach? Lalkę o czerwonych włosach, z rysą na twarzy, wpatrującą się w ciebie z satynowej poduszki?
– Zazdrościło? – powtórzyłaś, otwierając oczy.
Zobaczyłaś, że Matka odsunęła się od twojego łóżka. Siedziała teraz przy małej białej toaletce, którą kupiła ci na minione święta Bożego Narodzenia, tej z podświetlonym trójdzielnym lustrem. Z tak wielkim zadowoleniem wręczyła ci ten prezent, że sama udawałaś zadowoloną. Ale nie podobało ci się to lustro. Jednego odbicia było ci aż nadto, a co dopiero trzech... Pamiętasz? Nadto było trzymać otwarte oczy i znosić własny widok. Ale Matka uwielbiała to lustro. Wpatrywała się właśnie w swoje trzy odbicia, czesząc się szczotką z długą rączką. Pomalowana na złoto, tak że pasowała do złotej ramy lustra, była kolejnym prezentem od Matki. Zdobiące jej grzbiet jasnokolorowe kawałki plastiku przywodziły na myśl kamienie szlachetne. Włosie nie radziło sobie z gąszczem twoich grubych kosmyków, ale cudownie pielęgnowało fryzurę Matki. Patrzyłaś, jak muskała swoje ciemnoczerwone włosy długimi, wolnymi pociągnięciami.
– Czym jest zazdrość, Matko? – zapytałaś.
– Zazdrość pojawia się wtedy, kiedy nienawidzisz kogoś za to, że ma coś, czego ty pragniesz – odparła po prostu.
Przyglądałaś się jej odbiciu w trójdzielnym lustrze.
– Jak bycie ładnym? – zasugerowałaś.
– Dokładnie – odparła. Ziewnęła, odsłaniając na moment czerwone gardło. – Jak bycie ładnym. Albo młodym – dodała i zerknęła na ciebie w lustrze.
Lśniące, ciemnoczerwone włosy spływały jej na jedno białe ramię. Czerwony szlafrok podkreślał błękit jej oczu. Był podarunkiem z dalekiego kraju, gdzie urodził się twój ojciec. Kupił jej po jednym takim szlafroku w niemal wszystkich kolorach, a każdy lśnił jasno jak klejnot i wyszywany był złotem. Ojca znałaś głównie ze zdjęć. Odrobinę przypominał ci ogry z twoich książek z baśniami. Śniady i postawny jak ty. Widziałaś swoje oczy w jego oczach. Swoją karnację w jego karnacji. Był nawet taki czas, kiedy bałaś się, że możesz mieć w sobie coś z ogra. Pamiętasz?
Kiedy wspomniałaś o tym Matce, roześmiała się histerycznie. Odrzuciła głowę w tył i śmiała się, aż zalała się łzami. Wtedy ty też się rozpłakałaś; nie mogłaś się opanować. Więc to była prawda. Zdecydowanie miałaś w sobie coś z ogra, tak jak się tego obawiałaś. „Przestań”, powiedziała i uderzyła cię. Prosto w twarz. Oczy zapiekły cię od łez. „Posłuchaj mnie – syknęła. – Posłuchaj”. I cały świat znieruchomiał, kiedy możliwie najłagodniejszym głosem zapewniała cię, że twój ojciec nie był żadnym ogrem, w żadnym razie. Był uroczym człowiekiem, „niech bóg czuwa nad jego duszą”. A wiele kobiet uważało go za przystojnego. Po prostu pochodził z miejsca, gdzie było więcej słońca, i tyle. A ludzie stamtąd byli ciemniejsi i bardziej owłosieni. Dlatego ty byłaś ciemniejsza i bardziej owłosiona. Byłaś urocza. Poszczęściło ci się, powiedziała, opierając białe dłonie na twoich ramionach. Potrząsając nimi odrobinę. „Poszczęściło ci się. Rozumiesz?” Sama chciałaby mieć taką karnację i takie włosy. Zdecydowanie. „Definitywnie”. Potem poklepała cię jak psa. Uśmiechnęła się do ciebie w trójdzielnym lustrze. A ty wiedziałaś, że kłamie. Wcale by tego nie chciała. Ani trochę.
Później, tamtego wieczoru, gdy opowiadała ci historię na dobranoc, patrzyłaś na nią w lustrze tak długo, aż uciekła od ciebie wzrokiem. Zaciągnęła się papierosem. Wróciła do czesania włosów twoją zabawkową złotą szczotką.
– W każdym razie – podjęła – ta piękna panna. Miała takie lustro. I lustro do niej mówiło.
Tak, tak. To był twój ulubiony fragment. O pannie rozmawiającej z lustrem. O tym, że miała w szkle przyjaciela, który opowiadał jej różne rzeczy. Byłaś taką samotną dziewczynką. Prawda? Szeptałaś do trawy. Przyjaźniłaś się z patykami. Wyobrażałaś sobie, że występujesz w filmach i książkach. Każdy ekran, każda strona to były drzwi do innego świata. Pamiętasz?
– Co jej powiedziało? – zapytałaś, jakbyś nie wiedziała. Jakby Matka nie opowiadała ci tego już z tysiąc razy.
– Że jest piękna – odparła Matka, jakby to było oczywiste. – Najpiękniejsza w całej krainie.
Skinęłaś głową. Poczułaś jakąś wewnętrzną tęsknotę. Głęboko, bardzo głęboko w sobie. Za czym? Za innym życiem, za inną sobą, za innym ciałem. W dalekiej krainie. W zamku nad morzem.
– Aż pewnego dnia – kontynuowała Matka, zmienionym już tonem. – Pewnego dnia lustro jej tego nie powiedziało.
Wpatrywała się w swoje trzy odbicia, kiedy to mówiła.
– Nie powiedziało?
– Nie.
I ujrzałaś w lustrze migotanie. Coś lśniącego, czego wcześniej tam nie było.
– Matko? – szepnęłaś, nie odrywając wzroku od migotania. Właściwie już nie od migotania, lecz kształtu. Połyskującego w ciemności kształtu tuż za odbiciem Matki w lustrze.
Matka pokręciła głową do lustra. Kolejny raz zaciągnęła się papierosem. Ona też wpatrywała się w kształt. Jakby w ogóle nie była zaskoczona jego widokiem.
– Powiedziało coś innego – szepnęła Matka, nie odrywając wzroku od kształtu. Co to był za kształt? Czegoś czy kogoś?
Kogoś.
Postaci. Wpatrującej się w Matkę. Wyczułaś, że się w nią wpatruje, mimo że nie widziałaś oczu, a jedynie czyjąś sylwetkę. Pamiętasz?
– Co powiedziało?
– Coś strasznego – wyjaśniła Matka, wpatrując się w postać, która wpatrywała się w nią. – Coś nieuniknionego. Coś prawdziwego.
„Czyli co? Czyli co?”
Matka pokręciła głową jeszcze raz, i jeszcze. Spoglądała w lustro, jakby miała się rozpłakać. Postać patrzyła na nią smutno. Ale ten smutek był udawany. Czułaś to, nawet jeśli nie miałaś pojęcia dlaczego. I wtedy spojrzała na ciebie. Przeniosła spojrzenie z Matki na ciebie. Tak, miała oczy, tylko ty ich nie widziałaś. Czułaś na sobie ich spojrzenie. Ich chłód. Postać przyjrzała się tobie i uśmiechnęła. Wiedziałaś, że się uśmiechała, chociaż nie było widać także jej ust. Tylko cień w kształcie mężczyzny. Tylko migocząca sylwetka.
Powinnaś była się bać. Naprawdę powinnaś była. Zdecydowanie. Ale się nie bałaś. Prawda? Kiedy poczułaś na sobie ten wzrok, nagle cała pojaśniałaś. Niczym gwiazdy świecące w ciemności na suficie twojej sypialni. Niczym żyrandol twojej babki. Uśmiechnęłaś się.
– I co stało się potem, Matko?
Wycelowałaś spojrzenie prosto w jego oczy, które nagle stały się dla ciebie widoczne. Wiedziałaś, że tymi oczami wnikał prosto w twoją duszę. Bo to był on. Prawda, że to także wiedziałaś?
Matka nie patrzyła dłużej na postać. Patrzyła już tylko na ciebie.
– Matko? – naciskałaś, czując na sobie wzrok postaci. – Co się stało?
Ale Matka tylko uśmiechnęła się ponuro do szkła.
– Potem rozpętało się prawdziwe piekło.
Część I
1
2016
La Jolla, Kalifornia
Po pogrzebie. Ukrywam się w łazience Matki i oglądam filmiki o pielęgnacji skóry szyi. W taniej czarnej sukience, która gryzie. Z zakazanym papierosem. Usadowiona na toalecie wśród jej ozdobnych koszy, jej czerwonych meduzowatych mydeł, jej kompletów czarnych ręczników. Dym wydostaje się z moich ust w postaci amorficznych szarych kłębów. Wydmuchuję go za okno, gdzie palmy nadal się kołyszą, obce słońce nadal świeci, a niebo jest tak niebieskie, że rani moje oczy. Za plecami mam pudełko na chusteczki w całości wykonane z muszelek o ząbkowanych brzegach – pewnie ani razu nie wypełniła go chusteczkami. Nad umywalką wisi jej lustro, z pęknięciem biegnącym przez sam środek. Za każdym razem, gdy spoglądam w to lustro, sprawiam wrażenie potłuczonej. Rozłupanej. Na marmurowym blacie stoją perfumy, których używała codziennie przez całe swoje życie, i szminka Chanel Rouge Allure w czarno-złotym opakowaniu. Kilka czerwonych słoiczków i fiolek na srebrnej tacy. „Do twarzy, skarbie. Do twarzy – słyszę, jak mówi do mnie Matka. – Bo czy nie potrzebujemy każdej możliwej pomocy?” Cyniczny uśmiech pięknych, którzy wiedzą, że znajdują się na równi pochyłej.
„Tak, Matko – odpowiedziałabym. – Ale nie ty. Ty nie potrzebujesz żadnej pomocy”.
Nie przyglądam się uważniej niczemu w łazience.
Wgapiam się tylko w telefon wyświetlający filmik o pielęgnacji skóry. Mam suche oczy, jestem skupiona. Skupiona na doktorce Marvie, która z tym swoim krzepiącym angielskim akcentem opowiada mi o mojej biednej, biednej szyi. Właściwie nagranie nosi tytuł: „Jak ocalić swoją szyję?”. Już je widziałam. To jedno z moich ulubionych.
Łagodne, lecz stanowcze słowa doktorki Marvy wypełniają łazienkę mojej matki.
– Nie troszczymy się o nasze szyje – przemawia smutno. I wygląda dość smutno w swojej białej jedwabnej bluzce. Jak pogrążona w żalu przez nas i nasze biedne szyje. – Prawda, że często je ignorujemy?
Złotymi oczami patrzy prosto na mnie. Przyłapuję się na tym, że jej przytakuję, jak zawsze zresztą.
– Tak, Marvo – szepcę. – Tak, ignorujemy je.
– Co zakrawa na tragedię – stwierdza Marva. – Ponieważ skóra w tym miejscu jest bardzo cienka.
Czy nie tłumaczyła mi tego Matka? „Szyja nigdy nie kłamie, Belle. Szyja jest szczera, okrutna do bólu. Niczym lustro duszy. Zdradza cię. Rozumiesz?” I prezentowała własną szyję. Patrzyłam na nią i nic nie widziałam. Poza połacią bieli poprzecinanej niebieskimi żyłami.
„Widzę, Matko”, odpowiadałam zawsze.
Na ekranie mojej komórki Marva kręci głową, jakby prawda o szyjach nie chciała jej przejść przez gardło.
– Jakie paskudztwa – szepce, gładząc własną szyję – mogą się tutaj pojawić? Oczywiście zaczerwienienia – intonuje. – Być może brązowy pigment. Cienkie, atroficzne plamy. Zasadniczo – dodaje ze śmiechem – triumwirat grozy.
Odchyla przy tym głowę, żeby zaprezentować niewiarygodnie gładką, białą kolumnę w kolorze cielistym. Nieskalaną, nieskazitelną. Delikatnie głaszcze skórę palcami o czerwonych paznokciach.
Kiedy patrzę, jak to robi, sama zaczynam gładzić się po szyi. Nie mogę się opanować.
Oczami wyobraźni znów widzę skórę szyi matki. Tak samo gładką i bladą jak u Marvy. Zawsze z jakimś wisiorkiem podkreślającym zagłębienie w dekolcie. Później, pod koniec, to nagłe zamiłowanie do szkła w kolorach klejnotów, kamieni w najdziwniejszych kształtach. Sztylet z obsydianu. Zwichrowane, ciemnoczerwone serce. To, jak ściskała serce w palcach. Podczas wideorozmów patrzyła na mnie tak, jakby zabłądziła, a moja twarz była ciemnym lasem, lustrem, w którym ledwo się rozpoznawała.
Groza ściska mój żołądek, kiedy głaszczę swoją szyję. Przyznaję ze wstydem, że nie na wspomnienie Matki. Lecz ponieważ czuję na skórze ślady, szpetne opaski. I tu, i tu, i tu.
– Biedna, biedna szyja – szepce Marva, ponownie kręcąc głową, jakby mnie widziała. – Prawda, że przydałoby się jej naciągnięcie i rozjaśnienie?
Tak, Marvo. Przydałoby się.
Puk, puk.
Sylvia. Wyczuwam to. Jej drobne kłykcie stukające w drzwi. Potem ten sacharynowy głos nadający na częstotliwości korzeni moich zębów.
– Mirabelle? – woła. – Mira, jesteś tutaj?
Strasznie jest słyszeć własne imię wypowiadane tym głosem. Wspominam głos Matki. Mocny, głęboki, z francuskim akcentem. Byłam dla niej Mirabelle tylko wtedy, kiedy się na mnie gniewała. Nigdy nie zaszczyciła mnie Mirą, nawet jeśli ostatnimi czasy jako taka właśnie funkcjonuję. Nazywała mnie Belle. Zawsze. Chociaż pod koniec tylko wpatrywała się we mnie zagubiona. „Kim jesteś? – szeptała. – Kim jesteś?”
Zamykam oczy, jakbym przyjęła cios. Papieros to już tylko popiół w moich dłoniach.
Ponowne, bardziej natarczywe pukanie Sylvii.
– Halo? Jesteśmy tam?
Nie mogę zignorować Sylvii. Spróbuje dostać się do środka. Będę patrzyła, jak kryształowa gałka grzechocze. Kiedy zorientuje się, że ją zablokowałam, przyniesie śrubokręt. Potraktuje zamek kartą kredytową. Może nawet spróbuje kopnąć drzwi drobną stopą obutą w gucciego. Prezentując przy tym niewzruszoną fasadę troski.
Otwieram drzwi. Cofam się i wygładzam swoją małą czarną. To w ogóle sukienka? Bardziej przypomina dziwnie skrojony worek. Wisi na mnie, jakby była w głębokiej depresji. Może jest. Oczywiście pożyczyła mi ją Sylvia. Wzięła ją dla mnie z butiku należącego do niej i do Matki, z Balowej Belle, gdzie przed laty sama pracowałam. Zanim wyjechałam z Kalifornii i wróciłam do Montrealu. Porzuciłam sklep Matki, żeby zatrudnić się w innym. „Zostawiłaś mnie”, mawiała.
„Proszę bardzo, moja droga”, powiedziała wczoraj Sylvia, podając mi smutny, czarny całun na drewnianym wieszaku. Na dźwięk słów „moja droga” wzdrygnęła się moja dusza.
„Na wypadek gdybyś nie miała się w co ubrać na... przyjęcie”. Najwyraźniej tak właśnie nazywają teraz pogrzeby tutaj w Kalifornii. Przyjęcia. Spojrzałam na czarną, bezkształtną płachtę i pomyślałam: „Kiedy Matka zaczęła sprzedawać w swoim sklepie tak ponury asortyment?”. Chciałam hardo odmówić. Swoim najbardziej stanowczym, najchłodniejszym: „Nie, dziękuję”. Ale potrzebowałam czegoś na przebranie, bo wybrałam się w tę podróż z niczym. Żyłam w zamroczeniu od zeszłego tygodnia. Kiedy to w pracy odebrałam telefon od policjanta. „Mirabelle Nour?”, zapytał.
„Tak...”
„Czy jest pani córką Noelle De... De...”
„Des Jardins – przyszłam mu z pomocą. – To po francusku. Znaczy «z ogrodów»”. I gdy wypowiedziałam te słowa, „z ogrodów”, wiedziałam. Dokładnie wiedziałam, z czym zadzwonił do mnie gliniarz. Wszystko wskazywało na wypadek. Wyszła się przejść w środku nocy. Nad oceanem, na skraju klifu. Spadła na znajdujące się w dole skały. Z samego rana na plaży znalazł ją mężczyzna wyprowadzający swojego bernardyna.
„No cóż, Matka uwielbiała bernardyny”, odparłam. Nie mam pojęcia, dlaczego powiedziałam coś takiego. Nie wiedziałam, jakie uczucia Matka żywiła do bernardynów. Na długo zapadła cisza. Czułam się tak, jakby moje gardło było zaciskającą się pięścią. Czułam, jak mgiełka nawilżająca, którą dopiero co się spryskałam, zasycha lepko na mojej twarzy.
„Brak znamion przestępstwa”, odezwał się w końcu gliniarz.
„Oczywiście – odparłam. – Jakżeby inaczej?” Czułam, jak moje ciało przyjmuje inny stan skupienia. Spojrzałam w lustro na ścianie. Byłam tam w swojej czarnej vintage’owej sukience. Stałam sztywno za sklepową ladą, ściskając telefon. Równie dobrze mogłabym rozmawiać z klientką.
„Przykro mi”, powiedział gliniarz.
Przyglądałam się swojemu odbiciu. Przyglądałam się, jak formułuje słowa, które musiałam wydusić. „Tak. Mnie też. Dziękuję, że mnie pan poinformował, panie władzo. Doceniam, że poświęcił pan czas, żeby do mnie zadzwonić”.
Odniosłam wrażenie, że waha się, czy zakończyć rozmowę. Może czekał, aż się rozpłaczę. Nie zrobiłam tego. Po pierwsze, byłam w pracy. Po drugie, moja szefowa, Persefona, stała tuż obok mnie.
„Miro – zwróciła się do mnie, kiedy odłożyłam telefon. – Wszystko w porządku?” Zawsze ubierała się, jakby właśnie szła na gotycką potańcówkę. Zwróciła ku mnie upudrowaną, zbyt bladą twarz z czymś na kształt troski. Wpatrywałam się w jej podkład, pękający w świetle sklepowych lamp.
„Zmarła moja matka – odparłam, jakbym prezentowała prognozę pogody. – Spadła na jakieś skały. Znalazł ją bernardyn”.
I co potem? Za moimi plecami pojawiło się krzesło, na które opadłam. Przy moich ustach pojawiła się butelka z rosyjskim alkoholem. Smakował jak zimne, gorzkie śliwki. Sprzedawczynie w vintage’owych sukienkach, moje koleżanki z pracy, stanęły przede mną w półkolu, szepcząc po francusku, że to potworne, wprost potworne. Tak bardzo było im przykro. Kiedy tak potrząsały głowami, ozdobionymi kokami i warkoczami francuskimi. Wszystkie te smutne oczy, obrysowane czarną kredką... Czułam na sobie ich wzrok. Wyczekujący łez. Bałam się, że naprawdę mogę się rozpłakać. Dokładnie tutaj, na środku butiku. W radiu leciało It’s my party. Niemal udzielając mi strasznego przyzwolenia. Przeprosiłam, że sprawiam im kłopot. „Przepraszam za wszystko”, powiedziałam, unikając ich spojrzeń.
„Mon Dieu, Miro, nie przepraszaj”, mruczały. W drzwiach sklepu pojawiła się klientka, nerwowo zerknęła na nasze małe zgromadzenie. „Pomóc pani coś znaleźć? – zawołałam do niej. – Cokolwiek? Proszę”. Podeszłam do tej klientki, jakby była światełkiem na końcu bardzo długiego tunelu. „Proszę mi powiedzieć, czego pani szuka”.
Kiedy wracałam uberem do swojego mieszkania, bilet na samolot do San Diego kupiłam między kolejnymi łykami alkoholu, który Persefona wcisnęła mi w ręce. Gdy dotarłam na miejsce, w butelce nie została ani kropla. Z trudem pokonałam korytarz, żeby podrzucić swojego kota Lucyfera sąsiadowi, monsieur Lamowi, którego futrzak i tak wolał ode mnie. Lucyfer dosłownie wyrwał się z moich objęć i zniknął w przedpokoju monsieur Lama w chwili, gdy ten otworzył drzwi. „Zmarła moja matka”, wyjaśniłam, mrugając. „Ojej”, odparł i podrapał się po twarzy. Monsieur Lam ma doskonałą cerę. To lśnienie, którego mu zazdroszczę! Często zastanawiam się, w czym tkwi jego sekret. Czy ma związek ze sfermentowanym ekstraktem, jakimś eliksirem z grzybni? Nigdy nie odważyłam się o to zapytać. „Może wejdziesz na herbatę?”, zaproponował. W jego oczach widziałam, że umarłby, gdybym odparła, że tak, jasne. Monsieur Lam, podobnie jak ja, nie zapomina o dobrych manierach, nawet jeśli robi to wbrew sobie. „O nie – rzuciłam. – Dziękuję. Powinnam wyszykować się na jutro, spakować”. Kiwnął głową. Oczywiście, że powinnam. Oboje wiedzieliśmy, że tego nie zrobię. Całą noc spędzę z filmikami Marvy. W ciemności dwukrotnie oczyszczę twarz, złuszczę ją, nałożę liczne warstwy ekstraktów i serum, obiema dłońmi wklepując każdą z nich w rozognioną skórę. Monsieur Lam wysłucha każdego z tych nagrań, tak jak wysłuchiwał ich każdej nocy. W końcu nasze sypialnie dzieliła jedynie cienka ściana.
Nazajutrz, kiedy otworzyłam swoją walizkę w hotelu w La Jolla, znalazłam tam jedynie francuski kryminał, trochę bielizny i siedem woreczków strunowych pełnych produktów do pielęgnacji twarzy. Najwyraźniej nie zapomniałam o roślinnym serum odmładzającym ani o rewitalizującej formule z pyłem diamentowym pod oczy. Nie zapomniałam o kompleksie peptydowym z kwiatów Orfeusza, stymulującym produkcję kolagenu, o ujędrniającym ekstrakcie z zielonej herbaty i aronii ani o płynnym złocie. Nie zapomniałam o rozświetlającej mgiełce z biogrzybów tremella ani o śluzie ślimaka gwarantującym jeszcze większą luminosité. Ani o wielu innych MAR-ach – z serii Marva Absolutnie Rekomenduje. Zapomniałam natomiast o sukience. Dlatego Sylvia przyszła mi na ratunek.
Stoi teraz w otwartych drzwiach, z twarzą napiętnowaną strasznym współczuciem.
– Czy wszystko w porządku, moja droga? – pyta.
Znowu ta „moja droga”. I znowu wzdryga się moja dusza. Jej głos jest zjadliwie słodki, jak zapach lilii i strelicji unoszący się w salonie. Patrzy na mnie, jakbym płakała. Co oczywiście nie jest prawdą. Tylko że błękitne niebo wciąż razi mnie w oczy. Albo to przez moją rewitalizującą formułę z pyłem diamentowym pod oczy. To potężny ładunek mocy, który naciąga, ujędrnia i rozjaśnia, a czasem dostaje się do oczu i powoduje łzawienie. Więc mogę wyglądać na zapłakaną. Właściwie nawet czuję na policzkach wilgoć, zostawiającą po sobie słone ślady. Dla zwykłego człowieka, niezaznajomionego z formułą, istotnie wyglądam na tak zrozpaczoną, że może nawet poczuć się w obowiązku zapytać: „Czy wszystko w porządku?”. Takim ludziom nigdy nie tłumaczę, jak działa formuła. Odpowiadam tylko: „W porządku”.
– W porządku – zwracam się do Sylvii.
– Na pewno?
Wiem, że osądza mnie po tym, jak uciekłam ze stypy, z salonu pełnego jej udziwnionych kompozycji kwiatowych i trójkątnych kanapeczek, pełnego ludzi, których nigdy nie widziałam na oczy, a którzy podobno znali Matkę. Którzy jak jeden mąż oferowali mi frazesy ociekające współczuciem.
„Przyjmij moje kondolencje”.
„Ale czy nie jest teraz w lepszym miejscu?”
„Prawda, że dusza nigdy nie umiera?”
„Prawda?”, zapytałam. Naprawdę chciałam to wiedzieć. Ale wszyscy ci ludzie tylko mrugali w milczeniu. Powinnam była z wdzięcznością pokiwać głową, mówiąc: „Nie umiera. Prawda. Dziękuję za te słowa”. Ale ja tylko się w nich wpatrywałam. „Prawda?”, szepnęłam ponownie. I wypiłam łyk tego, co miałam za szampana. A co okazało się cydrem. Podawanym w kieliszkach do szampana. „To nie jest szampan”, usłyszałam własny głos.
„Musujący sok jabłkowy – wyjaśnił ktoś. – Jak uroczo. Sylvia o wszystkim pomyślała”.
„Istotnie – zgodziłam się, po czym dodałam: – Potrzebuję chwili. Przepraszam”.
I właśnie to mówię teraz Sylvii stojącej w drzwiach. Mówię:
– Potrzebowałam chwili. Przepraszam.
Czuję, jak świdruje mnie wzrokiem, przed którym zawsze broniłam się jak przed zbyt ostrym światłem. Jakby szukała klucza do zamkniętych drzwi mojej twarzy. Spogląda na mój telefon na blacie. Na ekranie Marva zamarła w trakcie gładzenia białej szyi. Szybko chwytam komórkę i chowam ją do kieszeni.
– Mam nadzieję, że przyjęcie ci odpowiada – zwraca się do mnie.
– Jest cudowne, Sylvio – kłamię, kiwając głową. – Dziękuję ci. Dziękuję, że wszystko zorganizowałaś.
– Oczywiście mogłyśmy wyprawić je u mnie, ale u twojej matki jest znacznie lepszy widok. – I zerka nad moim ramieniem na ocean rozpościerający się z okna łazienki. Na ocean, na który nie zdołałam spojrzeć od przyjazdu, mimo że każdej nocy szum fal biczuje mnie w łóżku, dopóki nie osunę się w ciemność. Potem wdziera się do moich snów.
Przyglądam się Sylvii uśmiechającej się błogo do oceanu, w którym Matka dokonała żywota. Widzącej wyłącznie śliczne fale, piękną scenerię, swoją własną, jeśli dobrze rozegra karty. Zapewne jej odbicie odwzajemnia ten błogi uśmiech. Nagle kusi mnie, żeby zacisnąć palce na jej cienkiej szyjce. Zwracam uwagę, że ta szyjka ma cętki. W końcu Sylvia nie korzysta z dobrodziejstw serum ani SPF.
– Prawda, że piękny ten widok? – Spogląda na perfumy Matki stojące na blacie, na jej szminkę, na jej czerwone słoiczki i fiolki z produktami do twarzy. – Naprawdę kochała te swoje kosmetyki.
– Naprawdę.
– No cóż, wszyscy folgujemy drobnym przyjemnościom. Moją są buty. – Uśmiecha się promiennie najpierw do mnie, a potem do swoich drobnych stóp w objęciach nudnych balerinek od znanego projektanta. – A twoja matka kochała to.
– Tak.
Zapalam kolejnego papierosa na oczach Sylvii. Czuję, jak ocenia mnie w milczeniu. Patrzy na mnie przez dym. Ostatecznie to ja zostałam sierotą. Chyba więc mogę korzystać z taryfy ulgowej? Kusi mnie, żeby dmuchnąć jej prosto w twarz, ale oczywiście tylko macham ręką w geście skruchy. Sylvia kwituje to niewyraźnym uśmiechem.
– To na jak długo zamierzasz się tu zatrzymać?
Myślę o locie międzykontynentalnym, który odbyłam raptem trzy dni temu. Raptem trzy dni temu? O tym, jak pigułki, wino na lotnisku, a potem wino w samolocie trzymały mnie wbitą głęboko w fotel przy oknie. O tym, jak filmiki o pielęgnacji skóry, które próbowałam oglądać, zamierały na moim telefonie, więc nie miałam innego wyboru, jak gapić się w niebo. Nie zdjęłam okularów przeciwsłonecznych nawet wtedy, gdy zrobiło się już ciemno. Nawet wtedy, gdy widok ograniczył się do jednej czerwonej lampki na końcu skrzydła, błyskającej w atramentowej nocy.
– Wzięłam chyba z tydzień wolnego w pracy – odparłam.
– W pracy? – Sprawiała wrażenie zdumionej, że w ogóle coś robię. Czy po tym, jak opuściłam La Jollę, nie odeszłam zwyczajnie w zapomnienie? – Ach, w tym butiku. Zgadza się? Jak on się nazywa? Damy bez czegoś tam?
– Damy bez presji.
– Bez presji, w opresji. Zabawne. Jaka matka, taka córka.
Uśmiecha się na myśl o swoim i Matki butiku. „Nasz sklepik”, jak lubi go nazywać. Nigdy nie mówi „Balowa Belle”. Nie lubi nawiązania do mojego imienia ani do okresu, w którym jej nie było. Sylvia zajęła moje miejsce, kiedy wyjechałam, ale przymierzała się do niego znacznie wcześniej. Jej wykrochmalona, biała koszula i perły nie znikały z mojego peryferyjnego pola widzenia, kiedy niepotrzebnie poprawiała rozstawiony po bokach towar. „Taka zorganizowana – mawiała o niej Matka. – Yin dla mojego yang, że tak to ujmę”. Na co uśmiech Sylvii przybierał na intensywności. „Co ja bym bez ciebie zrobiła?”, pytała Matka. „Zginęłabyś”, odpowiadała Sylvia. I tylko ja wiedziałam, że nie do końca żartowała.
– Montreal – wzdycha Sylvia, siląc się na francuską wymowę. Masakruje ją, oczywiście. Wygląda tęsknie tego miejsca, w którym nigdy nie postała jej noga. – Taki szykowny. Gdzie Noelle bez wątpienia wyrobiła sobie styl. Twoja matka miała taki styl. – Pospiesznie omiata łazienkę spojrzeniem. – Nie przyda ci się pomoc przy pakowaniu?
– Poradzę sobie, Sylvio. Naprawdę. – Mówię to beznamiętnie. Spokojnie. Z bezgraniczną uprzejmością.
– Chętnie wpadnę ci pomóc – nalega. – Wystarczy jedno twoje słowo.
– Będę o tym pamiętać. Dziękuję ci. Tymczasem wrócę do hotelu. Trochę odpocznę. Nie spałam dobrze zeszłej nocy.
Nie spałam ani trochę. Wierciłam się i przewracałam z boku na bok w perfumowanej ciemności. Zawsze z jednym okiem otwartym. Kiedy się meldowałam, recepcjonista poinformował, że wybrał dla mnie pokój z widokiem na ocean, jakby zrobił mi prezent. Powiedział, że fale ukołyszą mnie do snu. „Zawsze kołyszą – zapewnił z uśmiechem. – Proszę mi zaufać”. Nie ukołysały. Woda grzmocąca o brzeg ani trochę mnie nie wyciszyła. W dodatku dręczył mnie obraz, którego nie mogłam odwidzieć nawet w ciemności. Matka w swoim szlafroku z czerwono-białego jedwabiu. Spadająca do czarnej wody, prosto na ostre skały.
– Oczywiście – mówi Sylvia. – Musisz być zmęczona. – Łaskawy uśmiech. Ogromnie zasmucony moim losem. – No cóż, nie zapomnij odwiedzić naszego sklepiku, zanim wrócisz do domu. Twoja matka zostawiła tam kilka rzeczy. I jest też kilka spraw... które powinnyśmy omówić. Oczywiście, kiedy będziesz gotowa.
„Spraw? Omówić?”
– Jakich spraw, Sylvio? – Mój głos nabiera ostrości.
– Na wszystko jest czas i miejsce, moja droga. Czyż nie? – Wypowiada te słowa bardzo ostrożnie, niemal karcąco, jakbym to ja zachowała się okropnie niestosownie.
– Czas i miejsce. Zdecydowanie. Wybacz mi.
Przeciskam się obok Sylvii i czmycham na korytarz. Na całej długości ściany znajduje się tam lustro. Pęknięte dokładnie tak samo jak tamto w łazience. Kolejne lustro, kolejne pęknięcie. Jakby chwyciła ostry brylant i przeciągnęła go po szklanej tafli. Dziwne. Chłód wypełnia mnie za każdym razem, gdy patrzę na te lustra. W salonie jest ich więcej – w tak wielu kształtach i rozmiarach. Ściana spękanego szkła, wyeksponowanego w czarnych, ciężkich ramach.
W salonie zrobiło się tłoczniej, a lustra tworzą wrażenie, jakby liczba żałobników była nieskończona. Czy ona naprawdę znała tych wszystkich ludzi? Większość z nich jest mi obca. Mówią: „Taka szkoda, taka szkoda. Taka młoda. Wpadła do wody? Skoczyła? Takie to straszne”. Potem odwracają się, żeby spojrzeć na ocean, i drżą. Albo rozmawiają o innych rzeczach. O nadchodzących wakacjach. O ruchu na osiemset piątce. O tym, co dzień wcześniej Trump powiedział w telewizji Fox; nigdy nie zostanie wybrany. „Gdybyśmy tylko mogli zachować Obamę na zawsze”. Wszyscy trzymają kieliszki z nieprawdziwym szampanem Sylvii, jakby wcale nie był nieprawdziwy. Uśmiechają się ze współczuciem, kiedy wchodzę do salonu. Szepty i ciche słowa niosą się w powietrzu. „Córka, jak sądzę. To musi być trudne. Takie życie. Tajemnica, tajemnica”. Nieznośne kręcenie głowami. Muszę uciec od tych wszystkich litościwych spojrzeń i łagodnych słów, które nie mają żadnej mocy. Które nic nie znaczą. Wsuwam na nos okulary przeciwsłoneczne, ściągam usta w równą kreskę. Najkrótszą drogą pokonuję salon, ze wzrokiem utkwionym w drzwiach frontowych. Mam plan. Wsiądę do ciemnosrebrnego jaguara Matki. Pojadę do różowego hotelu. Dotrę windą do swojego pokoju, zarygluję drzwi. Wejdę do łóżka i będę tam leżeć. Będę słuchała tykania zegara i grzmotu fal, aż w końcu zajdzie słońce, w geście miłosierdzia kończąc ten dzień. I zapadnie noc. Czyż nie? Liczę na to.
„Na pewno nie zostaniesz? – zdają się mówić ich twarze, kiedy patrzą, jak uciekam. – Już wychodzisz?” Patrzą na papierosa w mojej dłoni, na ciemne okulary zasłaniające moje oczy, kiedy przeciskam się, mrucząc wbrew własnej woli: „Proszę mi wybaczyć. Przepraszam”.
Kiedy wychodzę z mieszkania, coś cichnie. Ryk w moim sercu. Ciężar nieco się zmniejsza i znów mogę oddychać. Stoję na werandzie i nabieram powietrza. Palmy. To błękitne niebo rozpościerające się bez końca. Już nie takie obce. Ale na zewnątrz też widzę kilka osób. Kłębią się. Nie mogę przed nimi uciec. A chcę tylko przed nimi uciec. Przed tymi ludźmi, którzy nie mają pojęcia. Którzy nigdy nie będą mieli.
„O czym?”, rozlega się wewnętrzny głos we mnie.
I wtedy widzę tam kogoś jeszcze, stroniącego od pomrukujących grupek, wpatrującego się w wodę. Wpatruje się i uśmiecha. Mocno ściska poręcz werandy, jakby była na rejsie. Kobieta w czerwonej sukience. Czerwień na pogrzebie? Czy ja dobrze widzę? Tak. Ciemnoczerwona sukienka z trzepoczącego jedwabiu. Piękna, nie przeczę. Matce by się spodobała. Wyróżnia ją coś jeszcze. Ale co? Coś w jej twarzy o niezwykle ostrych rysach, o cerze gładkiej jak szkło. Czy już ją kiedyś widziałam? Sprawia wrażenie szczęśliwej. Tak szczęśliwej, że niemal słyszę jej wewnętrzną piosenkę. Tak jak Matka ma czerwone włosy. Czerwone włosy, czerwona sukienka, czerwone usta. Wygląda, jakby płonęła. Płonęła tutaj na werandzie Matki. Gdy ją dostrzegam, odwraca się do mnie i jej twarz pochmurnieje, a potem znów się rozpogadza. Czuję, jak zagląda głęboko w studnię mojego jestestwa swoimi bladoniebieskimi oczami. Coś we mnie rozwiera szczęki. Kobieta przygląda mi się zaciekawiona. Jakbym była duchem. Albo snem.
– Podążyła drogą róż – mówi do mnie. I uśmiecha się. Jakby to było takie urocze. Kiedy wspomina o różach, czerwień błyska mi przed oczami. Na moment przysłania mi widok jak mgła. Potem znika. I jest ta kobieta w czerwieni stojąca przede mną na tle błękitnego nieba.
– Drogę róż – powtarzam. Jestem urzeczona, mimo że czuję rozchodzący się we mnie chłód. – Czym jest droga róż?
Ona tylko się uśmiecha.
– Czym jest droga róż? – powtarzam. – Kim ty jesteś?
Ale ktoś mnie odciąga. Spocony mężczyzna, którego nie poznaję. Z ponurą żoną. Chcą mi powiedzieć, jak bardzo im przykro z powodu mojej straty. Mężczyzna trzyma dłoń na moim ramieniu. To ciężka dłoń. Ściska mnie.
– Widzieliśmy kiedyś twoją matkę w sztuce – mówi. – Prawda, że nigdy tego nie zapomnimy? – zwraca się do milczącej żony. No cóż, przynajmniej on nigdy tego nie zapomni. Żona ponuro kiwa głową.
– Jaśniała – dodaje ten mężczyzna. Oczy ma wilgotne i czerwone.
„Więc gdzieś na tym przyjęciu jest alkohol”, myślę.
– Jak gwiazda na scenie – nie poddaje się ten mężczyzna. Później potraktowała ich ogromnie miło. I tego nigdy nie zapomni. Jak miło potraktowała ich Matka. Taka łaskawa i pokorna. Niczego nie manifestowała, mimo wielkiej urody, mimo wielkiego talentu. Tak twardo stąpała po ziemi.
Wyobrażam sobie, jak Matka udaje zainteresowanie. Wysysając podziw tego mężczyzny jak szpik z kości cielęcych, który uwielbiała, z dodatkiem pietruszki i soli.
Chcę roześmiać się im w twarz. Moja Matka, twardo stąpająca po ziemi? Potem jednak myślę o tym, co z niej zostało. Niebawem dosłownie trafi do ziemi. I nagle znów nie mogę oddychać.
– Przepraszam – mówię, przeciskając się obok nich.
Ale jej już nie ma. Kobiety w czerwieni przy poręczy. Zostawiła po sobie puste miejsce. Wpatruję się w krzewy różane zasadzone wzdłuż poręczy, po drugiej stronie. W czerwień tak jaskrawą, że razi mnie w oczy. Płatki drżące na błękitnym wietrze. Błyszczące intensywnie w świetle.