Wszystko dobrze - Mona Awad - ebook + książka

Wszystko dobrze ebook

Awad Mona

3,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejna powieść Mony Awad, autorki bestsellerowego, onirycznego Króliczka!

Życie Mirandy Fitch to koszmar. Wypadek zakończył jej obiecującą karierę aktorską i pozostawił po sobie chroniczny ból, pogłębiające się uzależnienie od leków i nieudane małżeństwo. Obecnie Miranda jest o krok od utraty pracy jako reżyserka teatru uniwersyteckiego. Niespodziewanie na swojej drodze spotyka trzech tajemniczych darczyńców…

„Odważna, świeża, wciągająca i magiczna powieść. Mona Awad potężnym, poetyckim głosem opowiada nam coś nowego i wnikliwego o związku między cierpieniem a euforią. Kiedy odrywałem się od tej książki, nie mogłem doczekać się chwili, kiedy do niej wrócę”. – George Saunders, autor ksiązki Lincoln w Bardo,
„Śmiała i emocjonująca, a przy tym tak świeża, że zapiera dech. Wszystko dobrze to absolutnie wyborna powieść o bólu i witalności, o Szekspirze i niesamowitości, a także o naszych własnych subtelnych upadkach moralnych, gdy ocieramy się o ból innych ludzi. Talent Mony Awad jest taki buzujący, że wyrywa się z niej z rykiem”. – Lauren Groff, autorka książki Fatum i Furia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 454

Oceny
3,6 (20 ocen)
3
10
5
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
dzust

Dobrze spędzony czas

Fantastyczne szaleństwo, i ten obraz osoby w permanentnym bólu.
10
pdefiance

Dobrze spędzony czas

minęło już trochę czasu od lektury, a ja dalej mam mieszane odczucia, z których na plan pierwszy wysuwa się przekonanie, że najchętniej wycięłabym z tej książki wątek miłosny (o ile można go tak nazwać). podoba mi się surrealizm i przedstawienie chronicznego bólu - wręcz do znudzenia powtarzalne, irytujące, wprowadzające mnie w poczucie beznadziei, być może w jakimś stopniu zbliżone do rezygnacji bohaterki. naprawdę czuła ból czy to wszystko było w jej głowie? czy jakkolwiek i kiedykolwiek możemy to ocenić? to są naprawdę ciekawe kwestie, które zostają z czytelnikiem na długo i towarzyszą subiektywnym emocjom wobec postaci i jej osobowości. otoczka teatralna była świetna, aż zachciało mi się wrócić do Szekspira. szkoda, że nawiązania do jego dzieł wydają się trochę powierzchowne. kolejne spotkanie z Moną Awad - zachwytu nie ma, ale zainteresowanie tak, nawet większe niż przy 'Króliczku'.
00
hania6661

Całkiem niezła

ciekawa koncepcja ale chyba do mnie nie przemawia
00
kamilakok

Dobrze spędzony czas

Książka zwariowana, jak i główna bohaterka. Dużo nawiązań do „Makbeta” i innych sztuk Szekspira. Motyw bohemy teatralnej, dark academia vibe, sporo akcji. Ciekawa przygoda.
00
dagmaraskul

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawa książka
00



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Część

pierwsza

 

 

Rozdział 1

 

 

 

 

 

Leżę na podłodze, wbrew własnej woli oglądając występ kiepskiej aktorki w reklamie leku. Udaje cierpienie.

„Bólu nie widać – jęczy do kamery – ale to nie znaczy, że on nie istnieje”. Potem próbuje wykrzywić twarz w grymasie swojego niewidzialnego bólu, jak mniemam. Marszczy czoło, jakby cierpiała na wyjątkowo upierdliwe zaparcie albo przeżywała gwałtowny, choć niewarty zapamiętania, orgazm. Rozciąga usta w cienką kreskę. Zamglonym wzrokiem rzuca oskarżenia czemuś majaczącemu w oddali, może bogu. Jej bezbarwna cera jest przekonująca, choć to z pewnością efekt osiągnięty za pomocą makijażu i oświetlenia. Dobrze wiem, jak wiele można osiągnąć za pomocą makijażu i oświetlenia.

Teraz patrzę, jak pociera ramię w miejscu, gdzie zapewne ukrywa się ten niewidzialny ból. Jej mina zdradza, że pocieranie nic nie dało. Ból oczywiście nie odpuścił; tkwi głęboko, bardzo głęboko w niej. Potem pokazują mi jak głęboko, pokazują mi wnętrzności rzekomo należące do niej. Na ekranie mojego laptopa widzę ludzkie ciało stanowiące oprawę dla centralnego układu nerwowego, który przypomina system połączonych ze sobą wściekle czerwonych sieci. Te sieci migają niczym światełka na choince, ponieważ najwyraźniej nerwy są nadaktywne. Właśnie dlatego ona tak cierpi. Teraz oko kamery wraca do kobiety. O spopielałym obliczu. Zgiętej wpół przed swoim domem na przedmieściach. Z gromadką blond dzieci kłębiących się wokół niej niczym małe, podskakujące demony. Nie zdają sobie sprawy z jej cierpienia, z czerwonych sieci w jej wnętrzu. Kieruje błagalne spojrzenie do kamery, a w rzeczywistości do mnie, jako że to reklama celowana, dobrana na podstawie historii moich wyszukiwań w sieci, na podstawie słów kluczowych, które wstukiwałam do Google’a w tamtym okresie, kiedy wciąż jeszcze się diagnozowałam. Jest przywiędła, lecz zdesperowana. Błaga. Chce czegoś ode mnie. Prosi, żebym uwierzyła w jej ból.

Oczywiście jej nie wierzę.

 

*   *   *

 

Leżę na plecach na podłodze nierówno pokrytej wykładziną dywanową, z uniesionymi nogami, skierowanymi na prawo od reszty ciała. Moje łydki spoczywają na krześle biurowym, a stopy zwisają z krawędzi. Jedna dłoń na sercu, druga na przeponie. Papieros w ustach. Na twarz sypie mi śnieg wpadający do środka przez otwarte okno, którego nie jestem w stanie zamknąć. Leżenie w tej pozycji rzekomo pomoże mojemu kręgosłupowi się rozluźnić, a mięśniom prawej nogi – rozkurczyć. Pomoże pięści za moim kolanem zwiotczeć na tyle, żebym, kiedy już wstanę, mogła wyprostować nogę, zamiast kuśtykać jak Ryszard III. To pozycja, w której, według Marka, mogę szukać ulgi, samo­troski, „przerwy od życia”. Myślę o Marku. O Marku od suchych igieł, o Marku od srebrnych narzędzi do tarcia. O jego przystojnej, ziomalskiej twarzy z wyrazem niezachwianej pewności, w oprawie z krótko przystrzyżonych włosów. Wiecznie kiwającego głową w reakcji na moje najróżniejsze skargi, jakby one wszystkie stanowiły część wspaniałej podróży na szczyt, na który wspinamy się razem, Mark i ja.

Leżę tak i nie czuję ulgi. Na odcinku od lewego biodra do kolana nadal zaprósza się ogień. Pięść wciskająca mi się w krzyż nie wiotczeje. Prawa noga to najprawdziwszy beton, aż do stopy, która, choć uniesiona, nadal wrzeszczy niczym miażdżona potwornym ciężarem. Wyobrażam sobie, jak wbija mi się w nią noga krzesła. Krzesła zajętego przez bardzo grubego mężczyznę. Grubasa sadystę. Uśmiecha się do mnie. Jakby chciał powiedzieć: „Będę tu siedział wiecznie. Tu, na trzecim piętrze tej wątpliwej jakości uczelni, gdzie jesteś wątpliwie zatrudniona. W szkole teatralnej aka jednym z dwóch żałosnych betonowych pomieszczeń na wydziale anglistyki. W twoim «gabinecie», jak zakładam? Dość obskurnym”.

Czekają na mnie na dole, w marnej namiastce teatru.

„Gdzie podziewa się pani Fitch?”

„Nie powinna tu być?”

„Próba przecież już trwa”.

„Może zachorowała czy coś”.

„Może jest pijana, zaćpała czy coś”.

„Może zwariowała”.

Wyobrażam sobie ich, moich studentów, jak siedzą na brzegu sceny. Machając długimi, giętkimi nogami. Młode twarze promieniejące zdrowiem, jakby zrodzone z samego słońca. Czekają, aż moje zdeformowane ciało wkuśtyka przez podwójne drzwi. Po cichu przeklinają moje imię, gdy tak tu sobie rozmawiamy. Gotowi wzniecić bunt, lada moment. Ale nie kiedy tak sobie tutaj leżę, gapiąc się na twarz tej kobiety z reklamy leku, której mina każe mi wierzyć w jej ból. Której minę sama wielokrotnie prezentowałam wielu ludziom. Mężczyznom w białych fartuchach, z milczącymi tłustymi pielęgniarkami o martwych spojrzeniach w odwodzie. Mężczyznom w niebieskich polówkach, zawsze gotowym raz jeszcze puścić mi kreskówkę o tym, że ból to stan umysłu. Mężczyznom w niebieskich kitlach, którzy robili mi zastrzyki w kręgosłup i mają dostęp do valium. Cielaczkowatym asystentom medycznym, którzy starannie notowali historię mojej choroby swoimi piórami kulkowymi, aby ostatecznie je opuścić i tylko wpatrywać się we mnie tymi wielkimi oczami tracącymi wyraz w miarę tego, jak coraz bardziej gubili się w ciemnym lesie mojej niekończącej się opowieści.

– Długo nie miałam nadziei – mówi właśnie kobieta z reklamy leku. – Ale potem lekarz przepisał mi Eradicę.

Na ekranie pojawia się cylindryczna tabletka podświetlona od tyłu cudownym białym światłem. Tabletka jest w połowie żółta jak amerykański fast-food, a w połowie instytucjonalnie niebieska jak polówka fizjoterapeuty. „Wierzę, że to ci pomoże”, powiedział kiedyś mój fizjoterapeuta o tym konkretnym leku, podczas gdy jego wciśnięty w kąt student/skryba notował naszą rozmowę na laptopie, od czasu do czasu zerkając na mnie z przerażeniem. Ponieważ byłam wtedy fizycznie niezdolna do przyjęcia pozycji siedzącej, stałam, górując nad nimi niczym jakieś wysmagane wiatrem drzewo. Wciąż mam darmową próbkę tego leku gdzieś w szufladzie z bielizną, upchaną między stringami i koronkowymi pończochami, których już nie noszę, bo w środku jestem martwa.

Próbuję wcisnąć przycisk odtwarzania w lewym dolnym rogu ekranu YouTube’a, żeby pominąć tę okropną reklamę i obejrzeć film, który mnie interesuje. Akt pierwszy, scena pierwsza, Wszystko dobre, co się dobrze kończy. Bo właśnie tę sztukę wystawiamy w tym semestrze. A teraz czekam na przełomowy monolog Heleny.

I nic. Wciąż widzę tylko niebiesko-żółtą tabletkę, zawieszoną w powietrzu, wirującą.

„Film wyświetli się po reklamie”, głosi napis w małej ramce w dolnym rogu ekranu. Nie mam wyboru. Mogę tylko leżeć i słuchać, że istnieje nadzieja dzięki Eradice. Jedynej tabletce, której nie spróbowałam, ponieważ skutki uboczne przeraziły mnie bardziej niż ból. Mogę tylko patrzeć, jak kiepska aktorka z reklamy leku jedzie na rowerze w sielankowe popołudnie z nijakim przystojniakiem, który, jak zakładam, jest jej mężem na niby. Ubranym w uspokajającą kratę. Przywodzi mi na myśl męski tors z opakowania papierowych ręczników Brawny, które kupuję w przypływie przywiędłego pożądania. A także mojego byłego męża, Paula. Z tą różnicą, że ten mężczyzna uśmiecha się do swojej żony na niby. Zamiast kręcić głową. Zamiast mówić: „Mirando, jestem w rozterce”.

Ktoś puka do drzwi.

– Mirando?

Zaciągam się papierosem. W reklamie leku najwyraźniej trwa randka. Aktorka i jej mąż na niby jedzą kolację w restauracji skąpanej w blasku świec. Ostrygami w przepołowionych muszlach świętują jej powrót z krainy umarłych. Kieliszkami pełnymi szampana wznoszą toasty za jej ozdrowienie, mimo że spożycie alkoholu jest absolutnie zakazane w przypadku tego leku. On wstaje od stolika, wyciąga rękę, jakby zapraszał ją do tańca. Ona daje się ponieść emocjom. Gdy dołącza do niego, w jej oczach błyszczą łzy. A potem ta kobieta tańczy, naprawdę tańczy ze swoim mężem w jakiejś dyskotece, która istnieje wyłącznie w świecie reklamy leku. Nie słyszymy muzyki w dyskotece. Widz, czyli ja, może wstawić sobie dowolny utwór w trakcie wymieniania skutków ubocznych, takich jak „niektóre nowotwory krwi” czy „niewydolność nerek”, przez ułudny głos przemawiający z nabożną czcią, kołyszący, ani dobry, ani zły, odarty ze skrupułów. Po prostu przemawiający.

– Jesteś tam, Mirando? Pora na próbę.

Oglądanie uradowanej aktorki w dyskotece jest dla mnie żenujące. Jako nauczycielki aktorstwa, jako reżyserki. Niemniej jednak, kiedy tak patrzę, jak pląsa ze swoim udawanym mężem, prezentując udawany uśmiech, podczas gdy jej udawany ból najwyraźniej przepadł bez wieści, zastanawiam się: „Kiedy ty ostatnio tańczyłaś?”.

„Puk, puk”.

– Mirando, naprawdę musimy już schodzić.

Cisza, poirytowane sapnięcie, a potem odgłosy oddalających się łaskawie kroków.

Teraz w świecie reklamy leku panuje wieczór. Ale nie ten randkowy. Jakiś inny. Chyba niedzielny, rodzinny. Kiepska aktorka siedzi w nylonowym namiocie ze swoimi dziećmi na niby, które jakoś udawało jej się znosić mimo złośliwości własnego układu nerwowego, tego siedliska pajęczych sieci. Mężuś też tam jest, ze swoim torsem Brawny i uśmiechem Colgate. Uśmiechem sugerującym, że był przy niej zawsze. Wyczekując jej powrotu do życia. Wyczekujący chwili, gdy przyjmie bardziej ludzki kształt. Co za bohater, zdaje się krzyczeć reklama leku. Wokół nich drepcą latorośle w piżamach w małe potworki, a pod sufitem namiotu, niczym we współczesnej koncepcji nieba, świecą się lampki choinkowe. Ona uśmiecha się słabo do dzieci, do światełek. Jej skóra nie jest już szara ani przeźroczysta. Pokrywa ją pot i ma prawie ludzki kolor. Kobieta nie marszczy czoła. Nie walczy już z upierdliwym zaparciem, pokonała je. Ma cień na powiekach. Usta lśnią jej różowym błyszczykiem, a policzki roztaczają brzoskwiniową poświatę (samoopalacza?), która zdaje się wydobywać ze środka. Nieznacznie poprawił się nawet jej styl. Ponieważ teraz bardziej troszczy się o to, jak wygląda. Ponieważ rzekomo nie czuje bólu. Obok jej twarzy białe świetliste litery tworzą dwa słowa. MNIEJ BÓLU.

Ale ja w to nie wierzę. To kłamstwo. Informuję o tym ekran. Mówię: „Kłamczucha”. A jednak trochę popłakuję. Mimo że nie wierzę w jej radość bardziej niż w jej ból. Maleńka niedorzeczna łza spływa z kącika mojego oka aż do ucha, gdzie rozlewa się gorącem. Słabo uśmiechająca się kobieta, kiepska aktorka, poruszyła mnie wbrew mojej woli. Płomienie z lewej strony dolnych partii mojego ciała nadal szaleją bezgłośnie. Pięść w moim krzyżu się zaciska. Grubas poprawia się na krześle, które miażdży mi stopę. Podnosi gazetę. Sprawdza notowania giełdowe.

Ale przynajmniej zaczyna się mój film, ten wyczekiwany – z monologiem Heleny, w którym stwierdza ona, że los istotnie zdaje się przesądzony, ale ona może go odmienić. A potem, tak po prostu, ekran mojego laptopa nieruchomieje i gaśnie. Dokonuje żywota. Na moment pojawia się ikona baterii, która ostatecznie także znika.

Wyobrażam sobie kabel zasilający, zwinięty w czarnej torbie spoczywającej na blacie mojego biurka, szary i wysłużony niczym ścięty włos Furii. Kontempluję gniazdko w ścianie znajdujące się absurdalnie blisko podłogi, tuż za moim biurkiem. Wyobrażam sobie, że wstaję i sięgam po kabel zasilający, po czym pochylam się i podłączam go do gniazdka.

Leżę tam. Gapię się na martwy ekran laptopa ze smugami pozostawionymi przez moje własne palce. Śnieg wpadający przez okno, którego nie mogę zamknąć, ponieważ nie mogę się zginać, nie przestaje padać mi na twarz. Pozwalam mu padać. Zamykam oczy. Palę. Nauczyłam się palić z zamkniętymi oczami. Duża rzecz.

Czuję wiatr na twarzy. Myślę: „Umieram. Śmierć w wieku trzydziestu siedmiu lat”.

Grubas na krześle, którego noga miażdży mi stopę, wznosi toast. Chyba popija sherry. „Zdrówko”, mówi jego mina. Jest zadowolony. Poprawia się na krześle. Wraca do swojej gazety.

Kręcę głową na znak protestu. „Nie – szepcę do grubasa, do wnętrza moich powiek. – Chcę odzyskać swoje życie. Chcę odzyskać swoje życie”.

– Halo, Mirando? Mirando?

Ciche pukanie w uchylone drzwi. A potem znów ten głos, przed którym natychmiast się wzdragam. Płomienie strzelają w górę, pięści się zaciskają, grubas spogląda znad swojej gazety. Słyszę pobrzmiewające w tym głosie newage’owe dzwonki. To głos udawanej pociechy, afektowanej troski, przemyślanej strategii, głos, który często prześladuje mnie w koszmarach. To głos Fauve. Samozwańczej kierowniczki muzycznej. Praktykantki. Mojego wroga.

– Mirando? – powtarza głos.

Nie odpowiadam. Czuję, że daje jej to do myślenia. Może widzi moje stopy wystające zza biurka.

– Czy to ty, Mirando? – próbuje ponownie.

Zachowuję milczenie. Ukrywam się. I co z tego?

W końcu słyszę, jak się wycofuje. Ciche kroki oddalające się korytarzem. Wzdycham z ulgą.

Potem rozlega się inny głos. Zdecydowany. Ostry. Ale kryje się w nim miłość, a przynajmniej tak sobie wmawiam.

– Mirando?

– Tak?

Grace. Moja koleżanka. Moja asystentka reżysera. Moja… Ostatnio brakuje mi przekonania do słowa „przyjaciółka”. Tylko my dwie ocalałyśmy z dawniej doskonale prosperującego, a obecnie podupadającego programu studiów aktorskich. Obie zmuszone do wcielenia się w role suk wydziału anglistyki. Wszystkie nasze zajęcia przeznaczone są dla studentów różnych kierunków. Aktualnie mają status wyłącznie fakultatywnych. Łączymy się z Grace w tym bólu; z tym że ona oczywiście ma etat. Jako wykładowczyni z czteroletnim stażem nie mogę liczyć na równie stabilne warunki zatrudnienia.

– Gdzie jesteś? – pyta.

– Tutaj – odpowiadam.

Czuję, że nagle mnie dostrzega. Zbliża się energicznie. Obuta w timberlandy, mimo że nie znajdujemy się w pobliżu gór. Ponadto ubrana jest w kamizelkę myśliwską; wiem to na pewno. We wzór moro, zapewne wypornościową. Grace zawsze prezentuje się światu w takim stroju, jakby w każdej chwili była gotowa ustrzelić zwierzynę ostrym spojrzeniem i czystym sumieniem. Bądź też pokonać długi i groźnie wznoszący się szlak. A podczas tej wędrówki jej stopa się nie omsknie, nawet na nierównym, zdradliwym terenie. Będzie sobie pogwizdywać. Odgłosy jej kroków przerażą wszystkie drapieżniki w ciemnym lesie. Odgłosy jej kroków wyraźnie zwiastują nadciągające zdrowie, a ja czuję, jak moja dusza tchórzy odrobinę. Nie otwieram oczu. Zniechęcę ją. Czy zdołam ją zniechęcić?

Nie.

Noski jej traperów zatrzymują się przy mojej głowie, tuż przy skroni. Mogłaby unieść nogę i wcisnąć mi podeszwę prosto w twarz, gdyby tylko zechciała. Pewnie jakaś jej cząstka właśnie tego chce. Bo właśnie tak postępuje się ze słabeuszami. Grace ma purytański rodowód; jej przodkinie paliły wiedźmy na stosie. Takie kobiety nigdy nie chorują. Takie kobiety zawsze sobie radzą. Takie kobiety, kobiety o mocnych udach, nie rozumieją beks, marud, ludzi palących szałwię. Wyobrażam je sobie, kiedy śnię na jawie. Prapraprababki Grace, stojące na skale Plymouth lub na pozbawionym miłości polu, przyodziane w workowate sukienki w wyblakłe kwiatki, być może uzbrojone w widły, z burymi włosami upiętymi w koki, z luźnymi kosmykami rozwiewanymi przez wiatr końca świata, który przetrwają tylko one.

Czuję, jak małe, jasne oczy Grace oceniają sytuację z taką determinacją, z jaką emanuje ona zdrowiem tuż obok mnie. A nie zawdzięcza tego zdrowia samoopalaczowi ani różowi do policzków. Grace nie pyta, dlaczego leżę ze śniegiem na twarzy obok zdechłego laptopa. Nie pierwszy raz znajduje mnie w dziwnej pozycji na podłodze. Nie komentuje też absolutnie zakazanych papierosów. Zamiast tego podchodzi do okna. Szykuje się, żeby je zamknąć.

– Chyba że chcesz zostawić je otwarte? – pyta, nawet jeśli to wcale nie jest pytanie.

– Nie – odpowiadam.

Zamyka je bez trudu. Czuję, jakie to łatwe, kiedy tak leżę, gapiąc się w sufit. I przez krótką, ale to bardzo krótką chwilę nienawidzę jej. Nienawidzę Grace. Marzę, żeby dostać się pod jej pokrytą bliznami po ospie skórę i zamieszkać tam zamiast tutaj. Jak łatwo. Jak cudownie. Jak lekko bym żyła.

Wyciąga spomiędzy moich palców peta, z którego popiół sypie się na mnie niczym magiczny pył, po czym wyrzuca go do kosza. Wskakuje na moje biurko. Wyciąga papierosa z mojej paczki i podpala go. Właśnie ta więź, ten drobny akt nieposłuszeństwa, łączy mnie i Grace. Nielegalne palenie w biurze, w teatrze. Zasadniczo wszędzie i zawsze, gdy tylko uchodzi nam to na sucho. Patrzę, jak jej obuta stopa porusza się w przód i w tył nad moją twarzą.

– Czekają na ciebie, Mirando.

– Jasne – odpowiadam. – Próbuję tylko dać odpocząć plecom przed próbą. Potrzebuję kilku minut.

Długa pauza. Powinna zapytać czy nie? Ośmieli się otworzyć tę puszkę Pandory?

– Dobrze się czujesz?

– Ujdzie – kłamię. – Wiesz, jak jest. Stara bieda.

Próbuję się uśmiechnąć, w słowach przemycić przewracanie oczami, ale ponoszę sromotną klęskę. Nienawidzę tego załamującego się głosu, tego płaczliwego przymilania się. Na miejscu Grace rozgniotłabym moją twarz.

– Jasne. – Wypija łyk ze swojego baniaka z wodą i spogląda na mnie, leżącą na podłodze, z nogami na siedzeniu krzesła i stopami dyndającymi w dziurawych rajstopach, z których wystają palce z zapuszczonymi paznokciami. Może je sobie dokładnie obejrzeć. – Daj znać, kiedy będziesz gotowa.

– Jestem gotowa – odpowiadam, choć nie wykonuję żadnego ruchu.

– W porządku. No cóż. W takim razie cię zostawię.

Szykuje się do wyjścia, a we mnie wzbiera panika.

– Grace?

– Tak?

– Jak się dzisiaj mają?

– Możesz doprecyzować?

– Czy wydają się… jacy się wydają?

– Jacy się wydają? – powtarza.

– No… czy są… zbuntowani?

Grace zastanawia się nad odpowiedzią.

– Może. W każdym razie czekają na dole.

– Mirando, czy chcesz, żeby któraś z nas zajęła się dzisiaj mówieniem? Wiesz, że możemy tak zrobić. Istnieje taka opcja. A ty zrobisz sobie… przerwę. – To słowa Fauve, która najwyraźniej przez cały ten czas w milczeniu stała w drzwiach.

Zerkam na Grace. „Dlaczego mi nie powiedziałaś, że ona tam jest?” Grace ledwo zaszczyca spojrzeniem moje rozciągnięte na podłodze ciało. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jestem jeleniem, którego właśnie zastrzeliła. Sprawdza, czy powaliła mnie za pierwszym razem, czy może powinna wpakować we mnie jeszcze jedną kulę, tak na wszelki wypadek.

– To biodro? – pyta.

– Tak.

– Och. Myślałam, że plecy – wtrąca Fauve.

Pozostaje niewidoczna dla moich oczu, ale wyczuwam, jak czai się na progu. Cała w dzwonkach i piórach. Ściskając ten swój srebrno-niebieski notatnik, w którym, jak mniemam, zapisuje każdą moją niekonsekwencję, każde moje wykroczenie, ozdobnym długopisem dyndającym na jej ciasno oplecionej naszyjnikami szyi. Dzieląc się z Grace swoimi odkryciami.

„Mówiła mi, że to plecy”.

„Mnie mówiła, że biodro”.

– To też – wyjaśniam. – Dokucza mi jedno i drugie.

Cisza.

– Zaraz będę na dole – zapewniam.

– Pomóc ci wstać? – pyta Grace.

„Bo ona nigdy nie prosi o pomoc”.

„Bo ona zawsze prosi o pomoc”.

„No cóż, Mirandzie nic nie pomaga”.

– Nie. Ale dziękuję.

– W takim razie – mówi Grace, rozgniatając papierosa w mojej filiżance – lepiej już tam zejdę.

Fauve nie komentuje palenia Grace. Kiedy przyłapuje na tym mnie, a często się to zdarza, kaszle i kaszle bez opamiętania. Zamaszyście macha przy tym ręką, jakby próbowała pacnąć cały rój much. I gryzmoli, i gryzmoli w tym swoim notatniku. Ale do Grace spowitej dymem tylko się uśmiecha.

– Pójdę z tobą – proponuje. – Muszę coś skserować.

– Świetnie.

„I co to w ogóle za imię: Fauve? – zapytałam kiedyś Grace w barze, do którego udałyśmy się po próbie. – Brzmi jak jakiś pseudonim”. Grace spojrzała na mój prawie pusty kieliszek z winem i nic nie odpowiedziała.

Teraz wychodzą razem. Ramię w ramię, jak to sobie wyobrażam. Czy przodkinie Grace nie paliły na stosie przodkiń Fauve? Tych bladolicych kobiet rzucających cienkie, postrzępione cienie. Całych w piórach i zagadkowych uśmiechach. Roztaczających odór obłudy i bylicy. To, jak Fauve i Grace zostały przyjaciółkami, pozostaje dla mnie tajemnicą. Chociaż nie do końca. Wiem, kiedy to się stało. A przynajmniej podejrzewam. Po mojej kłótni z Grace. ­Fauve wkradła się wtedy w jej łaski, oczywiście że tak. Wkroczyła w jej życie w tych swoich bezszelestnych sandałach.

Ogromnie się cieszę, kiedy milkną odgłosy ich kroków. Szalejący we mnie ogień odrobinę przygasa. Być może grubas porzucił swoje krzesło, żeby zaparzyć sobie herbatę.

Wstaję i przez moment wypełnia mnie ohydna nadzieja. Ale nie. Cała lewa strona mojego ciała nadal płonie. Prawą stroną targa bolesny spazm. Wszystkie mięśnie w mojej prawej nodze nadal tworzy beton. Pięści w moich plecach się rozmnożyły. Pięść za kolanem zaciska się tak mocno, że w ogóle nie mogę rozprostować nogi. Zostaje mi kuśtykanie. Stopę nadal miażdży niewidzialny ciężar. Rozważam opowiedzenie o tym Markowi podczas naszej następnej sesji. Ale czy uwierzy mi, otoczony murem pewności?

„Naszym ostatecznym celem – mawia Mark na terapii, często w trakcie wbijania igły w dolną partię moich pleców i udo – jest centralizacja. Usunięcie świadomości (ma na myśli mój ból) z dystalnych miejsc (ma na myśli moją nogę) i przekierowanie jej z powrotem do źródła (ma na myśli moje plecy)”.

„Dystalne miejsca – mruczę. – Brzmi poetycko”.

Słowo „poetycko” zdaje się go dezorientować.

„Chyba można tak to ująć”. Wzrusza ramionami, ale przygląda mi się podejrzliwie. Jakby właśnie takie myślenie stanowiło część mojego problemu.

Z fiolki z napisem: „brać jedną na ból” biorę dwie tabletki. Z fiolki z napisem: „brać jedną na sztywnienie mięśni” biorę trzy. Zaglądam w zakurzone wnętrzności plastikowej pomarańczowej butelki i przez moment rozważam, czy nie połknąć by wszystkich tabletek naraz. Nie otworzyć ponownie okna. Nie osunąć się na podłogę. Nie leżeć tam z twarzą wystawioną do śniegu, który sypałby i sypał. Nie przyciskać dłoni do piersi, aż serce zwolni, aby ostatecznie się zatrzymać. Woźny Joe zapewne znalazłby mnie następnego dnia rano. Byłabym cudownie sina. Zapłakałby nade mną. Ale czy na pewno? Wyobrażam sobie, jak szlocha w swoją miotłę. Czy jedna z baśniowych bohaterek nie dokonała żywota dokładnie w ten sposób?

Chwytam zmaltretowaną tubkę żelu zawierającego jakieś podejrzane górskie zioła, poleconego mi przez jednego z tych w polówkach, przez jednego z tych w fartuchach, oraz przez jednego z tych w niebieskich kitlach, bezużytecznego. „Może go pani wypróbować”, mówią oni wszyscy ze wzruszeniem ramion i uśmiechem kota z Cheshire. Wcieram całość w plecy i udo, powtarzając sobie, że to działa. Czuję, jak działa. Prawda?

Tak.

Z pewnością jakoś działa.

 

 

Rozdział 2

 

 

 

 

 

Kiedy docieram do teatru, siedzą już na skraju sceny, tak jak w moim koszmarze na jawie. Machają nogami. Oblicza mają promienne, lecz nieodgadnione. Zbuntowane? Być może. Ciężko stwierdzić. Tak czy inaczej są tutaj. I najwyraźniej każde z nich trzyma egzemplarz Wszystkiego dobrego (w mojej wersji reżyserskiej) – a to już coś. Nie spalili ich w geście solidarności. Jeszcze nie. A to też coś. Trzecia próba. Widać już zarysy sojuszów zawartych zgodnie z hierarchią społeczną, jako że siedzą w korespondujących z nią gromadkach. Bez uśmiechów. Bez grymasów. Czekając. Wlepiając we mnie te młode ślepia, którymi, jak sądzą, potrafią patrzeć. W samym centrum jest Briana, moja bezduszna odtwórczyni głównej roli, moja Helena, która nie zasługuje na Helenę. Obok niej siedzi Trevor, jej chłopak, który wciela się w Bertrama. A w rogu oczywiście kryje się Ellie. Moja faworytka o ziemistej cerze i szarych oczach. Ciemna mysz mojej duszy. W zeszłym roku grała opiekunkę w Romeo i Julii. W tym roku gra schorowanego Króla, mimo że idealnie nadaje się na Helenę. Pozostali studenci to dla mnie morze, bezbarwne morze beztalenci, i stosownie do tej wizji zostali obsadzeni w sztuce. Gapią się na mnie, ich błyszczące oczy rejestrują moje nie­dołęstwo, ich otwarte usta ziewają mi prosto w twarz. Noga mi sztywnieje. Uśmiecham się.

– Witam wszystkich – mówię.

Wymrukują powitania w odpowiedzi na moje. Ich małostkowość, ich promieniejące twarze, ich młodość zwykle odrobinę mnie poruszają. W końcu to takie urocze. Ale dzisiaj czuję tylko strach.

„Reżyserowała już pani spektakl teatralny?”, zapytał dziekan podczas rozmowy kwalifikacyjnej.

„O, tak – skłamałam, kiwając głową. – Szekspira, Brechta, Czechowa, Becketta. Całe mnóstwo Becketta”.

Patrzą teraz na mnie. Czekają. Na moje słowa, dociera do mnie. Bo czy nie mówię różnych rzeczy? Które ich oświecają? Które ich poruszają? Zapomniałam, co im mówiłam. A widzę, że dzisiaj potrzebują tego nawet bardziej. Podniesienia morale. Już kilka razy czytali scenariusz sztuki, którą wybrałam dla nich zamiast tej, której się domagali. I żywią urazę. I nie rozumieją. „Pani Fitch, nie rozumiemy. Dlaczego? Dlaczego zmusza nas pani do wystawienia akurat tej?”

Czuję zimny pot na plecach, a prawa noga coraz bardziej odmawia mi posłuszeństwa. Coraz bardziej dokucza mi świadomość tego, jak bardzo utykam, jak bardzo się garbię. Opieram się o stół. Silę się na ciepły uśmiech. Jestem ich przyjaciółką. Prawda? Pamiętasz? Wyobrażam sobie, jaką wystawią mi ocenę. „To jasne, że pani Fitch bardzo się stara, ale jest fatalnie zorganizowana i często traci kontrolę nad dyskusją w grupie. Odnoszę wrażenie, że czerpalibyśmy większe korzyści z jej doświadczenia, gdyby zachowywała się bardziej jak prawdziwa reżyserka”.

– Jak się macie? – pytam. Siląc się na miły, pogodny głos. Na próżno. Napotykam wyłącznie martwe spojrzenia. Uderzam więc w inny ton. Przywołuję aurę tajemniczości. Z własnego oblicza, z zaciśniętych ust czynię wytwornicę dymu. Ostatnio jednak kiepska ze mnie aktorka. Nawet oni to widzą. Nikogo nie przekonuję.

– Dobrze – mruczą. Albo nic nie odpowiadają. Albo tylko mrugają.

Briana, moja odtwórczyni głównej roli, nawet nie mruga. Briana ma te swoje oczy w kolorze liściastej zieleni szeroko otwarte. Z zadziwiająco suczym zacięciem wodzą po całym moim ciele. Po mojej niebieskawozielonej, rozkloszowanej, długiej sukience, po jej smutnym wzorze w postaci pomarańczowych kwiatów. Dociera do mnie, że w tej samej sukience wystąpiłam na zajęciach i próbie w zeszłym tygodniu. I w tym samym wyciągniętym, znoszonym czarnym kardiganie z szeroko rozwartymi kieszeniami pełnymi grzechoczących tabletek.

Ocenia mnie; tak mówią jej oczy.

„Nie oceniaj mnie, ty mała suko”.

– Co mówiłaś, Mirando? – pyta Grace.

– Słucham?

– Coś mamrotałaś.

– Nie. Nic podobnego.

Grace kwituje moje słowa ciszą. Studenci kwitują moje słowa ciszą.

„Nie dość, że pani Fitch ostatnio spóźnia się na próby, to jeszcze brakuje jej piątej klepki”.

„Pani Fitch mówi do siebie. Słychać ją wyraźnie”.

– No cóż – zwracam się do nich. Niezwykle uprzejmym tonem. Tonem pełnym stokrotek kołyszących się na łące. Na łące z tamtej reklamy leku. – Może od razu skoczmy na głęboką wodę? Akt pierwszy, scena pierwsza? Monolog Heleny?

Nie ruszają się.

– Zacznijmy? Proszę?

I nic. Naprawdę doszło do tego, że muszę ich błagać? Nie mam żadnej wizji; to jasne. Oni wciąż nie znoszą tej sztuki; to oczywiste. Wszyscy wpatrują się teraz we mnie, bez przekonania ściskając w wiotkich palcach scenariusze, jakby w każdej chwili mogli je puścić.

Przypomina mi się fatalna próba czytana, miesiąc temu na tej samej scenie. I ich pytania. Nie, oskarżenia.

„Wszystko dobre, co się dobrze kończy, pani Fitch? Czy to w ogóle jest Szekspir?”

„Dlaczego wystawiamy właśnie tę sztukę, pani Fitch?”

„Nie mieliśmy w tym roku zająć się tą szkocką sztuką?”

„Nie kumam tej sztuki, pani Fitch. Jakaś dziewczyna napala się na faceta, który wcale jej nie chce? To takie żałosne. Serio”.

„Poza tym, pani Fitch, czy my nie mieliśmy w tym roku zająć się tą szkocką sztuką?”

„Tak, pani Fitch, według mojej najlepszej wiedzy mieliśmy w tym roku zająć się tą szkocką sztuką”.

Nie udało mi się ich przekonać do mojej zaprawionej valium wizji, którą zaprezentowałam łamiącym się głosem. Nie potakiwali. Nie uśmiechali się. Nie mrugali. Wymieniali między sobą pogardliwe spojrzenia, nie przejmując się tym, czy je widzę. Gdybym nie potykała się tak bardzo podczas mojej reżyserskiej przemowy, wciągnęłabym wszystkich na pokład. Tymczasem robiłam długie przerwy, podczas których, przyznaję, całkiem odpływałam. Od czasu do czasu Grace kaszlała, chrząkała, zwracała się do mnie po imieniu. „Mirando? Mirando. Mirando!”

„Słucham?”

„Mówiłaś?”

„Ach, tak. Mówiłam… o czym to ja mówiłam?” Naprawdę ich o to pytałam.

Patrzyli wtedy na mnie tak samo, jak patrzą teraz.

W zasadzie żaden z tych dzieciaków nie zwiąże swojego życia zawodowego ze sceną. Nie mamy tutaj prawdziwego, usankcjonowanego wydziału aktorskiego, a jedynie jego raczkującą namiastkę, i to wyłącznie dzięki mnie oraz ­Grace. Co roku wystawiamy Szekspira jedynie w ramach zajęć ponadprogramowych. Właściwie to w ramach klubu. Ja nie mam uprawnień, żeby cokolwiek reżyserować. Naprawdę. Najczęściej udaję. Chcę im to teraz powiedzieć. „Ja udaję, wy udajecie i wszyscy, co do zasady, mamy przejebane”. A mimo to. A mimo to spójrz, ile już mamy na koncie. Dwa występy w regionalnych konkursach szekspirowskich. W których dwukrotnie zajęliśmy dziewiąte miejsce.

Ktoś kaszle. Odwracam się i widzę wysokiego mężczyznę w dżinsach poplamionych farbą oraz koszulce Black Sabbath stojącego w bocznym wejściu do teatru. Długie złote włosy opadające na twarz. Przepraszający uśmiech. Mój scenograf i budowniczy, Hugo. Na jego widok czuję ucisk w piersi, która rozpala się nadaremno. O boże, co on tutaj robi? Nie może zobaczyć mnie w tym stanie. Ale Hugo na mnie nie patrzy. Nigdy na mnie nie patrzy. Patrzy przeze mnie, na drewniane deski ułożone w stos pod ścianą w głębi sceny.

– Przepraszam, że przeszkadzam – zwraca się do studentów. Wskazuje drewno. – To zajmie tylko chwilę.

– Oczywiście – odpowiadam, jak idiotka przeczesując włosy palcami. Ale Hugo rusza już na scenę. Kiedy mnie mija, uderza mnie jego zapach, zapach drewna, i omal nie zamykam oczu.

– Dopiero zaczynamy – mówię do studentów. – Prawda?

Ale oni nadal tylko się we mnie wpatrują. Briana uśmiecha się teraz złośliwie.

– Pani Fitch? – odzywa się w końcu Trevor, podnosząc rękę, jakbyśmy byli w klasie.

Trevor. O długich, wycieniowanych brązowych włosach. Strasznie wysoki. Nie do końca kontrolujący własne ciało czy też własny urok. Zanim otworzy usta, myślisz: Byron. Myślisz: George Emerson z Pokoju z widokiem wspinający się na drzewo i krzyczący o pięknie oraz prawdzie. Ale Trevor ogromnie cię rozczaruje. W zeszłym roku grał ledwo ciepłego Romea, który za często sięgał po miecz. Niemniej jednak miewa swoje pięć minut, głównie dzięki włosom. Włosy Trevora są bardzo ekspresyjne.

– Tak?

– Mam pytanie w związku ze sztuką.

O boże, nie.

– Tak?

– No cóż. Przeczytałem ją raz jeszcze. – Przerzuca kartki, jakby prezentował mi akt czytania. – I naprawdę tego nie czuję.

To nie jest pytanie. Zamykam oczy. Uśmiecham się do ciemności.

– Czego konkretnie nie czujesz?

– Szczerze? Tego wszystkiego.

Czerwone sieci w moim wnętrzu mrugają coraz szybciej. Betonowa noga się kruszy. Otwieram oczy. Przyglądam się Trevorowi w całej jego przystojnej, zapierającej dech debilności.

– Czy możesz wyrażać się precyzyjniej?

– Chodzi mi o przesłanie – kontynuuje. – O fabułę. A postaci zdają się… sam nie wiem. W ogóle ich nie czuję.

Patrzę na jego dłonie w rękawiczkach bez palców, dyndające po bokach, delikatnie zaciśnięte. Na jego poetycką grzywę, zbyt często kompensującą brak duszy. Na jego piękną opaleniznę, tak bardzo absurdalną w styczniu. Na naszyjnik z muszelek kauri oplatający jego młodą szyję. Mimo że brakuje mu wrodzonej charyzmy, jest wystarczająco wysoki, aby pociągnąć za sobą resztę, jeśli wznieci bunt.

– Rozumiem. No cóż, Trevorze…

– Na przykład ta główna kobieta – dodaje.

– Helena.

– Właśnie. Tak, jej to już w ogóle nie kumam.

– Czego nie kumasz? – Uważaj, Mirando. Uważaj.

– Nie wiem. – Wzrusza ramionami. – Moim zdaniem nie jest zbyt interesującą bohaterką. Jest taka… jakby żałosna. Nie uważa pani?

Patrzy teraz prosto na mnie. Jak przechylam się gwałtownie w lewo, ponieważ cały beton po mojej prawej się skruszył. U jego boku Briana wydaje się neutralna, nieszczególnie zainteresowana tą konfrontacją. Ani trochę współwinna. Ani trochę podżegająca. Ona tylko ogląda przedstawienie.

Spoglądam na Hugona, który nadal zajmuje się deskami. Nie zerkając za siebie, nie zwracając uwagi na cokolwiek innego. Choć raz jestem za to wdzięczna.

Próbuję się do nich uśmiechnąć. Próbuję ich nie oskarżać, nawet spojrzeniem. Próbuję opanować się przed wypowiedzeniem na głos: „Niczego, kurwa, nie rozumiecie”. Moja twarz mówi jednak: „Pobłażam waszej prostolinijnej młodości, waszej prymitywnej głupocie, którą próbujecie sprzedawać jako urok”. Gram romantyczną duszę, nauczycielkę aktorstwa o zamglonym spojrzeniu.

– Jest zakochana, Trevorze. Czy nie każdy jest odrobinę żałosny, kiedy się zakocha? Czy nie każdy z nas był na jej miejscu? Czy niektórzy z nas nie są tam teraz? – „Na przykład ty? Marionetka Briany?”

Trevor patrzy na mnie tak, jakby nie rozumiał sensu moich słów. Ponownie wzrusza ramionami.

– Szczerze? Tego faceta, którego kocha, też nie kumam.

– Ten facet to Bertram. Twoja postać.

– To znaczy, kumam, czemu nie odwzajemnia jej sympatii – kontynuuje. – Bo jest żałosna, wiadomo. A on zachowuje się jak dupek. I potem na końcu nagle ją lubi? W ostatnim wersie na samym końcu?

Potrząsa swoją książęcą głową, jakby to było niemożliwe. Jakby coś tak nieprawdopodobnego nie mogło stanowić sedna. Nie tworzyło magii całej sztuki.

„Głupiec z ciebie”, myślę.

– Słucham?

– Powiedziałam, że to będzie dla ciebie nie lada wyzwanie. Prawda, Trevorze? Dla ciebie jako aktora – kłamię. Omal nie wybucham śmiechem, kiedy mówię „jako aktora”. Trevor aktorem. Cała ta koncepcja nagle nabiera komizmu. Mimo to zachowuję pokerową twarz. Może nie jestem jednak taką kiepską aktorką, jak sądziłam. – Myślę, że jesteś na to absolutnie gotowy.

– Ale ja nadal nie kumam tego wszystkiego – upiera się Trevor.

U jego boku Briana szczerzy się od ucha do ucha. Może później w jego saabie zrobi mu dobrze ręką w ramach nagrody.

– No cóż, jest styczeń. Zostało ci więc mnóstwo czasu na zakumanie. Właściwie to właśnie o to chodzi w próbach. Wszyscy będziemy odkrywać tę sztukę, łącznie ze mną – tłumaczę. – A teraz…

– Właściwie, pani Fitch… – przerywa mi Trevor.

– Co takiego? – odpowiadam, nadal z uśmiechem. Choć wymuszonym. A może już bez? Przez tabletki prawie nie czuję twarzy. Mocno ściskam oparcie fotela.

– Tak się tylko zastanawiałem… – Spogląda na Brianę, która nie przestaje wgapiać się w moje ciało, wodząc oczami w górę i w dół, obserwując, jak wbijam palce w fotel. – Właściwie to wszyscy się zastanawialiśmy, czy jeszcze nie jest za późno na zmianę…

Głupia. Udawaj głupią.

– Na zmianę?

– No cóż, rozmawialiśmy o wystawieniu w tym roku szkockiej sztuki. Zamiast tej. Nie wiem, czy pani pamięta?

Hugo odwraca się, żeby na mnie spojrzeć. Choć ten jeden raz patrzy prosto na mnie. Z litością, jak widzę. Czuję, jak moja twarz staje w płomieniach. Więc jednak ją czuję, jak się okazuje. Rozglądam się po innych studentach. Wszyscy, nawet chłopcy, patrzą na Trevora, jakby był jakimś bogiem.

Zakończ to. Zakończ to w tej chwili.

– Pamiętam, że o tym dyskutowaliśmy – mówię. – Pamiętam tamtą konwersację. I pamiętam, że w oparciu o liczne czynniki uznałam… – Podkreślam ostatnie słowo, dając do zrozumienia, że ja tu jestem reżyserką, nawet jeśli tego nie mówię. – …że w tym roku wystawimy Wszystko dobre, równie wspaniałą, lecz znacznie bardziej frapującą sztukę.

Spoglądam na Grace w poszukiwaniu wsparcia. Posyła mi takie spojrzenie, jakby chciała powiedzieć: „Serio? Znacznie bardziej frapująca? Daj spokój, Mirando”.

– To sztuka problemowa – kontynuuję. – Ani tragedia, ani komedia. Coś pomiędzy. Coś znacznie ciekawszego.

Silę się na uśmiech, ale wszyscy bez wyjątku – nawet Hugo, nawet Ellie – unikają mojego wzroku. Ponownie zerkam na Grace, usadowioną na widowni, wpatrującą się w swojego laptopa, z beznamiętną twarzą jaśniejącą w świetle ekranu.

„Twierdziłaś, że nie są w nastroju do buntu!”, próbuję wysyczeć całą sobą.

Ale Grace tylko wpatruje się w swojego laptopta z coraz to większą uwagą. Udając, że ocenia, dajmy na to, grafik, nawet jeśli ja wiem, że kupuje sprzęt kampingowy. Albo wyposażenie do klatki swojej agamy brodatej. Utrzymuje absurdalnie zażyłe stosunki z tym jaszczurem. Nazwała go Ernest, zainspirowana Bądźmy poważni na serio Oscara Wilde’a. Czuję się ogromnie niekomfortowo, kiedy obserwuję ich blisko siebie, czyli przy okazji każdych kolejnych odwiedzin w jej mieszkaniu. Na noc wyjmuje Ernesta z terrarium i pozwala mu wspinać się na swoje ramię. Pozwala jego językowi śmigać w przód i w tył tuż przy policzku. Omal nie zamyka przy tym oczu. Nie odrzuca w tył głowy. Ten widok mnie niepokoi. Jest…

– Pani profesor?

To mówi Ellie. O księżycowym obliczu, tak pięknie mizernym. Z długimi włosami w bliżej nieokreślonym, ciemnym kolorze, ani brązowym, ani czarnym. Przypominającym mi niebo w Szkocji w listopadowe popołudnia, kiedy światło, które dopiero co ustąpiło, jest jedynym światłem dnia. A Ellie jest moim światłem.

– Tak, Ellie? Jak mogę ci pomóc?

Biedactwo pewnie jest dziewicą. Produktem nieobecnego ojca i tłamszącej ją matki, którą w skrytości ducha planuje zamordować. Oczywiście kocha Trevora. Mimo że go nienawidzi i nienawidzi za to siebie. Tylko kiedy on przemawia, widzę, jak jej ziemiste policzki nabierają różowego odcienia.

– Czy w tym roku bierzemy udział w konkursie szekspirowskim?

– Tak, Ellie. Zdecydowanie.

Już wyobrażam sobie tych podpitych, klaszczących bogaczy. Zapach wypielęgnowanych ogrodów w Rhode Island, który mnie upaja i odrobinę podnieca. Popołudniowe światło na mojej twarzy. Widok wszystkich tych młodych ciał poruszających się z taką łatwością w czerwcowym słońcu. Dokuczliwie przyprawiając mnie o tęsknotę za jakimś innym życiem. Sędziów uśmiechających się niewyraźnie w reakcji na beznamiętne próby Briany wzbogacenia się o duszę. Przystojną twarz Trevora mnącą się zawzięcie w szponach płytkiej kreacji. Bezgłośny płynny rdzeń Ellie ujawniający się niepewnie, tylko w nieoczekiwanych momentach. Przez ułamek sekundy naprawdę zapiera dech.

– Myślę, że Wszystko dobre może okazać się interesującym wyborem w tym kontekście. Bo nie wystawi tego nikt inny.

Moja słodka Ellie. Gdybym miała mieć dziecko, zostałaby nim Ellie. Ten statek oczywiście dawno odpłynął, dzięki uprzejmości mojego nieodwracalnie uszkodzonego ciała. Ellie ma aspiracje sceniczne, które wspieram. Które podsycam. „Mierz wysoko, Ellie – powtarzałam jej podczas licznych popołudni w moim gabinecie, za zamkniętymi drzwiami. – Pewnego dnia zostawisz w tyle wszystkich tych plebejuszy. I to będzie dla ciebie cudowny moment. Gdy już wyrwiesz się z tej anglistyki, gdzie nie doceniają twojej subtelności, twojego mrocznego wdzięku”.

– Ale jeśli istotnie bierzemy udział w konkursie, nie powinniśmy wybrać jakiejś lepszej sztuki? – To komentarz od jednej ze sługusek Briany. O jakimś nudnym imieniu, które zawsze mi ulatuje, jak Ashley czy Michelle.

– Wszystko dobre bywa rzadko wystawiane, ponieważ jest ogromnie problemowe – dodaje. Wyraźnie zachwycona swoją wiedzą zaczerpniętą z Wikipedii.

Zwracam uwagę, że Briana nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.

– Więc to będzie dla nas wszystkich wyzwanie – odpowiadam. – A ja uwielbiam wyzwania. I zdecydowanie jestem na nie gotowa. A wy?

Kurczowo trzymam się oparcia fotela; inaczej upadnę.

Do siedzącej na widowni Grace dołączyła właśnie Fauve. Grace nadal wpatruje się w swojego laptopa, ale Fauve gapi się prosto na mnie. Szeroko otwartymi oczami. Z miną bezstronnego widza. Zagadkową. Czuję jednak, że życzy mi porażki. Niebieski notatnik leży otwarty na jej kolanach. Ozdobny długopis, bez zatyczki, trzyma w gotowości w pomalowanych szponach. „Pon. 01/21, 17:55. Bunt w reakcji na ośli upór reżyserki. Oznaki nadużycia leków. Kłamstwa. Wymuszanie”.

Widzę, że Hugo przepadł. Wyszedł bez pożegnania. A niby dlaczego miałby się żegnać? Czuję, jak serce pęka mi wbrew mojej woli.

Teraz w końcu rękę podnosi Briana. Briana o lśniących włosach. Briana z umysłem na pięć z minusem, nawet jeśli sądzi, że zasługuje na ocenę celującą za samo tylko oddychanie. Pod wpływem eseju Briany zaczniesz drżeć o przyszłość Ameryki, wysyczysz na głos: „Co ty pierdolisz?” przy barze, do którego musisz się udać, aby wlać w siebie pinot grigio, zanim przystąpisz do oceny jej pracy. Barman zapyta: „Czy wszystko w porządku?”. Oprze ci nawet dłoń na ramieniu, tak bardzo będzie zaniepokojony. A ty odpowiesz: „Nic mi nie jest. Bardzo przepraszam”. Spojrzysz mu w twarz, a jego oczy będą takie niebieskie i łagodne. Wspomnisz czasy, kiedy taka twarz i taki tors poruszały coś głęboko w tobie, tam, gdzie teraz wirują jedynie zwiędnięte liście. Ponownie spojrzysz na pracę Briany. Zwrócisz uwagę, że wybrała czcionkę Garamond. W lewym górnym rogu kartki zaczniesz wypisywać ocenę bardzo dobrą z minusem, nawet jeśli maksymalnie należy się za to czwórka. Ale zawahasz się, twój długopis zastygnie nad papierem. Wyobrazisz sobie ten moment, gdy oddasz Brianie jej esej opatrzony tą piątką z minusem. Gdy tylko go przyjmie, zrobi taką minę, jakby pogryzło ją tysiąc os, a ty pożałujesz, że nie zaprezentowała nic podobnego podczas odgrywania Julii. Będziesz obserwować, jak jej twarz czerwienieje najpierw z zakłopotania, a potem z wściekłości, jak jej podbródek prowokacyjnie unosi się w tył, w tył, w tył. Założy, że otrzymała taką ocenę, ponieważ tobie brakuje rozumu i/albo zazdrościsz jej urody oraz młodości. I choć to pierwsze cię nie dotyczy, to drugie już zdecydowanie tak, dlatego nie bez lęku będziesz obserwować, jak po zajęciach Briana maszeruje w stronę twojego biurka, potrząsając lśniącą grzywą, żeby oślepić cię na czas wysłuchiwania jej skarg. Będziesz obserwować, jak jej oczy robią się coraz większe, wilgotne i pełne rozpaczy. Będziesz obserwować, jak jej wściekłość rozkwita niczym niekontrolowany kwiat. Bo nie tak działa wszechświat. Wszechświat Briany, w którym jesteś wyłącznie trybikiem ogromnej machinerii jej ostatecznego sukcesu. Wszechświat życzy sobie, żeby Briana odniosła sukces. Żeby wygrała. Wysłuchiwanie protestującej Briany, która dobrze wie, co czujesz, sprawi, że być może nagniesz się do jej woli. Ponieważ głos Briany nie tylko rani twoje biodro i kręgosłup, ale także do czerwoności rozpala wszystkie twoje wewnętrzne sieci, błyskające szybciej pod wpływem jej spojrzenia. Być może oszczędzisz sobie tego wszystkiego i od razu postawisz jej tę cholerną szóstkę. A Briana nawet ci za to nie podziękuje. Uzna cię za pełzającego pod jej domkiem dla lalek nieszczęsnego pająka, który okazał się wystarczająco uprzejmy, aby dokonać żywota bez niczyjej pomocy. W końcu to jej rodzice sponsorują ten podupadający program aktorski. Dlatego właśnie Briana wciela się w postać Heleny w tym roku, dlatego właśnie Briana wcieliła się w postać Julii w zeszłym roku, dlatego właśnie Briana wcieliła się w postać Rozalindy dwa lata temu. I dlatego właśnie musisz słuchać, jak monologi najbardziej złożonych i fantastycznych bohaterek Szekspira konają w jej niegodnym gardle. Niemniej jednak. To także dzięki niej w ogóle masz ten dychawiczny program, a ona o tym wie.

Nienawidzę tego, że zależy mi na sympatii Briany, mimo że jej nienawidzę, i nienawidzę tego, że nienawidzę Briany, bo jak będzie wyglądała jej przyszłość? Kilka lat w wielkim mieście w pogoni za swoją pasją aktorską na próżno, bo nie będzie matki ani ojca, którzy otworzą jej drzwi do tych pozłacanych miejsc. Zostanie zmuszona, aby zmierzyć się z własną przeciętnością. Wyjdzie za mąż za maklera giełdowego, zacznie prowadzić blog mamuśki weganki, zapisze swoją przyszłą latorośl na balet.

Dorośnij, mówię sobie. Zachowuj się jak dorosła. Zachowuj się jak nauczycielka. Okłam to długowłose dziecko, wmawiając mu, że zarówno ono, jak i jego koleżanki oraz koledzy z obsady rozwiną się dzięki wystawieniu tej sztuki, która niepokoi, choć nie w oczywistym formacie krwawej jatki/orgii; która czaruje bez obecności rechoczących wiedźm; która jest smutno-zabawna zamiast tylko smutna; która jest ponuro-pogodna zamiast tylko ponura czy tylko pogodna; która jest problemowa, prowokacyjna, złożona i tajemnicza; ukryty górski kwiat rosnący w cieniu szekspirowskiego kanonu, którego nie zdążyło jeszcze zerwać milion pieprzonych szkół. I jest też na czasie. Jest społecznie istotna.

– Mirando – odzywa się Briana.

Briana zawsze zwraca się do mnie po imieniu. Dla niej nigdy nie jestem panią Fitch, ani tym bardziej panią profesor. Patrzy na mnie, a ja tchórzę. Dasz wiarę? Spinam się. W oczekiwaniu na…

– Nie moglibyśmy najpierw się rozgrzać? – Zniecierpliwiona zaczyna się już rozciągać. Wyciąga ręce wysoko nad głowę. „Widzisz, jak dużo tego potrzebuje moje ciało i jak bardzo to uwielbia?”

Wyobrażam sobie, że ją morduję. Nie pierwszy raz.

– Obawiam się, że naprawdę musimy zrobić dzisiaj krok naprzód – odpowiadam.

Zawsze zapominam o ich rozgrzewkach. Nic na to nie poradzę. Nienawidzę rozgrzewek. Przeprowadzania ich przez to. Ból sprawia mi samo patrzenie na nich. Łatwość, z jaką się poruszają, ich szybkość, to, jak naoliwiają swoje już i tak naoliwione kości. Dotleniają swoje już i tak dotlenione mięśnie. Nabierają rumieńców na twarzach. No naprawdę, jakby wszyscy pieprzyli się na moich oczach. Ale rozgrzewka Briany jest najgorsza. Widok gibkiego ciała Briany poruszającego się w świetle reflektorów dosłownie rani mnie w oczy. Wypełnia je łzami. Jakbym patrzyła prosto w słońce. Jakbym próbowała się oślepić.

– Zrobię im szybką rozgrzewkę, Mirando – szepce mi Grace do ucha.

Obracam się w jej stronę. Stoi tuż obok mnie.

– Dobrze – mówię. – Dobrze.

Znikam pod skrzydłem ciemności. Stamtąd obserwuję, jak ich ciała gną się i kołyszą. Wyciągam fiolkę z kieszeni i łykam kolejną tabletkę. Nie zadaję sobie nawet trudu, żeby sprawdzić, która to fiolka.

 

 

Rozdział 3

 

 

 

 

 

Łapczywiec z Grace. Szkocki pub w naszej okolicy, gdzie chadzamy po zajęciach czy próbach, żeby omawiać wystawianą sztukę albo gdy jedna z nas nie jest gotowa wrócić do domu. Grace je burgera i frytki z wielkim apetytem. Jakby nie doszło do buntu. Jakby to był kolejny zwykły wieczór po zwykłej próbie. Wszystko dobrze. Patrzę, jak wypija haust ciemnego piwa z gęstą, kremową pianą, które zwaliłoby mnie z nóg. Obok jej kufla stoi szklanka szkockiej, którą prawie już osuszyła. Zdrowa jak ryba. Totalnie niezniszczalna. Siedzę zgarbiona nad szprycerem z białego wina i sałatką warzywną. Wszędzie czuję pulsujący, tępy ból. Odcinek od biodra do kolana mam maksymalnie spięty. Plecy pełne pięści. Rozmyte płomienie liżą rozliczne części mojego ciała, wszędzie bez wyjątku. W dodatku płonę z upokorzenia i gniewu.

– Jest okej? – pyta Grace.

Okej? Jak w ogóle może o to pytać? Nie było jej tam? Niczego nie widziała? Chcę zaprotestować. Wściec się na nią.

– Tak – odpowiadam.

Grace patrzy, jak koślawo pochylam się nad sałatką.

– Nie tknęłaś swojego… Co to właściwie jest?

– Sałatka.

Grace marszczy nos. Ponownie skupia się na swoim burgerze, do którego najwyraźniej dodano ser, a nawet bekon. I może też jajko sadzone. Dlaczego jej to nie zabiło? Wiem jednak, że ona od tego nie umrze. Mniej więcej za godzinę w swoim salonie, podczas oglądania Netflixa, beknie raz, cicho. Delikatnie poklepie się po swoim posłusznie trawiącym brzuchu, jakby to był dobry pies. Uda się do swojej sypialni, nietypowo jak na nią kobiecej, zagraconej maleńkimi, ozdobnymi pudełkami na biżuterię, z których każde pomieści nie więcej niż jeden pierścionek, ze ścianami spływającymi jasnoróżową tapetą i z przystrojonym poduszkami łóżkiem, gdzie zaśnie snem sprawiedliwych. Serce nie będzie dudniło jej groźnie w uszach. Nie będzie walczyła z bezsennością, bombardowana wizjami własnej nieuchronnej śmierci. Wyśpi się, a potem obudzi o przyzwoitej godzinie i pójdzie pobiegać o poranku. Pełna nowej energii. Gotowa wrócić do życia.

Skrzywiła się, kiedy zamówiłam szprycera z białym winem i sałatkę, po czym poprosiła o swój obfity posiłek i alkohol, jakby dla zrównoważenia mojej ułomności.

„Nie powinnam łączyć alkoholu z tymi tabletkami”, wyjaśniłam jej.

Grace skinęła głową. „Jasne. Jak tam uważasz”.

Ale to prawda, że nie powinnam łączyć alkoholu z tymi tabletkami. Nie powinnam nawet łykać tych wszystkich tabletek naraz, a tym bardziej zapijać ich białym winem. Dostałam je od dwóch różnych psychiatrów, którzy w przeciwieństwie do mojego fizjoterapeuty w polówce mają moc wystawiania recept. Jeden potraktował mnie podejrzliwie, drugi niezwykle empatycznie, uśmiechając się z zagadkową życzliwością przechery, którego udało mi się złapać w dobry dzień. „Może spróbujemy tego? Co pani na to, pani Fitch?”

„Tak! – wykrzyknęłam. – Tak, spróbujmy!”

„Nie wolno tego łączyć z innymi lekami, pani Fitch”.

„Ach, oczywiście, że nie – odpowiedziałam dobremu doktorowi, kręcąc głową raz za razem. – Nie, nie. Nigdy bym tego nie zrobiła”.

Jego fartuch lśnił niczym szaty samego boga. Bielą tak jasną, że wyciskała mi z oczu łzy.

A teraz popijam szprycera i gapię się na Grace z ukontentowaniem żłopiącą piwo w trakcie oglądania meczu hokejowego na małym telewizorze nad moją głową. Całkiem nieświadomą, jaka katastrofa wydarzyła się tego wieczoru. No cóż, ona może sobie na to pozwolić.

– Ale poszła strasznie – odzywam się w końcu.

Grace spogląda na mnie niewzruszona.

– Co takiego?

– Próba?

Wzrusza ramionami.

– Bez przesady.

– Bez przesady? Nie było cię tam? Nic nie widziałaś?

Wpatruje się w ekran telewizora.

– Widziałam.

– Więc wiesz. Oni mnie nienawidzą – szepcę.

Grace przewraca oczami.

– Mirando, nie bądź głupia.

– To prawda. Nienawidzą mnie i nienawidzą tej sztuki.

– No oczywiście, że nienawidzą tej sztuki, Mirando. Wszystko dobre, co się dobrze kończy? Proszę cię.

– To wspaniała sztuka – mruczę.

– Nie wiem, czy wspaniała. To znaczy: może być. Ale nie może się równać z morderstwem, obłędem i wiedźmami.

– Jest tam wiedźma – mówię.

– Jaka?

– Helena. Uzdrawia króla.

Grace kręci głową, jakby chciała powiedzieć: „Nie wyjeżdżaj mi tu znowu z pieprzoną Heleną”. Za każdym razem, kiedy Grace kręci głową na wzmiankę o Helenie, pieprzonej Helenie, wydaje mi się, że w pasywno-agresywny sposób wyraża swoje uczucia do mnie. „Helena cierpi na urojenia”, mawia. „Helena jest chora”, mawia. „Helena jest ogromnie roszczeniowa – mawia – ogromnie skoncentrowana na sobie”. „Helena zawsze marudzi”, mawia. „Helena cierpi wyłącznie z własnej winy. I Helena tak naprawdę nie wie, czym jest ból. Gdyby tylko Helena się ogarnęła. Zapomniała o swoich obsesjach”.

– Jest zakochana – mówię. – To historia miłosna.

Grace prycha. Wypija duszkiem piwo.

– Totalnie popierdolona.

– Uważam, że miłość Heleny jest piękna – zwracam się do stołu.

– Helena cierpi na urojenia.

– No cóż – odpowiadam – każdy z nas ma prawo do własnej interpretacji.

– A moja interpretacja jest właśnie taka – kwituje, nie patrząc na mnie.

Wbijam wzrok w swój szprycer. Czy ona pije do moich płaczliwych rozmów telefonicznych z moim byłym mężem, Paulem, które często odbywam po pijaku w łazience pubu albo po próbie w teatrze, kiedy wydaje mi się, że jestem sama?

„Wszystko w porządku, Mirando?”, woła od drzwi.

„W porządku. Tylko rozmawiam”.

Czy wyczuła moje nieodwzajemnione pożądanie do Hugona? Przyłapała mnie, jak otumaniona lekami bezradnie i bezsensownie wpatrywałam się w mięśnie jego pleców falujące pod koszulką, kiedy malował scenerię na dużej drewnianej ramie, przeobrażając czarne płótna we wnętrza francuskiego dworu? Kiedy trzymał pędzel w białych zębach z taką czułością, jakby to była róża?

„Nie sądzisz, Grace, że przypomina jakiegoś nordyckiego boga? Może Thora?”

„Nie”, odpowie mi Grace.

Hugo poczuje, że jest obserwowany, odwróci się w końcu i zauważy moje zniekształcone ciało kryjące się w cieniu. „Cześć, Mirando – rzuci całkiem życzliwie. – Nie widziałem cię”.

„Oczywiście, że nie widziałeś – pomyślę. – I nadal nie widzisz. Nigdy nie zobaczysz. A ja zawsze będę serwowała ci swoje «och»”.

„Mogę coś dla ciebie zrobić?”, zapyta być może.

Zobacz mnie taką, jaka byłam dawniej. Przynajmniej uznaj mnie za zdatną do posuwania. Lecz moje pożądanie to żałosny, przywiędły byt. W rzeczywistości, gdyby Hugo zwrócił się do mnie ze słowami: „Chciałbym się do ciebie zbliżyć, Mirando”, oddaliłabym się od niego czym prędzej, kuśtykając. Tylko w fantazjach pozwalam mu przebywać blisko mnie, w odległości sugerującej erotyczną zażyłość. Pozwalam mu uśmiechać się wymownie, może nawet w blasku świec. Zwykle jednak spojrzenie Hugona wędruje obok mnie na wiszący na ścianie zegar. Bo przecież odrywam go od pracy. Albo patrzy na mnie z litością, tak jak tego wieczoru.

– Mirando, czy ty mnie słuchasz? – pyta Grace.

– Tak.

– Posłuchaj, wiesz, że możesz na mnie liczyć w każdej sprawie. Uwielbiam tworzyć teatr. Studenci są po prostu wkurzeni, że ostatecznie nie zdecydowałaś się na Mackersa.

Wyobrażam to sobie. Brianę jako lady Macbeth. Pokrytą sztuczną krwią. Potrząsającą włosami na scenie. W białej sukni odsłaniającej jej blady, piegowaty dekolt. Zawodzącą piskliwym głosem. Czerpiącą z jakiegoś konkretnego nieszczęścia i cierpienia? Szczerze wątpię. Emanującą absolutnym brakiem autentyzmu.

– Chwilowo wystarczy mi bolesnych doświadczeń – zwracam się do Grace.

– Nie chcesz zobaczyć Briany w roli lady M?

– Nie bądź śmieszna – odpowiadam.

– Przyznaję, że byłaby straszna. W dodatku to prawdziwa Helena. Upierająca się, aby wszechświat kręcił się wedle jej życzeń.

Zamykam oczy. Chcę powiedzieć Grace, że nic nie wie o Helenie. Że potrzeba głębi duszy, aby ją zrozumieć. Że potrzeba życia w cierpieniu. Pewnego rodzaju mądrości, którą zdobywa się po pewnym czasie spędzonym w cieniu. Grace jest specjalistką od Oscara Wilde’a; naprawdę powinna lepiej orientować się w takich sprawach.

– To nie ma nic wspólnego z Brianą – kłamię. – I wcale nie uważam, że nadaje się do roli Heleny.

Grace tylko na mnie patrzy.

– Po prostu pomyślałam, że warto spróbować czegoś innego, tak dla odmiany. I tyle. Co w tym złego?

– Zupełnie nic.

– Zmienimy tempo. Bo czy nie czujesz się zmęczona patrzeniem, jak rujnują Hamleta? Albo Romea i Julię?

– To studenci, Mirando.

– Właśnie.

– Słuchaj, to ty jesteś reżyserką. I masz swoje powody.

Swoje powody. Wiem, że Grace podejrzliwie odnosi się do moich powodów.

Ile razy znalazła mnie na podłodze mojego gabinetu, z laptopem przy głowie, oglądającą moją Helenę na YouTubie? Genialna produkcja. Marne nagranie. Zarejestrowane kamerą trzymaną w drżącej ręce anonimowego ćpuna z widowni. Niemniej jednak jestem ogromnie wdzięczna temu ćpunowi za nagranie mojego występu tamtego wieczoru, a także publiczności. Widzę nawet w tym tłumie postać, która, jak sądzę, jest Paulem. Tył jego ramienia, fragment jego urzeczonej twarzy zwróconej ku mnie na scenie.

Grace widziała, jak oglądam swój występ ze łzami w oczach, zafascynowana własnym obliczem, wciąż jeszcze nieświadomym czyhającej na mnie mrocznej przyszłości, nienaznaczonym zgryzotą. Zafascynowana swoją umiejętnością przechadzania się po scenie jak człowiek.

„Co robisz, Mirando?”, rzuci od drzwi.

„Nic – odpowiem. – Gromadzę materiał”.

– Miałaś swoje powody – powtarza teraz. – Więc spróbuj ich teraz przekonać.

Wspominam ich martwe, skierowane ku mnie spojrzenia. Atmosferę buntu tak gęstą, że niemal namacalną.

– A jeśli ich nie przekonam?

– Przekonasz. W końcu jesteś reżyserką.

– Jestem reżyserką – szepcę.

Straciłam czucie w nogach. Wiem, że kiedy w końcu wstanę, przyjdzie mi zapłacić. Według Marka nie powinnam siedzieć na krześle dłużej niż dwadzieścia minut. Oczywiście terapeuci nie zgadzają się w tej kwestii. John mówi o trzydziestu minutach. „Jak długo wstajesz mniej więcej co godzinę, żeby się poruszać, tak długo powinno być dobrze”, oświadczył Matt, sadysta. „Ostatecznie, czy to w ogóle ma znaczenie?”, stwierdził Luke. Filozof-­fatalista. „Naprawdę, pozwól, aby ból wyznaczał ci kierunek”, powiedział doktor Harper, mój chirurg ortopeda, ofiarując mi słaby uśmiech i wzruszenie wyrzeźbionych ramion. Traktował moją operację biodra jak przygodę na jedną noc, o której chciałby szybko zapomnieć. Za każdym razem, kiedy siedziałam w jego gabinecie, opowiadając o nieustającym bólu, odczytując listę symptomów z notatek w telefonie, a potem listę pytań, mamrotał tylko coś o ibuprofenie oraz o matce naturze i unikał mojego spojrzenia. Był jeszcze doktor Rainier, który sądził, że nie potrzebowałam żadnego z tych zabiegów. Pamiętam jego hełm srebrnych włosów połyskujących słabo w świetle lamp fluorescencyjnych, kiedy patrzył na mnie z arogancką pewnością siebie. Przekonany, że mój ból to nie efekt urazu biodra, po którym wykonano nieudaną operację, po której pojawiły się komplikacje, które doprowadziły do urazu pleców, a następnie do zgniecenia licznych nerwów w moich nogach. O nie, nie, nie. Mój ból to śmierć mojej matki, to mój rozwód, to moje niezrealizowane aspiracje sceniczne.

„Pani Fitch, chętnie zoperuję każdego mieszkańca Nowej Anglii. Ale nie panią. – Uśmiechnął się. Pokręcił głową. – Pani nie chce zostać pocięta. Bo niby po co? – dodał łagodnie, patrząc na mnie. – Tu nie ma nic do cięcia”.

I nagle poczułam się jak kobieta lekkich obyczajów, która rozłożyła przed nim nogi tuż przed tym, jak on uprzejmie, lecz stanowczo odmówił wydymania jej.

„Dalszy upór, pani Fitch, byłby naprawdę niestosowny i krępujący dla nas obojga”.

„Ale ja nie mogę chodzić – jęczałam. – Ani siedzieć, ani stać”.

„Pani Fitch – powiedział, pochylając się do przodu – jeśli nie może pani chodzić, proszę mi wyjaśnić, jak się pani tutaj dostała”.

– Nie wiem.

– Że co? – pyta Grace. – Mirando, czy ty mnie w ogóle słuchasz?

– Powiedziałaś, że jestem reżyserką – szepcę.

– Zgadza się.

– To bez znaczenia. Oni i tak nie nauczą się swoich ról. – Stwierdzam ten fakt, jakbym opowiadała o obserwowanym z daleka ognisku.

– Jeszcze mamy czas. – Wskazuje gęsto sypiący śnieg za oknem, po czym przywołuje kelnera.

– Dobrze wiesz, jak szybko przychodzi. Zanim się zorientujemy, ona już tu będzie.

– Kto taki? – pyta, grzebiąc w torebce.

– Wiosna. – Wzdragam się. Dopóki nie zaczęłam reżyserować tej sztuki, nie czułam nienawiści do wiosny. Nie bałam się topniejącego śniegu. Nie drżałam od widoku zielonych pąków na gałęziach. Zapachu kopulujących roślin, świergotu ptaków, aromatu mokrej trawy. Briana pewnie to uwielbia. Pewnie się tym raduje. Wyczynia jakieś rytuały, żeby przyśpieszyć proces zmiany pór roku.

Spoglądam na Grace. Wokół jej twarzy pojawiła się niespodziewanie kłębiasta mgiełka.

– Na pewno dobrze się czujesz, Mirando? Wydajesz się…

– Jaka?

– Sama nie wiem. Nieobecna czy coś w tym stylu.

– Po prostu… – Pocieram nogę. – Dużo tego. Wszystkiego.

Silę się na niewyraźny uśmiech, jakby czymś przysłonięty. Woalką bólu. Lecz chociaż to wszystko prawda, daję kiepski występ. Brakuje mi autentyczności. Jestem kobietą z reklamy leku. Błagającą.

Grace to widzi. Spuszcza wzrok. Zabiera się za frytki.

– Wiesz, Mirando, że zawsze możesz poprosić o pomoc? Zdajesz sobie z tego sprawę? Mieszkam dosłownie jedną przecznicę od ciebie. Mogę robić ci pranie. Zakupy. Zamykać okna.

„Bo ona nigdy nie prosi o pomoc”.

„Bo ona zawsze prosi o pomoc”.

– Wiem. Dziękuję.

Grace i ja byłyśmy sobie kiedyś bliższe. Przyjaźniłyśmy się? Może. Był taki czas, nie tak dawno temu, kiedy prawie każdego wieczoru wpadałam do niej na drinka przed powrotem do domu. Leżałam na plecach na podłodze jej salonu, podczas gdy ona siedziała zwinięta w kłębek na swojej kwiecistej kanapie, pozwalając swojej agamie po sobie pełzać. Kurwiłyśmy na wydział anglistyki. Litowałyśmy się nad programem aktorskim wiszącym na włosku. Wypytywała mnie o moje dni na scenie. Pijana prosiła, żebym kolejny raz opowiedziała jej o roli Śnieżki, w którą wcielałam się pewnego lata w Disneylandzie. Ta fucha zdawała się fascynować ją znacznie bardziej od moich szekspirowskich popisów. Czasem nakładałyśmy sobie na twarze jej maseczkę z płatków róż i oglądałyśmy jeden z jej ulubionych seriali kryminalnych. „Maseczka + kryminał wieczorem?”, pisała do mnie. Zawsze wysyłałam jej wtedy :), nawet jeśli uważałam te seriale za schematyczne, a od jej płatkowej maseczki dostawałam wysypki. Spędzanie czasu z Grace sprawiało mi przyjemność. Zawsze trzymała w lodówce białe wino dla mnie. A ja zawsze trzymałam w lodówce piwo dla niej, na wypadek gdyby wpadła. Współczuła mi z powodu mojego bólu na swój rzutki, wydajny sposób.

„To trudne”, mawiała.

Przytakiwałam, ale zawsze dodawałam jakieś ale, próbując zakończyć temat optymistycznym akcentem. Próbując rozluźnić atmosferę. Zawsze jednak utykałam w ciszy, której nie wypełniała żadna z nas.

Potem ona dolewała mi wina.

Aż w zeszłym roku, tuż przed premierą Romea i Julii, oświadczyła, że mój ból tkwi w mojej głowie. Nie patrząc na mnie. Ściskając kierownicę swojego suva. Wpatrując się w smugi na przedniej szybie, w szarą wiosnę Nowej Anglii. Dopiero co zafundowałam sobie kolejną bezużyteczną serię zastrzyków w kręgosłup. Odwoziła mnie wtedy ze szpitala do domu.

„Mogę cię odwieźć”, zaproponowała.

„Nie chcę sprawiać kłopotu”, odparłam. Zawsze tak mówiłam.

„To żaden kłopot”, powiedziała. Obie wiedziałyśmy, że nie przyjechałby po mnie nikt inny.

„Zrobię to z przyjemnością”, dodała. Choć nie sprawiała wrażenia zadowolonej.

„Pomogło?”, zapytała, kiedy kuśtykając wyłoniłam się z ambulatorium.

„Okaże się za kilka dni”, odparłam.

Cisza. Ruszyłyśmy.

„Pewnie nie zadziała – dodałam. – Nic nie działa”. Powiedziałam to, siląc się na śmiech, głównie ze względu na Grace, nawet jeśli ten śmiech zabrzmiał mrocznie i pusto. Potem poczułam łzy na twarzy. Lejące się absurdalnym, gorącym strumieniem. I wtedy, tak po prostu, Grace zjechała z drogi. „Posłuchaj, Mirando – powiedziała, nie patrząc na mnie. – Mówię to dla twojego dobra. Czy brałaś pod uwagę, że może…”

Kiedy mówiła, obie patrzyłyśmy przed siebie na żwirowe pobocze.

Odtąd… Odtąd nie jesteśmy już sobie tak bliskie. Nadal traktujemy się uprzejmie, profesjonalnie. Nadal z przyzwyczajenia chodzimy na drinka po próbach, ale okoliczności się zmieniły. Grace patrzy na mnie z dystansem. Aż mam ochotę jej powiedzieć: „Nie musisz już tego robić. Udawać, że się interesujesz. Że ci zależy”.

Ale mówię tylko:

– Naprawdę to doceniam. I masz rację, wszystko się uda.

– Co konkretnie?

– Sztuka.

– Oczywiście, że się uda. Poza tym to tylko sztuka, Mirando.

– Jasne. Oczywiście. Tylko sztuka – kłamię.

– No dobrze – mówi. – Będę się już zbierać. Idziesz?

Wyobrażam sobie, jak kuśtykam do mojej imitacji auta. Do tego czarnego garbusa. Paul podarował mi go na trzydzieste urodziny. Wciąż jeszcze pamiętam, jak uśmiechał się do mnie zza przedniej szyby, kiedy zaparkował na naszym podjeździe. Nawet wypełnił maleńki, plastikowy wazonik stokrotkami. W czasach, kiedy jeszcze potrafiłam z gracją wsiąść do tego małego samochodu z nisko zawieszonym podwoziem i z niego wysiąść. Kiedy wysiadanie z pojazdu, jakiegokolwiek pojazdu, nie napawało mnie lękiem. Już czuję ból wciskania się do garbusa. Ból jazdy. Ból wysiadania z garbusa. Ból powłóczenia martwą nogą do drzwi frontowych. Powita mnie zjarana dozorczyni, siedząca na lodowatych schodach frontowych, popijająca tequilę prosto z butelki. Będę musiała tam stać, balansując na krawędzi utraty równowagi, podczas gdy ona będzie bezmyślnie nadawać o pogodzie. Nie spodziewała się takiego śniegu! Zmuszę się do odpowiedzi. Zmuszę się do wesołości pobrzmiewającej w głosie, do uśmiechu widocznego na twarzy. Uwierz, że dawniej byłam świetną aktorką.

– Nie. Chyba jeszcze tu trochę posiedzę. Wypiję jeszcze jednego drinka. Posłucham, jak facet gra na dudach. Ale ty już idź.

Grace patrzy na moje puste szkło. Potem na mnie. Trzeci kieliszek? Facet grający na dudach? Czy ja sobie, kurwa, żartuję? I w ogóle jakie dudy?

– Posłucham muzyki? – kontynuuję.

Ale tu nie ma muzyki. Słychać tylko pijackie pomruki pijanego mężczyzny przy barze. Nawet mecz hokeja rozgrywa się bez głosu.

– Niedługo zacznie się karaoke – tłumaczę.

Nagle ogarnia mnie dziwne pragnienie, żeby się jej pozbyć. Rani mnie dźwięk głosu Grace, widok twarzy Grace, Grace domagającej się wyjaśnień mojego niezwykłego zachowania. Rani moje ciało, a przede wszystkim moją głowę. Odprawię ją. Czy zdołam ją odprawić? Nie, ona nadal tu siedzi. Przyglądając mi się z niepokojem.

– Mirando, na pewno nic ci nie jest?

– Nic. – Mój głos jest jak para rąk wypychających ją za drzwi.

– W porządku. W takim razie może porobimy coś razem w ten weekend. Pójdziemy na kawę czy coś?

– Może. Jasne. Tak. Do zobaczenia.

Silę się na uśmiech.

 

*   *   *

 

Szafa grająca twierdzi, że nigdy więcej się nie uśmiechnie. „I’ll Never Smile Again”, jak akuratnie. Piosenka wprawia mnie w łzawy nastrój. Wprawia mnie w rozmarzony nastrój. Może to tylko tabletki. Może alkohol. Miałam ich ze sobą nie mieszać. Ale zmieszałam. „Już za późno, Mirando. Rozkoszuj się jazdą w tym zamglonym, jakże zamglonym pokoju o ciemnoczerwonych ścianach”. Pomieszczenie nagle wydaje się jakby czerwieńsze. Czy to możliwe? Mnóstwo zwierzęcych łbów na ścianach. Dostrzegam je dopiero teraz. Jelenie. Czarne kozły. Patrzące na mnie szklanymi, połyskującymi, czarnymi oczami. Wcześniej ich nie widziałam.