Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jakie jest wasze pierwsze skojarzenie z Rumunią? Założylibyśmy się o butelkę czerwonego wina, że Drakula.
Czy wiecie jednak, jakie bogactwo smaków, zapachów, dźwięków i obrazów skrywa ten malowniczy kraj pogranicza kultur?
W Rumunii jest bezkresne błękitne niebo, ale w kolorze albastru może być również nitka w tradycyjnym hafcie czy… nagrobek na Wesołym Cmentarzu. W swojskiej i smacznej kuchni królują różne rodzaje pożywnej zupy, a sama Rumunia jest jak ciorba, w której ciągle odkrywasz coś nowego – a to kleks śmietany, a to ostra papryczka. Tu nie ma jednego, podstawowego, uniwersalnego przepisu, ale każdy kolejny kęs zaskakuje niespodzianką.
• Czy w Rumunii nadal kradnie się panny młode?
• Który światowej sławy projektant mody przywłaszczył sobie narodowy skarb, czyli rumuńską bluzkę?
• Gdzie przebiega najbardziej niesamowita droga, jaką widział Jeremy Clarkson?
Autorka snuje opowieść o rumuńskich tradycjach i współczesności, mierzy się ze stereotypami i zabawia anegdotami, których zawodowo ma pełne kieszenie. Mamy nadzieję, że jesteście gotowi, by spakować plecak i wyruszyć w podróż, która pozwoli rozsmakować się w tym kraju!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 392
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Bine aţi venit! Witajcie!
Moja rumuńska przygoda rozpoczęła się 11 lat temu, dokładnie w maju 2010 roku, gdy wraz z koleżankami z filologii rumuńskiej i ze studentami z Wydziału Historycznego UAM wyruszyłam na podbój rumuńskiej Bukowiny. Wcześniej powoli odkrywałam tajniki języka i kultury tego kraju, studiując rumunistykę, jednak ten pierwszy wyjazd pozwolił mi zobaczyć urywek prawdziwej Rumunii. Pamiętam go trochę przez mgłę, jakby fragment dziwnego snu. Dziesięć lat to i mało, i dużo, jeśli mówimy o poznawaniu danego kraju i języka. Nie uważam się za eksperta od wszystkiego, co rumuńskie, raczej za obserwatora, którego uwagę przyciągają niecodzienne sytuacje. Stałam się na potrzeby tej książki povestitoare, czyli gawędziarką, która przysiadła obok Ciebie, Drogi Czytelniku, na ławeczce, gdzieś na rumuńskiej wsi. Starałam się przedstawić w swojej opowieści o Rumunii te historie, które poruszyły mnie szczególnie – niezależnie od tego, czy ukazują moją drugą ojczyznę w dobrym, czy w złym świetle. Nie będę udawać, że nie widzę wad i skaz. Bo jak niemal każdy kraj z byłego bloku wschodniego, Rumunia mierzy się ze swoimi problemami jeszcze sprzed 1989 roku. I z dziedzictwem pamiętnych wydarzeń grudniowych.
Kiedy zaczynałam pisać słowa wstępu, ze świadomością, że jeszcze do nich wrócę po napisaniu całej książki, gdy już się dowiem, gdzie poniosą mnie myśli, słowa i wspomnienia, siedziałam na kanapie w mieszkaniu na obrzeżach Sybina, w Siedmiogrodzie. Teraz, po kilku miesiącach, bardzo wiele się zmieniło. Za oknem wita mnie płyta jedenastopiętrowego bukareszteńskiego bloku. Ilekroć wchodzę do sklepu po drobne zakupy, zakładam na twarz maseczkę. Przez ten niecały rok świat stanął na głowie, pandemia koronawirusa odcisnęła piętno na życiu nas wszystkich. Zapewne te zmiany są też widoczne w narracji mojej książki, w niektórych akapitach na pewno będą się przewijać uwagi lub odniesienia do aktualnej sytuacji, która momentami bardzo dynamicznie się zmieniała. Wielu z nas musiało ograniczyć niemal do zera swoje plany podróżnicze, dlatego też starałam się, aby chociaż w wirtualny sposób przybliżyć Ci, Drogi Czytelniku, Rumunię – poprzez linki i odnośniki do nagrań, reportaży, filmów dokumentalnych, tak abyś w zaciszu swojego domowego kąta, na wygodnej kanapie albo w fotelu, mógł wybrać się w wirtualną i literacką podróż do tego kraju. Ja przygodę z tą książką też zaczynałam z mojego salonu w Sybinie, mając nadzieję, że niedługo znów wznowimy podróże.
Ponieważ w jednej książce trudno dogłębnie poruszyć wszystkie tematy, a też nie każdy mnie pociąga równie mocno jak pozostałe, dla zainteresowanych poszczególnymi zagadnieniami lub po prostu literaturą rumuńską przygotowałam listę książek w języku polskim rekomendowanych przeze mnie. Niektóre przeczytałam, o innych słyszałam wiele dobrego, niemal wszystkie są na mojej liście „do zapoznania się” i sięgnę po nie zapewne, gdy po raz kolejny uzupełnię biblioteczkę. Na pewno zawiodą się ci, którzy szukają tutaj opowieści o przepięknych malowanych monastyrach północnej Rumunii czy niesamowitych opowieści z górskich szlaków. Nie poruszam również tematu rumuńskiej Polonii, mimo że jest on ważny i przewija się w wielu opracowaniach. Nie jest to też przewodnik turystyczny, chociaż mój obecny zawód trochę mnie skaził i niekiedy w trakcie pisania na pewno włączył mi się, niechcący, tryb przewodnika przemawiającego do grupy w stylu: „Po prawej jest drzewo, a po lewej pies, naprzeciwko widzimy zamek, a za nami lezie wampir czyhający na państwa szyje”. A skoro jesteśmy przy temacie wampirów – jeśli ktoś szuka rozprawienia się z mitem Drakuli lub wnikliwej opowieści o Władzie Palowniku, znajdzie obie postacie, literacką i historyczną, w nieco innym, mam nadzieję, wydaniu. Mniej krwawym i mitycznym, chociaż nie upiłowałam krwiopijcy kłów ani nie utemperowałam charakterku. Przy okazji chciałam też przeprosić za wszystkie niekoniecznie zabawne dowcipy prowadzącej narrację. Czasami po prostu nie mogłam się powstrzymać od rzucenia arcyśmiesznego komentarza. Przepraszam. (Nie) chciałam.
Jestem świadoma, że nie udało mi się przedstawić wszystkich informacji ani ciekawostek o Rumunii. Bo z Rumunią jest trochę tak jak z moim widokiem z okien, który musiałam zostawić w Sybinie. Góry Fogaraskie i dach sklepu budowlanego. Bardziej na prawo niedokończony od chyba 10 lat blok, przez którego szkielet hulają ptaki i wiatr. Na lewo, po niezagospodarowanych polach, przetacza się stado owiec, z dala wyglądających jak niedbale porozrzucane białe kamienie. Zwariowani kierowcy, głośno trąbiąc, kręcą kółka na pobliskim rondzie. Kłęby kabli splatają się nonszalancko, a czasami zwisają ze słupów, żółte rury gazowe odcinają się od szarości chodnika i zieleni trawy. I to wszystko dzieje się w jednej i tej samej chwili. Czasami żartobliwie mówiłam do męża, że ten pejzaż zza okna jest swojego rodzaju kwintesencją Rumunii, takim naszym egzotycznym widokiem, którego byśmy w Polsce nie doświadczyli. Mam jednak nadzieję, że w tych kilku rozdziałach udało mi się chociaż przygotować szkic portretu Rumunii. Daleko mu do dokończonego obrazu, ale nawet taki przyciąga oko. Można znaleźć na nim charakterystyczny rumuński błękit, albastru, który obecny jest niemal w całym kraju: od nagrobków Wesołego Cmentarza, monastyrów malowanych na Bukowinie, domów o niebieskich murach, które można spotkać niemal w całej Rumunii, po magiczne hafty na tradycyjnych bluzkach ludowych.
Starałam się poza subiektywnymi obserwacjami przytoczyć w strawnej formie kilka faktów, opisać wydarzenia zarówno dawno minione, jak i te całkiem aktualne oraz przedstawić wybrane postacie z całej galerii historycznych osobistości. Nie będę ukrywać, że moja przygoda z tym krajem rozpoczęła się dzięki literaturze, zwłaszcza poezji, więc i ten element będzie obecny w niektórych rozdziałach, część w moim przekładzie. Chciałabym, żeby kraj namalowany na kartach tej książki był jak rumuńska kuchnia. Kolorowa, z wielonarodowym dziedzictwem, słona jak owczy ser z solanki, słodka jak znane niektórym czerwone wino Lacrima lui Ovidiu, czyli Łza Owidiusza, lekko gorzkawa jak niektóre przyprawy, kwaśna jak zupa ciorba (rum. ciorbă) z dodatkiem octu lub zakwasu nazywanego borș. Po prostu rumuńska tak bardzo, jak się da. Pofta bună! Smacznego! I koniecznie jeszcze: Sănătate! Na zdrowie!
Rumunia jest ciorbą
W przypadku Rumunii sprawdza się powiedzienie: „Przez żołądek do serca”, bo spróbowanie jej kolorowej i wielosmakowej kuchni, a zwłaszcza ciorby, sprawia, że można się w niej zakochać. Chociaż nie jest to oczywiście jedyny powód. Ciorba to zupa o charakterystycznej, bogatej, warzywno-mięsnej wkładce, czasami zakwaszana (zwłaszcza na południu), serwowana z kleksem gęstej śmietany i ostrą papryczką (o rodzajach ciorb trochę później). Właśnie to danie tradycyjnej kuchni rumuńskiej najbardziej mi Rumunię przypomina. Zresztą dla wielu znanych mi osób właśnie ciorba była tą kropką nad „i”, tym wykrzyknikiem, który sprawił, że otworzyli się na ten kraj, a nawet go pokochali. Bo co może być lepszego po długim dniu spędzonym na zwiedzaniu od zupy pełnej warzyw i mięsa, zabielonej śmietaną tak gęstą, że aż można w niej nóż postawić, serwowanej z ostrą papryczką i chlebem z pieca? To swojskie jedzenie, zwłaszcza podawane w wiejskim domu, na świeżym powietrzu, w otoczeniu znajomych i nieznajomych, wśród śmiechu i rozmów, choć proste, jest najbardziej ujmujące.
Ciorba ma w moim sercu, a raczej żołądku miejsce szczególne. Po pierwsze, zawsze wiąże się z nieśmiertelnym dowcipem opowiadanym polskim turystom, że wyraz ‘ciorba’ łatwo zapamiętać, bo przecież zupę można siorbać. Po drugie, gdy zastanawiałam się, czym dla mnie jest Rumunia, jakie mam z nią skojarzenia, to jakoś ta gęsta zupa z kleksem śmietany sama wlała mi się w myśli. I choć rodzajów ciorby jest wiele (warzywna, z klopsami, zabielane flaczki, fasolowa z wędzonką… aż ślinka cieknie!), to wszystkie mają jedną wspólną cechę – są bogate w smaki, kolory, zapachy, a ze względu na szczodrze serwowaną wkładkę wydają się nie mieć końca. Człowiek macha dzielnie łyżką i zamiast dotrzeć do dna glinianej, ozdobnej miski, odkrywa kolejne składniki połączone ze sobą przepisem, często stanowiącym pilnie strzeżony sekret kucharza. I tak jemy i jemy, i jemy, a przed nami otwierają się następne smaki, kolory, zapachy, wrażenia. Taka jest dla mnie Rumunia. Bo ten mniej więcej dwudziestomilionowy kraj położony w południowo-wschodniej części Europy nie ma jednej twarzy, jednego podstawowego składnika uniwersalnego dla wszystkich mieszkańców i regionów. Nie ma jednego przepisu na Rumunię. Tak jak w Polsce nie ma jednego przepisu na rosół albo barszcz z uszkami.
Tak jak w każdym przepisie kulinarnym, gdzie składniki łączą się w smaczną całość, tak Rumunia ma swoje regiony historyczne, które połączyły się najpierw w roku 1859 (Małe Zjednoczenie księstw Mołdawii i Wołoszczyzny), a później w 1918 (Wielkie Zjednoczenie Transylwanii i królestwa Rumunii), tworząc znane nam dzisiaj państwo. Najczęściej wymienia się położony od wewnętrznej strony łuku Karpat Siedmiogród, nazywany również Transylwanią, przez turystów kojarzony z Drakulą i wampirami, północno-wschodnią Mołdawię oraz południową Wołoszczyznę. Te dwie ostatnie krainy stanowiły niegdyś samodzielne organizmy polityczne nazywane hospodarstwami lub księstwami, historia zaś przynależności państwowej Siedmiogrodu jest nieco bardziej skomplikowana, ponieważ należał on do królestwa Węgier, Imperium Osmańskiego, a przez kilka lat był pod panowaniem Michała Walecznego, którego Rumuni uważają za pierwszego „zjednoczyciela” ziem rumuńskich, następnie do Austrii i później, aż do roku 1918, do Austro-Węgier.
Te trzy regiony dzieli się na dziewięć mniejszych: Siedmiogród, Marmarosz, Kriszanę, Banat, Oltenię, Muntenię, Dobrudżę, Mołdawię i Bukowinę. Administracyjnie natomiast Rumunia jest podzielona na 41 okręgów (po rumuńsku județ) oraz Bukareszt jako stolicę, 103 municypia (duże miasta), 320 miast i 2859 gmin. Każdy z dziewięciu mniejszych regionów ma swoje odrębne tradycje, w tym stroje ludowe, które nieraz mogą wyrażać nie tylko przynależność na poziomie regionu, ale nawet wsi. Każdy z nich ma też swoje symbole – miejsca najczęściej z nimi kojarzone. Na przykład Bukowina to malowane zewnętrznymi freskami monastyry, Marmarosz to drewniane kościoły i słynny z wielu okładek przewodników i pocztówek Wesoły Cmentarz w Săpâncie. Siedmiogród chwali się takimi miastami jak Sybin, Kluż-Napoka czy Braszów oraz warownymi kościołami ewangelickimi (część z nich jest wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO) i oczywiście zamkami (np. Bran, trochę nieszczęśliwie reklamowany jako zamek Drakuli czy Hunedoara) i twierdzami (np. Râșnov, Saschiz, Câlnic, Deva, Făgăraș). To tylko bardzo pobieżny zarys geograficzny Rumunii, po dokładniejsze informacje dotyczące każdego z regionów odsyłam do fachowej literatury turystycznej, jak chociażby przewodników, które ukazały się nakładem wydawnictwa Rewasz.
Do naszej rumuńskiej wieloskładnikowej zupy należy dodać wielonarodową historię, która, jak nieraz podkreślali moi rumuńscy rozmówcy, bardzo przypomina im historię Polski, zwłaszcza z drugiej połowy XX wieku. Według ostatniego spisu ludności z 2011 roku w tej chwili w Rumunii żyją takie mniejszości etniczne jak: Węgrzy, Romowie, Ukraińcy, Niemcy, Lipowanie, Turcy, Tatarzy, Serbowie, Słowacy, Bułgarzy, Chorwaci, Grecy, Żydzi, Czesi, Polacy, Włosi, Ormianie i Macedończycy. Według tego właśnie spisu w Rumunii żyje około dwóch i pół tysiąca Polaków[1]. Najwięcej jest ich w tak zwanych polskich wioskach na Bukownie, jak chociażby Nowy Sołoniec, Kaczyka czy Pojana Mikuli, gdzie mieszkają od czasów rządów austriackich, gdy zostali sprowadzeni do pracy głównie w kopalniach soli. Ponadto naszych rodaków można spotkać w dużych miastach, na przykład w Bukareszcie czy Klużu-Napoce. Poza wcześniej osiedlonymi już wielopokoleniowymi polskimi rodzinami za kolejną falę emigracji można uznać przyjazd młodych ludzi, czy to studentów na wymianę uniwersytecką, czy też absolwentów szukających swojego miejsca na ziemi. Ja natomiast wylądowałam tutaj, początkowo w Siedmiogrodzie, z pełną premedytacją, świadoma tego, jaki ten kraj może być. Momentami i mnie Rumunia niejednokrotnie zaskoczyła. Pozytywnie i negatywnie. Dziś podjęłabym taką samą decyzję.
Zanim jednak wpadłam tutaj na dobre niczym klopsik w ciorbę, zaczęłam studia w Polsce na filologii rumuńskiej. Kierunek ten nie należał do obleganych, więc nie było trudno się na niego dostać. Decyzję podjęłam trochę spontanicznie i nie zastanawiałam się, czy dostanę pracę w wyuczonym zawodzie. Wtedy wszystko było nowe, intrygujące i zapowiadało przygodę. Rodzina i znajomi byli trochę wstrząśnięci, trochę zmieszani na wieść o moim wyborze. Od niektórych osób usłyszałam, że będę mogła dogadać się z Cyganami. Albo startować z nimi w zawodach w żebraniu na ulicy. Na takie uwagi nic nie odpowiadałam. Wiedziałam, że ich autor pod przykrywką niby-żartu sam sobie wystawił świadectwo. Nie był to niestety jedyny komentarz, który padł w związku z moimi studiami, językiem, którego się uczyłam. Usłyszałam tego o wiele więcej – że po co mi to, bo biedny kraj, że nawet pewnie w Unii Europejskiej nie jest (ten tekst usłyszałam po 2007 – roku przystąpienia Rumunii i Bułgarii do Wspólnoty).
Stereotypowy obraz Rumuna-Cygana cały czas pokutuje w myśleniu Polaków. I o ile rzeczywiście w Rumunii mieszka mniejszość romska, licząca – w zależności od źródeł – od 600 tysięcy do nawet dwóch milionów, to nie jest ona tożsama z narodem rumuńskim. Są to dwie odrębne grupy etniczne, a sami Rumuni, tak jak Polacy, również za sprawą stereotypów, ale też skomplikowanej i trudnej rumuńsko-romskiej historii (Romowie od 1370 roku do połowy XIX wieku byli niewolnikami na terenie Hospodarstwa Mołdawskiego oraz Wołoskiego), nie mają o Romach najlepszego zdania. Skąd zatem utożsamianie Roma i Rumuna? W dużej mierze wynika z napływu mniejszości cygańskiej do naszego kraju z terenów Rumunii, głównie po 1989 roku. Jeśli taki przybysz miał w Polsce kłopoty z prawem, legitymował się tym, co miał przy sobie – rumuńskim dowodem osobistym. I zapamiętywano go jako obywatela Rumunii. Zresztą Romowie, jako lud nieterytorialny, rozproszony po całym świecie, nie mają swojego państwa, więc pytani, skąd są, odpowiadali, że z Rumunii, z kraju, w którym się urodzili. Nie jestem pewna, czy geneza tego stereotypu, przedstawiona przeze mnie, jest w stu procentach prawdziwa, ale pokrywa się z obserwacjami i wnioskami wyciągniętymi z rozmów z Polakami czy Rumunami. W walce z uprzedzeniami wobec Rumunów nie pomagają też wyrażenia: „Wyglądasz jak jakiś Rumun” lub „Sto lat za Rumunami”. Dużo też dowiedziałam się o tym, co Polacy sądzą o Rumunii jako kraju, gdy przez kilka lat z rzędu tłumaczyłam na stoisku rumuńskiego biura podróży na targach turystycznych w Warszawie, Poznaniu i Katowicach. Najcieplej wypowiadali się o tym kraju – głównie ze względu na góry – ludzie młodzi, którzy już Rumunię poznali. Starsi kojarzyli ją raczej jako państwo rządzone przez Nicolae Ceaușescu. Zdarzały się też osoby z neutralnym podejściem, które po prostu chciały się czegoś dowiedzieć. Niestety, niejednokrotnie docierały do mnie uwagi osób przechodzących obok stoiska, bardzo niewybredne, a nawet rasistowskie. Kilka razy usłyszałam, że jestem bardzo biała jak na Cygankę lub Rumunę – wszystko niby szeptane, niby mówione normalnym tonem, gdy zwiedzający targi zakładali, że jestem właśnie Rumunką (bo czego by szukała Polka wśród „tych Rumunów”?) i na pewno nie zrozumiem, co o mnie mówią. Nieraz robiło mi się smutno albo wściekałam się w duchu, choć starałam się zachować na twarzy uśmiech firmowy numer pięć. Ze zdwojoną siłą następnym podchodzącym do stoiska pokazywałam zdjęcia, opowiadałam o moich przygodach, miejscach wartych odwiedzenia, rozwiewałam wszelkie wątpliwości. Była to moja osobista walka ze stereotypami. W końcu byłam na targach turystycznych, a podróże poszerzają horyzonty.
Inny, równie krzywdzący stereotyp dotyczący Rumunii to przekonanie, że jest to kraj biedny, zapuszczony, pełen dzikich watah bezdomnych psów i ogólnie zapomniany przez Boga i ludzi. Tymczasem zdecydowanie nie jest to trzeci świat Europy. „Rumunia jest siódmym pod względem wielkości krajem UE […]. Ma świetne położenie, bogactwa mineralne, wielkie walory turystyczne i ambitnych ludzi”[2] A w ostatnich latach na tle innych państw, w tym Polski, Rumunia rozpędza się gospodarczo coraz bardziej, co zauważyła też prasa biznesowa w Polsce, jak chociażby w tym artykule na portalu gepardlogistic.com:
Dla wielu Polaków Rumunia wciąż jest krajem zacofanym. Tymczasem po osiągnięciu blisko 9 procent wzrostu PKB w 2017 (w ostatnim kwartale), obawiano się nawet, że najgwałtowniej rozwijająca się gospodarka Unii Europejskiej „przegrzeje się”. Co stoi za sukcesami rumuńskiej ekonomiki w ostatnich latach? Rząd obniżył podatki (stawka VAT 19 procent, PIT 10 procent), uwolnił przedsiębiorców od biurokracji. Kwota wolna od podatku to równowartość 23 tys. złotych. […] Rumunia gra swoją grę w Europie i rośnie w siłę. To samo można powiedzieć o sektorze e-commerce. Poziom życia mieszkańców Bukaresztu nie różni się znacząco od poziomu życia obywateli Warszawy. Powtórzmy to jeszcze raz, bo nad Wisłą opinia ta wciąż może stanowić zaskoczenie: Rumunia nie jest biednym krajem i warto zainteresować się nim od strony biznesowej. […] Rumunia jest na piątym miejscu na świecie pod względem szybkości połączenia z internetem, według bloomberg.com. Średnia prędkość Rumunii wynosi 37,4 MB/sekundę, co zbliża się do 4. miejsca zajmowanego przez Łotwę (37,5 MB/s)[3].
Ostatnim skojarzeniem, jakie mają Polacy z Rumunią, jest oczywiście postać wampira stworzona przez Brama Stokera. Nie bez kozery wiele wycieczek do tego kraju ma Drakulę w nazwie – jak ma się jednak ta legenda do samej Rumunii? Cóż, na to pytanie pozwolę sobie odpowiedzieć w dalszej części tej książki, bo to wcale nie jest łatwy temat. Wśród Polaków z pokolenia moich rodziców, urodzonych w latach 60. XX wieku, przewijają się takie nazwiska jak Nadia Comăneci – wybitna rumuńska gimnastyczka, która w wieku 14 lat została gwiazdą Letnich Igrzysk Olimpijskich 1976 w Montrealu. Żywe jest też skojarzenie z samochodem marki Dacia oraz oczywiście nazwisko Ceaușescu, które Polacy z uporem wymawiają jako ‘czałczesku’ zamiast ‘czałszesku’ (sama byłam niejednokrotnie upominana na zajęciach z rumuńskiego, bo błędna wymowa utkwiła mi jeszcze z czasów lekcji historii w szkole), i wspomnienie egzekucji dyktatora w grudniu 1989 roku. Czasami komuś się przypomni, że w 1939 roku wielu Polaków uciekało z kraju przez Rumunię. Aby jednak nie być tak zupełnie pesymistycznym, należy dodać, że Polacy, którzy byli już kiedyś w Rumunii, zwłaszcza po jej wstąpieniu do Unii, mają zupełnie inne od tego stereotypowego zdanie o tym kraju. Coraz częściej też młodzi ludzie, których dyskusje i interakcje w mediach społecznościowych śledzę, poprawiają swoich rozmówców, gdy ci wyrażają zdanie oparte na uprzedzeniach.
Jeśli wiedza przeciętnego Kowalskiego o Rumunii bardzo mocno opiera się na stereotypach, zwłaszcza tych negatywnych, to wiedza o Polsce przeciętnego Popescu jest o wiele konkretniejsza i ma on zazwyczaj pozytywne, a nawet bardzo pozytywne zdanie o Polakach i naszym kraju. Ostatnim czasem, gdy kursowałam po Bukareszcie z domu do weterynarza z moją świnką morską, Farfoclem, miałam przyjemność rozmawiać z kierowcami w różnym wieku i najpewniej o różnym poziomie wykształcenia. Wszyscy jak jeden mąż wypowiadali się w samych superlatywach o Polsce i Polakach. Zupełnie jakby to była pieśń niemal miłosna, wyrażająca nieodwzajemnione, niestety, uczucie do naszego kraju i jego mieszkańców. Dowiedziałam się, że jesteśmy walecznym, dzielnym narodem, że nas podziwiają, są zafascynowani, bo niby też kraj z bloku komunistycznego, a jednak inaczej (w ich mniemaniu lepiej) się rozwija. W porównaniu z Polską biedna ojczyzna moich rumuńskich rozmówców jest przez nich mocno krytykowana. Wszystko zgodnie z zasadą, że trawa u sąsiada jest zawsze bardziej zielona. Jednego z kierowców zapamiętałam szczególnie: z wykształcenia aktor teatralny, o brodzie i wąsach Świętego Mikołaja, bez cienia zażenowania przedstawił się tak: „Jestem chłopem z pochodzenia, wykształciłem się, ale moja dusza jest chłopska”. Następnie opowiedział mi, że jego przedstawieniem dyplomowym na uczelni była Moralność Pani Dulskiej Gabrieli Zapolskiej, a on grał pana Dulskiego. Z innych literackich nazwisk starsi Rumuni znają również Trylogię lub Quo vadis Henryka Sienkiewicza. Z nowszych pozycji w księgarni widziałam przetłumaczone książki Andrzeja Sapkowskiego oraz 365 dni Blanki Lipińskiej. Pozytywne zdanie o Polakach i Polsce w Rumunii to nie tylko wniosek, który wysnułam po moich spotkaniach i rozmowach. W artykule To kraj przyjaźniejszy niż Polska, Made in Poland tu coś znaczy. Sprawdziliśmy, jak żyją Polacy w Rumunii, który ukazał się w 2017 roku, też można znaleźć wiele pozytywnych opinii wśród Polaków, którzy zamieszkali na stałe w Rumunii. Również tych dotyczących obrazu Polaka i Polski w świadomości przeciętnego Rumuna. „Niektórzy klienci po kilku minutach już ciągnęli mnie do domu, bo mają babcię Polkę. Pokazywali zdjęcia, zapraszali na kolację, wino. W ciągu chwili się otwierali, byli przyjaźni. A ja na początku bałem się, że ktoś mnie tutaj okradnie, że stracę telefon. Bardziej się pomylić nie mogłem” – wypowiada się jeden z bohaterów artykułu, dodając jeszcze: „Produkty z Polski są po prostu ogólnodostępne. Na dodatek metka Made in Poland coś znaczy. Jest szanowana”[4]. Polskie towary, głównie spożywcze, zauważyłam wyraźniej po przeprowadzce do Bukaresztu, gdy moim osiedlowym sklepem stał się Profi, do którego w Sybinie nie miałam tak blisko. To tutaj widziałam chociażby cukierki Michałki, a nawet jabłka z Polski. Sama też nieraz słyszałam, że polskie produkty są dobrej jakości, niemal jak te zachodnie, znane Rumunom chociażby ze sklepów z tak zwaną niemiecką chemią.
Jak wiadomo, inaczej rozmawia się z przeciętnym panem lub panią Popescu, a inny styl wypowiedzi mają politycy. W 2019 roku ostro o Polsce wypowiedziała się ówczesna premier Rumunii Viorica Dăncilă należąca do partii socjaldemokratycznej PSD: „Nie powinno się stawiać Rumunii w jednym szeregu z Polską i Węgrami. […] Nie jesteśmy krajem drugiej kategorii. Są kraje bardziej skorumpowane, ale ich się nie krytykuje”. Wywołała tym falę komentarzy i oburzenia nad Wisłą i w polskiej prasie: „Opinia rumuńskiej premier krążyła w polskiej sieci w postaci szyderczych (autoszyderczych?) memów, z dość czytelną, choć zwykle niedopowiedzianą, sugestią, jak to nisko musieliśmy upaść, skoro nawet Rumuni uznają się za lepszych w dziedzinie standardów demokratycznych”[5].
Mimo takiej niespecjanie udanej wypowiedzi byłej premier relacje polsko-rumuńskie wydają się coraz lepsze, na co zwraca uwagę były już ambasador Rumunii w Polsce, Ovidiu Dranga w swojej wypowiedzi dla „Rzeczpospolitej”:
Przede wszystkim trzeba zwrócić uwagę, że stosunki dwustronne między Rumunią a Polską nigdy nie były lepsze pod względem intensywności i zróżnicowania. W ciągu niecałej dekady dialog polityczny rozwinął się wykładniczo. Miałem zaszczyt i przywilej zorganizowania lub zainicjowania ponad trzydziestu spotkań na wysokim szczeblu, w tym sześciu szczytów naszych głów państw i dwie wspólne sesje naszych rządów, trzecia jest w przygotowaniu. Po drugie, stworzyliśmy z polską stroną nowe instytucje, takie jak Polsko-Rumuńska Bilateralna Izba Przemysłowo-Handlowa czy dwustronne forum think tanków, które pojawiły się w ostatnich latach, i powiedziałbym, że działają dobrze. Wreszcie nasz handel osiągnął wolumen przekraczający 7 miliardów euro, z 3 miliardów w 2013 roku, a setki firm z Polski i Rumunii działają na terytorium drugiego kraju. Ale poza liczbami jest coś trudniejszego do zmierzenia, choć nieocenionego: zaufanie i solidarność między ludźmi i społecznościami obu krajów, które zaczęły odkrywać się nawzajem poprzez kulturę, turystykę, naukę i edukację. […] W międzyczasie współpraca polsko-rumuńska wykreowała kilka inicjatyw politycznych. To m.in. Format Bukareszteński (B9) i Inicjatywa Trójmorza (3SI). Ważny jest też wkład Warszawy i Bukaresztu dla spójności NATO i Unii Europejskiej[6].
Co zabawne, jeszcze niewiele wcześniej była premier Rumunii mówiła co innego: „Polska jest naszym przyjacielem, strategicznym partnerem i sojusznikiem”[7]. Wygląda na to, że takie oficjalne deklaracje polityczne – choć głównie za sprawą mediów docierają one do szerszego grona odbiorców – należy traktować z przymrużeniem oka. Poza tym Polska i Rumunia współpracują dość ściśle w dziedzinie obronności oraz wojskowości, a przeciętni Rumuni, wbrew wypowiedziom byłej premier, nie zmienili zdania o Polakach i Polsce – co osobiście potwierdziłam na początku 2021 roku.
W moim przypadku szczególne zainteresowanie lokalnych rozmówców wzbudzała znajomość języka, zazwyczaj wyrażona pytaniem połączonym z ogólnym zdziwieniem: „A skąd tak dobrze znasz rumuński?”. To ich najbardziej interesuje. Gdzie nauczają poza Rumunią tego zapomnianego przez Boga, w mniemaniu wielu Rumunów, języka? Dopiero potem pojawiają się kolejne pytania: „A co tutaj robisz?”, „Gdzie pracujesz?” i tak dalej. Dodatkowo, gdy nie przyznam się do bycia Polką od razu, padają zabawne próby odgadnięcia, skąd pochodzę, a w rozwiązaniu tej zagadki pomaga mój słowiański akcent. Najczęściej słyszałam, że jestem z Ukrainy lub Republiki Mołdawii, kilka razy zaś, że z… Siedmiogrodu. Należy jednak nadmienić, że nieznajomość rumuńskiego, nawet w sytuacji, gdy żadna ze stron nie mówi w języku innym niż ojczysty, nie stanowi problemu. Rumuni bardzo chętnie zagadują, dopytują, wchodzą w kontakt z drugą osobą, nawet jeśli bariera językowa wydaje się nie do pokonania. Mimo że angielski również tutaj ma status swoistego lingua franca chociażby w restauracjach czy hotelach, to w każdym innym przypadku sprawdzają się swojskie kalambury i zabawa w zgadywanie znaczenia. Czasami zwykła chęć, aby sobie pogadać, pozwala pokonać wszelkie opory przed międzynarodowymi kontaktami – niejednokrotnie słyszałam o sympatycznych staruszkach, które zaczynały osobie nieznającej rumuńskiego opowiadać coś na kształt historii swojego życia lub komentować otoczenie. Nieważne, że druga strona nie do końca wie, o co chodzi. Ważne, by chociaż na chwilę wcielić się w rolę lokalnego gawędziarza.
Moja narodowość budzi więc w Rumunach ciekawość, a poza tym po prostu reakcje pozytywne, co wynika ze wspomnianego wcześniej postrzegania naszego kraju. Jeśli rozmówca nie ma żadnych osobistych doświadczeń z Polską lub Polakami, ale chce koniecznie nawiązać do mojego pochodzenia, to wyciąga kartę pułapkę pt. „Znani Polacy/znane wydarzenia z historii Polski”. Pojawiają się też niekiedy nawiązania do aktualnej sytuacji w naszym kraju, bo niektóre z bieżących wydarzeń trafiają do rumuńskich mediów. Wtedy jestem pytana o opinię na dany temat – wiadomo, że zdanie spotkanej Polki, która na pewno wie więcej, niż gada się w wiadomościach, to niemal dogmat. Przywołuje się też w rozmowie wspólną granicę przed drugą wojną światową albo to, że Polski Czerwony Krzyż pomagał Rumunii w 1989 roku, albo że w ogóle oba kraje przeszły przez komunizm i wiele wycierpiały. Między wojną, rewolucją 1989 i komunizmem tu i ówdzie wyskakują postacie Jana Pawła II czy Roberta Lewandowskiego. O dziwo, Adam Małysz jakoś nie zagościł w rumuńskich sercach. Lech Wałęsa też był w przypadku moich rozmów przywoływany, może nie z imienia i nazwiska, ale jako ten, którego Rumuni zapamiętali, że przyczynił się do obalenia komunizmu. Zazwyczaj w takich sytuacjach jakoś tak cieplej robi mi się na sercu, na twarzy pojawia się uśmiech. Na twarzy rozmówcy też. I w ten sposób przestajemy być Polką i Rumunką lub Rumunem, zacierają się granice, a rodzą się bliskość i wzajemne zrozumienie, które są czymś więcej niż przełamaniem lodów.
Od początku mojej przygody z rumuńskim i Rumunią próbowałam zrozumieć i odpowiedzieć sobie na pytanie: „Jacy są ci Rumuni?”. Pierwsze obserwacje, czasami naiwne i ulotne, dzięki częstszym wizytom w kraju, a potem przeprowadzce na stałe, zostały zweryfikowane. Teraz mogę powiedzieć, że na podstawie własnych doświadczeń oraz historii zasłyszanych od innych Polaków mieszkających tutaj dostrzegłam pewne wzorce zachowania i stylu bycia Rumunów, które ostrożnie można nazwać swoistymi cechami narodowymi.
Na pierwszy plan wysuwają się zdecydowanie gościnność i życzliwość. Mimo bariery językowej każdy Rumun będzie starał się pomóc. Bo możemy przecież wylądować gdzieś na rumuńskiej wsi, gdzie jedynym ratunkiem komunikacyjnym będą rozmówki polsko-rumuńskie lub aplikacje językowe. Rumunów to na pewno nie zrazi – dzięki wrodzonej serdeczności wobec obcokrajowców połączonej z ciekawością bez wahania wyciągną do nas pomocą dłoń i dodatkowo ugoszczą w swoim domu. Niejednokrotnie, będąc z wizytą u kogoś, nie czułam się tym ich zachowaniem, jako gospodarzy, oszołomiona, wszystko odbywało się naturalnie, bez nadęcia, bez drżenia rąk, bo właśnie podano mi posiłek w przedwojennej zastawie po prababci. Bardzo szybko stawałam się kimś bliskim, nie byłam już osobą „z zewnątrz”.
Ten obraz pozytywnego, sympatycznego Rumuna, znakomitego gospodarza, wyłonił się również z jednego z badań przeprowadzonych wśród mieszkających w Rumunii osób różnego pochodzenia, również wśród Polaków. Objęło ono grupę 1150 respondentów, a wśród nich następujące kategorie: turyści, biznesmeni, imigranci i studenci. Respondenci zostali wybrani losowo z ośmiu krajów, których mieszkańcy odwiedzili Rumunię co najmniej raz w okresie od 2011 roku do pierwszych dziewięciu miesięcy 2012 roku. Po przeprowadzeniu ankiety ukazał się następujący obraz Rumuna: „Według uzyskanych odpowiedzi Rumuni są przyjaźni (17,4 procent), skromni (14,8 procent), gościnni i pracowici (13,9 procent), o spokojnym usposobieniu (12,2 procent). Mniej niż 7 procent postrzega ich jako: nietolerancyjnych (7 procent), nieuczciwych (6,1 procent), rabusiów (3,5 procent), aroganckich (2,6 procent), agresywnych i niewykształconych (po 1,7 procent), leniwych i powierzchownych (0,9 procent)”[8].
Inną cechą, którą zauważyłam u Rumunów, a która być może nie wybrzmiała z przywołanego badania, jest to, że uwielbiają mieć swoje zdanie na każdy temat. Trochę jak Polacy, którzy są ekspertami od polityki, służby zdrowia, piłki nożnej. Tylko że dla Polaków często dyskusja jest zarzewiem konfliktu, a Rumuni wchodzą w nią z namaszczeniem niemal filozoficznym. Jeśli rozmówca jest trochę wycofany, kończy się to na swoistym monologu, tezie popartej szeregiem argumentów. Jeśli rozmówca jest zaangażowany w bronienie swojego punktu widzenia, dochodzi do starcia na argumenty. Często jest ono dość ogniste, nawet bardziej niż w przypadku polskich dysput. Rumuni w tym względzie wykazują iście południowy temperament. Przy tej okazji przypomniała mi się anegdotka dotycząca pierwszego rektora uniwersytetu w Bukareszcie, prawnika Gheorghego Costaforu, który był na tyle pewny siebie, a nawet pyszałkowaty, że pewnego razu sprowokował innego mężczyznę do pojedynku na szpady. Jak to podsumował Adrian Cioroianu w swojej książce, która ukazała się pod polskim tytułem Piękna opowieść o historii Rumunów: „Wydaje się, że uniwersytecka łagodność w Rumunii od zawsze miała swoje granice”[9]. Jeśli okaże się, że nie możemy uzyskać konsensusu dotyczącego zjawiska X, to rozchodzimy się w pokojowej atmosferze, czasami nawet z poczuciem, że dowiedzieliśmy się czegoś nowego.
Rumuni również o wiele śmielej niż Polacy nawiązują kontakt wzrokowy. Podróżując po Sybinie, zauważyłam, że jeśli autobus komunikacji miejskiej nie jest zbyt zatłoczony, to pasażerowie, jeśli nie są pochłonięci dłubaniem w telefonie, przyglądają się sobie nawzajem. Albo wyglądają za okno i prowadzą narrację dotyczącą tego, co widzą i co o tym sądzą. Jeśli autobus mocno się spóźnia, na przystanku przedmiotem gorącej debaty jest sprawne działanie komunikacji miejskiej. Nagle ludzie zaczynają zauważać się nawzajem jeszcze intensywniej i podejmują ogólnoprzystankową dyskusję, która często przenosi się potem do autobusu.
Innym tematem żartów jest dla Rumunów curent – przeciąg, bardzo niebezpieczne zjawisko. Na początku niespecjalnie na to zwracałam uwagę, ale po pewnym czasie przekonałam się, że każda moja próba przewietrzenia biura, gdy robiło się w nim za gorąco, spotyka się z krótkim stwierdzeniem koleżanki: „Zamykam okno, przeciąg jest. Ty wiesz, jak można się od tego pochorować?”. Trochę się zdziwiłam, ponieważ poza tym jednym oknem wszystkie inne były pozamykane. Drzwi również. W autobusach miejskich latem, gdy tylko klimatyzacja zaczyna szwankować, nie ma mowy o otwarciu okna, bo zaraz ktoś się oburzy, że wieje. Więc autobus zamknięty i zaparowany jedzie dalej. Chyba że podróżujemy na długim dystansie (na przykład Bukareszt–Baia Mare, około 600 kilometrów, to jedyne dwanaście godzin) lokalnym połączeniem autobusowym, latem, w upale niemal czterdziestostopniowym. Wtedy kierowca potrafi z ułańską fantazją jechać z otwartymi przednimi drzwiami. Nagle curent nie jest straszny, przynajmniej nie tak bardzo jak duchota panująca w pojeździe. Takie rozwiązanie to też dobry przykład dość luźnego podejścia Rumunów do obowiązujących przepisów, ale o tym później…
Na szczęście Rumuni nauczyli się z tej swojej curentowej fobii śmiać, o czym można poczytać w żartobliwych artykułach w prasie online:
Ciągnie ci? Jesteś z Rumunii! Jeśli w domu, w samochodzie lub w pociągu znajdujesz się między dwoma oknami, masz duże szanse złapać przeziębienie lub ropień zębowy. Wie o tym każdy Rumun. Okna i drzwi uszczelniamy gąbką lub kładziemy na parapetach poduszki, bo stopy bez grubych skarpet to otwarte wrota dla bólów krzyża, nerek czy nadgarstków. Rumun znalazł uniwersalną przyczynę dolegliwości: przewiało cię. Dla niektórych przeciąg jest niewyczerpanym źródłem humoru, rumuńskim znakiem firmowym, trudnym do wyjaśnienia w innych językach. Prawdopodobnie spotkałeś przynajmniej jednego obcokrajowca, który był zaskoczony, gdy kazałeś mu zamknąć okno lub wyłączyć wentylator ze strachu przed przeciągiem…[10]
Strach przed przeciągiem jest też tematem wywiadów przeprowadzanych z lekarzami, jak chociażby sugeruje tytuł w dzienniku „Adevărul” Ne trage sau nu curentul? (Zawiewa nas czy nie?). O odwiecznym strachu Rumunów lekarz mówi: „To nie jest wyłącznie mit, ma oparcie w naukowej logice”[11]. Nasuwa się pytanie – czy Rumuni to naród szczególnie wrażliwy na przeciągi? Nie – jak tłumaczą lekarze – bardziej chodzi o wpojoną mentalność oraz dozę inwencji, bo w końcu nikt nie zaprzeczy, że mały douszny wkładzik z waty nasączonej spirytusem nie pomaga na bóle w tym miejscu. Niezależnie od tego, czy nas zawiało w mitycznym przeciągu, czy nie.
W sieci jest oczywiście wiele artykułów, opisujących to, w jaki sposób Rumuni i Rumunia są postrzegani przez obcokrajowców, zwłaszcza turystów. Sami Rumuni też często się zastanawiają, jacy są – o tym też znajdziemy kilka artykułów. W tekście z 2017 roku „CUM SUNT ROMÂNII?” MIC STUDIU DE ANALIZĂ PSIHO-SOCIALĂ [Jacy są Rumuni? Małe studium analizy psychologiczno-społecznej] możemy wyczytać następujące informacje:
• Rumuni najwięcej spośród Europejczyków przesiadują przed telewizorem (6 godzin dziennie),
• Rumuni są gospodarni,
• Rumuni kochają naturę i zwierzęta,
• Rumuni na podwórkach przechowują masę niepotrzebnych przedmiotów (bo a nuż będą jednak potrzebne),
• Rumuni są gościnni,
• Rumuni marnują jedzenie i uwielbiają obfite posiłki,
• naród rumuński woli reakcję niż akcję (trochę jak Polak mądry po szkodzie reagują dopiero na wielkie katastrofy),
• Rumuni lubią ekstrema, nie umieją znaleźć „złotego środka”,
• Rumuni uwielbiają plotkować,
• Rumuni mają zupełnie inne niż reszta świata poczucie estetyki,
• Rumuni mają „kult samochodu”, każdy musi mieć swój,
• Rumuni mają zaniżone poczucie wartości w stosunku do narodów z zachodu Europy.
Moje doświadczenia na pewno potwierdzają, że Rumuni uwielbiają naturę i w ogóle sprawiają wrażenie osób, które lubią przebywać poza domem, najlepiej na świeżym powietrzu. Na pewno lubią obficie jeść, plotkować, a o samochodach nawet nie ma co dyskutować – wydają się obecne wszędzie, zwłaszcza w Bukareszcie. Jeśli jednak spojrzeć na dane z 2015 roku, cytując za „Ziarul Financiar”: „Mniej niż trzy na dziesięć osób w Rumunii posiada samochód, co jest najniższym wynikiem w Unii Europejskiej, według Eurostatu, urzędu statystycznego Unii Europejskiej”[12]. Co do zaniżonego poczucia wartości w stosunku do Europejczyków, zwłaszcza z części zachodniej, też się zgodzę. Niejednokrotnie przekonałam się o tym w trakcie swoich polsko-rumuńskich dyskusji o tych dwóch krajach. Z perspektywy Rumuna Polska jest przedstawicielem Zachodu, tak jak dla Polaka jego przedstawicielami są Niemcy, Francja czy Anglia. Taki (nie)mityczny lepszy świat, który jest lepszy od własnego. Nie znaczy to jednak, że Rumuni w ogóle nie są świadomi swojej wartości – bardzo często przechodzą z jednego ekstremum do drugiego, podkreślają dziejową misję Rumunów i znaczenie Rumunii w historii Europy i świata[13].
Inne opracowanie dotyczące samopostrzegania się przez Rumunów, dość ciekawe i chyba bardziej wyważone, przygotował psycholog Daniel David wraz z zespołem badaczy. W swojej książce Psihologia poporului român: profilul psihologic al românilor într-o monografie cognitiv-experimentală (Psychologia narodu rumuńskiego. Profil psychologiczny Rumunów w monografii kognitywno-eksperymentalnej) opublikowanej w 2015 roku (badania prowadzono w latach 2005–2015) podejmuje on próbę sportretowania Rumunów jako społeczeństwa. Ten obraz prezentuje się tak:
• Wśród Rumunów przeważają zachowania stadne (tzw. duch stada),
• Rumuni są ekstrawertykami,
• Rumuni łatwo przechodzą z jednego stanu emocjonalnego w drugi,
• Rumuni są ambitni,
• Rumuni lubią „bohemiczny” styl życia,
• Rumuni są niezdyscyplinowani,
• Rumuni postrzegają siebie jako przeciętnych, pozbawionych geniuszu (iskry bożej).
Autor badania, poproszony o krótkie zreferowanie wyników, powiedział, że przede wszystkim zaletą Rumunów jako społeczności jest potencjał intelektualny (inteligencja i kreatywność). Jego zdaniem Rumuni powinni zwiększyć zaufanie do drugiego człowieka, ponieważ wpływa to negatywnie na ich współpracę w grupie i osiąganie celów grupowych. Poza tym uwielbiają postrzegać rzeczywistość wedle swojej wizji świata: albo widzą ją zbyt pozytywnie, albo zbyt negatywnie (zbyt wysoki sceptycyzm i cynizm). David Daniel uważa, że w postrzeganiu siebie Rumuni są realistycznymi optymistami i za sprawą pracy nad sobą jako społeczeństwem mają szansę wykorzystać swój pełen potencjał.
Rumuni też w dość specyficzny z punktu widzenia Polaków sposób kształtują swoje otoczenie. Pierwszymi rzeczami, jakie się rzucają w oczy po przybyciu do tego kraju, są nieprawdopodobnie poskręcane kable. Wiją się groźnie na słupach, wzbudzając podziw i strach turystów. „Przecież to jest niebezpieczne! Nie wiadomo, który kabel do czego!” – słyszałam nieraz. Najprawdopodobniej nie wiadomo, chociaż nigdy nie zapytałam o to odpowiednich służb. Jeden ze znajomych Rumunów twierdził, że gdy któryś z kabli zawiedzie, służby odnajdują miejsce, w którym wystąpiła awaria, i po prostu dorzucają kolejny kabel. Bo komu by się chciało szukać tego zepsutego, żeby go wyplątać i zdjąć? W sumie jestem skłonna uwierzyć w to wytłumaczenie, chociaż nie jestem pewna, czy znajomy sobie ze mnie nie żartował.
Warto dodać, że plątanina kabli charakterystyczna dla Rumunii jest też związana z początkami internetu w tym kraju i tak zwanym systemem internetu dzielnicowego, który powstał w reakcji na wysokie ceny i niekorzystne oferty dostępne w latach 90. Aby uzyskać dostęp do sieci na korzystniejszych warunkach, grupy mieszkańców sąsiadujących bloków wykupywały na spółkę jedną linię typu dial-up i dzieliły ją między sobą, doprowadzając od głównego źródła kolejne kable pnące się po elewacjach do konkretnych mieszkań. Często takie sieci dzielnicowe miały swojego lokalnego technika, który zajmował się zabezpieczaniem jakości połączenia i konserwacją urządzeń. Obecnie Rumunia jest w czołówce, jeśli chodzi o dostęp do szybkiego internetu w korzystnej ofercie, o czym możemy przeczytać w anglojęzycznym portalu z informacjami dotyczącymi Rumunii Romania Insider: „Cena superszybkiego stałego szerokopasmowego łącza internetowego, umożliwiającego pobieranie danych z prędkością do 1 Gb/s, to w Rumunii zaledwie 8 euro miesięcznie, zdecydowanie najniższa ze wszystkich krajów, w których takie usługi są dostępne, wynika z analizy polskiej e-platformy handlowej i rabatowej Picodi.com”[14]. Co ciekawe, ceny abonamentów telefonicznych czy internetowych, najmu czy sprzedaży mieszkań są w Rumunii podawane w… euro.
Nie tylko Polacy z zafascynowaniem, ale i strachem przechodzą pod słupami uginającymi się od kabli. Zaskoczony turysta z Francji tak skomentował ten widok dla rumuńskiej telewizji Știrile PRO TV: „Czy to jakaś forma sztuki? Wygląda zabawnie, my tego we Francji nie mamy. Trochę to przerażające, bo wygląda jak pajęcza sieć”[15]. W 2011 roku przyjęto rozporządzenie, że wszystkie kable, kabelki, rury i tym podobne mają być prowadzone wyłącznie pod ziemią. W przypadku istniejących już instalacji zarządzono ich przeniesienie pod ziemię, ale nie wszyscy operatorzy się temu podporządkowali, o czym można było poczytać w lokalnej prasie.
Podobny szok estetyczny wywołują u Polaków również zewnętrzne rury gazowe w charakterystycznym żółtym kolorze. Jeśli biegną ponad bramą wjazdową do garażu, czasami prowadzi się je w formie bramy, tak by umożliwić zaparkowanie wyższego samochodu. Taka bramka z żółtej rury gazowej często jest adaptowana jako część pergoli, którą oplatają pnącza winorośli lub innej rośliny. Niektóre z tych instalacji są doprowadzane do domostw w naprawdę fantazyjny sposób. Chyba największym dziełem w tej kategorii jest podłączenie do gazu jednego z budynków w Sinai – tutaj podłączenie około dwudziestu rur z gazem ociera się już o absurd[16]. Żałuję, że gdy miałam okazję, sama nie zrobiłam zdjęcia tego cudu techniki. Na jedynym z forów internetowych któryś z Rumunów komentujących to zdjęcie wyjaśnił: „Taki był projekt. Estetyka jest na ostatnim miejscu. Nie ma przecież obowiązku podłączania się do gazu”. Samej instalacji poświęcono osobny, prześmiewczy artykuł.
To się powoli zmienia – kompleks bloków, w którym teraz mieszkam w Bukareszcie, nie jest omotany kablami (poza chyba jednym wyjątkiem), a po elewacjach budynków nie pną się żółte węże dostarczające gaz do mieszkań.
Kolejnym tak wyrazistym elementem w przestrzeni życiowej Rumunów są loggie. Widziałam wiele technik i sposobów na zabudowanie balkonu – od nowoczesnych rozwiązań, czyli z wykorzystaniem plastikowych okien i parapetów, po nieco staromodne, gdy w ruch idzie stalowa rama. Ta tradycja ma swoje korzenie jeszcze w poprzednim ustroju. Komunistyczna Rumunia uwielbiała malutkie mieszkanka. Propaganda oczywiście lubiła się chwalić, że Rumuni mają wodę, światło i gaz, ale rzeczywistość nie wyglądała tak różowo[17][18]. Zabudowany balkon zapewniał dodatkową przestrzeń na przechowywanie, służył za suszarnię i palarnię, a także chronił mieszkanie przed utratą ciepła. Obecnie coraz częściej spotyka się bloki z otwartymi balkonami, ale widać, że niektórzy na własną rękę zabezpieczają dodatkową przestrzeń, choć już wiele lat upłynęło od upadku komunizmu.
Mam nadzieję, że tą garstką wprowadzających informacji o Rumunii i jej mieszkańcach narobiłam Wam apetytu na przyjazd tutaj, a to dopiero początek mojej opowieści. Bo nie da się inaczej – trzeba przyjechać, posmakować tradycyjnej kuchni, żeby Rumunię chociaż trochę zrozumieć. Sama do dziś jej nie rozgryzłam do końca, chociaż z niejednego garnka już jadłam. Za każdym kolejnym kęsem, łyżką pełną warzyw i mięsa, pojawiają się kolejne kęsy – ta podróż, również kulinarna, wydaje się nie mieć końca. Ale aby nie było smutno, że tylko tak kuszę w tej opowieści smakami i zapachami, podzieliłam się z Wami przepisem na ciorba de perișoare, czyli zupę klopsikową, żebyście Wy, moi drodzy Czytelnicy, spróbowali takiej Rumunii na wynos, u siebie w domu. Autorem przepisu jest Ștefan, tata przyjaciela mojego i mojego męża. Przyrządził ją specjalnie dla nas jeszcze przed naszą przeprowadzką z Sybina do Bukaresztu pod koniec 2020 roku. Zostaliśmy wtedy przez nich niemal postawieni pod ścianą – bo jak tu wyjechać bez pożegnania, no i przede wszystkim bez spróbowania słynnej zupy! Jak przystało na Rumunów, Ștefan i jego syn Cristian podjęli nas najlepiej, jak mogli. Bo Rumuni są bardzo gościnni. Pojawiła się zupa, ale też główne danie oraz deser, chociaż ciorba by w zupełności wystarczyła. Ochoczo poprosiłam z mężem o dokładkę zupy, bardziej z łakomstwa niż głodu. Podano nam oczywiście miseczkę z wiejską śmietaną i pajdę chleba – symbol bogactwa oraz szczodrości gospodarzy. Niczego nam nie brakowało. Rumuni przecież lubią jeść obficie. A to wszystko okraszone serdeczną atmosferą, tak jakbym nie gościła u nich w domu po raz pierwszy, lecz bywała w nim stale. Połączone stoły uginały się od smakowitości i napojów, a dyskusjom nie było końca. Bo w końcu każdy Rumun lubi mieć swoje zdanie, ale też z ciekawością wysłucha drugiej osoby. Z okien salonu roztaczał się piękny widok na Cisnădie, miasteczko położone pod Sybinem, a ja przeżywałam jeden z momentów, gdy zupełnie traci się poczucie czasu. Te wszystkie elementy połączyły się w jedno z tych wspomnień, które zawsze będą mi drogie. Dlatego teraz, gdy zastanawiałam się nad tym, z czym kojarzy mi się Rumunia, pomyślałam między innymi: Rumunia jest dla mnie ciorbą. I tak jakoś mi zostało. A jedną z najlepszych, jeśli nie najlepszą, jadłam tego wieczoru u Cristiana i jego taty.
Przepis na zupę klopsikową (rum. ciorba de perișoare) Ștefana
Składniki:
3 łyżki ryżu, 1 średnia marchew, 1 pietruszka, ½ średniego selera, 1 por, 6–8 kawałków wędzonych żeberek, 500 g mielonego mięsa wołowego, 300–500 g śmietany, 2 jajka, 1 pęczek pietruszki, 1 pęczek lubczyku, sól, pieprz mielony, słodka papryka
Sposób przygotowania:
Pół marchwi, pietruszki i selera pokroić w kostkę. Pozostałą połowę zetrzeć na tarce. Białą część pora drobno posiekać. Żeberka obsmażyć na oleju. Na patelni po żeberkach zeszklić posiekanego pora (w razie potrzeby dodać oleju). Dodać pół łyżeczki papryki, wymieszać i zdjąć już z ognia, żeby papryka nie zrobiła się gorzka. Do pora dodać marchew, seler i pietruszkę pokrojone w kostkę, doprawić solą. Kiedy wszystkie warzywa będą prawie miękkie, dodać starte warzywa i podsmażyć (poddusić).
Do garnka nalać wody i gotować w nim żeberka, aż zmiękną. Dodać podsmażone warzywa. Doprawić solą i pieprzem, dodać 1 łyżkę ryżu.
Mięso mielone wymieszać z ryżem, jednym jajkiem, solą i pieprzem do smaku. Ulepić pulpeciki i włożyć je do garnka. Dodać nać pietruszki i lubczyk posiekane drobno. Spróbować i dodać soli, pieprzu, posiekanej zieleniny według upodobania.
Kiedy wszystko jest już ugotowane i ci smakuje, wyłącz ogień. Wymieszaj śmietanę z półtorej łyżki mąki i jednym jajkiem. Wlej powoli do tej mieszanki jedną, dwie chochelki zupy, cały czas mieszając. Kiedy śmietana jest odpowiednio rozrobiona, wlej wszystko do zupy, nie musisz jej znowu zagotowywać. Spróbuj, jak smakuje, ewentualnie dopraw solą, pieprzem lub zieleniną. Zostaw zupę na 20–30 minut, żeby odpoczęła.
Wieczność narodziła się na wsi
Pamiętam swój pierwszy kontakt z rumuńską wsią. Jako typowa miastowa dziewczyna ze szczególnym zainteresowaniem przyglądałam się wszystkiemu, co mnie otaczało. Na tę szczególną ciekawość zapewne składał się mit o „wsi spokojnej, wsi wesołej” oraz obraz zapamiętany z zajęć z literatury rumuńskiej. W Rumunii ten mit jest bardzo silny, właśnie przez swoją obecność w poezji czy prozie. Jednym ze sztandarowych tekstów o wsi jest wiersz Luciana Blagi, w niemal metafizyczny sposób ukazujący nie tylko wiejski pejzaż, ale również to, co poeta nazwał duszą wsi – co uznał za esencję i sposób myślenia wywodzący się z tych terenów:
Dusza wsi
Dzieweczko, połóż mi ręce na kolanach.
Myślę, że wieczność narodziła się na wsi.
Tutaj każda myśl jest wolniejsza
i serce pulsuje ci z rzadka,
zupełnie jakby nie biło w piersi,
tylko gdzieś głęboko w ziemi.
Tutaj leczy się pragnienie zbawienia,
i jeśli krwawią ci nogi,
to siadasz na glinianym ganku.
Spójrz, jest wieczór.
Dusza wsi furkocze obok nas,
jak lekki zapach ściętej trawy,
jak wygasający dym ze stogów siana,
jak zabawa koźląt na wysokich grobach.[19]
O zderzeniu tej wsi literackiej z tą, jaką znamy z dzisiejszych wizyt w Rumunii, bardzo trafnie powiedział Marius Avram w rozmowie z Tudorem Sălăgeanem, dyrektorem Transylwańskiego Muzeum Etnograficznego w Klużu-Napoce:
Może dzisiaj jest inaczej. Może wioska nie jest już tą, którą opisali nam Rebreanu czy Blaga, a może jej mieszkańcy nie są już dawnymi chłopami, którzy mieszali swój pot, łzy i krew z gliną i z zaczynem wieczności. Ale jak się mówi o duszy, że jest wieczna, tak dusza rumuńskiej wsi nie umarła, tylko zaczęła swego rodzaju transhumancję przez pokolenia, od jednej duszy do drugiej, znajdując dom w sercu i umyśle tych, którzy mają w niej swoje korzenie, mimo że są dzisiaj mieszczuchami. […] Jednak w przeciwieństwie do innych krajów – przynajmniej tych na Zachodzie – termin ‘wieś’ wydaje się mieć w przypadku Rumunii niuans, szczególne znaczenie. Przynajmniej w świadomości tych nie najmłodszych ma pewną reprezentację, która odnosi się do archaizmu, do pewnego stylu życia, do pewnego obcowania z naturą i do pewnego rodzaju relacji między członkami społeczności[20].
To spojrzenie na wieś jako idylliczne miejsce, które funkcjonuje zarówno wśród Polaków, jak i Rumunów, przysłania jednak nieco problemy dotyczące terenów pozamiejskich. Jest to widoczne zwłaszcza w Rumunii, gdyż w przeciwieństwie do innych krajów europejskich ma ona najwyższy odsetek ludności wiejskiej w stosunku do ogólnej liczby ludności, bo aż 45. To więcej niż Bułgaria, Węgry, Polska, a nawet Albania. Rumuńska wieś, przede wszystkim w ciągu ostatnich dekad, się wyludnia – w 1948 roku mieszkańcy wsi stanowili aż 76 procent mieszkańców Rumunii, a po upadku komunizmu liczba ta spadła do 47 procent, wliczając w to mniejszości narodowe. Wszystko za sprawą polityki ówczesnych władz – fabryki i ośrodki przemysłowe wchłaniały chłopów, którzy zostawali bez ziemi, bydła i tego, co było ich własnością. Nie bez znaczenia była też polityka wymierzona w mniejszości, głównie saską, żydowską, ale niekiedy i w samych Rumunów – ludzie byli po prostu sprzedawani za granicę w ramach wielkiej operacji prowadzonej przez Securitate (rumuński odpowiednik Służb Bezpieczeństwa). Wyglądało to tak, że osoby, które złożyły wniosek o umożliwienie emigracji oraz wydanie paszportu, musiały zostać wykupione przez władze państwa, do którego chciały wyjechać. I tak na przykład, jak możemy przeczytać w artykule, który ukazał się w serwisie informacyjnym Digi24: „[…] negocjator Niemiec Zachodnich, Hans Gunther Husch, powiedział, że w ciągu 22 lat kupił od reżimu Ceaușescu 226 000 Sasów”. Każdy człowiek miał swoją cenę:
Kwoty transakcji były ustalane z góry, a mianowicie dla zwykłego Niemca na początku było to 1700 marek, 5000 marek dla studenta i 11 tysięcy marek dla absolwenta uczelni. Później dodano 1200 marek dla robotnika wykwalifikowanego. Po 1978 roku ustaliliśmy ceny stałe, niezależnie od kwalifikacji, na początku było to około 4000 marek na osobę, by w 1987 roku osiągnąć 8700 marek[21].
Po 1990 roku Sasi siedmiogrodzcy masowo opuścili Rumunię, pozostały po nich nieraz zupełnie wyludnione wsie. Dopiero po wielu latach dawni mieszkańcy oraz ich potomkowie częściowo wrócili, aby zadbać o pozostawione na pastwę losu zabudowania i swoje dziedzictwo.
Wyludnienie wsi w czasach komunistycznych to jeden z wielu problemów, z którymi borykają się te tereny. Do tego teraz doszedł inny – cały kraj się starzeje, ale właśnie na wsi ten trend jest najwyraźniej odczuwalny. Według artykułu dla portalu Deutsche Welle w latach 1992–2011 odsetek osób w wieku 0–14 lat zmniejszył się na wsi z 20,9 do 17,7, a osób w wieku powyżej 65 lat wzrósł z 15 aż do 19,4 – nie wspominając o odpływie młodych ludzi do miast lub za granicę w poszukiwaniu lepszego życia. Do tego istnieją regiony, gdzie mieszkanie na wsi jest równoznaczne z życiem na granicy ubóstwa. Mimo to silne przywiązanie do mitu wsi sprawia, że przeżywa ona w ostatnich latach swoisty renesans. Może nie na taką skalę, aby mówić o jej odradzaniu się jako ogólnokrajowej tendencji, ale coraz częstsze głosy w prasie, w formie wywiadów czy artykułów, a nawet pojawianie się organizacji pomagających w przeniesieniu się na wieś wskazują na swoisty trend. Dotyczy on głównie młodych ludzi, obecnych w mediach społecznościowych. Na stronie www.mutatlatara.ro możemy przeczytać:
Razem przeprowadzamy Rumunię na wieś. Grupa Przeprowadzka na wieś – Życie bez zegarka nieoczekiwanie szybko przekształciła się w społeczność liczącą ponad 100 tysięcy członków, a cały projekt obejmuje ponad 50 grup na Facebooku poświęconych przeprowadzce na wieś. Projekt […] zachęca do ekologicznego życia, spokojnej pracy, edukacji, przyjaźni i różnorodności. Robimy wszystko, co w naszej mocy, aby jak najwięcej ludzi było tu, na wsi, blisko natury, abyśmy mogli wychowywać dzieci w zdrowych, szczęśliwych, wykształconych i silnych społecznościach! Życie jest piękniejsze tutaj, w domu, na wsi![22].
Dzięki temu projektowi możemy poczytać nie tylko o doświadczeniach ludzi, którzy przenieśli się na wieś, ale też o współpracy pomiędzy grupami mającej na celu powrót do korzeni, historii, tradycji, jak również o tworzeniu mikrospołeczności skupionych wokół konkretnych gospodarstw biorących udział w tym przedsięwzięciu. Niektóre przeprowadzki dotyczą nie tylko zmiany na linii miasto– –wieś w samej Rumunii, ale i powrotów do kraju z emigracji.
Inny trend obserwujemy w coraz liczniejszych organizacjach takich jak Acasă în Banat (U siebie w Banacie), których założyciele postawili sobie za cel renowację i ratowanie starych, tradycyjnych domów wiejskich. Projektem, który wzbudził moje szczególne zainteresowanie, jest Albastru (Niebieski)[23] koncentrujący się – jak można się domyślić po nazwie – wokół wszystkiego, co niebieskie, w tym również na odnawianiu charakterystycznych niebieskich domów rozrzuconych po całej Rumunii (obecnie jednym z zadań osób zaangażowanych w Albastru jest stworzenie ogólnokrajowej mapy takich domostw). Albastru łączy ludzi różnych profesji wokół jednej, niemal filozoficznej myśli: „Inspiracja, ludzie, cały świat. Niebieski to początek historii. O stanach, domach, ścianach, przedmiotach, postaciach, obsesjach, pigmentach, pasjach i podróżach. Staramy się sprawdzić, ile jest w nas niebieskiego”. Hasłem całego projektu jest zdanie wypowiedziane przez aktorkę Teatru Narodowego w Sybinie, Dianę Fufezan: „Ja, kiedy kocham, czuję błękit”[24]. Kolejne działania podejmowane w tym projekcie można śledzić na oficjalnej stronie internetowej oraz na stronie na Facebooku.
Zafascynowanie Rumunów błękitem, zwłaszcza w odniesieniu do wiejskich chatek, nie było moim pierwszym spostrzeżeniem dotyczącym architektury i przestrzeni wiejskiej. Kiedy przejeżdżałam przez wsie i wioski, uderzyła mnie obecność ławek. Przed każdym domem, każdym gospodarstwem przy drodze stała ławeczka, najczęściej pomalowana pod kolor płotu. Żeby było wiadomo, że żółta ławeczka to państwa Sorescu, a zielona państwa Popescu. W leniwe letnie popołudnia właściciele ławeczek zasiadali na nich i obserwowali powolnie toczące się wiejskie życie. Czasami wokół jednej ławeczki gromadziła się cała rodzina lub też najbliżsi sąsiedzi. Kult ławeczki zaobserwowałam również w miastach. Blokowiska nie mogą funkcjonować bez co najmniej jednego przyzwoitego skwerku z ławkami. Najlepiej jeśli każda klatka schodowa w bloku ma swoją ławeczkę, która tak jak na wsi służy obserwatorom świata. Najczęściej widać na niej osoby starsze, co może się Polakom kojarzyć z instytucją darmowego osiedlowego monitoringu, czyli wszystkowidzącymi paniami rezydującymi w oknach. Podobnie to funkcjonuje w Rumunii – starsi ludzie, którzy niemal zrośli się ze swoim miejscem zamieszkania, obserwują z filozoficznym spokojem świat ze swojej ławeczki. Wydają się jedynym stałym elementem świata. Wszystko się kręci, zmienia, pędzi, a ławeczka stoi.
Przesiadywanie na ławeczkach jest też swoistym sposobem na zaspokojenie ciekawości i potrzeby kontaktów społecznych. Pamiętam, że mieszkając z mężem w starym bloku niedaleko rzeki Cibin, mieliśmy „swoją” ławeczkę. Przemalowana wielokrotnie, a wówczas w sympatycznym zielonym kolorze, była dość krzywa i za wysoka, ale gromadziła mieszkańców naszej klatki. Najczęściej przewijały się te same twarze. Kurtuazyjne „dzień dobry” i „miłego dnia”, panowie (lub chłopcy) często rzucali săru’ mâna, co można luźno przełożyć na polski jako „całuję rączki”. Instytucja deklarowania tym wyrażeniem szacunku dla pań, zwłaszcza starszych, ma się świetnie. Praktykują ją najczęściej panowie, ale też słyszałam, jak moja koleżanka wołała tak do sąsiadki-starowinki, kobiety mówią tak do księży prawosławnych, dzieci do rodziców, a dorośli do osób, które znają od dzieciństwa. Mnie też nieraz werbalnie całowano w ręce. Po wymianie grzeczności ruszałam dalej, a blokowa ławeczka wraz z rezydentami trwała. Gdy wracałam wieczorem, znajdowałam pamiątki po nich, najczęściej łupinki po pestkach słonecznika. Skubanie ich to narodowy sport Rumunów. Nieraz się zastanawiałam, czy moim sąsiadom nie nudzi się takie siedzenie, bo bardzo często odbywa się w milczeniu. Gorące dyskusje podejmowano jedynie w razie konieczności. Niewykluczone jednak, że wszelkie rozmowy były ucinane, gdy na horyzoncie pojawiała się osoba postronna. Po przeprowadzce do Bukaresztu wylądowałam na nowym osiedlu, w bloku z 2020 roku. Pod klatką ławeczki brak. Przy starszych budynkach mieszkalnych z wielkiej płyty, wybudowanych jeszcze w epoce komunizmu, nie tylko jest więcej zieleni – są też ławeczki. Mieszkańcom pozbawionym takich miejsc spotkań pozostaje tylko jedno rozwiązanie – spacer do najbliższego parku lub skweru.