Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lucy rzuca wieloletniego chłopaka i wyjeżdża do Venice Beach, by zająć się ukochanym jamnikiem siostry i być może dokończyć doktorat o Safonie, choć już dawno straciła do niego przekonanie. Zamiast pisać, wsiąka w kalifornijski lajfstajl, żyje tak naturalnie, że sama staje się „naturalnie martwa”. Zapisuje się na terapię grupową dla kobiet uzależnionych od związków, przegrywek, które w jej oczach zasługują wyłącznie na kpinę lub litość. „Wszechświat to frędzel” – myśli codziennie.
To jej życie za dnia. W nocy, w równoległej przestrzeni na styku lądu i oceanu, romansuje z nieśmiałym pływakiem, tak samo jak ona znawcą greckich mitów. Przyklejają się do siebie jak ośmiornica do skały, a Lucy z każdym dniem coraz bardziej zatraca się w tym uczuciu.
Ryby to przewrotna powieść o poszukiwaniu miłości, która wymyka się wszelkim normom. Broder nie boi się przełamywać tabu, tworząc historię zabawną i odpychającą zarazem, zmysłową i intrygującą, która eksploruje granice między fantazją a rzeczywistością.
„Nikt nie pisze o miłości tak jak Melissa Broder, która w zabawnych i hipnotyzujących szczegółach oddaje gorączkową obsesję zarówno na punkcie kochanka, jak i samej siebie. Pochłaniałam „Ryby” całymi garściami, zaskoczona i zachwycona każdym pomysłowym szczegółem, poruszona wnikliwymi spostrzeżeniami i dojmująco znajomymi kompulsjami narratorki. To książka dla każdej inteligentnej osoby, która podjęła bardzo złe decyzje, która myślała, że miłość uratuje ją przed nią samą, która uległa hipnozie przyjemności i była gotowa porzucić wszystko, byle tylko zasmakować jeszcze raz.” Melissa Febos
„Opowieścią o skomplikowanej relacji pewnej kobiety z mitycznym ukochanym. Broder stworzyła współczesną mitologię dla kobiet na krawędzi – jeśli na powierzchni wszystko przestaje mieć sens, wystarczy zanurzyć się głębiej.” „The New York Times”
„Ta powieść to przekonujący romans z pustką.” Jia Tolentino, „The New Yorker”
„Olśniewająca, śmiała, niezapomniana – Melissa Broder napisała wstrząsającą historię miłosną dla osób nieuleczalnie ciekawych.” Kristen Iskandrian
„To ostra jak brzytwa sekcja anomii XXI wieku, a zwarty w niej przenikliwy portret pogubionych bohaterów sprawia, że czyta się tę powieść z zapartym tchem – ta książka jest jak kąpiel w lodowatym, słonym morzu.” „Guardian”
„„Ryby” to przenikliwa, porywająca podróż w głąb umysłu pewnej kobiety, która mierzy się z czymś nadzwyczajnym.” Refinery29
„Wybuchowa, erotyczna, skandalicznie zabawna […]. Romantyczna intryga międzygatunkowa podkreśla głęboką wizję związku i tęsknoty, która sięga głębi.” „Entertainment Weekly”
„Śmiała, wirtuozerska, uzależniająca, zmysłowa – nie ma drugiej takiej książki jak „Ryby”. Melissa Broder w cudowny sposób oddaje wszystko to, co absurdalne i czyste w procesie zakochania. Nie mam pojęcia, jak to robi, ale zachwyciła mnie każda mroczna i wzniosła strona tej powieści.” Stephanie Danler
„Ta powieść ma wiele wymiarów: to snuta cudownym głosem opowieść, krytyka kultury rodem z Los Angeles, wyprawa przez wszystkie możliwe odmiany seksu (zarówno te naprawdę dobre, jak i te całkiem złe) […]. Broder pisze w stylu, który przywodzi na myśl zabawną szczerość Amy Schumer z domieszką abstrakcji w duchu Lydii Davis.” „The Washington Post”
„W swojej pierwszej powieści Broder, eseistka, poetka i gwiazda Twittera, zawarła ponadczasowe pytania o egzystencję – te same, które od tysiącleci stawiamy bogom i niebiosom – zamykając je jednak w najdziwniejszym, najseksowniejszym i najbardziej atrakcyjnym współczesnym opakowaniu. Błyskotliwa i zachwycająca książka.” Booklist
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 369
Dotychczas ukazały się m.in.:
Gabriel Krauze, Tu byli, tak stali
Damon Galgut, Obietnica
Melissa Broder, Mleko i głód
Miriam Toews, Głosy kobiet
Niviaq Korneliussen, Dolina Kwiatów
Willy Vlautin, Zawsze przychodzi noc
Claire Keegan, Drobiazgi takie jak te
Irene Solà, Ja śpiewam, a góry tańczą
Tara June Winch, Plon
Eduardo Halfon, Klasztor. Żałoba
Benjamín Labatut, Straszliwa zieleń
Miriam Toews, Wszystkie me daremne żale
Gianfranco Calligarich, Ostatnie lato w mieście
Haśka Szyjan, Za plecami
Już niebawem ukaże się:
Yaa Gyasi, Poza królestwo
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału angielskiego The Pisces
Projekt okładki Rachel Willey
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Tim O’Brien
Copyright © 2018 by Melissa Broder
All rights reserved. This edition published by arrangement with DeFiore and Company Literary Management, Inc.
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023
Copyright © for the Polish translation by Kaja Gucio, 2023
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Anna Niklewicz
Korekta Ewa Mościcka / d2d.pl, Małgorzata Tabaszewska / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-747-6
Dla Nicholasa
Te rzeczy nigdy się nie wydarzyły, ale nieustannie się zdarzają.
Salustios
Nie byłam już samotna, chociaż byłam. Miałam Dominica, należącego do mojej siostry foxhounda cukrzyka, który łaził za mną z jednego pokoju do drugiego i wdrapywał mi się na kolana, nieświadomy własnego ciężaru. Lubiłam mięsną woń jego oddechu i to, że nie zdawał sobie z tego smrodu sprawy. Lubiłam ciepło jego otłuszczonego bebecha i ten pierwotny przykuc przy sraniu. W sprzątaniu jego gówna, w braniu tych wielkich, gorących worków do ręki, było coś szalenie intymnego. Myślałam sobie: „Oto właściwe wykorzystanie mojej miłości, oto mężczyzna dla mnie, oto właściwa droga”.
Stojący na plaży dom był współczesną przeszkloną twierdzą, na tyle skromną, że nie przypominał mi o dawnym życiu. Mogłam zniknąć w dobrym sensie – tak jakbym nigdy nie istniała – w przeciwieństwie do tego, jak we własnym odczuciu znikałam przez całą jesień, zimę i wiosnę w zatęchłym, zagraconym mieszkaniu w Phoenix, otoczona pamiątkami po sobie i Jamiem, dusząc się w tym, co moje. Istnieją dobre i złe sposoby znikania. Ja nie chciałam mieć więcej rzeczy.
Na tarasie na piętrze uciekałam z piekła własnego śmierdzącego szlafroka, wkładając jedno z jedwabnych kimon, które zostawiła moja siostra. Zasypiałam tam co noc, upojona białym winem, pod gwiazdami Venice, ze stopami wsuniętymi pod brzuch Dominica – nie było we mnie nic swojskiego. Nie czułam żadnej presji snu, więc po dziewięciu miesiącach bezsenności w końcu spokojnie odpływałam każdego wieczoru. Potem, o trzeciej nad ranem, wybudzałam się łagodnie i podążałam do łóżka z pościelą z egipskiej bawełny, wierzgałam po całym materacu, turlałam się i muskałam własną skórę, jakbym była obcą osobą dotykającą kogoś nieznajomego, albo przytulałam się do wielkiego psiego grzbietu i znikałam ze świata na kolejne osiem godzin. Możliwe nawet, że byłam szczęśliwa.
A jednak kiedy pewnego wieczoru pod koniec pierwszego tygodnia pobytu spacerowałam po bulwarze Abbot Kinney, mijając witryny japiszońskich butików – każdy z nich miał własną witrynę w kształcie białego sześcianu – dostrzegłam dwoje ludzi, mężczyznę i kobietę, na oko tuż po dwudziestce, zdecydowanie na pierwszej lub drugiej randce, i wiedziałam, że wciąż nie wszystko ze mną w porządku. Intensywnie dyskutowali o tym, gdzie powinni pójść coś zjeść i wypić, jakby to naprawdę miało znaczenie. On mówił z akcentem, chyba niemieckim, był przystojny i do zerżnięcia: włosy krótko ścięte i chłopięce, silne ramiona, wystające jabłko Adama, które miałam ochotę possać.
Kobieta była, jak mawiają studenci na uczelni w Arizonie, gdzie pracowałam jako bibliotekarka, strasznym paszczakiem.
Od dziewięciu lat studiowałam na Southwest State w ramach podwójnego programu doktoranckiego z literatury i filologii klasycznej. Dziwnym trafem, czy też raczej cudem, mimo że nie złożyłam jeszcze pracy doktorskiej, nie cofnięto mi dofinansowania. W zamian za trzydzieści godzin pracy w bibliotece tygodniowo mogłam mieszkać w wynajmowanym poniżej ceny rynkowej mieszkaniu poza kampusem i otrzymywałam roczne stypendium w wysokości dwudziestu pięciu tysięcy dolarów. Miałam pracować nad książką zatytułowaną Luka akcentualna. Przestrzenie jako esencja Safony. W tym roku, w wyniku mojego spóźnienia, wyznaczono mi nową komisję doradczą, złożoną z przewodniczących wydziałów klasycznego i anglistyki, i tym samym nie mogłam już dłużej się ukrywać.
W marcu spotkaliśmy się w restauracji Panera Bread, gdzie przy panini – sałatka z kurczaka w migdałach dla szefowej anglistyki w poplamionym kawą swetrze z wielkanocnym wzorem i sałatka z tuńczyka dla szefa katedry klasyki, z nosem nabrzmiałym od trądziku różowatego – obwieścili mi, że muszę przedstawić ukończoną rozprawę, zanim zacznie się semestr jesienny, bo w przeciwnym razie stracę stypendium i wylecę z uczelni. Do tej pory ani trochę nie przyspieszyło to mojej pracy.
Nie chodzi o to, że straciłam zapał do Safony. Nadal mnie interesuje, przynajmniej w pewnym sensie – na tyle, na ile można się fascynować kimś, z kim się żyje przez dziewięć lat. Ale około szóstego roku dotarło do mnie, że teza postawiona w mojej rozprawie, sam jej fundament, zawiera pewne błędy. Właściwie to nawet więcej niż błędy. Całość to kompletna ściema. Ale nie miałam pojęcia, jak ją naprawić. Więc po prostu brnęłam w to dalej.
Książka opierała się na założeniu, jakoby badacze zawsze przyjmowali, że w poezji Safony występuje pierwszoosobowy podmiot liryczny. Ci badacze to chuje i nienawidzili niewiadomych – nienawidzili pustych miejsc, których nie da się wypełnić. Podobnie jak my, byli ofiarami trybu pracy mózgu: próbowali każdy fragment informacji ułożyć w jakiś wzór. Chcieli, żeby świat miał sens. A kto by nie chciał? Dlatego czytając dzieła Safony, wybierali szczegóły z jej życia, które już znali, albo tak im się wydawało, i wypełniali nimi puste miejsca. Mylili się jednak jak psycholog, który dowiedziawszy się trzech nieistotnych rzeczy o dzieciństwie danej osoby, wierzy, że poznał ją całą.
W swojej książce argumentowałam, że ogrom luk w poezji Safony należy odczytywać jako zabieg celowy. To prawda, Safona sama ich tam nie wprowadziła. Powstały na skutek upływu czasu i rozmaitych zawirowań od sześćsetnego roku przed naszą erą. Tak naprawdę zaginęła większość jej twórczości – z dziesięciu tysięcy wierszy zachowało się tylko sześćset pięćdziesiąt. Ja jednak przekonywałam, że reinterpretacja tych pustych miejsc jako stworzonych przez samą Safonę to o wiele mniejsze przekłamanie niż wypełnianie luk nader wątłą wiedzą o jej życiu, kreowanie dla nich znaczeń z pragnienia, by zawładnąć historią, a przede wszystkim niż narzucanie im pierwszoosobowego podmiotu lirycznego. Czułam, że zaprzestaniemy projekcji tylko wtedy, gdy odczytamy te luki jako zamierzony tekst. Zapomnimy o tym, czy Safona była lesbijką, czy wolała młodszych mężczyzn, czy była hiperseksualna, biseksualna, czy miała wielu męskich kochanków. Skoro chcemy już przypisywać znaczenie, to róbmy to na podstawie tego, co tam jest, a nie tego, czego tam nie ma.
Niestety była to propozycja totalnie z dupy. Mnie samą łączyła bardzo skomplikowana relacja z pustką, próżnią, nicością. Czasami pragnęłam za wszelką cenę ją wypełnić, przerażona, że jeśli tego nie zrobię, to ona pożre mnie żywcem lub zabije. Ale czasem marzyłam o tym, żeby mnie całkowicie unicestwiła – o pięknym, cichym wymazaniu. Pragnienie, by zostać znikniętą. Zatem sama byłam najbardziej ze wszystkich winna projekcji własnej wizji. Wiedziałam o tym i właśnie dlatego nie posuwałam się naprzód. Nie byłam pewna, czy komisja doradcza o tym wie. Ale i tak mieli mnie wywalić, więc uznałam, że już lepsza chujowa książka niż żadna.
Zatem brnęłam dalej, nie chciałam rezygnować i szukać „prawdziwej” pracy – a tak naprawdę to nie wiedziałam, czym mogłabym się zajmować. Większość czasu spędzałam w bibliotece, wśród studentów, i to właśnie tam usłyszałam, jak używają słów „paszczak” i „torbacz”. Określali tak kobiety o atrakcyjnym ciele i nieatrakcyjnej twarzy, a ta kobieta na Abbot Kinney moim zdaniem zdecydowanie do nich należała. Szybko ruszyłam za nią, żeby móc ją dalej obserwować.
Kiedy odwróciła głowę, by powiedzieć coś mężczyźnie, odsłoniła surową i wyrazistą twarz z wystającym nosem i podbródkiem, ale miała też na szczęście ładne włosy i seksowne ciało. Ubrana była w parę króciutkich szortów z granatowego jedwabiu, spod których lekko wystawały pośladki. Człowiek czuł niemal przymus, by ich dotknąć. Wszystko, co mówiła, było przefiltrowane przez świadomość tego, jak świetnie wygląda jej tyłek, a słowa, które wypowiadała, były zaledwie dodatkiem do cudów, jakie kryły się pod nogawkami szortów. Była nieledwie nośnikiem szortów i tyłka. Przeszła kawałek tanecznym krokiem i odrzuciła włosy do tyłu.
On też nie był lepszy. Zadawał głupie pytania – „Jak długo tu mieszkasz?” i „Podoba ci się?” – ale każde z nich stanowiło okazję do zaprezentowania seksapilu. Dlaczego ci dwoje w ogóle zawracali sobie głowę rozmową? Kto ma na to wszystko czas? Dlaczego zwyczajnie się nie ruchali, tak po prostu, tam, na otwartej przestrzeni? Cały ten spektakl służył wyłącznie jako naczynie do czegoś innego. Był nicością.
Jasne, w porównaniu z większą nicością – pustką, brakiem wyraźnego sensu życia, faktem, że nikt z nas nie wie, co tu się dzieje – to było coś. Ich zaangażowanie w ten spektakl wynoszenia durnej restauracji do rangi czegoś istotnego, dyskusje o kombuczy, nadawanie znaczenia temu, co ulotne, te spodenki – wszystko było jednym wielkim „jeb się” w stronę pustki. A może te szczegóły świadczyły o ich ignorancji wobec nicości? Czy nicość była dla nich tak niedostrzegalna, że te rzeczy mogły mieć znaczenie?
Czy ktokolwiek może być całkowicie nieświadomy pustki? Przecież chyba każde z nas się z nią zetknęło – może tylko raz czy dwa, na przykład po utracie kogoś bardzo bliskiego, kiedy tuż po wyjściu z domu pogrzebowego nagle to, że istniejesz, przestaje mieć sens. A może podczas ciężkiej fazy na grzybach, kiedy współtowarzysze wyglądają jak plastik. Czy mogą istnieć na Ziemi ludzie, którzy nigdy, ani razu, nie przystanęli na chwilę i nie zapytali: Czym jest wszystko?
Niezależnie od tego, czy tacy ludzie istnieją, czy nie, wiedziałam, że w tej chwili żadne z tej dwójki nie zadawało sobie tego pytania. Nieważne, czy doświadczyli już mdłości związanych z tym, że nie wiedzą, dlaczego tu jesteśmy i kim jesteśmy, czy też nie – teraz świadomie i skutecznie to ignorowali. A może po prostu byli zwyczajnie głupi. Och, ten słodki dar głupoty. Zazdrościłam im.
Ale tak naprawdę wiedziałam, że wszystko sprowadza się do jej szortów. Wszystkie odpowiedzi zawierały się w kształcie tej dupy – redukcja wszelkiego strachu, wszelkiego nieznanego, wszelkiej nicości, zaćmiona kształtem dupy. Kształt dupy trwał w tym wszystkim niezłomnie po swojemu. Po prostu sobie istniał, jakby życie było łatwe. Kształt dupy tak naprawdę nie musiał nic robić, ale to on dyrygował całym przedstawieniem. Wszystkie dialogi zaczynały się i kończyły na kształcie dupy. Tam też kończył się wieczór tych dwojga, ich rozmowa i w pewnym sensie cały wszechświat. Nienawidziłam ich.
Nienawidziłam ich swobody. Nienawidziłam ich braku samotności, ich poczucia, że czas rozciąga się leniwie jak coś, czym można się bawić, jakby nigdy nie miało być na nic za późno, ani tego wieczoru, ani w ogóle w całym ich życiu. Nie wiedziałam, do kogo mam większe pretensje: do mężczyzny czy do kobiety.
Odkąd pamiętam, myślałam, że dobrze byłoby być mężczyzną. Nie tylko chciałam mieć własnego kutasa – przy każdym kroku czuć ten ciężar między nogami, tę siłę – ale też marzyłam o tym, by uciec od presji czasu, jaką wywierało na mnie moje ciało. Nienawidziłam tego Niemca na Abbot Kinney, bo miał to coś: brak presji czasu. Nienawidziłam też tej kobiety za to, że była taka młoda, że zostało jej tyle czasu na to, by wyglądać seksownie i może kiedyś urodzić dziecko.
Ja nigdy nie chciałam mieć dziecka. Nigdy nie czułam tego pragnienia, które opisuje tyle kobiet i które nagle na nie spada. Właśnie skończyłam trzydzieści osiem lat i czekałam, aż to pragnienie owładnie także mną, ale tak się nie stało. Dlatego zawsze traktowałam tę kwestię z dystansem, jak coś lekko obrzydliwego – jak kawałek cebuli, którego wolałabym nie kłaść na talerzu.
Jednak podobało mi się, że mogłam mieć dziecko, gdybym jeszcze go zapragnęła. Podobało mi się, że mam przed sobą przyszłość. Ludzie mówią, że młodzi marnują młodość, i zgadzam się, że pod wieloma względami sama ją zmarnowałam, poniekąd jednak potrafiłam ją docenić. Zawsze miałam poczucie, że czas w jakiś sposób mnie oszczędza. Częścią mojego dystansu do kwestii posiadania dzieci była świadomość, jakie mam szczęście, że pewnego dnia będę mogła się na to zdecydować, jeśli tylko zechcę. Podobało mi się, że ten dzień był bardzo odległy. Ten dystans dawał wrażenie luksusu.
W głębi duszy osądzałam kobiety, które żałowały, że nie urodziły dzieci, osiągnąwszy wiek, w którym jest już na to za późno. Robiłam to być może ze strachu, że stanę się jedną z nich. Ale teraz, gdy miałam trzydzieści osiem lat, mój czas zaczynał się kończyć. Nadal nie chciałam mieć dziecka. Nie miałam pojęcia, co bym z nim zrobiła, gdybym je miała. Ale brakowało mi samej możliwości wyboru. I wiem, że gdyby ta kobieta z dupą w ogóle zwróciła na mnie uwagę, to osądziłaby mnie tak, jak ja kiedyś osądzałam inne kobiety w moim obecnym wieku.
Mogłaby też osądzić mnie za to, że nie wyszłam za mąż. Kiedy poznaliśmy się z Jamiem, powiedziałam mu, że małżeństwo to archaiczna deklaracja własności i że to nie dla mnie. Odparł: „Dobrze”, bo jemu też to nie odpowiadało. Ale po czterech latach związku desperacko pragnęłam, by poprosił mnie o rękę, choćby dlatego, że nie zamierzał tego robić. Nigdy nie przepadałam za biżuterią, ale jakaś cząstka mnie marzyła o pierścionku. Głośno pomstowałam na krwawe diamenty, a po cichu przyglądałam się dłoniom innych kobiet i uczyłam się nazw szlifów: poduszka, szmaragdowy, princessa. Mogłabym przysiąc, że mężatki częściej używały lewej ręki niż prawej, kiedy mówiły, gestykulowały lub odgarniały niesforne kosmyki z oczu. Zdawały się mówić: „Patrzcie, ktoś tak bardzo mnie pragnie. Bezpiecznie przedostałam się na drugi brzeg”.
Ale co ja bym w ogóle robiła jako mężatka? Co bym robiła, gdyby Jamie był w mojej przestrzeni, a ja w jego? Decyzja, by go kochać przez tyle lat, świadczyła nie tyle o jego lęku przed intymnością, ile o moim własnym. Kiedy go poznałam, nie sposób było mu się oprzeć: geolog, metr dziewięćdziesiąt wzrostu, przystojny jak z reklamy odzieży trekkingowej, opalony, nieogolony, z włosami w kolorze piaskowego brązu i dziesięć lat starszy ode mnie. Przy nim poczułam się jak mały, wyjątkowy groszek. Pracował na pustyni na zlecenie uczelni i dzięki temu otrzymał grant z Amerykańskiego Funduszu Geologicznego na kręcenie filmów dokumentalnych o parkach narodowych. Zawsze sam je reżyserował i montował, a grant pozwalał mu podróżować, cieszyć się wolnością i nieustannie produkować. Nawet jeśli te filmy emitowano o drugiej w nocy na nielicznych kanałach kablowych, nie można mu było zarzucić, że poniósł porażkę. „Więcej mam wspólnego z naukowcami niż z artystami” – mawiał. Ale miał w sobie powab artysty.
W pierwszych latach naszej znajomości często jeździłam do niego w różne miejsca. Wakacje spędzałam w przyczepie turystycznej marki Airstream w parkach narodowych – Acadia, Glacier, Yosemite. On całymi dniami kręcił plenery, a ja wyruszałam na wycieczki, z których przynosiłam drobne pamiątki. Uwielbiał słuchać o tym, co widziałam, korygował moje słownictwo z dziedziny krajoznawstwa. Najbardziej podobały mi się jeziora i oceany, rzeki i wodospady, które nie przypominały niczego, co mieliśmy na pustyni. Rwąca woda i ogólnie podróże dawały mi poczucie, że moje życie posuwa się naprzód, mimo że mój doktorat utknął w martwym punkcie. Utożsamiałam się z pracą Jamiego. Wydawała mi się ciekawa i pełna przygód.
Ale później coraz częściej zajmował się obszarami pustynnymi: Doliną Śmierci, Arches. Całymi dniami przesiadywałam w przyczepie i czekałam na jego powrót. Po co miałabym zwiedzać kolejną pustynię, skoro taką samą mam u siebie? I po co przyjechałam do tego mężczyzny, który tutaj był taki sam jak w domu? Ta sama twarz, ten sam kutas. To samo znużenie długim związkiem, ale bez ochoty na poważniejsze zobowiązanie. Mówiłam mu, że zostaję w przyczepie, żeby popracować nad doktoratem. Ale gdy ludzie pytali mnie, czym się zajmuję, mówiłam o Safonie i bibliotece, a potem szybko zmieniałam temat na pracę Jamiego. Udawałam, że nadal mnie ekscytuje. Ale jedyną prawdziwą podnietę stanowiło wyzwanie, by go złapać i zaciągnąć w naszą wyimaginowaną przyszłość.
W dniu rozstania pękła mi opona na Camelback Road i zadzwoniłam do niego po pomoc. Kiedy przyjechał, zajrzał do mojego bagażnika i powiedział:
– Ale nie masz zapasowej.
Potwierdziłam. Była niedziela, późny wieczór i warsztaty samochodowe w mieście były już zamknięte, więc zadzwoniliśmy po pomoc drogową. Czekaliśmy, a ja byłam zgrzana, rozdrażniona i zła. Nie byłam pewna dlaczego. Wydawało mi się, że Jamie wygląda jak głupek, z brzuszkiem i bez wystającego podbródka. Cały się zaokrąglił. Od czasu do czasu to wciągał powietrze między przednimi zębami, to cichutko pogwizdywał. W takim momencie patrzysz na człowieka, którego kochasz od dawna, i okazuje się, że wszystko jest z nim nie tak. Nic, ale to nic ci się w nim nie podoba. Nie możesz uwierzyć, że w ogóle kiedykolwiek cię zauroczył.
– Nie jestem szczęśliwa – powiedziałam.
– Ja też wolałbym być gdzie indziej – odparł.
– Mówię poważnie – dodałam. – Chyba musimy porozmawiać. O nas.
– Teraz?
Patrzyłam na niego, na to, jak swobodnie się czuje we własnej skórze, z tym otłuszczonym brzuchem i wielowarstwowym podbródkiem, który zlewał się z sufletem jego szyi. Cała ta okolica wyglądała jak drugie usta, a ja sobie wyobrażałam, że to one przemawiają. Co mówiły?
„Nakarm mnie – powiedziały. – Chuj mnie obchodzi, czy się komukolwiek podobam. Nie muszę. Mam inne możliwości”.
Wszystko w nim tak mówiło. Począwszy od nerwowego śmiechu, gdy tylko poruszałam temat małżeństwa czy nawet wspólnego zamieszkania, przez lata zbywania mnie, przekonywania, że tak naprawdę ja też wcale tego nie chcę, aż po zniknięcie nieznajomego, wyrzeźbionego przystojniaka, którego spotkałam na imprezie, i zamianę w miśka, którego poznałam i pokochałam, a potem w nieznajomego innego rodzaju – fizyczną manifestację czasu i zapuszczenia się, która zaczynała przyćmiewać zarówno nieznajomego, jak i miśka, aż w końcu całkiem zniknęli. Ogarnęła mnie wściekłość. Jak on śmie mieć to w dupie? Co za luksus, luksus mężczyzny. Luksus kogoś, kto spoglądając na spustoszenie, jakie poczynił czas, rzuca: „Oj tam”. I wtedy to powiedziałam.
– Może powinniśmy po prostu się rozstać.
Od razu wiedziałam, że to pusta groźba, coś, co po prostu wydostało się z moich ust. Tak właśnie się czułam, ale to była tylko cząstka tego uczucia – jakiś odsetek. Może dwadzieścia dwa procent. Te dwadzieścia dwa procent doszło teraz do głosu. Chciało przerwać ciężką wieczorną atmosferę znużenia, oczekiwania na ratunek. Potrzebowałam dramatyzmu, choćby tylko po to, by odciąć nicość psujących się rzeczy, ciężar konieczności egzystencji w świecie, w zależności od przedmiotów, w zależności od innych, w oczekiwaniu na pomoc drogową z gadającym podbródkiem. Chciałam, żeby Jamie próbował mnie powstrzymać, żeby zaoponował. Może chciałam go też trochę zranić. Najbardziej jednak chciałam usłyszeć, jak mówi „nie”.
Ale nie powiedział „nie”. W ogóle nie powiedział „nie”. Spojrzał na mnie, westchnął i spokojnym głosem stwierdził:
– Wydaje mi się, że możesz mieć rację.
I w tym momencie zniknęły podbródki. Teraz widziałam tylko silne ramiona i niebieskie oczy. Często, gdy się ruchaliśmy, a jego brzuch się o mnie obijał, starałam się patrzeć tylko w jego oczy, by przywołać pożądanie, które czułam podczas naszego pierwszego spotkania. A teraz nagle nie widziałam nic poza nimi.
– A przynajmniej może moglibyśmy spróbować separacji na jakiś czas – dodał.
Moje słowa odniosły skutek odwrotny do zamierzonego. A może nie do końca odwrotny. Jamie chwycił przynętę, ale pobiegł z nią w zupełnie nieoczekiwanym kierunku, choć faktycznie przebił tym balon mojego znudzenia i irytacji. Strach to na swój sposób świetny środek odurzający. Powie to każdy, kto jest uzależniony od adrenaliny. Jednak podejmując to ryzyko, ten gniewny ciąg słów, jedno zdanie, straciłam kontrolę nad własną narracją. Teraz to on dzierżył władzę. Byłam na jego łasce.
Pomyślałam, że jeśli chcę odzyskać kontrolę, to muszę go dalej wystawiać na próbę. Zachować spokój, nie wpadać w panikę.
– Dobra – odparłam. – Jeśli tego właśnie chcesz.
Powiedział, że wcale tego nie chce. Ale nie był pewien, co robić. Dodał, że w jego odczuciu od dłuższego czasu nie udawało mu się mnie zadowolić w tej relacji.
– Zadowolić mnie czy zadowolić siebie?
– Może po trochu jedno i drugie – odpowiedział.
Przyjechał człowiek z pomocy drogowej. Głównie Jamie z nim rozmawiał. Słyszałam, co mówi, ale sens słów nie do końca do mnie docierał, bo przetwarzałam to, co się właśnie wydarzyło. „Powinnam była trzymać język za zębami” – pomyślałam. Z drugiej jednak strony czułam, że postąpiłam w zgodzie z samą sobą, tylko nie byłam pewna, z którą sobą konkretnie. Tą, która chciała zatrząść sytuacją, by zwrócić na siebie uwagę i zaskarbić sobie względy? Czy tą, której przydałoby się, żeby nią potrząsnąć, bo ból życia w ciele był tak kurewsko męczący? A może jakąś nadrzędną sobą, która uznała, że Jamie to nie jest facet dla mnie? Te dwadzieścia dwa procent mnie, które okazało się wredne?
– Prześpijmy się z tym – powiedział Jamie, kiedy wymieniono oponę. – Nie musimy decydować od razu.
– Razem czy osobno? – zapytałam.
Razem czy osobno – to zawsze było dla nas ważne pytanie. On chciał, żebyśmy spędzali razem co najwyżej dwie noce w tygodniu. Ja naciskałam na cztery. Gdy zostawałam w swoim mieszkaniu sama, tęskniłam za jego bliskością. Robiłam aluzje i nawiązywałam do tego, że mam trochę wolnego czasu. Upijałam się białym winem, a potem błagałam. Chciałam dostępu, zaproszenia, chciałam czuć, że zawsze jestem mile widziana. Ta potrzeba wynikała z braku potrzeb z jego strony. Upierałam się więc przy tym, żeby częściej być razem. Ale wtedy bliskość nigdy nie była taka, jakiej pragnęłam. Dusiłam się w jego obecności. Gdy mnie nie odtrącał, ta bliskość mnie przygniatała.
– Może dziś lepiej oddzielnie. Jutro i we wtorek też? Może przez cały tydzień. Mam dużo pracy i może warto po prostu wypróbować tę przestrzeń, zobaczyć, jakie to uczucie?
– Jasne – odparłam, choć ogarnął mnie strach.
Pocałował mnie w czoło.
– Kocham cię – powiedział.
– Dobra, dobra – powiedziałam.
– Daj spokój, Lucy – oburzył się. Otworzył drzwi mojego samochodu, wysiadł i zamknął je z impetem.
– Przepraszam! – rzuciłam, zanim zniknął.
Tamtej nocy zadzwoniłam do niego.
– Tak naprawdę wcale nie robimy sobie przerwy, prawda? – zapytałam.
– Właściwie to myślę, że to dobry pomysł – odparł. – Wiem, że wspomniałaś o tym pierwsza, ale rzeczywiście chciałbym to zrobić.
– Ale co to znaczy? Na jak długo? Czy to tylko tak na chwilę, a potem do siebie wrócimy?
– Zobaczymy. Na razie róbmy wszystko krok po kroku – powiedział.
Nie mogłam już wyobrazić sobie Jamiego tak, jak go widziałam wcześniej tego dnia: z nadwagą, niezdolnego do rozwiązania mojego problemu, zamkniętego w sobie. Teraz zobaczyłam go takiego, jaki wydawał mi się na początku naszej znajomości: z mocną szczęką, seksownie opanowanego, niedbale przystojnego. Znów postrzegałam go jako odrębną osobę; nie jako dodatek do mnie czy coś, co trzeba nakłaniać albo znosić, ale jako niezależną jednostkę: z sarkastycznym poczuciem humoru, kompetentnego, prawdziwego mężczyznę – cokolwiek by to miało znaczyć. Dostrzegłam swoją stratę, poczułam jej ciężar i usiadłam na łóżku. Usta wykrzywiły mi się w podkowę, a żołądek się wywrócił. Zbierało mi się na łzy. Nie płakałam od wielu lat.
Przez długi czas miałam poczucie, że jeśli zacznę płakać, to już nie przestanę – że jeśli w końcu pęknę, to wypadną ze mnie wnętrzności i nic nie będzie się dało z tym zrobić. Bałam się tego, co może ze mnie wypłynąć – tego, co zobaczę, co zobaczą inni. Bałam się, że uczucia mnie pożrą. Uczucia to luksus młodych albo znacznie silniejszych ode mnie – kogoś, kto lepiej radzi sobie z byciem człowiekiem. Na łzy było już za późno. Musiałam działać dalej, iść naprzód tą samą drogą, mimo że życie nie przynosiło mi satysfakcji. Nie wolno mi było pytać, dokąd zmierzam ani czy właśnie tego naprawdę chcę. Nie wolno mi było pytać, czy w ogóle dokądkolwiek zmierzam. Teraz jednak z jakiegoś powodu zaczęłam szlochać.
I tak zaczęła się melancholia. Nastały dni, kiedy ni z tego, ni z owego zanosiłam się płaczem w najmniej odpowiednich sytuacjach: w pracy, w banku, w kolejce do kasy w supermarkecie, gdy zobaczyłam ulubione białko w proszku Jamiego, a moja dusza zachłysnęła się na myśl o stracie. Czułam się tak, jakby ten proszek był nim albo jakby stał się nim przez transsubstancjację. To takie dziwne: znasz czyjeś ulubione białko w proszku, ulubiony smak (waniliowo-migdałowy), a potem ta osoba tak po prostu odchodzi. Nie dzwoniłam ani nie pisałam. Jestem spod znaku Ryb i powściągliwość nie przychodzi mi łatwo, ale tym razem postawiłam na karcące milczenie i wywołanie w Jamiem tęsknoty. Powiedziałam sobie, że niedługo wróci. Musi wrócić.
Minęły cztery dni. Nie miałam żadnych wieści. Ogarnęła mnie wściekłość. Osiem lat i to już wszystko? Zero pytań, jak sobie radzę? Przecież mogłam już nie żyć. Szóstego dnia zadzwonił do mnie. Chciał sprawdzić, jak się trzymam.
– Nie najlepiej – powiedziałam. – A ty?
– Strasznie – odparł. – Nie mogę spać.
„Dzięki Bogu” – pomyślałam.
– Wiem – powiedziałam. – To takie głupie. Powinniśmy to przerwać. Już wystarczy.
– Potrzebuję trochę więcej czasu – oznajmił.
– Może po prostu wpadniesz? – zapytałam błagalnym tonem.
– Nie sądzę, żeby to był teraz najlepszy pomysł – odparł. – Może za kilka tygodni?
– Kilka tygodni?! Jak długo zamierzasz to ciągnąć?
– Nie wiem – odparł. – Kocham cię.
– Pierdol się! – krzyknęłam i się rozłączyłam.
Potem wysłałam mu wiadomość.
przepraszam
po prostu mi smutno i boję się
wybaczysz mi?
ja też cię kocham
Odpisał:
po prostu spróbujmy trochę od siebie odpocząć
Potem przyszła obsesja. Zaczęłam czytać horoskopy na dany tydzień, swoje i jego (Strzelec), analizując każde słowo w poszukiwaniu oznak, że wszechświat chce nas na powrót połączyć. Jeśli nie znalazłam żadnej wzmianki o miłości, czytałam inny horoskop. Szukałam tak długo, aż trafiłam na taki, który mi odpowiadał – aż przeczytałam, że to mój szczęśliwy dzień, tydzień czy miesiąc. Skonsultowałam się z wróżką, starszą kobietą z Tempe, która urzędowała na zapleczu śródziemnomorskiej restauracji. Powiedziała, że muszę się skupić na sobie, popracować nad swoimi „blokadami”, a wtedy więcej wyjdzie na jaw. Podsunęła mi sproszkowany kwarc, który miałam wsypać do wanny. Powiedziała, że to pomoże mi się oczyścić z negatywnych uczuć. Zapłaciłam za niego dwieście pięćdziesiąt dolarów i wykąpałam się w nim. Nic się nie wydarzyło. Poszłam więc do kolejnych wróżek.
Uświadomiłam sobie, jak wiele czasu spędzałam z Jamiem. No, może nie tyle z nim, ile w pojedynkę, ale wiedząc przynajmniej, że on gdzieś tam jest. Teraz było inaczej, byłam całkiem sama, bez ani jednej osoby w myślach – tej małej postaci, jak poduszka. W Phoenix nigdy nie miałam wielu znajomych. Jedną z nich była Rochelle, wykładowczyni antropologii, która przedstawiła mi Jamiego.
Była już mężatką, kiedy ją poznałam. Miała około czterdziestki, gęste, przypominające włosy łonowe loki ścinała bardzo krótko (potajemnie nazywałam tę fryzurę szczeciną), nie nosiła makijażu i doskonale się czuła we własnej skórze. Cieszyłam się, że znalazł się na Ziemi mężczyzna, który z chęcią ją ruchał – nie tylko ruchał, ale i poślubił. Zastanawiałam się, czy to stąd czerpała swoją pewność siebie, czy też to jej pewność siebie sprawiała, że mąż zwrócił na nią uwagę.
Kiedy Rochelle zapoznała mnie z Jamiem, miałam ledwie trzydzieści lat, luksus czasu, spokojną wizję przyszłości i zero zauważalnej desperacji. Pewnie myślała, że jestem normalna. Przez kolejne lata spotykałyśmy się mniej więcej co pół roku w tej samej kolumbijskiej restauracji i żartowałyśmy z tego, że jej mąż i Jamie chrapią, że zachowują się jak dzieci, gdy się przeziębią. W tych uwagach krył się element wystudiowanej swobody, jakbym chciała powiedzieć: „Wiem, że ten mężczyzna jest mój. Nigdzie się nie wybiera. Mogę z nim być albo go zostawić”. Udawałam przed Rochelle, że nie chcę wychodzić za Jamiego, nie chcę z nim zamieszkać i że spędzam z nim aż nadto dużo czasu. Byłam kobietą zadowoloną z tego, co ma, i nie potrzebowałam nikogo ani niczego w większych dawkach.
Ale teraz zaczęłam kurczowo lgnąć do Rochelle, zasypując ją nieustannymi pytaniami o miejsce pobytu Jamiego. Pytaniom tym towarzyszyła seria neurotycznych zapewnień z mojej strony, że on wróci, to tylko kwestia czasu.
Samo przebywanie w jej towarzystwie w tych pierwszych tygodniach sprawiało, że czułam łączność z Jamiem, choć Rochelle niewiele mi mówiła. Patrzyła na mnie jak na kobietę zarażoną jakąś straszną chorobą, na którą, jak sądziła, obie byłyśmy uodpornione. Bawiła się kolczykiem z koralików i powtarzała, że od dawna nie widziała Jamiego, że nie chce się w to mieszać. Potem zobaczyłam na Facebooku ich zdjęcie, jak siedzą obok siebie na przyjęciu urodzinowym. Trzymali po kieliszku wina i małym talerzyku z flanem, tak zajebiście kulturalnie. Stukali się tymi kieliszkami. Rochelle ewidentnie okazała się zdrajczynią.
Czułam się oderwana od własnego ciała, jakby głowę spowijała mi mgła, a kończyny nie podlegały mojej jurysdykcji. Zaczęłam palić zioło na okrągło, co nie zdarzało mi się od czasu, gdy miałam dwadzieścia kilka lat i chodziłam zbakana do pracy w bibliotece. Nie zrobiłam żadnych postępów w pracy nad książką. Miałam ochotę tylko leżeć i objadać się cukrem i tłuszczami: piłam wielkie czekoladowe koktajle ze Starbucksa, pożerałam całe torebki czekoladek Hershey’s i żelków, jadłam chipsy tortilla z dipem serowym. Zawsze byłam drobnej budowy ciała i nigdy łatwo nie przybierałam na wadze, z wyjątkiem szerokich bioder. Ubierałam się tak, żeby je optycznie wyszczuplić: nosiłam luźne, lejące bawełniane spódnice i sukienki, szerokie lniane spodnie. Reszta mojego ciała tonęła w tych ciuchach, nadawała mi wygląd skrzata albo wróżki z bajki – a wszystko przez moje biodra. Ale teraz za każdym razem, gdy zdejmowałam spodnie, widziałam czerwony ślad wokół talii.
Dodatkowo zajęłam się dziwnymi technikami rękodzieła. Łaknęłam twórczej ekspresji, artystycznego ładu, ale brakowało mi jasności umysłu na miarę Safony. Wybrałam się do pobliskiego sklepu i kupiłam pistolet do klejenia na gorąco, koraliki, przybory do haftowania. Zaczęłam przyklejać koraliki do pustych butelek po winie, robiąc z nich „wazony”. W końcu całkowicie przestałam chodzić do biblioteki. Powiedziałam, że potrzebuję tygodnia wolnego, by popracować nad książką. Pozostałe bibliotekarki zgodziły się mnie zastąpić. Moje mieszkanie wyglądało jak siedziba stowarzyszenia studenckiego połączona z targami sztuki. Całą noc siedziałam nad koralikami. Jeden tydzień zamienił się w dwa. W końcu ruszyłam tyłek i wróciłam do pracy, ale nadal nie mogłam spać. Chowałam się w uniwersyteckich łazienkach i siedziałam na sedesie z zamkniętymi oczami.
A potem Jamie wrócił, w każdym razie na jedną noc.
– Czuję się gotowy na spotkanie – powiedział, więc poszliśmy do naszej ulubionej meksykańskiej knajpy.
Po kilku margaritach trzymał mnie za rękę pod stołem i patrzyliśmy sobie w oczy. Minęły lata od takiego posiłku, gdy oboje byliśmy w pełni obecni, żadne nie siedziało z nosem w telefonie. Po kolacji całowaliśmy się w jego samochodzie. Smakował inaczej, jakby przez czas rozłąki do jego ciała wniknął posmak lukrecji. Może to przez kolendrę. Odwiózł mnie do domu, a potem poszedł za mną na górę. Przyniosłam mu szklankę wody. Gdy wróciłam do salonu, siedział na kanapie.
– Chodź tutaj – powiedział.
Podeszłam do niego i usiadłam mu na kolanie. Przystawiłam mu szklankę z wodą do ust. Wypił, a potem odstawił ją na stół i mnie pocałował. Rozebrał mnie, gdy wciąż siedziałam mu na kolanach. Potem położył mnie na kanapie i pospiesznie zrzucił ubranie, a ja przyglądałam mu się w ciemności. Rżnęliśmy się na tej sofie, szybko, nie odrywając od siebie ust. Nie doszłam. Nigdy nie dochodziłam od samego ruchania. Jamie nie przejawiał inicjatywy, by mnie wylizać, co zawsze było między nami powodem do sporów. Nie protestował, ale i nie pałał żądzą. Ale kiedy tak mnie rżnął, przyciskając usta do moich, miałam wrażenie, jakby dotykał nimi mojej cipki. Nie został na noc.
Potem zadzwoniła Rochelle.
– Dziewczyna, z którą się spotyka, to badaczka – powiedziała. – Blondynka.
– On się z kimś spotyka?
– Myślałam, że wiesz.
Podobno ta kobieta miała na imię Megan i była ode mnie młodsza o pięć lat. Rochelle nic więcej o niej nie wiedziała. Wpadła na nich w chińskiej restauracji.
– Możesz się czegoś więcej dowiedzieć?
– Postaram się – odparła Rochelle.
Widać było, że ma mnie dość. A właściwie nawet więcej niż dość – ona się mnie bała. Zawsze myślała, że obie jesteśmy odporne na chorobę szalonych kobiet: tę desperację i tęsknotę. Ale teraz ja na nią zachorowałam, wpadłam po same uszy, a Rochelle widziała, jak łatwo można popaść w taki stan. W jednej chwili żartobliwie skarżysz się znajomym na pierdy faceta, a w następnej jesteś gotowa zabić, byle tylko znowu zaczął przy tobie pierdzieć. Czy mogła złapać tę chorobę ode mnie? Czy jej własne dobre samopoczucie też było zagrożone? Wysłałam jej trzy wiadomości z prośbą o informacje, ale odpisywała tylko:
b zajęta
Chciałam jej powiedzieć, że się wkurzyłam, że czuję, jakby mnie opuściła i zdradziła. Chciałam jej powiedzieć, że jedynym powodem, dla którego w ogóle wierzyła w całą tę swoją szczeciniastą siebie – jedynym powodem, dla którego czuła się „okej” – było to, że jej związek za bardzo pogrążył się w marazmie, by mąż mógł ją zostawić. Chciałam powiedzieć, że to nie powód, by czuć pewność siebie czy dumę. Jak się przekonałam, ten zastój może zostać zakłócony w każdej chwili przez przypadkowe przejęzyczenie. Ale nie chciałam, by całkowicie mnie odizolowała. Mogła mi być potrzebna.
Tworzyłam zatem własne wersje wydarzeń. Megan była nie tylko badaczką, ale na dodatek uznaną geolożką. Razem wędrowali i dyskutowali o rozmnażaniu kaktusów. Ruchali się na skałach. Nie ma nic piękniejszego niż seks, który twój były uprawia ze swoją nową kochanką. Nie ma nic bardziej magicznego i pełnego westchnień. Tymczasem ja tkwiłam w Krainie Czekoladek. Nie mogłam już dłużej udawać, że wszystko jest w porządku. Któregoś wieczoru zaparkowałam przecznicę od domu Jamiego, a potem patrzyłam, jak wjeżdża na podjazd i wysiada z samochodu. Był sam. Poczekałam, aż zapalą się światła. Wtedy też wysiadłam.
Na podjeździe uświadomiłam sobie, że po raz pierwszy od lat czuję motyle w brzuchu. Może właśnie to było potrzebne, by nadal czuć podniecenie przed domem partnera? Blond badaczka o imieniu Megan?
Wcisnęłam dzwonek. Minęła chwila; nie zapytał, kto tam, a potem otworzył drzwi.
– Lucy – powiedział.
Wściekłość buzowała mi w piersi, w każdym zakątku mojego ciała.
– Pierdol się, ty chuju! – krzyknęłam. A potem uderzyłam go w twarz.
Nigdy wcześniej nikogo nie uderzyłam. Nie tak to sobie zaplanowałam. Właściwie to nie planowałam niczego. Oboje byliśmy w szoku. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Dwie krople krwi spłynęły mu z nosa na wargę i rozbryzgnęły się na podłodze. Przyłożył dłonie do twarzy.
– Niech to szlag – odezwał się w końcu.
– Jamie – wyjąkałam. – Jamie, poczekaj, daj mi zobaczyć. Pozwól mi zobaczyć.
– Idź stąd – nakazał mi. – Po prostu idź!
Zatrzasnął drzwi. Obróciłam się na pięcie i ruszyłam ulicą do samochodu. Czułam się jeszcze gorzej.
Później tego wieczoru zjawił się u mnie policjant, który prowadził dochodzenie w sprawie całego zdarzenia. Najwyraźniej Megan wezwała policję ze szpitala – albo go do tego zmusiła. Złamałam Jamiemu nos. Policjant powiedział, że para nie wniesie oskarżenia, jeśli zgodzę się pójść na terapię. Para? Teraz podejmowali decyzje jako jedność?
– Jak ona wyglądała? – zapytałam go.
– Yyyy… – zawahał się.
– Pana zdaniem jest ładniejsza ode mnie?
– Proszę pani – powiedział policjant. – Stanowczo polecam, żeby znalazła pani specjalistyczną pomoc w związku z tymi napadami gniewu. Tym razem udzielę pani tylko pouczenia. Ale gdyby ta para nie wykazała się taką wyrozumiałością, postawiono by pani poważne zarzuty pobicia.
– Pobicie! Czy ja wyglądam jak sprawczyni pobicia?
Milczał.
– Niech mi pan po prostu powie. Pomijając ten złamany nos, czy wyglądali na szczęśliwych?
Zawsze uważałam, że depresja nie ma kształtu. Kiedy objawiała się jako uczucie pustki, można było coś w nią wcisnąć: batonik, spacer, coś, co nadawało jej nową formę. Można było w nią wniknąć i nadać jej kształt, z którym lepiej się poczujesz. Albo przynajmniej stworzyć jakiś zarys wewnątrz albo wokół niej. Ale to było coś nowego, jak gęsty, lepki szlam. Miało swój własny kształt. Nie dało się tego zamknąć. To była groza. Nie potrafię dokładnie powiedzieć, czego się bałam, ale to siedziało we mnie. Wchłaniało wszystkie inne kształty. Całkiem przestałam spać. Czy to wszystko przez Jamiego? Jak ktoś, kto tak bardzo działał mi na nerwy, mógł mieć nade mną tak wielką władzę?
Poprosiłam lekarza o ambien. Ambien pomagał mi zasnąć. Ale rano szlam już na mnie czekał. Już w nim tkwiłam. Robił się coraz gęstszy. Pewnej nocy połknęłam dziewięć tabletek ambienu. Usiłowałam nie tyle się zabić, ile zniknąć. Chciałam po prostu zasnąć i przenieść się w eter, w inny świat. Domyślam się, że zniknięcie oznaczałoby śmierć, więc może była to próba samobójcza? Ale czułam strach przed śmiercią, a przynajmniej strach przed umieraniem. Czy istniało coś, co nie było śmiercią, ale co jednocześnie nie było byciem tutaj?
Obudziłam się czternaście godzin później, wygłodniała. Pączki! Musiałam dostać pączki. Naćpana ambienem, wsiadłam do samochodu, a później wszystko się rozmyło. Musiałam stracić przytomność. Pamiętam tylko, że ocknęłam się w zaparkowanym na jezdni samochodzie, w koszuli nocnej, otoczona rozrzuconymi na siedzeniach pączkami: z cukrem pudrem, z kremem, z galaretką. Nawet nie lubiłam galaretki. Kierowcy trąbili na mnie, a ja nie wiedziałam, co robić. Siedziałam więc dalej w stojącym na środku drogi aucie i usnęłam, oparta o kierownicę.
Potem znowu się przebudziłam. Teraz od strony pasażera do mojego samochodu zaglądał policjant. Zapytał, czy mogę wysiąść. Wysiadłam niepewnie. Pamiętam, że przyszedł mi do głowy głupi żart o policjantach i pączkach. Potem zorientowałam się, że to ten sam policjant, który przyszedł do mnie w sprawie nosa Jamiego.
– Dzień dobry – przywitałam się.
Wyciągnął alkomat i sprawdził mi poziom alkoholu we krwi. Był w normie. Potem sprawdził auto, szukając narkotyków, ale nic nie znalazł.
– Naprawdę źle się czuję – powiedziałam. – Najpierw rozstanie, teraz jakaś grypa. Pojechałam po pączki, bo potrzebowałam cukru. Pewnie zasłabłam. Tak czy inaczej, jeśli puści mnie pan do domu, to dam sobie radę.
– Nie mogę pozwolić pani prowadzić w takim stanie. Czy jest ktoś, do kogo mógłbym zadzwonić, żeby po panią przyjechał?
Pomyślałam o Jamiem. Zazwyczaj jego podawałam jako osobę do kontaktu w nagłych wypadkach. Ale nie chciałam mu okazać, że czegoś od niego potrzebuję. Chciałam mu udowodnić, że zajebiście sobie radzę. Tylko że naprawdę kiepsko się czułam. I się bałam. Czy to będzie moje drugie wykroczenie? Czy wyślą mnie do więzienia? Chciałam, żeby zostawiono mnie w spokoju. Czułam, że jeśli policjant mnie puści, będę mogła zjechać samochodem na pobocze, trochę odpocząć i wszystko będzie dobrze. Nie chciałam, żeby ktoś mnie zobaczył w koszuli nocnej.
– Może pan zadzwonić do mojej siostry – odpowiedziałam.
Podałam mu numer Anniki. Nie wspomniałam, że mieszka w Kalifornii. Zostawił jej wiadomość głosową, że zasłabłam na ulicy, i zapytał, czy może po mnie przyjechać. Pomyślałam, że moja siostra nieźle się zdziwi, gdy to odsłucha.
– Kogo jeszcze mógłbym powiadomić? – zapytał.
– Nic mi nie będzie – odparłam. – Już mi dużo lepiej.
– Muszę panią poprosić, żeby zjechała pani na boczną ulicę i tam zaparkowała. Zabierze pani swoje pączki, a ja odwiozę panią do domu.
– Dobrze. Wie pan, gdzie mieszkam.
– Ja pierdolę, uciekaj stamtąd – powiedziała Annika. – Nie wiem, o co chodziło z tymi pączkami, ale coś tu nie gra.
– Nic mi nie jest – zapewniłam ją.
– Słuchaj, wyjeżdżamy ze Steve’em na całe lato. Konferencja jogi w Prowansji, potem dwa tygodnie w Budapeszcie, miesiąc w Rzymie i kolejna konferencja. Aha, a potem jeszcze Burning Man z którymś start-upem Steve’a. Potrzebny nam ktoś, kto zajmie się mieszkaniem i popilnuje Doma, będzie go kochał i podawał mu lekarstwa. Powinnaś do nas przylecieć. Spędzisz tu całe lato. Wyrwiesz się z tej pustyni. To dla ciebie koszmar z ajurwedyjskiego punktu widzenia.
– Nie wiem, czy mnie stać, żeby wziąć wolne na całe lato – powiedziałam.
Zwykle w czasie wakacji pracowałam w bibliotece, nawet wtedy, gdy nie odbywały się żadne zajęcia.
– Owszem, stać cię – odparła. – A co się stało z pieniędzmi, które zostawił ci tata?
Annika była właściwie moją przyrodnią siostrą, starszą o dziewięć lat, ale miałyśmy tego samego ojca. Zostawił nam po jakieś dwadzieścia tysięcy dolarów, po tym jak zmarł we śnie w wieku osiemdziesięciu sześciu lat.
– Wydałam na wróżki. Resztę zostawiam sobie na moment, kiedy sama umrę. Na kremację.
– Zapłacę za twoją kremację. Zapłacę też za to, żebyś tu mieszkała. Masz się tutaj porządnie sobą zająć. Jedzenie prosto z ogródka, spa, cały ten szajs. Musisz zapomnieć o Jamiem. Wiem, że to przez niego to wszystko, chociaż nie chcesz się przyznać. Zawsze ci biło na dekiel na punkcie mężczyzn. Myślisz, że nie pamiętam, jak w liceum rzucił cię ten poeta, a potem tata znalazł cię, jak spałaś goła w piwnicy z nożem do steków?
– To był nóż do masła – wtrąciłam. – Próbowałam otworzyć słoik z masłem orzechowym. Wpadłam w ciąg jedzenia.
– Nieważne. Rozmawiałam z tym policjantem. Złamałaś Jamiemu nos? Oni chcą, żebyś poszła na terapię, a ja to zorganizuję. Moim zdaniem najlepiej na grupową, coś dla współuzależnionych. Zapytam mojego terapeutę, czy zna kogoś dobrego. Musisz przebywać wśród kobiet, żadnych mężczyzn, i musisz to przepracować.
– Grupową? Annika, nie…
– Dobra, więc postanowione. Przyjedziesz tu czwartego czerwca i zostaniesz do dziesiątego września. Wrócę na tydzień przed Burning Manem i wtedy pogadamy. I zapłacę ci za pilnowanie Dominica dwa razy tyle, ile zarobiłabyś w bibliotece. I tak musiałabym komuś zapłacić.
– Nie pójdę na żadną grupę – oznajmiłam. – I nie wezmę od ciebie pieniędzy. Ale może uda mi się przyjechać. Muszę zapytać w bibliotece.
– Chcesz, żeby wnieśli oskarżenie? Jeśli nie, to pójdziesz na terapię. Poza tym i tak ci zapłacę, więc przestań.
Więcej już nie protestowałam. Potrzebowałam pieniędzy, a Annika je miała. Mnóstwo pieniędzy. Pod koniec lat dziewięćdziesiątych wkręciła się w środowisko szkół jogi w Santa Monica, zaprojektowała serię mat wykonanych z bambusa. O matach napisał magazyn „Yoga Journal”, który poświęcił trzy strony na objaśnienie ich biodegradowalnych właściwości i bogatej struktury, która ułatwia wykonywanie asan. Dwa dni później Annika odebrała telefon. Dzwonili z firmy Hain Celestial. Chcieli wykupić patent. Potem odezwało się Native Foods. Wywiązała się wojna na oferty i patent trafił do Hain Celestial za trzy miliony sto tysięcy dolarów, które Annika spożytkowała na udział w konferencjach poświęconych technologii i innowacjom podczas pierwszej bańki internetowej. To tam poznała Steve’a, żydowskiego hipisa, inwestora z Doliny Krzemowej w wersji 1.0. Wciągnęła go w kombuczę, nauczyła relaksu (tak jakby) i pobrali się w Sonomie. Potem przeprowadziła go do Venice Beach, a za jego pieniądze wybudowała gigantyczny sześcian ze szkła i metalu tuż przy Ocean Front Walk. Później kupili Dominica – czystej krwi foxhounda, którego traktowali jak dziecko. Annika od lat nie praktykowała ashtangi ani vinyasy jogi, tylko hatha i relaksacyjną, i teraz się roztyła. Steve uwielbiał jej tyłek i wiecznie go ściskał. Próbował zapuścić resztki włosów jak Kenny G i prowadził od niechcenia firmę inwestycyjną z biurami w Century City. W pracy nosił lniane szorty. Oboje dołączyli do hipisowskiej synagogi w Malibu i byli szczęśliwi.
Teraz jednak narzekali na najnowszą falę gentryfikacji, którą agencje nieruchomości nazywały „Plażą Krzemową”, a która rozlewała się po Venice. To byli japiszoni nowego typu, lśniący jak tamta młoda para od kształtnej dupy. Ubrania, które sprzedawali na Abbot Kinney i Main Street, wciąż miały w sobie coś z klimatu boho, ale teraz kosztowały tysiące dolarów. Bogaci hipisi. To nie przeszkadzało Annice tak bardzo jak sieciowe sklepy, które się tu sprowadzały, ekskluzywne i bezduszne.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2023
Wydanie I