Rzeźnik drzew - Andrzej Pilipiuk - ebook + audiobook + książka

Rzeźnik drzew ebook

Andrzej Pilipiuk

4,6
29,93 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Samo mięcho, dwanaście fachowo sprawionych opowiadań w trzeciej autorskiej antologii Wielkiego Grafomana.

Przetrącony kręgosłup ziemskiej cywilizacji. Terroryści. Rewolucjoniści. Łowcy zombiaków. Pokrzyżowane szyki. Mroczne śledztwa. Ci wspaniali Kozacy. Widokówka z Petersburga. Szczypta PRL-u. Trochę po chińskiemu... Trzeszczące granice światów. I spotkanie ze starym znajomym, doktorem Skórzewskim.

Jak to u Pilipiuka: zaskakujące koncepty, solidna porcja grozy i humoru. Słowem, wióry lecą.

Spis rzeczy:

  • Szkolenie,

  • Rzeźnik drzew,

  • Operacja jajca,

  • Sprawa Filipowa,

  • Szantaż,

  • Czytając w ziemi,

  • Połoz,

  • Bunt szewców,

  • Poddasze,

  • Serce kamienia,

  • Teatralna opowieść,

  • Ślad oliwy na piasku.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 467

Oceny
4,6 (507 ocen)
329
142
31
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Vulturia

Nie oderwiesz się od lektury

O nie! Co za zakończenie opowieści o dr. Skorzewskim!
00
iga_rog

Nie oderwiesz się od lektury

dla mnie ciekawa ale i trudna książka, daje do myslenia
00
Drizit

Dobrze spędzony czas

Następny tom opowiadań Andrzeja Pilipiuka i kolejny trzymający poziom. Wierni fani się nie zawiodą a i nowi też będą usatysfakcjonowani.
00

Popularność




Andrzej Pilipiuk

IlustracjeDismas

Lublin 2011

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

Szkolenie

Bo widzisz, synu, robota nasza jest gówniana, co do tego nie ma dwu zdań. To nie jakiś wiejski cmentarzyk, gdzie wszyscy spokojnie leżą, co najwyżej czasem jakiś domorosły egzorcysta tego czy owego kołkiem przypalikuje. My tu mamy sto czterdzieści hektarów do upilnowania na dwóch. I z milion albo i lepiej nieboszczyków. Ja wiem, że dziewięćdziesiąt dziewięć koma dziewięćdziesiąt siedem procenta spokojnie leży, ale rzecz się rozchodzi o tę końcówkę zafajdaną. Bo te trzy setne, jak sobie od miliona sztywniaków policzysz, to liczba wychodzi taka, że włosy z głowy rwać.

Noż sam oceń, matole, sześć klas podstawówki skończyłeś, powinieneś umieć. Trzydzieści tysięcy, głąbie! A może trzy tysiące tylko? Czego się śmiejesz, durniu? Ja maturę zdałem, ale sześćdziesiąt lat minęło. Tak czy siak, za dużo tego tałatajstwa łazi. Samego muru z pięć kilometrów, drzew tyle, że na dziesięć kroków nic nie widać, bram i furtek, że nie policzysz. I dwóch nas tylko na nocnej zmianie pilnuje, żeby martwiaki nie chodziły na miasto szaleć. Że co? Do nogi wytłuc? Odbiło ci? Jak niby to zrobić? A właściwie robimy... Każdego tygodnia paru ubywa. No i to właśnie jest nasze zadanie.

Po co? W sumie to nigdy się nie zastanawiałem. Kazali likwidować, to likwiduję. Praca taka. Może żeby po mieście nie łazili? Jak kto nie żyje, to ma nie fikać, tylko grzecznie w piachu leżeć. A jak nie leży, to nasz zafajdany obowiązek takiego położyć. Partyjni się ich boją albo kościelni kazali? Nie nasza rzecz, my tu jesteśmy od brudnej roboty, ideologię niech sobie urzędnicy ustalają.

Nie, z wilkołakami prawie co spokój. Za komuny jeszcze przetrzebiliśmy. Księżyc wstawał, pełnia, wyłaziły. Rozpięło się zawczasu wieczorkiem fladry. Żaden wilk tego nie przejdzie, to i całymi stadami rozwalaliśmy. Partyjniacy i esbecy też przychodzili sobie powalić. Gadali, że to dla dobra partii, dla ćwiczenia na wszelki wypadek, jakby się miała noc żywych trupów zacząć. Ale mi się widzi, że po prostu postrzelać chcieli. Bo i ryzyko żadne, a efekty niezłe. I człowiek się cieszy, bo w sercu czuje, że pożytek ludziom przyniósł. Tylko że wilczków mało było od początku, to i szybko się zabawa skończyła.

Ghule to niby można przy świeżych grobach ubić, ale też trza czasem całą noc w zasadzce siedzieć, a i to nie zawsze przylezie. A już takich zombiaków czy wampirów nijak nie upilnujesz. Wyłażą z grobów, kiedy chcą. Po parę miesięcy taki śpi, zgłodnieje, to wyjdzie. Mały częściej ssać musi, duży to i pół roku drzemie, zanim go przypili. Nie ma reguły.

Że co? Zacementować wszystkie grobowce? Daj se siana, idioto nieszczęsny. Toż ich tyle, że nawet ci kolesie od ratowania zabytków nie policzyli ich nigdy. Zresztą jak niby? Ty wiesz, ile betoniarek zaprawy by poszło? Skąd taką forsę wziąć, skąd tylu ludzi? I jak to urzędasom wytłumaczysz? A i surowca tyle trza, że budowy w całej stolicy byś na miesiąc zatrzymał.

Dobra, pogadanka o BHP odfajkowana, daj ten kajet, to ci pokwituję. Teraz dalszy ciąg szkolenia. Praktyka zawodowa znaczy. Masz pilnować cmentarza, to czas wprawy nabrać. Bierz obrzyna, ja śrutówkę, idziemy w teren, spróbujemy kropnąć paru. Że co, za wcześnie? Zmrok już zapada. Oni lubią wyłazić, jak jeszcze normalniaki się po alejkach snują. Wolą się gubić w tłumie, bo nocą to walę bez ostrzeżenia, nawet nie sprawdzam, czy to martwiak, czy zwykła hiena.

*

No, pierwszy klient załatwiony. Zobacz se, jak prawdziwy zombiak wygląda. Cobyś zapamiętał. Czemu strzelałem w plecy z czterdziestu metrów? Pod wiatr szliśmy, zwęszyłem drania i tyle. Czujesz, jak perfumą jedzie? Z pół flaszki dezodorantu na siebie wypaprał. Dlaczego? Ech, dziecko, dziecko, to przecież jasne, każdy umarlak się trochę rozkłada, to i śmierdzi. A tak se może zapach trochę zamaskować. Na ryj z kilogram tapety nałożył. Czemu, pytasz? Bo już mu plamami widać po skórze siało... Dobra, w krzaki go, GPS, rano przyjadą grabarze furgonetką, to sobie go zabiorą. A my idziemy dalej. Noc jeszcze długa.

*

No, nieźle nam idzie, młody. Północy jeszcze nie ma, a już drugi klient obsłużony. Skąd wiedziałem, pytasz? Proste jak drut! Zombiaka najprościej po oczach poznać, mętne ma jak u śniętej ryby. No właśnie, niemoto, a myślałeś, że dlaczego w ciemnych okularach nocą po cmentarzu łazi? Zawlecz trupa w krzaki i idziemy. Może jeszcze co pod lufę podlezie. Bosakiem ciągnij, ręką nie dotykaj, bo jeszcze jakiego hifa złapiesz. Był tu taki jeden praktykant, co kieszenie zombiakom sprawdzał. Nie dość, że gówno z tego miał, bo pieniądze jak znalazł, to i tak z obiegu dawno wyszły, a jeszcze się jakąś francą zaraził. Poszło mu jakby zieloną pleśnią po skórze, włosy wyleciały i kojfnął. Spotkałem go potem parę razy, powinienem kropnąć, ale swojaka to jakoś głupio... A drugi, też głupi szczeniak, uparł się złotych zębów szukać. No i trafił na wampira. Martwina poszła od razu, rękę to mu piłką w kanciapie upitoliłem, ale za późno... Trza było frajera do pieca wsadzić. No pewnie, że zadowolony to on nie był, szpadlem musiałem dobijać. Odpoczął? Idziemy dalej.

*

Kuźwa, żeś się młody pospieszył. Nie bądź taki wyrywny. Robota niby prosta, a dałeś plamę. To nie był zombiak, tylko Franek, grabarz. Że co, niby trupem śmierdział? Taka u nich robota, że się od martwiaków zapach łapie. No nic, mówi się trudno. Nie becz, normalna rzecz. Wprawy nabiera się po latach. Ja na początku też nieraz się pomyliłem.

Rzeźnik drzew

Jesienny dzień na Powązkach był ciepły i słoneczny. Dwaj pracownicy MPO przyczłapali na miejsce pracy.

– Ależ wielgachne i rozłożyste wyrosło to drzewo – powiedział Edek z mimowolnym podziwem.

– Widać z grubych nieboszczyków soki ciągnęło – zażartował ponuro jego zwierzchnik. – Trzeba ogolić z konarów, zanim położymy. I uważać, gdzie gałęzie będziemy rzucać, bo gęsto tu... – Popatrzył na liczne grobowce otaczające pień. – Roboty w... – zmełł przekleństwo. – Bez wysięgnika nie damy rady.

– Na ciężki sprzęt za wąsko. – Brygadzista Robert pokręcił głową. – Nie wjedzie tu ciężarówką. Trza się po drabinie wspinać i ciąć ręcznie... Diabli nadali.

Odpalił piłę łańcuchową i stanąwszy na czyimś grobie, zabrał się do najniższego uschniętego konara.

Gałąź grubości uda dorosłego mężczyzny poddała się szybko. Doszedł prawie do połowy, gdy zęby trafiły na coś twardego.

– Karwia, co jest, żelazem nabite? – Przydusił mocniej.

Drewno poddało się. Edek złapał koniec bosakiem i nagiął, po czym jednym ruchem ściągnął tak, by konar upadł na ścieżkę.

– Próchno totalne – sarkał Robert, wyłączając piłę. – Dawno powinno iść do wycięcia... No, co jest?

Jego pomocnik oglądał miejsce cięcia.

– Zobacz, jakie dziwne – powiedział. – Czarne w środku.

– Zwykły zgnilec. – Wzruszył ramionami. – Czasem szlag trafia od zewnątrz, czasem od środka...

– Nie, to twarde jest. Czarne i twarde, jakby w środku kilka słojów skamieniało.

Brygadzista pochylił się, poskrobał ciemną plamę.

– Sam nie wiem – mruknął. – Co ja, leśnik jestem, żeby wiedzieć, od czego drzewo usycha? – zirytował się. – Skoczysz na bazę, podjedziesz furgonetką, weź obie drabiny i bierzemy się za to!

– No to idę.

Edek dźwignął się ciężko i po chwili znikł między nagrobkami.

– Nie dość, że twarde, to jeszcze mi piłę upaćkało – sarkał Robert, oglądając zęby narzędzia powalane czymś podobnym do lepiku.

Usiadł ciężko na kamiennej płycie. Jesienne słońce przyjemnie grzało, czuł narastające rozleniwienie. Pomocnik wróci najwcześniej za pół godziny... Nieoczekiwanie poczuł w nozdrzach zapach dymu. Coś się pali?

Uniósł głowę i osłupiał. Znikła chyba połowa grobowców. W ich miejsce pojawiły się kopczyki ziemi z wetkniętymi krzyżami. Drzewa także były inne. Zniszczone, połamane, częściowo odarte z liści. Gałęzie walały się po ziemi.

Co, u diabła? – pomyślał. Co się, do cholery, dzieje? Gdzie ja jestem?

Zza drzew słychać było kanonadę. Pocisk gwizdnął mu koło ucha i roztrzaskał pobliski nagrobek. Nisko nad cmentarzem przeleciał samolot z czarnymi krzyżami na skrzydłach. Znowu strzelano.

To do mnie walą, zrozumiał natychmiast.

Klucząc między płytami, przebiegł do końca i wyskoczył na alejkę. W oczy i płuca wżerał się dym. Miasto za murem płonęło. Na cmentarzu słychać było krzyki, trzask gałęzi łamanych butami, huk wystrzałów.

Niemcy, uświadomił sobie.

Rozejrzał się w panice. Nazistów nie było jeszcze widać, ale czuł, że otaczają go coraz ciaśniejszym pierścieniem. Przyczaił się za drzewem. Wyjrzał ostrożnie zza grubego pnia. Edek w hitlerowskim mundurze kucał za nagrobkiem. Pistolet w jego dłoni chwiał się nerwowo.

To on do mnie przed chwilą strzelał, uświadomił sobie drwal. Parszywy zdrajca... Zaraz zobaczymy, kto kogo...

Podkradł się cicho i gdy był tuż za plecami kumpla, odpalił piłę. Przyjaciel poderwał się nerwowo.

– Zdychaj, świnio!!! – Robert opuścił narzędzie prosto na głowę wroga. Spostrzegł jeszcze, że pistolet w dłoni podwładnego plunął ogniem, i wszystko zgasło.

*

Tymczasowy zarządca cmentarza, ksiądz Antoni, siedział w swojej kancelarii. Słuchał zmartwiały raportu policjanta.

– Wygląda na to, że wpadli w jakiś amok – mówił nadinspektor. – Brygadzista zaatakował pomocnika piłą spalinową, a ten wsadził mu trzy kule w brzuch. Obaj zginęli na miejscu.

Duchowny milczał wstrząśnięty. Wreszcie nerwowym ruchem poprawił okulary.

– Chciałbym zobaczyć ciała... – wykrztusił.

– Odradzam. – Funkcjonariusz pokręcił głową. – Wie ksiądz, widziałem w życiu wiele jatek, ale to...

– Rozumiem. Co ich skłoniło do...

– Nie wiemy. Pracowali razem od miesięcy. Nie kłócili się. Taki zgodny zespół. Młodszy miał spluwę, bo pracował wcześniej jako konwojent. Nigdy się nią nie chwalił, nie zgrywał chojraka. A tu naraz wypalił kilka razy w różne strony, a potem zastrzelił kumpla, gdy ten urzynał mu głowę piłą mechaniczną.

– Może zaczął strzelać, a brygadzista chciał go obezwładnić?

– Piłą?

– Może liczył na to, że się przestraszy.

– Nie wiemy – westchnął policjant. – Sądzimy raczej, że zatruli się jakimś narkotykiem. Zobaczymy, co wykażą testy toksykologiczne. Pożegnam się, pora na mnie.

Ksiądz spisał sobie notatkę, a potem, westchnąwszy ciężko, wyszedł z biura. Spędził pół godzinki, wędrując pomiędzy grobowcami leżącymi w starej części nekropolii. Zatoczył krąg i zamierzał już wracać do świątyni, gdy gdzieś w pobliżu usłyszał równy stukot młotka. Ruszył w jego stronę. Na alejce parkowała sfatygowana furgonetka. Leżały na niej jakieś detale z piaskowca. Przy sporym grobowcu pracował starszy mężczyzna w drelichu. Usuwał płytę skruszoną zębem czasu. Nowa, dorobiona na wymiar, spoczywała opodal.

– Niech będzie pochwalony. – Na widok duchownego kamieniarz uchylił czapki.

– Na wieki wieków, amen – pozdrowił go ksiądz. – Pan Zenon Cwajnos?

– Proszę mówić mi Zenek – mruknął rzemieślnik. – Wszyscy tak mówią, chyba że jakiś młody, to wtedy gada wujaszek Zenek.

Rzemieślnik dobiegał sześćdziesiątki. Był szeroki w barach, ale niezbyt rosły. Wysokiemu księdzu sięgał co najwyżej do ramienia. Miał spracowane dłonie, na których skóra stwardniała do tego stopnia, że nie używał nawet rękawic. W prostackiej twarzy połyskiwały łagodne i rozumne oczy.

– Widzi wielebny, posypało się... Nawet kamień nie wytrzymuje świństwa, którym oddychamy. Ksiądz jest, jak mniemam, tym nowym proboszczem?

– Na razie na zastępstwie. Nie wiem, czy mnie tu zostawią.

– I na sam początek urzędowania taka przykra historia – westchnął Cwajnos. – To jakby potknąć się na progu nowego domu.

– A i owszem. Znał ich pan?

– Z widzenia raczej. Parę razy gadaliśmy. Wsiowe chłopaki, głupie toto, ale w porządku. Pecha mieli...

– Co chce pan przez to powiedzieć?

– Wpakowali się na jakieś złe miejsce. Tam już kiedyś zginęli ludzie. Na probostwie są kroniki parafialne, proszę w nich sprawdzić. Kiedy to było... – Zmarszczył brwi. – W siedemdziesiątym ósmym chyba. Albo i wcześniej. Grabarz i dwaj pomocnicy poszlachtowali się szpadlami. Dwóch odratowali, poszli siedzieć za tego trzeciego, bo on, niestety...

– Dziękuję za informację. Sprawdzę to sobie.

– Jakby było trzeba coś przy kościele z kamieniarki zrobić, proszę zadzwonić. – Wygrzebał z kieszeni wizytówkę. – Drobne roboty na poczekaniu i gratis, grubsze do negocjacji. Poprzedni proboszcz zawsze ze mną współpracował.

– Dobrze zna pan cmentarz?

– Dość dobrze, ale tyle tu zakamarków, to nawet i mnie czasem coś zaskoczy.

– Czy mógłby mi pan pokazać miejsce, gdzie zginęli drwale?

– Chodźmy – mruknął, ale mina nieco mu zrzedła. – To bliziutko...

Boi się, zrozumiał duchowny.

Zenek stąpał czujnie, rozglądając się na boki. Proboszcz kroczył za nim. Czuł nieprzyjemny szum w uszach.

– Czasem człowiek żałuje, że miedziane trumny wyszły z użycia – powiedział kamieniarz.

Ksiądz przełknął nerwowo ślinę.

– To by coś pomogło?

– Nie wiem – westchnął. – Gadałem kiedyś z jednym doktorem, od was, z Akademii...

– Teraz to już Uniwersytet imienia Kardynała Stefana Wyszyńskiego.

– A rzeczywiście. No więc mówił mi o ptomainach trupich i innych takich substancjach. Ponoć gdy ciało się rozkłada, mogą się wydzielać jakieś wyjątkowo zjadliwe narkotyki. Takie, które zamiast zwykłego haju wywracają mózg na drugą stronę, umożliwiają kontakt z demonami, demolują całą jaźń...

– Myśli pan, że to to?

– Proszę księdza, ja prosty kamieniarz jestem. Ale myślę, że jak takie świństwo z trupa ciecze, to i drzewo, gdy tego korzeniami pociągnie, to zdziczeć może...

– Drzewo? Zdziczeć?

– Wie ksiądz, ja tu na cmentarzu już czterdziesty rok pracuję. Różne rzeczy się widziało. Naprawdę różne. – Wzdrygnął się na samo wspomnienie. – Nekrofile na ten przykład. Gdyby nie byli uzależnieni albo opętani, toby tego przecież nie robili? Prawda? Albo woda. Teraz to bezpiecznie w miarę, wodociąg położony, ale dawniej, jak tu jeszcze studnie były, to pamiętam takiego staruszka, który pił wodę z tych studni. Tak litr albo nawet dwa litry na raz. Szedł w krzaki, wysikiwał i pił znowu. Gadałem z nim nawet – kamieniarz zniżył głos. – Mówił, że jak się opije, to czasem w trans wpada i widzi wtedy czasy swojej młodości.

– I trupi jad go nie powalił!?

– W końcu chyba tak, bo żeśmy go pewnego ranka znaleźli na tej ławce sztywnego. Oczy w słup, lekarz orzekł wstrząs toksyczny czy coś... Ale tak pomyślałem, czemu on to robił? Może coś z tych nieboszczyków i cieknie, co ich wspomnienia zachowuje? Albo inny jakiś jad, który na mózg działa. Tak może być i tak. Kto to wie...

– Nie znam się na tym – mruknął proboszcz.

– A drzewa... Drzewa to drzewa. Większość zwykła, ale czasem... Kto wie, różnie przecież bywa. No i jesteśmy.

Zatrzymali się koło potężnego kasztanowca. Miejsce nie wyglądało szczególnie przerażająco. Cmentarz jak cmentarz. Piaskowcowe płyty starych grobów porosły liszajami mchu. Na jednej z nich leżała gałąź. Trociny zdążyły już zmieszać się z błotem. Na marmurowym epitafium opodal widniał zbrązowiały rozbryzg. Ziemia była dosłownie stratowana, policyjni technicy zajrzeli w każdą dziurę i zadeptali absolutnie wszystko.

– Nic ciekawego. – Zenek wzruszył ramionami. – Tylko to cholerstwo... – Miał ochotę klepnąć pień, ale w ostatniej chwili cofnął dłoń.

Ksiądz pochylił się nad upiłowanym konarem. Drewno było normalne, jasne. Tylko sam rdzeń był smoliście czarny. Duchowny wyjął z kieszeni scyzoryk i poskrobał podejrzaną plamę. Była twardsza niż otaczający ją spróchniały już miąższ.

– Niby jak heban. Ciężkie, zbite... – zawyrokował Zenek. – Widziałem już coś takiego...

– Tu, na cmentarzu?

– Tak, jeśli trumna była z uczciwego surowca i leży w miejscu, gdzie jest wilgotno, a nie ma piasku, to tak czernieje i twardnieje, jakby trochę kamieniała. Ale to dębina musi być, a nie kasztan.

– Utniemy próbkę – zadecydował ksiądz. – Pokażę znajomemu stolarzowi. Ciekawe, kto mi to teraz wytnie...

– Myślę, że tu nie obejdzie się bez rzeźnika – westchnął Zenek, patrząc spode łba na rozłożystą koronę kasztanowca.

– Kogo? – zdziwił się duchowny.

– Rzeźnika drzew – mruknął i zadumał się.

*

Proboszcz wszedł do zakładu, schylając głowę, bo drzwi były niskie. Woń szelaku, drewna, wosku i politury przyjemnie zakręciła w nosie. Po lewej stały meble pościągane przez łowców okazji z całego kraju. Kulawe stoliki, zniszczone szafki, zniszczone biurka, stoczone przez korniki łoża. Po prawej, jak na defiladzie, prezentowały się podobne graty, tyle że odszykowane na wysoki połysk. Stary stolarz przerwał usuwanie farby olejnej z wykładanego orzechową intarsją blatu stolika.

– Niech będzie... – zaczął, ale naraz urwał i poprawił okulary.

– Na wieki wieków, amen – poważnie odpowiedział duchowny.

– A niech mnie. To przecież mały Antoś... Gadali, że do seminarium... To już po święceniach?

– Siedem lat temu.

– Ależ ten czas leci – zafrasował się. – Co mogę zrobić? Klęcznik, konfesjonał? A może ołtarz potrzebny? – Wyszczerzył w uśmiechu nieliczne zębiska. – Oczywiście wszelkie renowacje, uzupełnienia uszkodzeń... – Wskazał gestem mebelki.

– Jak przy spowiedzi – mruknął proboszcz. – Z czarnych i sparszywiałych dusz robimy znowu białe...

– Tylko że u mnie z gwarancją na lata. – Stolarz puścił oko. – A z grzesznikami sam wiesz, jak bywa.

Duchowny usiadł na wskazanym krześle.

– Potrzebuję konsultacji.

– Stolarskich? Jak trzeba, mogę dać telefony do trzech historyków sztuki.

– Raczej dendrologicznych. Mam taki dziwny kawałek...

Wyjął z teczki próbkę upiłowaną na cmentarzu. Renowator rozłożył na blacie kawałek gazety, wytrząsnął ścinek z torebki, obejrzał drewno i ostrożnie poskrobał ciemną plamę końcem noża. Potem otworzył drzwiczki piecyka, cisnął gazetę wraz z tym, co na niej leżało, w płomienie. W ślad za nią poleciały torebka i narzędzie. Podszedł do zlewu w kącie i starannie umył ręce. Gdy odwrócił się do gościa, był tak blady, że ksiądz aż się przestraszył.

– Antoś... Gdzieś ty to znalazł? – zapytał poważnie.

– Na cmentarzu...

– Rośnie?

– Tak, jest drzewo do wycięcia i... Ale co to właściwie jest?

Stolarz westchnął ciężko.

– Czasem bywa, że zdrowe z pozoru drzewo zaczyna chorować. Czasem piłuje się pień i w środku okazuje się zgniły. Bywa, że w dębach, które rosły na błocie, rdzeń pnia jest ciemny, a nawet czarny. Ale to wszystko naturalne. Z chorób się bierze albo z innej przyczyny. A to... Gadali mi o tym starzy cieśle. Są drzewa, które zabijają. Czasem rosną w gęstym lesie, czasem na cmentarzu, bywa, że w parku, jak stary. Tam wyrastają, gdzie zginął ktoś naprawdę podły albo gdzie krew padła na ziemię...

– Więc...

W palenisku coś zahurkotało, jakby między węglami tłukła się mysz. Stolarz zacisnął wargi. Do popielnika sypnęły iskry i wszystko się uspokoiło.

– Ogień wszystko oczyści... – wymamrotał, strzelając spojrzeniem na boki.

– Ale to, co pan mówi...

– Ja tylko powtarzam, co mi powiedziano. Są rzeczy na niebie i ziemi. Oj, są... Takie drzewo kryje w sobie zło. Spróbujesz ruszyć, może być z tego wielkie nieszczęście.

– Ale co to właściwie jest?

– Byt. Może rozumny nawet. Coś jakby demon wrośnięty w drzewo, uwięziony, a może tylko pasożytujący. Sam tego nie wycinaj. Nawet nie próbuj. Tu potrzeba fachowca.

– Czyli co? Mam odszukać rzeźnika drzew? – przypomniał sobie rozmowę z kamieniarzem.

– Chyba tak się to nazywało...

*

Ojciec Zygfryd dobiegał dziewięćdziesiątki. Mówił z trudem i od lat poruszał się na wózku inwalidzkim, ale trzeźwości umysłu mógłby mu pozazdrościć dwudziestolatek. Wysłuchał relacji proboszcza i skrzywił się, jakby zjadł cytrynę.

– No to masz problem – powiedział.

– Jaki dokładnie? – spytał ksiądz z irytacją.

– Najpopularniejsza z teorii mówi, że to opętanie. Zazwyczaj gdy umiera człowiek nawiedzany przez złe duchy, one opuszczają ciało i odchodzą poza naszą rzeczywistość. Ale bywa i tak, że zostają.

Proboszcz rozglądał się po wnętrzu celi. Trudno byłoby nazwać ją ascetyczną. Ściany pokrywały regały z książkami, obok prostego żelaznego łóżka znajdowało się biureczko do pracy. Na nim stał komputer, obok leżało kilkanaście kartek zapisanych maczkiem, kałamarz i drewniany kubek z ołówkami. Połączenie tradycji i nowoczesności.

– Dlaczego zostają? – zapytał wreszcie.

– Nie wiem. – Zakonnik wzruszył ramionami. – A badam te sprawy od dobrych czterdziestu lat. Czasem taki duch przyczai się w trumnie, a czasem gdzieś w pobliżu. Starzy grabarze niejedno mogliby o tym opowiedzieć. Ten z jakiegoś powodu utknął w drzewie... Może siły mu brak, a może jest mu tam dobrze.

– Wciąż zabija.

– Niewykluczone, że sam jest poważnie okaleczony i że tylko to drzewo trzyma go przy życiu. Jeśli zostanie ścięte, nie odejdzie, ale zostanie unicestwiony... Tak twierdzi większość autorów.

– Czyli wystarczy ściąć? A może ogrodzić i poczekać, aż samo uschnie albo runie?

– Jeśli wyślesz kolejnych ludzi z piłami, skończy się tak samo albo i gorzej. Wszelki kontakt z pyłem, który powstaje przy piłowaniu czarnych znamion, jest śmiertelnie groźny. Tego nie da się ot tak ściąć i przewrócić. Potrzebujesz fachowca.

– To znaczy?

– Rzeźnika drzew.

– Już drugi raz słyszę to określenie.

Ojciec Zygfryd sięgnął na regał i wyciągnął opasły rękopis oprawiony w skórę.

Tak jak wśród ludzi bywają występni, tak i wśród drzew bywają drzewa łotrowskie, które śmierć niosą, osobliwie tym, którzy istnienia ich się domyślą lub przeciw nim wystąpią. Rada na nie jedyna to odnaleźć i nająć człowieka zwanego rzeźnikiem drzew. On jeden w ich niszczeniu wprawiony. Jednakowoż odnaleźć go niełatwo, gdyż nieliczni są i sekrety swego fachu kryją przed postronnymi – odczytał.

– Nigdy nawet o tym nie słyszałem.

– A gdzie niby miałbyś słyszeć. – Staruszek zaśmiał się. – W seminarium tego nie uczą. Nawet na kursach egzorcystów już się o tym nie mówi.

– W takim razie jak zdołam go odnaleźć? – Rozłożył ręce.

– Tu jest adres. – Stary zakonnik wręczył mu kartkę. – Sprzed czterdziestu lat wprawdzie, ale może jeszcze aktualny. Poszedłbym z tobą, lecz... – Klepnął bezwładne nogi. – Zostaniesz na kolacji?

*

Ksiądz wyskoczył z ostatniego tramwaju na przystanku pod murem nekropolii. Spojrzał na zegarek, potem oświetlił rozkład jazdy. Zasiedział się u starego zakonnika, autobusu już o tej porze nie złapie. Trzeba pójść pieszo.

Drzewa za cmentarnym murem szumiały. A gdyby tak? Miał przecież klucz od bramy. Zamiast iść naokoło, skróci sobie drogę przez cmentarz... Przez chwilę męczył się z opornym zamkiem i wreszcie zatrzasnął za sobą ciężkie wrota.

Prosto jak strzelił i gdy dojdę do starej części, to w lewo, powtórzył w myślach. Zabłądzić nie sposób.

Ruszył śmiało. Drzewa szumiały niepokojąco. Spodziewał się kompletnego mroku, ale gdzieniegdzie na grobach płonęły znicze. Początkowo czuł dziwne dreszcze, lecz szybko się uspokoił. Spacer jak spacer. Ścieżki równe, nawet się człowiek nie potknie w mroku. A że nieboszczycy w grobach leżą? Cóż, ciało to tylko powłoka... Duchy potępione? Nie powinny ruszyć na duchownego.

A jakby co... – dotknął brewiarza w kieszeni sutanny.

Złowróżbne drzewo rośnie daleko, minie je w odległości dobrych kilkuset metrów.

Żebym tylko nie trafił na jakieś hieny cmentarne, pomyślał nagle. Mogliby mi zrobić krzywdę tylko dlatego, że ich zobaczyłem.

Wiatr wzmagał się, drzewa trzeszczały złowieszczo. Mijał właśnie kaplicę, gdy usłyszał za sobą dziwny dźwięk. Coś jakby...

Ktoś odbezpieczył broń! – uświadomił sobie, zamierając w pół kroku.

– Khm! – rozległo się znaczące chrząknięcie.

Duchowny odwrócił się na pięcie. W cieniu stał dziwny typek w kowbojskim kapeluszu i długim skórzanym płaszczu. W jednej ręce trzymał kuszę, w drugiej obrzyna o imponującym kalibrze. Miał ciemne okulary, światło zniczy odbijało się w szkłach, reszty twarzy można się było co najwyżej domyślać.

– A, to nasz nowy kierownik – mruknął jakby zawiedziony i opuścił broń. – Przepraszam i nie zatrzymuję...

– Kim pan jest? – wykrztusił ksiądz Antoni.

– Ori mnie wołają. – Uchylił kapelusza.

– Ale co pan tu robi?

– Poluję na zombiaki, a co, nie widać? – zdziwił się nieznajomy. – Inne tałatajstwo, jak wlezie pod lufę, też dziabnę.

– Ale... Jak pan...

– Widzę martwych ludzi? Nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że są martwi. Zupełnie jak w jednym hollywoodzkim filmidle – roześmiał się. – Prawdziwy problem jest z tymi, którzy świetnie wiedzą, a mimo to nie potrafią uleżeć spokojnie. Szczęść Boże, lepiej, żeby się ksiądz nie snuł o tej porze po cmentarzu.

Duchowny przyspieszył kroku.

– Panie Boże, wariat jakiś – mruknął. – Mam nadzieję, że mi w plecy nie strzeli...

Zza drzew błyskały już latarnie stojące przy ulicy. Po prawej pojawiła się tynkowana na biało bryła kościoła.

*

Proboszcz zaparkował przed małym domkiem na przedmieściach. Chałupka wyglądała nędznie. Zbudowano ją z szarych pustaków. W ogródku zarośnięty typek około pięćdziesiątki rąbał drwa. Ksiądz jednym rzutem oka ocenił jego sylwetkę. Postura atlety. Z drewnem też radził sobie nieźle, ogromna siekiera chodziła w jego rękach jak zaczarowana.

– Pan Marek Sypki? – zagadnął duchowny, podchodząc do metalowej furtki.

– Niech będzie pochwalony... Marek to dziadek mój był. Ja jestem Jan – wyjaśnił mężczyzna, odkładając mordercze narzędzie. – Dawno już pochowany, ale może ja w czym pomogę?

– Jest pan, eee... rzeźnikiem drzew?

Typek nieco pobladł i gestem zaprosił duchownego na podwórze. Otworzył drzwi chałupy. Weszli do izdebki. Urządzona była skromnie. Jedną ścianę zajmowała meblościanka. Nad tapczanem wisiał święty obrazek. Zasiedli w dwu zapadniętych fotelach.

– Rzeźnik drzew... Głupie określenie, sugeruje, że ja drzewa zabijam – prychnął. – A tu przecież nie o drzewo chodzi, tylko o tego parazyta, który w środku siedzi. Drzewo jest niewinne, a przez niego cierpi jak i człowiek. Aż w końcu bywa, że i umiera.

Zasiedli w fotelach.

– Nie chciałem pana urazić. Jeśli jest jakieś inne określenie pańskiej profesji... – zaczął proboszcz.

– Nie ma. Gdy je wymyślano, nikt nie przejmował się konwenansami. I tak już zostało.

Milczeli przez chwilę.

– Mam problem z drzewem – bąknął wreszcie duchowny.

Gospodarz westchnął bardzo smutno, ale nie powiedział nic. Spojrzał na stare zdjęcia zdobiące ścianę nad kominkiem. W jego wzroku malował się jakby wyrzut.

– Z drzewem na cmentarzu – uściślił proboszcz. – Odnalazłem pana, bo trzeba je zlikwidować.

– Jasna chol... – przypomniawszy sobie, że rozmawia z wysłannikiem Kościoła, urwał w pół słowa. – Proszę księdza, jest jeden problem.

– Koszta?

– Jakie tam koszta. – Machnął ręką. – Marne grosze ta usługa stoi.

– Zatem?

– Yyyy... Jak by to powiedzieć... Rzeźnikiem drzew był mój dziadek. Ojciec to go jeszcze parę razy widział przy robocie. A ja ojca raz. I mu się wtedy nie udało. U czubków teraz siedzi. Jak go przez łeb wicią chlasnęło, to ledwo wyżył i już nigdy normalny potem nie był.

– Ale przynajmniej teorię pan zna?

– I nawet sprzęt mam... I życie narażę, i grosza z tego nie będzie... – powiedział cierpko. – A skoro ktoś ze zleceniem przyszedł, to odmówić mi nie wolno. Zaprzysiężony jestem.

– Pokryjemy wszystkie koszta – zapewnił proboszcz.

– Nie możecie. – Pokręcił głową. – Prawa ustalone przed wiekami mówią jasno: za usługę mam prawo zażądać jednego orta srebrem.

– Orta? – zdziwił się duchowny.

– To taka dawna moneta. Osiemnaście groszy srebrem. – Rzeźnik sięgnął na półkę po klaser. – O, to po przodkach jeszcze kolekcja...

Strony wypełnione były niewielkimi srebrnymi pieniążkami. Najstarsze pochodziły z czasów Zygmunta III Wazy.

– Jeśli nie czuje się pan na siłach, to może jakiś inny członek waszej gildii?

– Nie wiem, czy ktoś w Polsce jeszcze się tym zajmuje. Od lat nie spotkałem żadnego... Może spróbuję – rozważał. – I jeszcze wynagrodzenie dziadowskie...

– Trzeba po prostu zmienić stawkę.

– Nie mogę – parsknął. – Starsi cechu złożyli wieczysty ślub któremuś kardynałowi, by taksy nie zmieniać.

– To bzdura. Minęło ponad trzysta lat!

– Proszę księdza, Kościół przestrzega praw i tradycji, które sięgają dwu tysięcy lat nazad... – Sypki spojrzał duchownemu w oczy. – Dziadek tyle brał, to i ja muszę.

– Ale...

– Chce ksiądz powiedzieć, że to co innego? Aby zabić drzewo, trzeba znaleźć w sobie siłę fizyczną i co najważniejsze, tę, no, moralną. Jak starsi cechu pozwolą, dopiero wtedy stawkę zmienię.

– Starsi cechu...

– O ile jeszcze ktoś taki jest – uzupełnił. – Jeżeli nie wiem, czy są, to co mogę zrobić? Trza się przysięgi trzymać. Jak mówię, nie mam od lat kontaktu... Ja zdechnę i koniec pieśni. Zatem o której mam się stawić i gdzie?

– Jeśli jest pan gotów, samochód czeka. Wstąpimy tylko po drodze do sklepiku z monetami.

– No to kobyłka u płota – westchnął i zza szafy wyciągnął długi rapier w nieco obrdzewiałej pochwie. – Jeszcze bym się wyspowiadał tylko, bo to różnie być może, a tu z sąsiadką miałem takie – uśmiechnął się z zażenowaniem – fikołki.

Ksiądz westchnął w duchu.

Mijają stulecia, a grzechy ciągle te same, pomyślał z melancholią.

*

Na nekropolii spotkali kamieniarza Zenka. Zaparkował furgonetkę opodal kasztanowca. Na widok proboszcza i rzeźnika wyraźnie się ożywił.

– No to mamy eksperta – ucieszył się, widząc rapier w dłoni przybysza.

– Ano macie mnie – mruknął z rezygnacją „ekspert”. – Wleczcie...

Zatrzymali się pod drzewem. Sypki na jego widok zrobił się zielony na twarzy. Wyjął z kieszeni piersiówkę i pociągnął długi łyk. Jego oblicze powoli zaczęło odzyskiwać kolor.

– Największe, jakie widziałem – westchnął. – No dobra, dużo to ja nie widziałem, ale większe cholerstwo niż to, co mi ojca sponiewierało. A i na zdjęciach po dziadku takiego olbrzyma nie było. Ale będzie roboty...

– Skąd się biorą takie drzewa? – zagadnął Zenek.

Ekspert zadumał się.

– Dziadek miał swoje teorie, zanim zginął. Ale tak po prawdzie tego nawet my nie wiemy. Może po prostu się rodzą? Ale mi się widzi raczej, że to parazyt.

– Pasożyt? – duchowny podpowiedział bardziej polskie słowo.

– A właśnie. Może demon, może co insze. Może z martwych ludzi wyłazi, a może z jajek się lęgnie czy z nasion kiełkuje. Bo nie tylko na cmentarzach takowe drzewa żyją. Choć tam ich najwięcej. Ale ubić się da, tylko trza wiedzieć jak i mieć trochę fachowego sprzętu. No i najważniejsze nie dać się zaskoczyć. Bo tatko myślał, że już ubił, raz tylko się petem zaciągnął i wtedy go trach. Myślałem, że głowę mu urwało...

Rzeźnik drzew przykląkł i przeżegnał się. Dłuższą chwilę trwał w modlitwie, wreszcie wstał.

– Odsuńcie się – polecił. – Może być różnie. A zawsze niebezpiecznie.

Zenek zapuścił silnik i odjechał kawałek. Ksiądz ruszył za nim. Zatrzymali się jakieś pięćdziesiąt metrów dalej. Widzieli stąd wyraźnie plac boju. Rzeźnik położył na nagrobku swój pakunek. Poluzował troki, rozwinął płachtę. Wyjął stary stetoskop i obszedł drzewo, przykładając w kilku miejscach urządzenie do kory.

Wreszcie z rezygnacją wzruszył ramionami. Ujął w dłoń rapier i podszedłszy, jednym pewnym sztychem wbił go w pień prawie po rękojeść.

Niemożliwe, pomyślał ksiądz. Przecież to twarde, zbite drewno, musiałby mieć...

Suchy trzask przerwał jego rozważania. Pień eksplodował w bezgłośnym wybuchu. W jego miejscu spostrzegli coś na kształt drzewa, a może polipa, dużo mniejszego i smoliście czarnej barwy. Zagadkowa roślina zwinęła konary niczym macki, a następnie machnęła nimi w stronę mężczyzny. Ten wyrwał rapier. Wywijając szaleńczo młyńce, wycofywał się poza zasięg chłoszczących powietrze odrośli. Drzewo skurczyło się w sobie jak ameba i wysunęło jedną cienką, ale bardzo długą witkę.

Rzeźnik drzew na ten widok zaskamlał i puścił się pędem na przełaj, przez cmentarz, skacząc przez groby. Istota z wolna przybrała poprzednią postać i znieruchomiała jako dorodny kasztanowiec, tyle że już bezlistny.

Gdy podeszli do bramy, rzeźnik siedział na czyimś grobie i trzęsącymi się rękami wycierał klingę szmatką nasączoną oliwą.

– Zadanie niewykonalne. – Spojrzał na nich bezradnie. – To draństwo jest za silne. Ledwo się zdołałem wycofać. Zresztą widzieliście przecież, ile łap miało.

– Yyy... no tak... – wykrztusił ksiądz. – Oto, eee... honorarium.

– Nie zapracowałem – powiedział, ale monetę wziął.

– Co teraz? – zapytał kamieniarz.

– Musicie poszukać lepszego fachowca – wyjaśnił Sypki. – Ja tu nie poradzę. Chyba że sami chcecie, to wam sprzęt zostawię... Dziadek mówił, że był ktoś jeszcze w Poznaniu, może tam trzeba poszukać.

*

Zapadł już zmrok. Wieczorna msza się skończyła, wierni opuścili kościół. Cmentarz też już zamknięto. Ksiądz Antoni przebrał się w zakrystii w zwykłą sutannę. Założył na nogi glany. W cholewkę wetknął bagnet, lecz zaraz go wyciągnął. Przecież tak się nie da chodzić...

Przełknął nerwowo ślinę i zaczął gromadzić sprzęt. Brewiarz, kropidło, kadzielnica... Wreszcie był gotów. Wyszedł w ciemność cmentarnej nocy.

Skoro rzeźnik drzew sobie nie poradził, to co ja mogę... – naszły go wątpliwości.

Nie. To nie był prawdziwy fachowiec, tylko niedouczony wnuk rzeźnika. A coś zrobić przecież trzeba. Solidny egzorcyzm na pewno pomoże. Odeśle złego ducha... A jeśli to nie jest duch, tylko jakiś mutant albo kosmita? Przypomniał sobie kilka głupich seriali, które oglądał w telewizji. Jeszcze kawałek alejki, zaraz będzie zakręt i...

Zamarł zdumiony. W poprzek dróżki stała półciężarówka. Zenek też tu był, układał obok morderczego drzewa jakiś dziwny przedmiot.

– Dobry wieczór – powitał proboszcza. – A teraz proszę się odsunąć, bo cieplutko się zaraz zrobi.

– Cieplutko?

– Żeby sutanny nie okopciło... – wyszczerzył pieńki zębów. – Fachowiec za dychę rady nie dał, to widać tak mi pisane, trzeba samemu ręce brudzić.

– Ale co to jest? – Ksiądz spojrzał na wyposażenie kamieniarza. – Pocisk jakiś?

– Hitlerowska bomba zapalająca. I jeszcze naokoło wiórów magnezu podsypałem. Ze trzy tysiące stopni Celsjusza da. Ja prosty człowiek jestem, dziadek mówił, że ogień wszystko, co złe, oczyszcza. Zresztą i ksiądz dobrodziej wie przecież, po co inkwizycja czarownice teges na stosach, nie? Usmażę bydlę.

– Ale, panie Zenku, ja wszystko rozumiem, ale... Skąd pan to wytrzasnął!? – wykrztusił proboszcz.

– Ludzie różne rzeczy w grobach chowają – zachichotał. – Jak się czasem mogiłę otworzy, to nie do uwierzenia po prostu... A co do trumny potrafią z nieboszczykiem zapakować, to nie wiadomo, śmiać się czy płakać. Jak żywi z tej imprezy wyjdziemy, siądziemy wygodnie i przy kielonku koniaku takie rzeczy opowiem, że nie uwierzy ksiądz.

Saperką walnął w zapalnik bomby. Płomień był oślepiająco biały. Myśleli, że demon jakoś zamanifestuje swoją obecność, ale drzewo po prostu się paliło. Wreszcie runęło na alejkę i połamało się na kawałki. Grabarz i ksiądz ściągali odłamane konary i ciskali na stos.

– Siarką i żelazem – powiedział Zenek, otrzepując ręce. – Do rana nie będzie śladu.

Drugą bombę wrzucił do jamy po pniu. Z zadowoleniem patrzył, jak dziura w ziemi zamienia się w miniaturowy wulkan.

– Do samego korzenia gada wypalimy!

*

Kilka alejek dalej łowca Ori przysiadł na nagrobku. Daleko między drzewami widać było poblask ogniska.

– Boże, co za fuszerka... – westchnął z politowaniem. – Zaraz tam taniec zwycięstwa odtańczą, Wędrowycze za dychę... Ale będą jaja, jak im tu straż pożarna przyjedzie.

Popatrzył na ściekającą po murze nekropolii gnijącą już ektoplazmę. Dwa srebrne bełty przyszpiliły główny korpus do cegieł. Macki zwisały bezwładnie.

– Zasrane Cthulhu, czy jak cię tam zwą – splunął – prawie ci się udało prysnąć. Na szczęście są na tym cmentarzu myślący ludzie.

Przedwieczny nie odpowiedział. Był już martwy.

Operacja „Jajca”

Jerry Smith, stojąc w oknie hotelu Victoria, spoglądał na rozległy, zupełnie pusty plac i rysującą się w ciemności bryłę Teatru Wielkiego. Latarnie paliły się może jedną trzecią mocy. Miasto przypominało grób... Hotel też był prawie pusty.

– Jerry...

– Mów, proszę – rzekł, nie odwracając głowy.

– Przepraszam, że cię tu przyciągnęłam. W Tajpej wszystko wydawało mi się proste. Ale tu... Chodzą za nami krok w krok. Do tego tak tu ponuro. W dodatku słabo rozumiem po polsku.

– Może zatem wyjedźmy stąd. Niech będzie, co ma być. Ja miałem polskich przodków. Ciebie nic nie łączy z tym krajem ani z tym narodem. Nie musisz się poświęcać. Szanse, że uda się to znaleźć, i tak są minimalne.

– Ale istnieją. Jeśli to, co zanotował mój pradziadek, jest prawdą, musimy pomóc. Choćby dlatego, że oni kiedyś pomogli jednemu z nas. Strażnicy Perłowego Zwierzyńca nie mogą zawieść...

– Jeśli nie poradzisz sobie z tym zadaniem, nikt nie będzie cię winił.

*

Doktor Gazdowski z trudem uchylił sklejone ropą powieki. Zwlókł się z łóżka. Kac dręczył go straszliwie... Przeglądając się w lustrze, miał ochotę dać sobie w pysk. Z kostropatej tafli patrzył na niego jakiś rozczochrany, zapuchnięty menel po pięćdziesiątce. A on przecież miał dopiero trzydzieści dwa lata... Przez dziesięć minut stał pod zimnym prysznicem, by zrzucić z siebie choć jedną dekadę. Ubrał się, zakładając świeżą koszulę. Poczłapał do kuchni. Łyknął dwie aspiryny. Ból rozsadzający głowę trochę osłabł. Kawa? Puszka z „Inką” była prawie pusta.

A gdyby tak iść do Peweksu, pomyślał. Kupić paczkę prawdziwej... Raz w życiu zaszaleć. Zaprosić krawcową Irenkę...

Miał jeszcze zachomikowane siedem dolarów. Spojrzał na regał zastawiony książkami. Czarne chińskie znaki na grzbietach drwiły sobie z niego.

Wygrzebał z szafki paczkę sucharów. Teraz dopiero spojrzał na zegarek. Dochodziła ósma. Do mięsnego nie ma już po co iść. O tej porze nie dostanie nawet mortadeli. Westchnął ciężko. Trzeba pozbierać się do kupy i spróbować jakoś przetrwać ten dzień...

Dzwonek do drzwi przeszył jego obolałą głowę jak rozpalony pręt wetknięty w ucho.

Przyszli po mnie, pomyślał, czując zimny pot na karku.

Rzucił okiem przez judasza. Zobaczywszy listonosza, odetchnął z ulgą i uchylił drzwi.

– Pan Gazdowski? Telegram do pana. Poproszę dowód osobisty...

Doktor wpuścił doręczyciela do przedpokoju, odszukał dokument. Pokwitował w odpowiedniej rubryce. Gdy za pracownikiem poczty zamknęły się drzwi, rozerwał blankiet. Przeleciał wzrokiem wystukany na maszynie tekst komunikatu.

STAWIĆ SIĘ W DNIU DORĘCZENIA GODZINA DWUNASTA PAŁAC MOSTOWSKICH POKÓJ STO DZIESIĘĆ MAJOR WIERCH

– Kur... – zdusił przekleństwo.

Czego chce od niego bezpieka? Nie wystarczyło im, że niebawem definitywnie wyleci z roboty? Aresztują? Internują? Cholera ich wie.

Musi iść, bo co innego mógłby zrobić? Do brata na wieś nie pojedzie bez przepustki. W Warszawie nikt go nie ukryje... Najbliżsi przyjaciele i znajomi internowani. Pomyślał o butelce wódki stojącej w szafce.

Spiję się w trupa i niech robią ze mną, co zechcą, pomyślał z rezygnacją.

Ale na wprowadzenie planu w życie zwyczajnie zabrakło mu odwagi.

*

Wewnątrz twierdza ubecji wyglądała jak zwykłe biuro. Korytarze, wykładzina rzucona na zdeptany drewniany parkiet, na ścianach lamperie z olejnej farby. Sinolog stanął niezdecydowany przed drzwiami numer sto dziesięć. Zapukać czy czekać? Zapukał.

– Wejść! – rozległo się z wnętrza.

Major Wierch był niewysokim człowieczkiem około czterdziestki. Sprawiał odpychające wrażenie. Łysa czaszka, małe, świńskie oczka...

– Witam, panie doktorze – odezwał się, nie wstając zza biurka. – Proszę siadać. – Wskazał krzesło. – Nie fatygowalibyśmy pana, ale mamy problem...

Gazdowski usiadł i w milczeniu czekał na wyjaśnienia.

– Jest pan orientalistą. Zapewne mówi pan po chińskiemu?

– Znam chińskie znaki, ale mówię tylko w podstawowych dialektach grupy północnej. Wie pan, Chiny to ogromny kraj. Żyją tam dziesiątki narodowości mówiących różnymi językami, narzeczami i dialektami. Tylko alfabet jest wspólny. To ideogramy. Jeden znak oznacza jeden wyraz.

– Znaczy jak się dwóch spotka, to na słuch nie pokapują, co ten drugi gada, ale mogą sobie to na kartce zapisać? – Na twarzy ubeka odmalowało się zdziwienie.

– Mniej więcej.

– Znaczy gwarancji nie ma? – wolał się upewnić. – Bo wie pan, gości mamy, a z tłumaczami problem...

– Goście z Chin? Nie znają rosyjskiego?

– Jeden Amerykaniec, jak twierdzi, polskiego pochodzenia i Chineczka z Tajwanu. Amerykaniec nawija i po naszemu, i po angielsku, ale z babeczką mówi w jej języku. A tak sobie pomyśleliśmy, że warto by było mieć też wgląd w to, o czym gadają między sobą.

– Z USA i Tajwanu? – zdumiał się doktor. – Przecież nie dość, że jest stan wojenny, to jeszcze z Tajwanem nie mamy nawiązanych stosunków dyplomatycznych! Ale czego oni...

– A to już nie pański interes. – Ubek złożył papiery. – No, chyba zechce pan nam pomóc w tej śmierdzącej sprawie. Bo nie powiem, spec od Chińczyków toby nam się akurat teraz bardzo przydał.

– Co konkretnie trzeba by zrobić?

– Pochodzić z nimi, pogadać, zdobyć zaufanie, pomóc w poszukiwaniach. I oczywiście cały czas informować nas na bieżąco. Nie można zapominać, że to wrogowie, prawdopodobnie oficerowie albo chociaż agenci na żołdzie CIA.

– A USA to agresywny imperialistyczny kraj, który na całym świecie wtrąca się w wewnętrzne sprawy Związku Radzieckiego – sinolog zacytował dowcip.

– Celnie pan to ujął – ubek nawet nie zauważył, jak został zrobiony w konia. – A sojusznicy naszego wroga są naszymi wrogami – zakończył z mocą. – I naszym patriotycznym obowiązkiem jest dopilnować, by wrócili do swych mocodawców z pustymi łapami. A jak pan pomoże, to ojczyzna oczywiście jakoś się odwdzięczy.

Doktor zamyślił się. Może i warto? Zobaczy, czego chcą przybysze, postara się ich ostrzec. Napisze dla ubecji raport taki, żeby bezpieczniakom w pięty poszło i bokiem wyszło... Znajomości po tamtej stronie żelaznej kurtyny mogą się zawsze przydać. Tylko czy się uda? Czy nie wpakuje się w jakieś szambo? A jeśli to prawdziwi szpiedzy? Od takich spraw należy trzymać się jak najdalej. Na dwoje babka wróżyła.

– Przyjmijmy, że się zgodzę. Co w zamian?

– A co potrzeba? – zapytał major konkretnie.

– Jestem zawieszony w prawach pracownika. Moja sprawa niebawem stanie na posiedzeniu komisji dyscyplinarnej. Relegują mnie z pracy za to, że działałem w Solidarności.

– I to wysoko – uzupełnił major. – Wiemy. I ze skruchą się pan nie spieszy. Trudna sprawa. – Pokręcił głową. – Niczego nie obiecuję, to nie mój departament. Zobaczę, czy cokolwiek da się zrobić. Jakieś inne życzenia?

– Nie byłem jeszcze w Chinach – zakpił.

– Paszport znaczy? – zadumał się urzędnik. – No, nie wiem, to też nie ode mnie zależy. Zresztą teraz granica jest praktycznie zamknięta. Ale za jakiś czas, może...

– Na co mogę zatem liczyć?

– Kartki na mięso. Górniczy przydział, sześć kilo na miesiąc. W zależności od wyników może nawet dostęp do sieci specjalnych sklepów.

Dobre i to, pomyślał orientalista. Ale jeśli się sprzedawać, to drożej...

– A dałoby się popchnąć sprawę z moim fiacikiem? Zrobiłem przedpłatę, miał być rok temu do odebrania, ale wszystko strasznie się opóźnia...

– Zobaczę, co da się zrobić – powtórzył po raz kolejny ubek. – Parę lat opóźnienia to dziś norma.

Doktor westchnął głęboko.

– Zatem czego oni tu szukają?

– Zabrzmi to idiotycznie, ale twierdzą, że chcą odnaleźć jakieś jajka. Ich kumple, czy może krewni, ukryli je tu wiele lat temu, a że takie zgniłki to podobno przysmak, przybyli je odszukać. Zresztą pan oceni, na ile to wiarygodne...

– Brzmi dość konkretnie. Chińscy kucharze preparują kurze jajka w ten sposób, że trzymają je w wapnie. Zawartość ścina się w galaretę. To raczej kuchnia kontynentalnych Chin. Z drugiej strony z Czang Kaj-szekiem uciekło tak wielu... Tylko że te przepisy, o których słyszałem, zalecają spożywać jajka już po kilku tygodniach.

– I da się to jeść? – Na twarzy ubeka odmalowało się głębokie obrzydzenie. – Toż to musi śmierdzieć na kilometr.

– Pojęcia nie mam, nigdy nie próbowałem. Ale ponoć uchodzą za rarytas... I kosztują też niemałe pieniądze.

– No to się nie dziwię, że dali solidnie w łapę komu trzeba, by móc ich tu szukać – mruknął major. – I mówi pan, że po kilku tygodniach już do jedzenia, a oni starszych szukają? Podejrzane, podejrzane... – Podrapał się po tłustym podbródku. – No, to mamy sprawę obgadaną. – Usiadł prosto. – Porozmawia pan sobie z nimi albo raczej znaczki porysuje – zachichotał. – Hmmm... co jeszcze? Przepustka nocna może się panu przydać i telefon panu włączymy, do kontaktów służbowych. Co wieczór napisze pan raport. Jak będzie coś ważnego, proszę go tu przynieść i zostawić na portierni. Jak mniej ważne, to raz w tygodniu hurtem pan dostarczysz.

Ubek wyjął z szuflady jakieś papiery.

– Tu jest ankieta do wypełnienia. – Podał doktorowi długopis.

– Ale...

„Niczego nie podpisywać”, przypomniał sobie żelazną zasadę, którą wbijano mu do głowy w czasie budowy struktur związku.

– Wypełniaj, człowieku, toż nie werbujemy cię na agenta, będziesz naszym konsultantem do spraw merytorycznych.

Orientalista przestudiował papiery.

E, to nic groźnego, uspokoił się. To mogę parafować...

Co oznacza termin „osobowe źródło informacji”, wyjaśnił mu dopiero sąd lustracyjny dwadzieścia lat później.

*

Spotkali się w hotelowym holu. Gazdowski ukłonił się po chińsku i wymienił swoje nazwisko. Amerykanin Jerry Smith miał około pięćdziesiątki. Prezentował się godnie, wysoki, opalony, o kwadratowej szczęce. Skronie przyprószyła mu siwizna. Na szpiega jakoś nie wyglądał. Dziewczyna, Xu Wong, miała nie więcej niż siedemnaście lat. Była drobna, bardzo ładna, kruczoczarne włosy spływały jej falą do połowy uda.

– Zostałem oddelegowany przez polskie władze, by udzielić wszelkiej możliwej pomocy w waszych poszukiwaniach – zaczął sinolog po angielsku.

– To bardzo szlachetne z ich strony, będziemy musieli przekazać najserdeczniejsze podziękowania za tę troskę – przybysz odezwał się po polsku.

W jego oczach czaiła się wyjątkowo zjadliwa ironia. Na twarzy Chinki gościł uśmiech.

– Proszę, przejdźmy do naszego pokoju. – Gość zza oceanu zapraszającym gestem wskazał schody.

Weszli na piętro. Pokoik był niewielki i urządzony przez kogoś pozbawionego jakiegokolwiek gustu. Dwa łóżka, dwie szafki nocne, obrzydliwa reprodukcja na ścianie, równie paskudny syntetyczny dywan na podłodze.

– Proszę, niech pan usiądzie – powiedział Smith. – Nie wiem, na ile się pan orientuje... Nasz problem jest bardzo złożony. Czy jest pan historykiem?

– Sinologiem.

– To się nawet nieźle składa. Nie znamy miasta, panna Wong nie zna też języka. W tych warunkach prowadzenie poszukiwań jest szczególnie trudne. Bardziej potrzebowalibyśmy historyka, może nawet archeologa. Ale cóż... Przecież nierozsądnie byłoby odmawiać. – Zmrużył oczy.

Wie, że przysłano mnie w określonym celu, zrozumiał Gazdowski. Cokolwiek powiem, zabrzmi nieszczerze.

– Może będę mógł jakoś pomóc? – wolał zmienić temat.

– Pod koniec dziewiętnastego wieku istniała w Warszawie niewielka chińska diaspora. Kuzyn pradziadka panny Wong był kimś w rodzaju przywódcy tej społeczności. Ostatni list wysłał do domu jeszcze przed wojną mandżurską. Pisał w nim, że przygotował piwniczny skład jajek i zamurował wejście. Chcemy to odszukać. Mija siedemdziesiąt pięć lat... Sądzimy, że jaja znajdują się, że tak powiem, w pełni rozkwitu.

– Daruje pan, ale to się nie trzyma kupy – wybuchnął Polak.

– Co takiego?

– Czytałem chińskie poradniki. Te rzekomo stuletnie jaja w rzeczywistości maceruje się przez kilkadziesiąt dni.

Smith uśmiechnął się tylko.

– To, co zwykle oferują restauracje, to tylko marna podróbka. Takie trzymiesięczne jajeczko kosztuje może kilka dolarów. Coś jak wasza kiełbasa z ochłapów i papieru gazetowego. Jak sztucznie postarzane wina. My szukamy prawdziwych delikatesów, jaj leżakowanych przez dziesięciolecia – odezwała się dziewczyna.

Dialekt, którym mówiła, był dla doktora ledwo zrozumiały.

– Czy pani mówi po polsku? – zdumiał się.

– Nie mówię, ale z grubsza rozumiem, o czym mówicie – odparła.

– Jej przodek zachował list kuzyna – Smith wrócił do tematu – ale przepadła koperta, na której mogły być dane nadawcy.

– Zatem musimy zacząć od ustalenia adresu. Potem przeprowadzić analizy architektoniczne i niewykluczone, że przeszukać piwnice – mruknął sinolog. – Sądzę, że to robota najwyżej na kilka dni. Czym zajmował się przodek panny Xu?

– Tym, czym niemal wszyscy. Obnośną sprzedażą wyrobów importowanych z Dalekiego Wschodu. Ponadto miał pralnię albo udziały w pralni.

– Dziękuję, to już jakiś punkt zaczepienia. Zdają sobie oczywiście państwo sprawę, jak nikłe są szanse? To miasto, zwłaszcza dzielnice centralne, zostało niemal zrównane z ziemią.

– Zastanawialiśmy się nad tym problemem. – Amerykanin wskazał leżący na stoliku album, przedstawiający Warszawę zaraz po zakończeniu wojny. – Ale liczymy na łut szczęścia.

– Da się to w ogóle jeść? Te stuletnie jaja? – sinolog zwrócił się po mandaryńsku do dziewczyny.

– Jak znajdziemy, sam się pan przekona. Poczęstujemy pana królewskim przysmakiem. – Uśmiechnęła się leciutko, spuszczając wzrok. – Od czego zaczniemy poszukiwania?

*

Zasiedli w czytelni profesorskiej. Biblioteka była zresztą niemal zupełnie pusta. Zaczęli od źródeł ogólnie dostępnych. Wśród dokumentów życia społecznego znaleźli książkę telefoniczną z początków dwudziestego wieku. Niestety, wśród abonentów nie było ani krewnego panny Xu, ani nikogo o chińsko brzmiącym nazwisku. Gazdowski wertował katalogi zawartości czasopism, Smith przedzierał się przez indeksy monografii o Warszawie. Chinka siadła naprzeciw nich i nudząc się jak mops, oglądała albumy. Gazdowski popatrywał na nią ukradkiem.

Śliczna jak egzotyczny ptaszek, rozmyślał. Ależ ten Amerykanin ma szczęście! Nie tylko żyje w wolnym kraju, nie tylko zarabia miesięcznie więcej niż przeciętny Polak przez kilka lat, ale jeszcze taką laseczkę sobie przygruchał, a ja mam anulowany paszport na demoludy, puste półki w sklepach i siermiężny seks z sąsiadką krawcową, jak ją akurat najdzie ochota... Poczuł gwałtowny przypływ zazdrości.

Mijały godziny. Znaleźli zaledwie dwa artykuły, z magazynu przyniesiono im mikrofilm.

Niestety, niewiele się dowiedzieli. Oba teksty powstały w latach sześćdziesiątych. Wspomniano w nich tylko, że za cara żyli w Warszawie Chińczycy handlujący tanimi tkaninami, wschodnimi perfumami i oczywiście herbatą.

Co za idiotyzm, myślał Polak, wertując stare papierzyska. Członek Solidarności na zlecenie SB pilnuje cudzoziemców, którzy szukają śladów Chińczyków żyjących w Warszawie przed stu laty...

Jak się okazało z lektury drugiego artykułu, chińska diaspora była niewielka. Żadnych restauracji, żadnych znaczących nieruchomości. Żadnych nazwisk, żadnych adresów...

Wziął kartkę papieru i pospiesznie naskrobał kilkanaście chińskich znaków.

Przydzielono mnie, abym was szpiegował.

Pchnął papier przez blat w stronę dziewczyny. Przeczytała, dopisała odpowiedź, złożyła i zwróciła z uśmiechem.

Nasze rzeczywiste cele są niemal tożsame z deklarowanymi. Jeśli dyskrecja będzie konieczna, poprosimy o nią.

Pismo panny Wong było niezwykle kształtne. Porównując ideogramy swoje i jej, poczuł zazdrość. Puścił do dziewczyny oko, pieczętując układ.

Dochodziła szesnasta, gdy doktor Smith uznał, że zrobili dość. Stos przejrzanych woluminów zajął sporą część blatu.

– Gdzie tu można coś zjeść? – zapytał. – Kuchnia hotelowa nam wybitnie nie służy.

– Nooo – zacukał się Gazdowski. – Nigdzie... Chyba żeby... Zapraszam na obiad do mnie. Na Stare Miasto mamy tylko kilka kroków.

Ruszyli. Otwierając drzwi, poczuł wstyd. Kawalerka była mikroskopijna, a do tego straszliwie zagracona. Księgozbiór zrobił na gościach pewne wrażenie. No cóż, wciśnięcie trzech tysięcy książek do mieszkania o powierzchni nieprzekraczającej trzydziestu metrów kwadratowych jest sztuką...

Usadził ich przy stole. Postawił puszkę z ciastkami od babci, a sam udał się do kuchni. Gdy nastawił już wodę na herbatę, wyciągnął z szafki zapas na czarną godzinę – weki przywiezione od brata. Otworzył te z gulaszem i przerzucił ich zawartość do rondelka. Obrał kartofle.

– Herbata, niestety, tylko gruzińska. – Wniósł tacę ze szklankami.

Smith pociągnął łyk naparu.

– Prawdziwą herbatę to siano widziało, gdy koszący je rolnik odkręcił termos, by popić kanapkę... – westchnął sinolog. – Niestety, zdobycie czegoś lepszego...

Panna Wong smakowała przez chwilę ciecz.

– To dobra herbata, trzeba dać jej szansę – powiedziała.

Gestem zaprosił dziewczynę do kuchni. Chinka zakręciła się po pomieszczeniu, wybrała przedwojenny jeszcze miedziany tygielek do sosu i zaczęła odczyniać jakieś czary.

Gazdowski musiał zająć się daniem głównym. Wreszcie wszystko było gotowe. Goście pałaszowali aż im się uszy trzęsły. Nawet herbata, fachowo zaparzona, nieoczekiwanie nabrała iście niebiańskiego smaku.

*

Kolejne dni mijały podobnie. Od ósmej rano do późnego popołudnia przeglądali książki lub sprawdzali katalogi. Poszukiwania prowadzone niemal na ślepo przyniosły trochę ciekawych efektów. Ustalili, że większa część Chińczyków zamieszkujących niegdyś Warszawę opuściła miasto niedługo przed pierwszą wojną światową. Jakieś niedobitki, mocno już zasymilowane, żyły w mieście jeszcze w latach trzydziestych.

Teraz przyszła kolej na mikrofilmy czasopism. Niestety, wertowanie ogłoszeń drobnych i reklam nie dawało zgoła nic. Chińczycy zajmowali się handlem obnośnym, odwiedzali na przykład podwarszawskie wioski, sprzedając pachnidła, perfumy, tkaniny i czasem jakieś drobne wyroby. W sumie najrzadziej handlowali herbatą...

Tylko w dwu artykułach natrafili na informację o małej pralni prowadzonej gdzieś na Pradze przez ludzi tej nacji.

Czwartego dnia Smith przyszedł sam.

– Panna Xu przeziębiła się – wyjaśnił Gazdowskiemu. – Arystokratka... Delikatna jak rasowy źrebak.

– Arystokratka? – zdziwił się Polak.

– Niemal czystej krwi, z drzewem genealogicznym sięgającym czasów dynastii Ming. Jej przodkowie byli na dworze cesarskim urzędnikami odpowiedzialnymi za hodowle jednorożców, feniksów oraz smoków. Zwano ich Strażnikami Perłowego Zwierzyńca.

– Zważywszy na częstotliwość występowania jednorożców, funkcja chyba czysto tytularna... – odparł sarkastycznie. – Skoro jeden z ich krewnych prowadził pralnię na Pradze, dedukuję, że utracili łaskę albo...

– Każdy popełnia jakieś błędy.

*

Strażnicy Perłowego Zwierzyńca... Doktor był prawie pewien, że kiedyś zetknął się z tą nazwą. Leżąc w łóżku, przeglądał monografie naukowe, głównie angielskojęzyczne. I wreszcie znalazł.

Służba powołana na początku XV wieku, za panowania cesarza Yongle, przetrwała do czasów cesarstwa Mandżukuo. Zakres kompetencji mieli szeroki. Otaczali opieką rzadkie zwierzęta żyjące w cesarskich parkach i rezerwatach łowieckich. Dostarczali nowych, niezwykłych gatunków. Zawiadywali też apteką przy dworze, a dokładniej jej podwydziałem zajmującym się sporządzaniem leków, wykorzystującym części ciała i wydzieliny rzadkich zwierząt. Podejmowali też wyprawy celem pochwycenia stworzeń uchodzących za mityczne. Z czasem rozbudowana służba zaczęła się kurczyć, urzędnicy pełnili już tylko funkcje ceremonialne. Pod koniec istnienia dynastii Aisin-Gioro została ostatecznie rozwiązana...

W innej publikacji doktor trafił na kolejne informacje. Organizacja, marginalizowana przez dwór cesarza Pu Yi, odrodzić się miała na Tajwanie po ewakuacji z kontynentu Kuomintangu i niedobitków wojsk generała Czang Kaj-szeka. Filie istniały także w Makao, Hongkongu i wśród chińskich osadników w Singapurze.

– Czyli jak któryś z gerontokratów rządzących Tajwanem potrzebuje wyciągu z jąder tygrysa albo, dajmy na to, kawałek rogu jednorożca, to dzwoni do tej miłej dziewuszki, ona idzie do tajnego magazynu albo do lochu, gdzie stoją klatki... – podsumował poszukiwania. – I widać właśnie zaszła taka okoliczność, skoro wysłano ją aż tutaj w towarzystwie faceta, który ma amerykański paszport, a gada jak rodowity warszawiak. Sojusz CIA i służb bezpieczeństwa Tajwanu? Nieważne. Ech, jakbym był w tej układance trochę ważniejszy, to może by mnie chociaż uwiodła, a tak...

A potem pomyślał o sąsiadce i swoich planach życiowych z nią związanych. Zawstydził się.

*

Ranek doktor spędził w archiwum, przeglądając dokumentację zgromadzoną w latach czterdziestych przez Biuro Odbudowy Stolicy. Rozwiązywał zetlałe sznurki, otwierał zakurzone teczki. Przeglądał karta po karcie, ulica po ulicy, dom po domu. Ktoś wykonał benedyktyńską pracę. Niemal każdy dom był opisany. Materiał ilustrowały fotografie z czasów carskich, międzywojenne oraz dokumentujące zniszczenia w czasie wrześniowych nalotów i okupacji.

Uzbrojony w lupę szukał po szyldach. I wreszcie, gdy tracił już prawie nadzieję, spostrzegł niewielką wywieszkę. Zgodnie z carskimi rozporządzeniami była dwujęzyczna, po lewej cyrylica, po prawej alfabet łaciński. Ale pomiędzy napisami ktoś umieścił jeszcze chiński ideogram oznaczający pranie.

– A niech mnie – mruknął.

Budynek przy ulicy Ząbkowskiej przetrwał wojnę częściowo tylko wypalony. W latach czterdziestych wyremontowano dach i zasiedlili go ludzie. Nadal istniał.

Doktor zamówił kserokopię. Czekał potem pół godziny, patrząc, jak cud kapitalistycznej techniki wolno się nagrzewa, pracownik archiwum przeciera szklane tafle spirytusem i posypuje je cieniutką warstewką pyłu grafitowego.

Wreszcie z niezbyt wyraźną odbitką w teczce pojechał do biblioteki. Smith i jego towarzyszka siedzieli jeszcze nad mikrofilmami.

– Mam dla was prezent. – Wręczył dziewczynie papier.

– A niech mnie! – mruknął Amerykanin. – Znalazł to pan!

– Nie wiem oczywiście, czy to właściwe miejsce, ale nie natrafiłem na ślad żadnej innej chińskiej pralni. Wynotowałem za to adresy wszystkich pozostałych. Tak na wszelki wypadek. Dziś już późno, myślę, że jutro rano możemy tam pojechać i zbadać sprawę na miejscu.

Dziewczyna uśmiechnęła się, a potem pocałowała go w policzek.

*

Za oknami szumiała ulewa. Doktor czytał, popijając herbatę. Nagle zadzwonił telefon. Gazdowski oderwał się od książki i podniósł słuchawkę.

– Halo?

– Wierch mówi – warknęła słuchawka głosem ubeka. – Te kopane Chińczyki są u ciebie?

– Nie.

– Psia ich mać. No i zerwali się z łańcucha. Nie wrócili do hotelu. Coś knują, zarazy... Ale nas szefostwo obsobaczy!

Trzasnęła odkładana słuchawka.

Nie wrócili? – zdziwił się. Przecież jest noc... Godzina milicyjna. A może? Przecież znają adres. To oczywiste, pojechali odnaleźć skrytkę od razu, natychmiast i beze mnie. Jedyna szansa dowiedzieć się, czego tak naprawdę szukali, to nakryć ich teraz.

Założył gruby sweter, narzucił ortalionowy płaszcz. Zniósł rower po schodach. Sprawdził jeszcze, czy ma przepustkę w kieszeni, i ostro pedałując, pojechał na Pragę.

*

Kamienica stała mokra, cicha i ciemna. Minęła północ. Tylko w dwu oknach widać było słaby poblask światła. Zsiadł z roweru i wprowadził go do bramy. Drzwi do piwnicy były zamknięte. Gazdowski wyjął z kieszeni scyzoryk, wsunął w szczelinę i po chwili manipulowania odepchnął języczek zamka. Zostawiwszy rower, zagłębił się w mroczny, cuchnący korytarz. Szedł, macając w ciemnościach drogę.

Zza rogu biła słaba poświata. Podkradł się cicho. W murze ziała nieregularna dziura, najwidoczniej przejście niegdyś zamurowano. Za nią widać było kawałek korytarza i kolejny zakręt.

Smith musiał sobie nieźle pomachać młotem, pomyślał sarkastycznie.

Wślizgnął się. Na podłodze leżała gruba warstwa kurzu oraz drobne ułamki cegieł, które przez dziesięciolecia odkruszyły się od stropu. Minął zakręt i zamarł zdumiony. To istotnie był skład jajek. Na drewnianych stelażach ujrzał zapleśniałe, przegniłe kosze. Wewnątrz, obsypane białym proszkiem, leżały tysiące kurzych jaj. Pod jedną ze ścian stała ozdobna szafka, o drzwiczkach ozdobionych chińską laką. Była otwarta. W środku znajdował się jeszcze jeden koszyk, kryjący złocistej barwy skorupy wielkiego jaja.

Strusie czy co? – pomyślał w pierwszej chwili.

Oboje goście też tu oczywiście byli. Gazdowski poczuł, jak opada mu szczęka. Panna Wong siedziała na krześle. Rozebrała się do połowy. Nacięła jeden z sutków. Przy piersi trzymała...

– O chol... – zdusił przekleństwo.

Dziewczyna trzymała małego smoka. Sinolog patrzył na to kompletnie zdumiony. Zwierzę wyglądało dokładnie jak z chińskiego obrazka. Małe, kolorowe, złotookie, pokryte dziwnymi wypustkami.

– Co to jest? – wykrztusił. – Co wy robicie? – zapytał po chińsku.

– Potrzebna mu krew dziewicy – wyjaśniła dziewczyna. – Smok, gdy się rodzi, jest słaby i bezbronny. W warunkach naturalnych karmi go matka. Gdy jednak rodzi się wśród ludzi, ktoś musi się poświęcić... Gdy skosztuje krwi, nabiera sił i zyskuje moc, by się bronić...

– Ale skąd? Czemu...

– Smok w mitologii chińskiej to potężna istota, której zadaniem jest opieka i ochrona ludzi – powiedział stojący w kącie Smith. – Krewny panny Xu doświadczył wiele zła od Rosjan i wiele dobrego od Polaków. To jego dar dla was. Wolność. Smok będzie żył ukryty wśród was i chronił ten kraj. Tylko zanim dojrzał na tyle, by skruszyć skorupę jaja, musiało minąć trochę czasu. Ot, tak z siedemdziesiąt czy osiemdziesiąt lat. Ale, wie pan, Chińczycy to taki naród, że nigdzie im się nie spieszy, choć zawsze w końcu postawią na swoim...

– I jak ten zwierz podrośnie, pourywa komunistom głowy? – wykrztusił doktor.

– Niewykluczone. Ale jego działanie jest subtelniejsze. To złoty węzeł na liniach losu. Zmienia samą osnowę rzeczywistości. Tam, gdzie żyje, wszystko powoli zmienia się na lepsze.

– Powoli?

– Nie minie dziesięć lat, a ten kraj będzie wolny.

– Cóż za wzruszająca bajeczka – burknął major Wierch, pojawiając się w przejściu. W ręce trzymał pistolet. – A teraz łapki do góry i pod ścianę. Wszyscy.

Gazdowski zmartwiał. W jednej chwili zrozumiał, że perfidny ubek musiał go śledzić. Dom z pewnością jest już otoczony... Poczuł żal, wściekłość.

O nie. Po moim trupie, pomyślał.

Smok oderwał pyszczek od piersi dziewczyny i syknął gniewnie. Po alabastrowo gładkiej skórze chińskiej arystokratki popłynęła gruba kropla krwi. Komunista, patrząc na zwierzę, stracił jakby trochę pewność siebie, ale zaraz odzyskał rezon.

– O ty, kurde – powiedział. – Nieznany gatunek jaszczurki znaczy. W zoo się ucieszą...

Gazdowski chwycił najbliższy koszyk jajek i cisnął nim w majora. Chyba połowa zawartości roztrzaskała się na twarzy i piersi ubeka. Sinolog skoczył i szarpnięciem skierował lufę broni w sufit. Oficer padł jak podcięty. Fala upiornego smrodu, uwięziona przez sto lat pod cienkimi skorupkami, rozlała się po piwnicy. Gazdowski nie zdołał powstrzymać torsji. Wymiotował jak wulkan.

I nagle zrobiło się zupełnie jasno. Podniósł głowę. Smok siedział tuż przed nim. W ciągu kilku chwil urósł co najmniej dwudziestokrotnie, był teraz wielkości kuca szetlandzkiego.

– Dziękujemy za pomoc – powiedział po polsku.

Panna Wong, odwrócona tyłem do mężczyzn, zapinała bluzkę. Smith stał, zagadkowo się uśmiechając.

– Ale...

Polak zdezorientowany rozejrzał się po wnętrzu piwnicy.