Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Saga warszawska – powieści, w których codzienność i życie towarzysko-rodzinne toczą się na tle wielkich wydarzeń XIX i XX wieku
Ewa Konieczkówna ratuje życie rosyjskiemu oficerowi. Ten łamie jej serce, pozostawiając jej jednak bardzo cenny dar.
Brzemienna Madzia Suchecka pozostaje samotna po zesłaniu męża w głąb Rosji.
Hanna Boratyńska, nareszcie wolna od męża tyrana, z zapałem przerabia skrawki materiałów w niepowtarzalne kreacje i dąży do zbudowania nowoczesnego domu mody.
Trzy wdowy – dwie słomiane i jedna prawdziwa – muszą znaleźć miejsce w zmieniającej się pod rządami rosyjskiego namiestnika Warszawie, w której zostaje oddana do użytku nowa siedziba Teatru Wielkiego, podjęto decyzję o budowie dworca na skrzyżowaniu Marszałkowskiej z Aleją Jerozolimską, a na Żoliborzu car wybudował potężną cytadelę.
Autorka brawurowo prowadzi czytelnika poprzez meandry polskiej historii, łamiąc przy tym stereotypy. Błyskotliwa fabuła oraz wspaniale nakreślony obraz społeczeństwa i panujących w nim relacji to największe atuty tej sagi. Polecam z całego serca.
Edyta Świętek, autorka sag:
Spacer Aleją Róż, Sandomierskie wzgórza, Saga krynicka
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 309
Copyright © Katarzyna Maludy
Copyright © Wydawnictwo Replika, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone
Redakcja
Katarzyna Dubois
Korekta
Joanna Podolska
Projekt okładki
Mikołaj Piotrowicz
Skład i łamanie
Izabela Szewczyk-Martin
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dariusz Nowacki
Wydanie elektroniczne 2024
eISBN 978-83-68135-83-1
Wydawnictwo Replika
ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań
www.replika.eu
Rok 1831 w życiu Ewy Konieczkówny był bogaty w wydarzenia. Choć czas w moich warszawskich opowieściach pognał do przodu, to jednak o niektórych przeżyciach Ewy nie wiedział nikt, ani najbliżsi przyjaciele, ani narrator, choć podobno bywa wszystkowiedzący, tylko do mnie docierało niekiedy coś, co zapowiadało, że jej życie kryje w sobie wielką tajemnicę. Ale żeby o niej opowiedzieć, muszę się cofnąć do momentu, kiedy na praskim brzegu Wisły dogorywała bitwa pod Olszynką Grochowską, a w mieszkańcach Warszawy rodziła się nadzieja, że powstanie, zwane w historii listopadowym, może odnieść sukces. Czytelnicy poprzedniego tomu tej opowieści wiedzą, że matka Ewy urodziła trzynastą córkę, że na wieść o tym umarł z przejęcia i ciężkiego zawodu jej ojciec, że Julek Suchecki… Ale o tym wszystkim cicho sza! Cofamy się w czasie. Jest luty, dwudziesty piąty dzień tego miesiąca dobiega końca, ale nasza historia dopiero się zaczyna. Zapraszam.
Kaśka Maludy
1
Ewa Konieczkówna nabrała głęsboko powietrza i rozejrzała się wkoło. Zapadał mrok i śnieg na dachach kamieniczek stojących przy Bednarskiej w Warszawie lśnił niebieskawo. Świeży księżyc, który ledwie co zdążył wzejść, przynosił światu namiastkę ulgi po strasznych wydarzeniach. Tylko gdzieniegdzie wyblakłą różową barwą kładły się ostatnie poblaski minionego dnia. Dziewczyna jeszcze słyszała odgłos końskich kopyt dudniący po zamarzniętej rzece i turkot platform załadowanych rannymi. Sunęły tu z praskiej strony przez cały długi lutowy dzień, a ona pomagała przeładować poszkodowanych w bitwie chłopców i mężczyzn na czekające fury, dorożki, powozy. Później decydowała, gdzie mają jechać: czy do pałacu Ostrogskich na Tamce, czy na Bonifraterską, czy do jednego z licznych szpitalików organizowanych w prywatnych domach. Krwawa bitwa stoczona w małej olszynce na Grochowie[1] dobiegła końca. Gapie, których pełno było tu jeszcze niedawno, zleźli z dachów i drzew. Umilkła podniecona i radosna wrzawa. Czy ktoś spodziewał się, że potężna armia generała Dybicza nie zdobędzie praskiego przyczółku mostowego, nie wciśnie się do Warszawy? Nie! Wiara w zwycięstwo powstania, które wybuchło pod koniec listopada 1830 roku, rosła. Ale teraz ludzie rozeszli się do domów. Ewa też powinna. Nic tu już po niej. Nocny mróz ostrzył sobie zęby, szczypał w policzki. Ośmielony ciszą wiatr podnosił z bladego lodu rzeki srebrzyste kłaczki śniegu i prychał nimi na warszawski brzeg Wisły. Zimno sprawiało, że dziewczyna tym bardziej czuła się zmęczona, ale to zmęczenie przynosiło jej chwilową ulgę. Było znakiem, że tego dnia przyczyniła się do uratowania wielu ludzkich istnień, a to przynajmniej na chwilę ratowało ją przed przygnębiającymi myślami o własnej nieistotności. Bo myśli takie prześladowały ją od zawsze. Kiedy zaglądała do lustra, widziała dziewczynę całkowicie pozbawioną barw, wyblakłą. Miała włosy, których kolor wahał się między pospolitą słomą, a szlachetnym odcieniem popielatej szarości, cerę nieożywioną rumieńcem, blade usta i szarozielone, wodniste oczy. Była podobna do ojca, ale o tym także nie chciała myśleć[2].
Mróz przenikał przez paltot, otrząsnęła się więc z zamyślenia i już miała odwrócić się od rzeki i pójść którąś z licznych uliczek w górę warszawskiej skarpy, kiedy w przybrzeżnych szuwarach usłyszała jakiś szmer. Podeszła bliżej.
– Jest tam kto?
– Zdies![3]
Podeszła bliżej. Jakiś żołnierz leżał w wiklinowych zaroślach. Spod przemoczonego polskiego szynelu wystawał rosyjski mundur. Osiadł na nim szron.
– Rosjanin? – spytała, ale już jej nie odpowiedział. Sine usta miał lekko rozchylone i unosił się z nich ledwie widoczny obłoczek pary. Znaczy, jeszcze żył. Wróg! Tam po drugiej stronie Wisły dosłownie przed chwilą jej rodacy życiem płacili za to, by ginęli tacy jak ten w szuwarach. To jest wojna. Rosjanie zabrali nam naszą wolność, nie uszanowali naszych praw, przyszli tu, by zniewolić, zniszczyć, zabić wszystko, co polskie. Ten zamarzający w zimny wieczór i umierający z upływu krwi człowiek też tu po to przyszedł. Trzeba odwrócić się i odejść od niego. Niech zginie. Musiał się przecież z tym liczyć, kiedy zdecydował wziąć udział w tej wojnie, siłą wprowadzać swoje prawa w nie swoim kraju.
Odwróciła się. Zaraz odejdzie. Za chwilę, tylko rozprawi się z ostatnią myślą. A ta bodła ją boleśnie.
Chcesz odebrać człowiekowi życie? – krzyczało jej coś w środku, jakby to ona była winna temu, że ten tam tak sobie leży w zaroślach i umiera.
Nikt nie może wymagać ode mnie, abym w czasie wojny pomagała wrogowi! – odpowiadała temu głosowi i hardo podnosiła w górę brodę.
Bezbronnego człowieka zostawiasz bez pomocy – mówił głos.
Gdyby miał broń, pewnie bym już nie żyła – odpowiadała.
On umrze, jeśli teraz odejdziesz, a ty pamiętać o tym będziesz zawsze. Ta pamięć cię zatruje, zniszczy, nie pozwoli żyć – dręczył ją głos sumienia, a ona już nic nie potrafiła mu odpowiedzieć.
– Podwieźć panienkę? – Ostatni z wozaków, którzy pomagali zawozić rannych do szpitali, zakręcił swoją furmanką i zatrzymał się koło niej.
– Jeszcze tu jest jeden! – odkrzyknęła i skoczyła w wiklinowe zarośla, by dokładniej przesłonić polskim płaszczem jego rosyjski mundur.
Co ja robię? – strofowała się, kiedy taszczyli razem tego prawie trupa na wóz. Co z nim teraz pocznę? Przecież nie można Moskala umieścić w polskim lazarecie!
– Gdzie panienka go każe zawieźć?
– Tego zawiozę do domu. Apteka na Lesznie[4]. Wiecie, gdzie jest?
– Wiśta, wio, malusie! – Człowiek pognał konie. Skręcili w Karową i z mozołem pięli się w górę. Nie powiedziała panna Ewa temu dobremu człowiekowi, że mieszka sama. Nie pytał, zresztą pewnie mu nawet podobna rzecz do głowy nie przyszła. Zwykle dziewczyna wyprowadzała się z rodzinnego domu prosto do domu męża. A Ewa na męża raczej liczyć nie mogła. Jaki posag mogła dać jej matka, kiedy miała dwanaście córek, a trzynaste dziecko, całkiem możliwe, że też dziewczynka, już szykowało się do przyjścia na świat? A ona była jedną z nich. Nawet najlepiej prosperująca apteka takiego ciężaru nie mogła udźwignąć. Żeby jeszcze Ewa miała urodę powalającą mężczyzn z nóg. Ale nie. Była chyba najbardziej podobna do ojca ze wszystkich sióstr Konieczkówien. A jej rodzic? To człowiek, którego nikt nie zauważał. Właśnie taki jasnoniekolorowy, przezroczysty, rozpływający się w tle. Ewa też się taka czuła. Małomówna, trochę nieśmiała, bez talentów towarzyskich. Nie potrafiła chichotać z klientami jak jej siostra Elżunia, ani patrzeć powłóczyście spod rzęs jak Honorata. Zdarzyło się jednak w jej życiu coś, co pozwoliło wydostać się z niesamowicie zatłoczonego rodzinnego domu.
Przed kilkoma laty przyszedł do ich apteki pan Antoni Brzezina, właściciel chyba najbardziej znanej księgarni w Warszawie mieszczącej się na Miodowej. Chciał z nią rozmawiać, dowiedział się bowiem od panny Wilczyńskiej, przełożonej znakomitej warszawskiej pensji dla panienek, że najlepsze wypracowania z francuskiego pisała właśnie ona, Ewa. Brzezina przyszedł z zaskakującą propozycją. Chciał, żeby panna Konieczkówna przetłumaczyła fragment francuskiego romansu. To stało się początkiem bardzo owocnej współpracy. Nie tylko tłumaczyła dostarczane jej powieści, ale z czasem sama zaczęła przeglądać różne książki i okazało się, że jakimś nadzwyczajnym zmysłem potrafi wybrać te, które spodobają się publiczności. W jakiś czas potem jej dochody były tak duże, że stać ją było na wynajęcie niewielkiego mieszkanka, klitki raczej, które zwolniło się w sąsiedniej kamienicy.
– To już tu? – zapytał furman.
Dojechali. Wtaszczyli nieprzytomnego człowieka na drugie piętro do facjatki panny Konieczkówny. Rzucili na jej łóżko. Woźnica stanął w drzwiach, niepewny, czy może już iść. Odprawiła go pospiesznym ruchem ręki. Późno się zrobiło, więc zabrała się do dzieła. Pierwsze opatrzyć. Miała w tym wprawę, bo niemal od początku powstania pracowała w szpitalu w zamku Ostrogskich. Co ona się tam napatrzyła na różnorakie rany! Ile nieszczęść i okaleczeń widziała! Nic nie było jej teraz straszne, więc śmiało rozcięła nogawkę spodni. Rosjanin miał rozpłatane całe udo prawej nogi niemal aż do pośladka. Szczęściem rana nie była zbyt mocno zanieczyszczona. Tylko ją zszyć. Nie lubiła tego. Mistrzynią w tym zakresie była Hanka Boratyńska, którą panna aptekarzówna bardzo polubiła podczas pracy w szpitalu na Tamce. Ale cóż, nie było jej tu. Moskal prawie nie odzyskał przytomności przy tym zabiegu. Poruszył się trochę, próbując bronić się przed bólem, w nieświadomości zaklął cicho, lecz bardzo ordynarnie, i tyle. Musiał stracić dużo krwi. Ewa nie dawała mu więc zbyt wielu szans na przeżycie. Zwłaszcza że drugą ranę też miał paskudną. Kula przeszła mu pod obojczykiem, a sama kość była złamana. Opatrzyła i to. Teraz trzeba tylko czekać.
Wiosna tymczasem przychodziła w roku 1831 bardzo wcześnie. Lód na Wiśle kruszał, a drogi rozmiękły. Tonąca w praskim błocie rosyjska armia generała Dybicza nie była w stanie sforsować rzeki. W okolicy namnożyło się oddziałów partyzanckich, polskie wojska stacjonujące w Piasecznie też w każdej chwili były gotowe do obrony stolicy. Jak na wojenne warunki panował jednak spokój. Mąciły go tylko pogłoski o tym, że na prowincji grasuje cholera.
Z dnia na dzień w szpitalu w zamku Ostrogskich pracy było coraz mniej. Powoli ten, co miał umrzeć, umierał, ten, któremu przeznaczone było wyzdrowieć, zdrowiał. Codziennie po powrocie do domu Ewa paliła w piecu, coś gotowała, zmieniała rannemu opatrunki, próbowała nakarmić. Jednak dziś pierwszy raz od tygodnia nie padła zaraz po tym na rozścielony na podłodze w kuchni siennik i nie zasnęła. Od tych paru dni tak spała, bo swoje łóżko oddała Rosjaninowi. Była zbyt zmęczona, by zauważyć jakieś niedogodności. Ale tego dnia zamiast rzucić się na posłanie usiadła w fotelu przy małym stoliku zwykle służącym jej do pracy. Zapaliła lampkę. Sięgnęła po książkę, którą przyniosła sobie od Brzeziny do tłumaczenia. Opisana tam historia była naiwna, ale kobiety sięgające po francuskie romanse takie lubiły. Ona była biedną dziewczyną, a on rozbitkiem, którego morze wyrzuciło na brzeg niedaleko jej chaty. On się w niej na pewno zakocha i okaże bajecznie bogatym księciem z bajki, ale to dopiero na końcu, kiedy już oboje przeżyją dostatecznie dużo różnych perypetii, a swoją wierną i stałą miłością zdołają obłaskawić los.
– Bladź![5] – usłyszała nagle tuż obok siebie. Zerknęła na chorego. Nawet nie musiała wstawać, tak mały był jej pokoik. Stolik i fotel stały tuż koło łóżka. Dotknęła jego czoła. Było rozpalone. Pobiegła do kuchni, żeby przygotować chłodne okłady. Kiedy położyła jeden na jego czole, chory rozluźnił się trochę i lekko uśmiechnął.
– Niech się mateczka nie gniewa na swojego synka – westchnął. Ulga była tylko chwilowa, bo zaraz znowu zaczął majaczyć o walce, niedźwiedziu, jakichś kadetach.
Nic nie wyszło Ewie z wieczornej pracy. Choremu co chwilę trzeba było zmieniać kompresy. Dopiero teraz przyjrzała się człowiekowi, którego przygarnęła do swojego domu. Był chyba trochę od niej starszy. Miał ciemne włosy, ale nie granatowoczarne, tylko o barwie mniej radykalnej, łagodniejszej. Wicherek nad wysokim czołem nadawał tej twarzy zadziornego, trochę łobuzerskiego uroku, co podkreślały jeszcze dołeczki w policzkach widoczne mimo zarostu wtedy, kiedy się mimowolnie uśmiechał. To musiał być wesoły człowiek, bo choć nieprzytomny, to uśmiechał się często. Najpiękniejsze miał usta. Pełne, troszeczkę asymetryczne. Chyba miękkie w dotyku. Ewa zadrżała na myśl, że mogłaby się o tym przekonać. Chciała ich dotknąć, lecz bała się. Im bardziej się bała, im bardziej czuła nieprzyzwoitość tej sytuacji i swoich pragnień, tym bardziej chciała choć musnąć swoimi wargami te usta.
– Za dużo czytam francuskich romansów – zganiła samą siebie i poszła do kuchni spać.
[1] Bitwa o Olszynkę Grochowską, jedna z ważniejszych i najbardziej krwawych bitew powstania listopadowego, stoczona 25 lutego 1831 roku.
[2] Bulwersująca historia ojca Ewy jest tematem drugiej części tego cyklu powieści pod tytułem Podwójne zaręczyny.
[3] Tutaj (ros.).
[4] Leszno – w pierwszej połowie XIX wieku jedna z ważniejszych ulic Warszawy. Dziś jej część pokrywa się z trasą W-Z, a część z aleją „Solidarności”.
[5] Ordynarne rosyjskie przekleństwo.
2
Powstańczy szpital mieścił się w barokowym pałacu wzniesionym na podpartej ogromnym murem skarpie. Na umocnieniach urządzono taras zastawiony kramami i jatkami. Był tutaj jeden z licznych targów w Warszawie. W czasie powstania większość straganów stała jednak pusta, bo o żywność i mięso było coraz trudniej.
Ewa Konieczkówna i Hanka Boratyńska skończyły pracę dziś wyjątkowo wcześnie i weszły między budy w poszukiwaniu czegoś do zjedzenia. Tylko na jednym z kramów leżały resztki starego capa, które nijak nie nadawały się na rosół. A przecież Ewa musiała z czegoś ugotować pożywny bulion. Jej ranny tylko od czasu do czasu odzyskiwał świadomość na tyle, by coś wypić. Rany goiły się, ale on sam był tak słaby, że za każdym razem, kiedy po powrocie ze szpitala otwierała drzwi swojego mieszkania, nie wiedziała, czy zastanie go jeszcze żywego. Tak jakoś się dziwnie działo, że im więcej starania kosztowało ją utrzymanie tego mężczyzny przy życiu, tym bardziej pragnęła go ocalić. Tak jakby podjęła wyścig z losem. Jego śmierć byłaby jej przegraną. Gnała ją jakaś piekielna ambicja, dawała siłę, by nie spać całymi nocami, a potem w dzień pracować w szpitalu. Tym razem stanęła jednak zrezygnowana przy jatce z koziną.
– Jake to ludzie tera wybredne sie zrobiły! – wrzasnęła przekupka, widząc jej minę, i wzięła w rękę kawał mięsa. – Taki comberek nie podoba sie? Toż to był młody koźlik. Niemalże jagniątko!
– On taki młody jak pani i ja! – tym samym tonem odcięła jej się Hanka. – Tłuszcz ma niemal brązowy, a capi na całą okolicę!
Rzeczywiście Boratyńska pierwszą młodość miała za sobą, a na twarzy wypisane trudy dotychczasowego życia. Ale silna, gibka sylwetka, spojrzenie ciemnych oczu i piękne włosy zwykle upięte w kok czyniły z niej kobietę, za którą ciągle oglądali się mężczyźni.
– Oj, zaraz capi! Zwyczajnie przecież… – już z mniejszą pewnością siebie kłóciła się przekupa. – Co to pani Boratyńska nie wie?
Panią Hankę znali tu i poważali wszyscy za jej siłę i determinację. Robiła dla rannych, co się dało, ale nie załamywała rąk, kiedy jeden z drugim umierali. Robiła wrażenie niezłomnej kobiety.
– A Januszowa to nie mogłaby gdzieś tam po swoich torbach poszukać, może co lepszego się znajdzie? Jak ja dziecko takim mięsem nakarmię?
– Nie mam, na mękę pańską przysięgam, że nie mam, ale jakby tak pani Boratyńska podeszła do chałupy w Czystem[6], to coś by sie znalazło dla Zosieńki. To taka śliczna dziewczynka!
Januszowa rozczuliła się do łez. Chlipała coraz głośniej, raz po raz obcierając oczy brzegiem grubej kraciastej chusty. Chłopskim zwyczajem miała ją zarzuconą na głowę, a skrzyżowane na piersiach końce zawiązała w pasie.
– A co to się stało, Januszowo? Co tak płaczecie?
Ewa była pełna uznania dla dzielności pani Boratyńskiej. Znała jej historię i wiedziała, że kobieta uciekła z córeczką od katującego ją męża. Przewędrowała przez pół Polski, by znaleźć schronienie w domu hrabiostwa Żarskich. Nie dziwiła się więc jej szorstkości i nieufności, z jaką Hanka traktowała obcych, dlatego teraz zaskoczył ją ten ton pełen troski.
– Pochorowały mi się dzieciska. Ruskie wojska przywlekły tę zarazę! Niech ich pokręci! Niech ich czort!
– Co im?
– Sraczki, za przeproszeniem pani Boratyńskiej, dostały i takie biedne bez siły leżą.
– Pewnie cholera. Wezmę coś z apteki i przyjdę do was – wtrąciła się Ewa. – Tak same te dzieci w chałupie leżą?
– Matka mają koło nich staranie.
– Pójdę z tobą. Strach teraz po Warszawie chodzić samemu, a co dopiero wypuszczać się za rogatki – dodała pani Hanna.
– Jakby tak panie pozwoliły, to może ja bym się na co przydał?
Odwróciły się jak na komendę. Za nimi stał młody Żyd w czarnym chałacie i kaszkiecie na głowie, do którego przypiął narodowego orła.
– A pan Abraham co? – nastroszyła się Boratyńska.
– Pomóc chciał, odwdzięczyć się.
– Nie ma za co się odwdzięczać. Pan Abraham życie naraził, pod Olszynką walcząc, chociaż Żyd.
– Powinnyśmy być wdzięczne panu… – wtrąciła Ewa.
– Abraham Stern, do usług.
– …panu Sternowi za towarzystwo. Z wdzięcznością przyjmujemy – dokończyła szybko Ewa, nie bacząc na zniecierpliwione spojrzenia Hanki.
Walercia Januszowa już się spakowała podczas tej utarczki i ruszyli w kierunku Leszna. Konieczkówna zajrzała jeszcze tylko na moment do swojego mieszkanka. Rosjanin jak zwykle spał. Gorączka trzymała go jeszcze mocno, ale oddychał spokojniej. Nie majaczył. Oddech znaczył się równo chmurką pary w wyziębionym pomieszczeniu. Uspokojona zeszła na dół do rodzinnej apteki.
– Do Czystego idę, po jedzenie. Dzieci jednej z przekupek sprzed szpitala chyba zapadły na cholerę.
Starsza pani Konieczkowa jak zwykle siedziała przy stoliczku z mechaniczną kasą ustawionym koło okna. I jak zwykle była w stanie błogosławionym. Kosmyk siwiejących włosów wymknął jej się ze starannie upiętego koka. To było niedopuszczalne i nigdy się nie zdarzało.
Matka się starzeje – pomyślała sobie Ewa. Ale aptekarzowa chyba nie zamierzała się zbyt łatwo poddać, bo głosem energicznym i jak zawsze nieznoszącym sprzeciwu nakazała stojącej za ladą jednej z dwunastu swoich córek, Honorci:
– Daj jej laudanum, kropli miętowych i trochę oliwy prowansalskiej. Przyniesie ulgę, choć dobrze wiesz, że na cholerę lekarstwa nie ma.
– Dziękuję mateczce.
Ewa chciałaby być taka jak matka. Spokojna, zawsze wiedząca, co należy zrobić, jednocześnie stanowcza i pełna troski. Sprawną ręką kierowała liczną rodziną. Na ojca nie było co liczyć. Gdyby matka była mężczyzną, pewnie zostałaby generałem – często tak o niej myślała i to jej imponowało.
Chałupa Walerci Januszowej w Czystem niczym nie różniła się od innych. Słomiana strzecha, pobielane wapnem ściany, przed drzwiami wielki kamień zamiast schodka i wysoki próg. A wszystko powalane błotem topniejącego śniegu. Za niemiłosiernie skrzypiącymi drzwiami sień z plecionymi ze słomy pojemnikami na zboże, z pługiem i drewnianą broną zawieszoną na ścianie, z beczką na wodę i żarnami ustawionymi w kącie. Z jednej strony izba, w której gnieździli się jacyś pogorzelcy, z drugiej mieszkanie Walerci. Śmierdziało. Trójka dzieci leżała bez przytomności w brudnym posłaniu. Ewa otworzyła okno.
– Jeszcze na dodatek wilka dostano! – lamentowała Januszowa.
– Tak trzeba – ucięła te lamenty Ewa tonem swojej matki i zabrała się za robotę. Jak na chłopską chałupę było tu dosyć porządnie. Ale i tak panna Konieczkówna sięgnęła po miotłę, ścierę i dawaj, razem z Hanką raz dwa doprowadziły dzieciaki i izbę do czystości. Januszowa z Abrahamem poszli złapać gąsiora, któremu należało obciąć łeb i oskubać.
One tam w mieście tyle dobrego pierza mogłyby zmarnować – myślała Walercia i do tego nie zamierzała dopuścić. Siedziała na kamieniu przed wejściem, darła pierze z zabitego ptaka i wsadzała do wora.
– Bedo żyć? – spytała po skończonej pracy, zaglądając do izby. Tyle w jej głosie było nadziei, że Ewie ścisnęło się serce.
– Wiele od was zależy. Czysto ma być. Wodę im do picia macie gotować, niech ręka boska broni pić surową. Wam też, bo zachorujecie. Tu lekarstwa. Z laudanum ostrożnie. Tylko po parę kropel, bo za dużo prędzej zaszkodzi, niż pomoże. Pić im dawać jak najwięcej. Bywajcie.
Bez przeszkód wrócili do Warszawy. Nikt ich nie napadł ani nawet nie zaczepił, więc pan Stern nie miał okazji pochwalić się swoim męstwem. Był tym wyraźnie zawiedziony i tylko co chwilę nagabywał Hankę:
– A pani Boratyńska nie zmęczona? A może ja poniosę jeszcze ten tobołek? – pytał, choć i tak bardziej przypominał jucznego konia niż człowieka.
Ona oganiała się trochę od niego, jak od natarczywego psiaka, ale tym razem była zadowolona, że z nimi poszedł. Czuła się wykończona niedawnymi przeżyciami. Jeszcze ilekroć sobie przypomniała, że spotkała swojego męża w Warszawie, nogi się pod nią uginały. Trafił w jej ręce ciężko ranny. Nawet taki wydawał jej się groźny. Czuła na sobie pełen nienawiści wzrok. Zdawała sobie sprawę, że upokorzyła podziwianego w całej okolicy pana Boratyńskiego swoją ucieczką. On, największy na Wołyniu zabijaka, on, z którym nikt się nie mógł zmierzyć ani na szable, ani w ilości wypitej gorzały, on nie upilnował baby, a ta wzięła dziecko i uciekła! Gdyby nie umarł, znalazłby ją i zatłukł. Bóg jedyny wie, ile sił i samozaparcia kosztowało ją, by opatrzyć ranę najlepiej, jak umiała. Nie przyłożyła ręki do jego śmierci, ale strach wypił z niej cały hart ducha. Nie chciała się do tego nikomu przyznać, dalej grała rolę kobiety, której nie straszna żadna rzecz. Mawiała nawet częściej niż dawniej, że jak ktoś przeszedł tyle, co ona, to żaden diabeł jej już nie przerazi. Ale to nie była prawda. Teraz była wdzięczna za każde wsparcie, choć nie potrafiła tego okazać. Nawet temu Abrahamowi Sternowi była wdzięczna, ale on, od kiedy opatrzyła mu niegroźne rany, spoglądał na nią okiem łagodnej łani, a ona zdecydowanie nie życzyła sobie jakiejś bliższej zażyłości.
Był późny wieczór, kiedy Ewa znalazła się u siebie. Zapaliła świece i zajrzała do chorego. Leżał z otwartymi oczami. Popatrzył na nią. Uśmiechnął się jakby z ulgą i znowu pogrążył w niebyt.
To ty? – zdawał się mówić. – Jak to dobrze, że to ty.
Tak jej się wydało, kiedy tylko spojrzała na niego, ale potem stwierdziła, że to niemożliwe. Przecież jej nie znał. Poza tym ona, taka jaka była, nie mogła się podobać żadnemu mężczyźnie. Ale od tej pory jeszcze częściej przesiadywała przy nim, by nie przegapić następnej chwili, kiedy znowu się przebudzi. Miał oczy w takim ciepłym, brązowozielonym kolorze. Jak miód ze spadzi. Słodkie, dobre, wesołe. Już nie pamiętała mu, że jest wrogiem. Już coraz chętniej dawała posłuch wszystkim tym, którzy twierdzili, że Rosjanie to nasi bracia w niedoli tak samo ciemiężeni przez carat jak my. Wspominała dekabrystów. Niektórzy z nich za swój bunt przeciwko samodzierżawcy zawiśli na szubienicy, a inni żyją gdzieś tam daleko wśród śniegów i mrozów Syberii. On pewnie taki sam.
– Kim ty jesteś? – pytała szeptem, ale on uporczywie milczał.
Tymczasem za oknem działy się rzeczy doniosłe. Tuż po bitwie o Olszynkę Grochowską Rząd Narodowy powołał na stanowisko naczelnego wodza generała Skrzyneckiego, a gubernatorem stolicy został generał Krukowiecki. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że armia Dybicza nie została rozbita i czeka tylko na lepszą pogodę w błotach Pragi, by znowu zaatakować. Miasto szykowało się do dalszej walki. Wzmacniano szańce, poprawiano zaopatrzenie, Gwardia Narodowa pilnowała porządku. Powstawały nowe oddziały wojska, a nawet Gwardia Miejska Starozakonna, której członkiem został Abraham Stern.
[6] Dziś fragment warszawskiej dzielnicy Wola.
3
Trudno opisać entuzjazm, jaki ogarnął Warszawę w następnych dniach. Tłum przewalał się ulicami, obnosząc uroczyście sztandary zdobyte w bitwach pod Wawrem i Dębem Wielkim. Dzwony biły, a w kościołach księża wygłaszali tak poruszające kazania, że serce wyrywało się z piersi do czynu, łzy szczęścia i nadziei płynęły strumieniami. Ludzi ogarnęła egzaltacja, a wiara w zwycięstwo była tak wielka, że nikt nie zapytał nawet: Co robi wódz naczelny? Dlaczego nie wiedzie wojska do następnych zwycięstw teraz, kiedy armia Dybicza jest osłabiona klęskami, błotem i sraczką wywołaną przez cholerę? Generał Skrzynecki tymczasem oszczędzał armię w bardzo naiwnej nadziei, że działania dyplomatyczne spowodują bliżej nieokreśloną interwencję europejskich mocarstw. Jakoś nikt nie potrafił zachwiać tą nierozsądną wiarą.
Tymczasem panie ze Związku Dobroczynności Patriotycznej Warszawianek, którym dowodziła pisarka, Klementyna z Tańskich Hoffmanowa, chwilowo odpoczywały od opatrywania rannych i planowały akcje zbiórki pieniędzy i kosztowności na rzecz armii. W tym celu Ewa Konieczkówna i Hanka Boratyńska poszły na ulicę Koźlą, bo tam, w kamienicy stojącej na rogu z Franciszkańską, mieszkała ich serdeczna przyjaciółka Magdusia Suchecka z domu Żarska. Pani Magdalena tuż przed wybuchem powstania wyszła za mąż za człowieka pozornie niezaradnego i niezbyt przystojnego, ale żadna z przyjaciółek nie dziwiła się temu wyborowi. Julian Suchecki, zastępca redaktora naczelnego poczytnej warszawskiej gazety „Kuriera Warszawskiego”, był człowiekiem o gołębim sercu, a w sytuacjach kryzysowych zdolnym do bardzo energicznych działań.
We trzy miały kwestować na cele patriotyczne w kościele Najświętszej Maryi Panny przy Długiej[7]. Już ksiądz proboszcz wystawił im stosowny stoliczek i trzy krzesła, ale trzeba było zadbać o obrus, kosz na dary, torebki na pieniądze. Ewa i pani Hanka zastały państwa Sucheckich czymś podekscytowanych, ale wszyscy wtedy w Warszawie chodzili rozognieni, więc specjalnie się nie zdziwiły.
Magdusia podreptała do kuchni po ciasteczka i herbatę, a Julek wyciągnął z serwantki talerzyki. Pocieszny to był widok, bo wysoki był i chudy jak chmielowa tyczka, odziany w mundur Czwartaków[8], a serwantka niziutka, więc zginać się musiał wpół i wielkimi łapami wygarniać stamtąd małe porcelanowe filiżanki.
– Panie się dziwią, że do piechoty się zaciągnąłem? – spytał, kiedy zauważył błąkające się po ich twarzach uśmieszki. – No, musiałem, bo nie ma chyba na świecie konia, z którym bym się potrafił dogadać.
– Ja już idę! Już ci pomogę! – pokrzykiwał w stronę kuchni, kiedy tylko postawił kruche cacka na stole.
Ewa z Hanią spojrzały po sobie lekko zdziwione. Julek zawsze troszczył się bardzo o Magdę, ale teraz ta troska zdała im się przesadna. Zaczęły się w nich rodzić pewne podejrzenia, a zmieniły się w pewność, kiedy Suchecki wrócił, niosąc paterę pełną kruchych ciasteczek i dzbanek z herbatą. Nawet tego nie pozwolił dźwigać żonie. Za nim weszła zarumieniona Magdusia.
– Czy wy przypadkiem nie spodziewacie się jakiegoś małego przybysza? – spytała Ewa.
– Nie wiem jeszcze na pewno. – Pani redaktorowa niby oczy spuszczała, niby się rumieniła z zakłopotania, ale szczęście buchało z niej jak gorąc z pieca.
– Kochana! – Hanka przygarnęła ją do siebie i uściskała. Czuła się poruszona. Zdarzyło się, że los w jej burzliwym życiu strącił ją na dno w taką nędzę, że przed sobą i swoją ukochaną córką Zosieńką widziała tylko śmierć. Wtedy hrabia Hieronim Żarski, daleki krewny i dobrodziej Magdaleny, wyciągnął do niej pomocną dłoń. Życzyła Magdalenie wszystkiego najlepszego, ale była pełna obaw. Jako jedna z nielicznych nie podzielała entuzjazmu warszawskiej ulicy. Czuła, że optymizm jest nieuzasadniony i że nadejdą jeszcze ciężkie chwile.
– Pamiętaj! Zawsze możesz na mnie liczyć – powiedziała. Przynajmniej tak będzie się mogła Żarskim odwdzięczyć.
Julek spojrzał na nią swoimi dobrymi, lecz nagle spoważniałymi oczami i pocałował w rękę. Ta myśl, że czasy takie niespokojne, a Magda z dzieciątkiem może tu zostać sama, spędzała mu sen z oczu. Ale on przecież nie byłby mężczyzną i Polakiem, gdyby się uchylał od walki, musiał iść do powstania i Magdusia to rozumiała.
– Tak się cieszę! – Ewa także przytuliła przyjaciółkę, ale zaraz potem spytała: – Co jeszcze trzeba przygotować?
Zajęły się więc omawianiem spraw związanych z kwestą, a potem drobnymi ploteczkami. Dobrze im było razem, tylko Konieczkównie spieszyło się do domu. Nie potrafiła nikomu powiedzieć, że ratuje właśnie życie rosyjskiemu żołnierzowi. Nie była pewna reakcji nawet swoich serdecznych przyjaciółek na taką wieść. Sama przed sobą czuła konieczność wiecznego usprawiedliwiania się z tego czynu. Nie mogła o niczym innym myśleć, tylko o nim. Kim jest? Walczył na tej wojnie tylko dlatego, że takie otrzymał rozkazy? Co sam o tym wszystkim sądził? Jakim był człowiekiem? A im więcej problemów stwarzał jej ten wiecznie śpiący chory, tym częściej zadawała sobie pytanie: Czy warto? Natychmiast pojawiała się odpowiedź, że zawsze warto ratować każde życie, ale nie mijało wiele czasu, a to pytanie pojawiało się znowu.
Gdyby Ewa była wesołą, otwartą dziewczyną, pewnie przyjaciółki już dawno zorientowałyby się, że coś ją trapi. Ale tak nie było i żadnej z nich nie przyszło do głowy, że ma jakieś kłopoty.
Panna Konieczkówna wymknęła się od Sucheckich najszybciej, jak tylko mogła. Nie wysłuchała Juliana, który z wielkim niepokojem mówił o tym, że władze powstania niepotrzebnie unikają starcia z rosyjskimi wojskami. Podobno sam głównodowodzący generał Skrzynecki miał nazwać obecną sytuację „menuetem z Dybiczem”. To musiało prowadzić do powszechnej degrengolady, spowodować niezadowolenie rządu i warszawskiego ludu, pogarszać morale wojska, rozprzężenie dyscypliny wśród oficerów.
– Generalicja i arystokracja – dowodził Julek – tak bardzo się boi, że w Warszawie wybuchnie taka sama rewolucja jak we Francji i że uzbrojony lud skieruje swoją siłę przeciwko elitom, a nie w stronę Rosjan, więc robi, co może, by jak najszybciej zakończyć to powstanie. Panowie generałowie gryzą się między sobą o znaczenie i stanowiska, i tylko czekają na byle ochłap ze strony cara, by ogłosić koniec walki. Tylko że ten nie chce iść nawet na najmniejsze ustępstwa. A panowie swoją postawą wreszcie sprowokują lud do buntu, a wtedy nie chciałbym być w ich skórze. Ludowa rewolucja podczas narodowego powstania to trochę nadto, za dużo. Obawiam się takiej sytuacji.
Były to prorocze słowa.
Ewie te uwagi do niczego by się nie przydały. Rewolucja czy powstanie toczyły się za oknem jej domu, a w środku miała… Kogo? Nie potrafiła sobie jednoznacznie odpowiedzieć. Wroga? Człowieka, któremu musiała pomóc, bo tak nakazywała miłość chrześcijańska? Ileż się ona nasłuchała o okrucieństwie i rozpasaniu rosyjskiego żołdactwa! Ale on? Miał na sobie oficerski mundur. Czy to chroni go przed zarzutami bezwzględności, wręcz zdziczenia? A może wzmacnia odpowiedzialność za takie postępowanie rosyjskiego żołnierza?
Nad tym zastanawiała się panna Ewa, kiedy była od swojego nieznanego chorego oddalona, bo kiedy tak jak teraz siadała obok niego, zmieniała opatrunki, gdy obejmowała go ramionami, by nieco unieść, poprawić poduszkę, podłożyć drugą, dodatkową, konieczną do nakarmienia prawie nieprzytomnego, ogarniała ją dziwna czułość. Tłumaczyła sobie, że tak się musiał czuć miłosierny Samarytanin, pielęgnując nieznanego bliźniego.
– Kim jesteś? – szeptała, dotykając łyżką pełną ciepłego rosołu jego kuszących ust. On rozchylał je, przełykał zupę, ale oczu nie otwierał.
Czasem ogarniał ją strach, że ten człowiek nie obudzi się już nigdy, a wtedy co? Latami będzie pielęgnować obcego mężczyznę? Powie o nim komuś? Co z nim można zrobić? On umrze, jeśli ona przestanie się nim zajmować. I to będzie jej wina. Czasem czuła się jak w potrzasku. Z ulgą wychodziła z domu po to tylko, by po godzinie zamartwiać się tym, co się z nim dzieje.
Kiedy podawała mu do ust następną łyżkę rosołu, zauważyła, że jego ręka lekko drgnęła.
*
Już od dawna miał wrażenie, że musi opuścić ten ciepły i bezpieczny kokon snu, ale podświadomie bronił się przed tym, jak tylko mógł. Dłużej się nie dało i panika wychylała się z mgły. Chcę żyć! – wył w nim każdy strzępek umęczonego i obolałego ciała. Przerażenie docierało do umysłu. Budził się! Za chwilę poczuje potworny ból rozharatanej nogi i przestrzelonego ramienia. Za chwilę usłyszy huk armat, wrzask walczących i jęki tych, którzy konali. Za chwilę przeraźliwe zimno dotrze do jego świadomości i poczuje, jak ulatują z niego wszystkie siły. Ogarnie go bezradność i pozostanie mu tylko czekać na śmierć na brzegu tej cholernej rzeki. Aż tu się dał zapędzić – najpierw powodowany brawurą, a potem, kiedy się zorientował, że został odcięty od swoich i jest sam pośród wrogów, strach go przygnał aż nad tę pokrytą kruchym lodem wodę.
– Chcę żyć – jęknął, choć nie miał nadziei, że ktokolwiek mu pomoże.
– Będziesz – odparł mu głos anioła. Nadal otaczała go błoga cisza i ciepło. To zmyliło jego czujność. Pozwolił niekontrolowanemu odruchowi rozkruszyć fragment kokonu. Powieki uchyliły się na moment. Spokojna mgła. Żadnego ruchu. Opadły znowu. Czyjaś dłoń dotknęła jego palców. Uchwyciła je, jakby chciała nie pozwolić mu odejść w tę nicość tak podobną do śmierci. Odetchnął z ulgą.
– Proszę pana, panie oficerze, proszę się obudzić – odezwał się znowu anioł w języku, którym przemawiała do niego jego ukochana Babunia.
A jednak nie żyję – pomyślał, bo przecież babcia odeszła, kiedy był kilkuletnim brzdącem. Łzy potoczyły mu się po policzkach na tę myśl. Tyle jeszcze dobrego czekało go na ziemi, tyloma rzeczami jeszcze się nie nasycił do woli, a niemożliwe przecież, by Bóg i inni święci pozwolili na istnienie w zaświatach takich harcy i hulanek, jakie miło sobie wspominał.
Ktoś otarł mu łzy. Czyjeś ramiona oplotły go i dźwignęły, by podłożyć pod plecy jeszcze jedną poduszkę. Owionął go zapach mydła, lawendy i dziewczęcego ciała. Przeklęta słabość! Kobieta czy dziewczyna przylgnęła do niego! Czuł na piersiach jej dotyk. Wyobraźnia podsunęła mu obraz dwóch słodkich jabłuszek muskających go leciutko, delikatnej skóry, pod którą tętniła gorąca krew. A on nic? Leżał dalej jak kłoda?
Uchylił jeszcze raz powieki. Obraz przez chwilę się wyostrzał. Jakieś nieduże pomieszczenie. Okno z muślinową firanką, a na parapecie mirt. Gładka, pomalowana na biało ściana z prostą półką, na której leżało kilka książek. Dziewczyna. Jasna. Z ciężkimi włosami. Jakaś wiotka i delikatna. Ładna? Nie miał siły się dłużej przyglądać.
– Kim pan jest? – dopytywała się.
Bardzo chciał jej odpowiedzieć, ale znowu ogarnął go sen.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
[7] Dziś Katedra Polowa Wojska Polskiego.
[8] Czwarty Oddział Piechoty Liniowej złożony przede wszystkim z warszawskich rzemieślników i biedoty odznaczył się walecznością w powstaniu listopadowym.