Saga warszawska. Małżeńskie więzi. Saga warszawska, tom 4 - Katarzyna Maludy - ebook

Saga warszawska. Małżeńskie więzi. Saga warszawska, tom 4 ebook

Katarzyna Maludy

5,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zofia Boratyńska wychodzi za mąż za zubożałego szlachcica, hrabiego Mirosława Kicińskiego, by sprawić przyjemność ciężko chorej matce. Sama nie wierzy w prawdziwą miłość, dopóki przypadkiem nie spotka, Felicjana Żarskiego. Ich wspólna ucieczka zbiega się w czasie z zamachem na namiestnika Królestwa Polskiego, Fiodora Berga. Na skutek tragicznego nieporozumienia Zofia zostaje pojmana, a następnie zesłana na Sybir, a Felicjan wyrusza tam razem z nią.

W tę daleką i trudną drogę udaje się również Luiza Wieczorek, służąca, która ma nadzieję na ożenek. Wszyscy bowiem wiedzą, że na Syberii aż roi się od wykształconych i dobrze sytuowanych mężczyzn, którym brakuje kobiet. Szybko poznaje sympatycznego lekarza, gdyby tylko nie nazywał się Grubniok!

Czy uda im się zbudować dom tysiące kilometrów z dala od ukochanej Warszawy, gdzie coraz większą rolę odgrywa ulica Marszałkowska i gdzie działają dworzec Wiedeński oraz nowy praski dworzec Petersburski? Marconi buduje wodociąg i powstają pierwsze warszawskie fontanny z syrenką na rynku Starego Miasta, w Teatrze Wielkim wystawiają Hamleta, a więzienia na Cytadeli i na Pawiaku napawają grozą.

Autorka brawurowo prowadzi czytelnika poprzez meandry polskiej historii, łamiąc przy tym stereotypy. Błyskotliwa fabuła oraz wspaniale nakreślony obraz społeczeństwa i panujących w nim relacji to największe atuty tej sagi. Polecam z całego serca.

Edyta Świętek, autorka sag:

Spacer Aleją Róż, Sandomierskie wzgórza, Saga krynicka

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 315

Oceny
5,0 (4 oceny)
4
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

SAGA WARSZAWSKA

 

• Panny na wydaniu

• Podwójne zaręczyny

• Dom trzech wdów

• Małżeńskie więzi

• Narzeczona rewolucjonisty

 

 

 

Copyright © Katarzyna Maludy

Copyright © Wydawnictwo Replika, 2025

 

Wszelkie prawa zastrzeżone

 

Redakcja

Joanna Podolska

 

Korekta

Paulina Kawka

 

Projekt okładki

Mikołaj Piotrowicz

 

Skład i łamanie

Izabela Szewczyk-Martin

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej

Dariusz Nowacki

 

Wydanie elektroniczne 2025

 

eISBN 978-83-68364-39-2

 

Wydawnictwo Replika

ul. Szarotkowa 134, 60–175 Poznań

replika@replika.eu

www.replika.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

1

 

Hanka i Adam Sternowie wspaniale wydali za mąż swoją córkę Zofię za hrabiego Mirona Kicińskiego. Panna młoda była tak piękna, że kiedy weszła do kościoła Świętego Krzyża w Warszawie, powietrze zgęstniało od westchnień i okrzyków podziwu. Było to w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia roku 1853, a ona wyglądała jak królowa zima z ciemnymi włosami, w których migały drobne diamenty podobne do płatków śniegu. Szła do ołtarza prowadzona przez przybranego ojca, Adama, w białej sukni ozdobionej jedynie perłami naszytymi wokół dekoltu. Spódnica spływała łagodnie wzdłuż bioder, a z tyłu przechodziła w długi tren. Na ramiona miała narzuconą szynszylową pelerynkę z przodu spiętą wysadzaną drobnymi brylantami klamrą. Piękniejsze od klejnotów były jej ciemne, duże oczy w kształcie migdała patrzące słodko i łagodnie, a jednocześnie iskrzące się dowcipem i inteligencją. Lekko się uśmiechała odrobinkę za szerokimi, pełnymi i stworzonymi do pocałunków ustami.

Przy ołtarzu czekał na nią hrabia Kiciński, mężczyzna obdarzony figurą Herkulesa i nader przyjemną twarzą. Hanka Sternowa poznała go w niezwykłych okolicznościach. Pewnego razu, kiedy wychodziła ze swojej kamienicy stojącej przy Marszałkowskiej na rogu ze Świętokrzyską, natknęła się na bardzo niemiłą scenę. Dozorca tłukł ile wlezie swoją małżonkę, a ta zasłaniała się przed jego razami ramieniem i zawodziła pod niebiosa. Wtedy zza rogu wyłonił się Kiciński i niewiele myśląc, złapał brutala za fraki, po czym dał mu reprymendę tak pełną oburzenia, że Hanka stanęła na środku ulicy z ustami otwartymi z podziwu i uznania. On to zauważył, podprowadził ją z rewerencją do czekającej dorożki, a potem poszedł sobie. Później nie mogła sobie przypomnieć, dokąd wtedy się spieszyła, a jadąc do kościoła, Łazienek czy do jednego ze sklepów galanteryjnych na Krakowskim Przedmieściu, widziała przed oczami jego miłą twarz pełną świętego oburzenia na widok tego, jak mąż leje swoją żonę.

Kiedy Hanka, kiedyś Boratyńska, wychodziła za mąż za przechrzczonego Żyda Abrahama, a właściwie Adama Sterna, była wdową z kilkuletnią córeczką. Nie lubiła wspominać gehenny swojego poprzedniego małżeństwa, ale ten moment, kiedy po raz pierwszy zobaczyła Kicińskiego, od razu nastawił ją do niego nad wyraz przychylnie. Jej pierwszy mąż był brutalem, a drobną szramę, pamiątkę po jego ręce, nosiła na policzku do dziś.

Potem los zetknął ją z hrabią w salonie państwa Wilkońskich, gdzie zostali sobie przedstawieni i jakoś tak niepostrzeżenie pan Miron zaczął bywać także u Sternów. Wydawał się zainteresowany Zosią, ale ona specjalnie na niego nie zwracała uwagi. Jej pasją było malarstwo. Chodziła uczyć się rysunku do znanego artysty i pedagoga Bonawentury Dąbrowskiego i przez niego poznała takie znakomitości jak Józef Simmler czy Józef Ignacy Kraszewski. Chętnie bywała w teatrze, czytała książki i prasę. Była panną wyedukowaną i samodzielną. Jednak powszechne było przekonanie, że każda panna wyjść za mąż musi i koniec, więc Zosia, wiele się nad tym nie zastanawiając, podzielała ten sąd.

Państwo Sternowie prowadzili elegancki dom mód, a większość projektów sukien wychodziło właśnie spod ślicznej rączki panny Zofii Boratyńskiej. Wczesną wiosną tego roku, przed ślubem Zosi z hrabią Kicińskim, Hanna Sternowa mocno się zaziębiła. Kaszlała potem i kaszlała. Lekarze zalecili jej wyjazd do wód, więc latem wraz z córką udała się do Görbersdorf[1], gdzie w zakładzie hydroterapeutycznym hrabiny Marii von Colomb leczono różne dolegliwości metodą Vincenza Priessnitza[2]. Tam obie panie tak zachwyciły się krajobrazami Karkonoszy, że młodszej z nich dodało to skrzydeł i wprowadziło w pełen egzaltacji stan miłości do całego świata, a na starszą spłynął z tego piękna stan słodkiej rezygnacji i łagodne przeświadczenie o rychłej śmierci. Jej mąż poruszył niebo i ziemię, by ukochaną żonę wyrwać Kostusze, ale z rozpaczą widział, że tę walkę przegrywa.

Hanka chciała zabezpieczyć los jedynaczki, zanim odejdzie na wieki. Hrabia Kiciński, choć pozbawiony majątku, wydawał się idealnym kandydatem na męża. Pani Sternowa miała niezachwiane przeświadczenie, że nigdy nie uderzy żony, a to było według niej rzeczą najważniejszą. Poza tym pan Miron był człowiekiem cenionym w towarzystwie. Słuchał z pewną wyższości uwagą, wypowiadał się rzadko, zawsze starając się uwzględniać wszystkie strony problemu, robił wrażenie człowieka bywałego, o wszechstronnych zainteresowaniach i dużej kulturze. Zosia, mimo że miała już dwadzieścia pięć lat i wielu starających się o jej rękę, jakoś do tej pory nie zakochała się w żadnym. Kiciński? Czemu nie. Zgodziła się wyjść za niego, choć w zasadzie nic do niego nie czuła. Jednak zdawała sobie sprawę, że dla niej to już najwyższy czas i że nie będzie pierwszą, która bez miłości stanie na ślubnym kobiercu. I tak miała szczęście, bo jej mąż był przystojny i niestary. Przede wszystkim jednak chciała, żeby jej matka była spokojna. Zosia widziała, że rodzicielka odchodzi z tego świata. Krótkie narzeczeństwo było po to, by ją uspokoić, ślub też, a reszta? Panna Boratyńska miała głębokie przekonanie, że reszta jakoś się ułoży.

Wesele odbyło się w salach Resursy Kupieckiej mieszczącej się w dawnym Pałacu Mniszchów przy Senatorskiej[3]. Gości było wielu, ale większości z nich Zosia ani nikt ze Sternów nie znał. Wszyscy to jacyś krewni i znajomi pana młodego i Miron przedstawiał im swoją żonę z dumą. Brzęczały jej w uszach znakomite nazwiska. Jacyś Kossakowscy, Bnińscy, Łosiowie, Rogalińscy łaskawie raczyli na nią spojrzeć i powiedzieć zdawkowy komplement. Męczyło ją to, a Mironowi sprawiało wielką satysfakcję. Nie miała czasu dla swoich, a tych była tylko garstka.

Starsi usiedli w salonie zastawionym sofami, fotelami i niewielkimi stolikami, urządzonym specjalnie po to, by można tu było odpocząć między tańcami. Pani Sternowa z racji bardzo bolesnych doświadczeń nie utrzymywała kontaktów z krewnymi[4], Abraham jako wychrzczony Żyd także był wyklęty przez dużą część rodziny, a jego rodzice już nie żyli. Przyszli tylko przyjaciele – znakomita dziennikarka Ewa Majewska i państwo Magdalena i Julian Sucheccy z córką Dusieńką i jej niedawno poślubionym mężem, doktorem Bronisławem Aleksandrowiczem. Siedzieli przy osobnym stole i po wspaniałej kolacji w oczekiwaniu na początek balu rozmawiali o rozpoczętej niedawno wojnie między Rosją a Turcją. Wszystko wskazywało na to, że konflikt nabierze międzynarodowego charakteru, a nasi zaborcy, Rosja i Austria, znajdą się w przeciwnych obozach. Sprawa z narodowego punktu widzenia była interesująca.

Nie zdążyli jednak omówić problemu, bo wokół rozległ się szmer i towarzystwo zaczęło się przenosić do sali balowej. Tam już po środku stali państwo młodzi. Ich walc miał być otwarciem tańców. Hrabia Kiciński skłonił się przed swoją żoną w sposób trochę zbyt teatralny, co poniektórym, może przewrażliwionym widzom wydawało się oznaką jakiegoś niezrozumiałego zdystansowania się do całej sytuacji. Potem podniósł rękę swojej partnerki do ust i potoczył wzrokiem po rozstawionych w okrąg gościach, jakby chciał sprawdzić, czy dostatecznie uważnie będą śledzić to, co tu się za chwilę stanie. Orkiestra odezwała się pierwszymi tonami skrzypiec i melodia popłynęła rozlewnym rytmem na trzy. Hrabia był doskonałym tancerzem, a jego ruchy płynne i zamaszyste. Prowadził swoją partnerkę w sposób zdecydowany, lecz nieoczywisty. Raz walcował po łuku wielkiego okręgu, kiedy indziej zatrzymywał się w dramatycznej pozie na chwilę, by potem ruszyć w przeciwnym kierunku, a jeszcze później przeciąć salę tak, jak biegnie cięciwa napiętego łuku.

Ta nieoczywistość tańca pana Mirona była bardzo efektowna, choć widać było, że biedna Zosia nie zawsze nadążała za fantazją swojego małżonka. Inni goście nie mogli dołączyć do tańczących, bo nie chcieli im przeszkodzić. To był taniec hrabiego. Wszystkim innym wyznaczona była rola pełnej zachwytu widowni. Zosia czuła się w tym walcu jak rekwizyt, kukła, dodatek i marzyła, by taniec się wreszcie skończył. Starała się wyglądać pięknie i promiennie, bo wiedziała, że mama gdzieś tam stoi i się jej przygląda. Kosztowało ją to coraz więcej wysiłku, a suknia utrudniała nadążanie za skomplikowanymi krokami, które narzucał jej mąż. W końcu orkiestra przestała grać, a hrabia Kiciński podniósł jej rękę wysoko do góry i niemal się przed nią nie pochylając, ucałował palce. Rozległy się brawa, a on, dziękując za nie, kłaniał się ledwie zauważalnymi ruchami głowy. Wreszcie odprowadził ją tam, gdzie stali jej rodzice.

– Wybacz, najdroższa, że opuszczę cię na chwilę – powiedział i odszedł.

Zosia czuła się tym wszystkim upokorzona, choć nie wiedziała, czy zdołałaby jasno wyrazić to, co ją tak zraniło. Zaraz zresztą została porwana do następnego tańca, a potem jeszcze jednego i jeszcze, a tymczasem jej małżonek poszedł do baru przepłukać gardło jakimś stosownym trunkiem. Tak jak się spodziewał, zastał tu liczne grono swoich arystokratycznych krewnych. Do tej pory, kiedy groziło mu, że spadnie w hierarchii społecznej do klasy mizernych biuralistów czy subiektów, większość z nich traktowała go jako potencjalnego petenta dopraszającego się wsparcia czy protekcji, ale teraz Miron wżeniał się w niezłe pieniądze, a to zmieniało postać rzeczy. Może niekoniecznie trzeba będzie wpuszczać na salony jego mieszczańską żonę, ale przecież jest wiele miejsc, gdzie mężczyzna pojawia się sam, i tam towarzystwo Kicińskiego może być jak najbardziej akceptowalne.

Zosia poczuła się zaniepokojona przedłużającą się nieobecnością męża, ale niepotrzebnie, bo on zjawił się koło niej, gdy orkiestra przestała grać, a goście przechodzili do jadalni, gdzie podawano gorący bulion i pieczyste.

– Może romantyczna wyprawa w miasto? Tylko my dwoje? Ty i ja? – zaproponował, pochylając się nad nią. Owionął ją zapach tytoniu i doskonałego alkoholu. Nie było to przykre.

Wybiegli do szatni, okutali się w szuby, bo na dworze był mróz.

– Sanie dla hrabiego Kicińskiego! – krzyknął portier i zaraz podjechały sanki z siedzeniami wyścielonymi ciepłymi baranicami.

Wsiedli, a woźnica pognał konie. Noc była jasna, bo księżyc świecił w pełni. Ruszyli Senatorską przez Plac Teatralny, potem skręcili w Miodową. W oknach mieszkań błyskały światła choinkowych świeczek, padał drobny śnieg i wszystko to wydawało się Zosi tak zachwycające, że przez moment zapomniała o chorej matce.

– Szybciej! Szybciej!

Miron poganiał woźnicę, a ten tylko klepnął lejcami po końskich zadach i niewiele przyspieszył. Zosia złapała męża za rękaw. Chciała go trochę uspokoić, bo myślała, że już dostatecznie szybko pędzą pustymi ulicami, ale on zrzucił jej rękę ze swojego ramienia, zręcznie przeskoczył na siedzisko woźnicy, wyrwał mu lejce z rąk i batem pognał konie. Szarpnęło saniami tak, że furman zachwiał się i wylądował na kanapie obok Zosi. Pomknęli.

– Heja! Wio! – krzyczał Kiciński, a rozchybotane pędem sanie skrzypiały na śniegu.

Przestraszona Zosia kurczowo złapała się za burtę pojazdu. Furman gramolił się niezręcznie na swoje miejsce, pojękując rozpaczliwie:

– Zwolnij, panie, zwolnij! Rozwalimy się!

Dojeżdżali do Ogrodu Krasińskich. Tu droga już nie prowadziła prosto. Konie same spowolniły kroku, choć ogarnięty szaleństwem tej jazdy Miron próbował je jeszcze poganiać. Zosia odważyła się wreszcie puścić bok sań i wyrwała z rąk męża lejce.

– Prrrr, maluśkie! – Pomógł jej woźnica.

– Ale była jazda, co, kochanie? Ma gest i fantazję hrabia Kiciński! – darł się na całe miasto zachwycony swoim wyczynem świeżo poślubiony mąż.

– Do domu! – zadecydowała młoda pani Kicińska.

Trzęsła się cała po tych przeżyciach i nie miała ochoty pokazywać się taka na swoim własnym weselu. Zresztą jej mąż jeszcze mniej niż ona nadawał się do prezentowania komukolwiek. W pięknym pięciopokojowym mieszkaniu, które przygotowali dla młodych małżonków Sternowie, Mironowi wystarczyło jeszcze tyle pary i fantazji, by spełnić po raz pierwszy małżeński obowiązek, a potem zasnął.

Obolała Zosia siadła przed lustrem i zaczęła wyplątywać z włosów szpilki z diamentami.

– To by było na tyle – powiedziała sama do siebie i zastanawiała się, czy ma prawo czuć się tak podle. Bo czy zdarzyło się coś nadzwyczajnego? Czy miała dostateczne powody, by mieć wrażenie, że jest sponiewierana? A jednak tak właśnie się czuła.

 

 

 

[1] Dzisiejsze Sokołowsko w Dolinie Kłodzkiej.

[2] Od jego nazwiska pochodzi słowo prysznic, co wiele mówi o jego metodach leczenia.

[3] Budynek istnieje do dziś przy ulicy Senatorskiej 38/40 i mieści się w nim Ambasada Belgii.

[4] Z poprzednich części cyklu znamy tylko brata, który pozostawił ją bez pomocy w tragicznej sytuacji życiowej.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

2

 

Po ślubie Zosi pani Hanna Sternowa poczuła się gorzej. Bronek Aleksandrowicz stawał na głowie, by sprowadzić do niej mądrzejszych i bardziej utytułowanych kolegów niż on sam. Konsultował ją doktor Józef Kinderfreud, naczelny lekarz szpitala starozakonnych, oraz Ludwik Natanson, człowiek jeszcze niestary, ale opromieniony sławą znakomitego diagnosty. Ponieważ każdy z nich bezradnie rozkładał ręce, mówiąc, że gruźlica w takim stopniu zaawansowania jest chorobą, z którą nie są w stanie wygrać, to ściągnięto do mieszkania Sternów jeszcze tak znanych lekarzy, jak Aleksander Le Brun czy Adam Helbich. Ale oni także mieli do zaoferowania tylko wyrazy współczucia. Na propozycję wyjazdu do Szwajcarii pani Hania się nie zgadzała, bo oznaczałoby to albo rozstanie z najbliższymi, albo kompletną ruinę majątkową rodziny, bo Abram, jej mąż, gotów był spieniężyć cały majątek i poświęcić go na ratowanie żony.

Takie plany wprowadziły w kompletne rozdrażnienie Kicińskiego.

– Twój ojciec jest człowiekiem kompletnie nieodpowiedzialnym! – mówił do Zosi podczas obiadu, oskarżycielsko wyciągając wskazujący palec w jej kierunku. – Takie posunięcie nie ma najmniejszego sensu. Może przedłuży agonię matki o kilka tygodni, ale nie przywróci jej zdrowia.

Wszystko to nie pozbawiało go apetytu, więc zajadał się zabielanym barszczem, kołdunami, nadziewanym mostkiem cielęcym, a na deser nawet poprosił o dokładkę sufletu z jabłek.

– Wierzę, że ojczulek podejmie najwłaściwszą decyzję.

Zosia próbowała łagodzić jego zły humor. Zmartwienia nie pozwalały jej jeść. Schudła, policzki się zapadły, a oczy wydawały się jeszcze większe.

– Mylisz się, moja droga – prychnął, dokładając sobie trzecią porcję sufletu. – Niestety teść prezentuje typowe dla swojej rasy cechy, czyli łzawość i sentymentalizm.

Zosia nie lubiła, kiedy Miron źle i z lekceważeniem mówił o jej rodzinie. Już miałaz przekąsem zapytać, czym niby różni się łzawość od sentymentalizmu, ale on nie dał jej dojść do słowa.

– Dość rozejrzeć się po tych wszystkich Nalewkach, ulicach Gęsich czy Gnojnych, posłuchać tego jęczącego szwargotu, żeby zrozumieć, że jest to nacja trudna do okiełznania w swoich popędach. Żydzi nie znają umiaru w chciwości i w tandetnej smętności.

– Czy nie przychodzi ci do głowy, że sprawiasz mi przykrość? – Odsunęła od siebie talerz. Żołądek ze zdenerwowania znowu jej się skurczył. Nie dałaby rady przełknąć ani kęsa.

– Jak przykrość? Dlaczego przykrość? Ja mówię prawdę, a ona może czasem w oczy kole, ale trzeba umieć ją przyjąć! Pogodzić się z nią! Brać pod uwagę w swoich życiowych poczynaniach. A ty tego nie potrafisz. Dlatego dajmy temu spokój, moja droga. Pozwól, że to ja będę miał w naszych sprawach decydujący głos. Zresztą tak nakazuje prawo i dobry obyczaj. – Miron sięgnął po leżącą mu na kolanach serwetę, otarł usta i skinął na służącą. – Herbata!

Nowo najęta służąca hrabiostwa Kicińskich, Adelka, była jeszcze niewdrożona do posługi. Od lat wszystkie dziewczyny usługujące w domach Sternów, Majewskich czy Sucheckich pochodziły ze wsi Bednary należącej niegdyś do nieżyjącej już babki Magdusi Sucheckiej, Marty Żarskiej. Najczęściej były to dziewczyny z rodziny Jurgawków, która wspierała starszą panią, zanim ta sprowadziła się do wnuczki do Warszawy. Jurgawkówny przyjeżdżały do nich z ufnością, że nie spotka ich tu żadna krzywda, a raczej wielki los, bo służba w tych rodzinach oznaczała naukę wielu potrzebnych rzeczy i najczęściej korzystne zamążpójście. Ale początki były trudne. Na przykład obsługa samowara nie należała do najłatwiejszych i Zosia musiała pomóc.

– Najpierw trzeba nalać do samowara wody – tłumaczyła. – Potem, o tutaj, wkładamy kawałki węgla drzewnego i podpalamy. Słyszysz, jak huczy?

– Mhm – odpowiedziała przejęta Adelka.

– A do czajniczka wsypujesz dwie łyżeczki herbacianych liści.

– Towarzystwo w sam raz dla ciebie – skomentował sytuację małżonek i nie mogąc się doczekać, aż podadzą mu tę herbatę, poszedł do salonu, ułożył się na kanapie i zabrał za lekturę codziennych gazet.

Zwykle po obiedzie pani Kicińska szła do rodziców, którzy zajmowali mieszkanie w tej samej kamienicy przy Marszałkowskiej na rogu Świętokrzyskiej. Chciała pobyć z matką, dopóki się da. Wiedziała, że jej też te wizyty były potrzebne. Hanna wypatrywała ich ze skrywaną niecierpliwością. Przyglądała się córce uważnie, czy nie zobaczy gdzieś jakiegoś zasinienia, śladu po uderzeniu.

– Miron nigdy nie podniósłby na mnie ręki! – z pełną stanowczością odpowiedziała Zosia, kiedy dręczona podejrzeniami matka zapytała ją o to wprost.

– Wiedziałam – westchnęła z ulgą chora. – Ale mizernie wyglądasz, coś jest nie w porządku?

– Miron mnie kocha – odpowiedziała córka z równym przekonaniem.

Jej mąż, w domu przykry, przed obcymi wychwalał Zośkę pod niebiosa. Mówił, jaka to dobra gospodyni, jak potrafi zadbać o dom, że utalentowana, a jej nowy szkic pochwalił nawet sam książę Sanguszko. Kiedy jeden z jej obrazków przedstawiający grupę ludzi obserwujących konne wyścigi na torze w Służewcu ukazał się w „Dzienniku Warszawskim”, położył numer tego pisma na honorowym miejscu w salonie i pokazywał go wszystkim, którzy ich odwiedzili.

– A ty jego? – dopytywała matka.

– Miłość z czasem przyjdzie. Na pewno – odpowiadała, bo wiedziała, że matki nie oszuka.

– Przyjdzie. – Pani Sternowa poklepywała córkę pocieszająco po dłoni i przypominała sobie, ile czasu zabiegał o jej względy Abram i jak w końcu połączyła ich mocna miłość oparta na zaufaniu, wzajemnej dbałości i zrozumieniu.

Miron zachodził do teściów zwykle nieco później, kiedy już wybudził się z poobiedniej drzemki. Jakiś tydzień temu doszedł do wniosku, że od ślubu minęło już wystarczająco dużo czasu, by Abram zaproponował mu udział w spółce. Przedsiębiorstwo rozwijało się świetnie dzięki talentom organizacyjnym teścia, czego Kiciński nie chciał przyznać nie tylko głośno, oficjalnie, ale nawet przed sobą, a także dzięki oryginalnym projektom sukien wymyślanych najpierw przez panią Hannę, a potem jej córkę. Uważał, że nazwę: „Adam Stern – dom mody dla pań”, należy jak najszybciej zmienić, bo trąci byle jakim handelkiem. On chciałby z tego interesu zrobić wielkie przedsiębiorstwo z zagranicznymi kontaktami, by nazwisko Kiciński kojarzyło się z dalekosiężną wizją, paryskim szykiem, a nie tylko ze sklepem na Marszałkowskiej. A przede wszystkim należy wyrzucić z asortymentu całą damską bieliznę. Kto to słyszał, żeby hrabia Kiciński sprzedawał majtki! Zgroza!

Na dwa tygodnie przed śmiercią teściowej Miron doczekał się tej rozmowy. Abram zaproponował mu co prawda jeszcze nie udział w przedsięwzięciu, ale poprosił o pomoc w prowadzeniu firmy.

– Kiedyś ją przejmiesz, więc najwyższy czas, żebyś się ze wszystkim zapoznał.

Swoje urzędowanie rozpoczął hrabia Kiciński od urządzenia odpowiednich biur. Nie mógł przecież przyjmować interesantów w marnym kantorku na zapleczu szwalni, jak to robił jego teść. W tym celu wynajął lokal na pierwszym piętrze niedaleko, bo przy Świętokrzyskiej, i niedrogo, bo bez balkonu. Bardzo dobrze, balkon w biurze nie był konieczny, a koszty należało mieć pod kontrolą.

– O reprezentację trzeba dbać, bo to szybko da wzrost korzystnych kontaktów, a co za tym idzie: zysków – tłumaczył staremu Sternowi, kiedy ten odważył się kręcić nosem.

Ale Abram był przygnieciony nieszczęściem, a jego zięć wymowny, żeby nie powiedzieć natrętnie zrzędliwy, więc stary machnął ręką na to wszystko, mając niemiłe uczucie, że robi głupstwo. Po prostu nie miał siły, by sprzeciwić się Kicińskiemu.

Biuro trzeba było należycie urządzić, więc Miron wyciągnął jeszcze od Sterna pieniądze na piękne meble w coraz modniejszym stylu anglikańskim, które miały wprowadzać we wnętrzu nastrój solidności i stabilizacji. Biurko, obszerne szafy na dokumenty, stół, który Miron nazwał konferencyjnym, i obite skórą krzesła sporo kosztowały. Do tego przydałoby się urządzić jeszcze przynajmniej część pokoju w sposób bardziej sprzyjający relaksowi po ciężkiej pracy, dlatego Kiciński zamówił wygodną sofę, dwa fotele, stolik kawowy i niewielki barek. Wszak korzystne transakcje należało uczcić czymś wykwintnym, francuskim koniakiem, angielską brandy, a sam Miron gustował też w węgierskich tokajach i pochodzącym z Normandii calvadosie. No i na koniec pozostały mu sprawy drobne, których jednak nie należało lekceważyć, jak pasujące do nobliwego wystroju ciemnozielone story, perski dywan i na ścianach kilka obrazków. Nic nowomodnego, pełna klasyka. Miron zamówił u malarza polecanego mu przez hrabiego Bnińskiego kopie wizerunków Warszawy Canaletta. Mistrz się cenił, ale warto było, bo sam Bniński twierdził, że trudno odróżnić te kopie od oryginałów i Miron musiał mu przyznać rację.

Tak zajęty był tymi pracami, że niemal nie zauważył śmierci pani Sternowej, a jej pogrzeb przeszkodził mu w meblowaniu pomieszczenia, w którym chciał posadzić swojego kancelistę i sekretarza.

Po śmierci żony Abram Stern oklapł zupełnie. Jeśli pojawiał się w firmie, to jakiś nieobecny i trudno mu było połapać się w zmianach, których dokonał zięć. Pomieszczenia szwalni zostały zmniejszone, za to rozbudowano salon, w którym przyjmowane były klientki. Dział bielizny zlikwidowano, a w jego miejsce pojawiły się kontuary z biżuterią. Miron – przez całe życie ubogi krewniak bogatej rodziny – nie miał pojęcia o kosztownych precjozach, o tym, że panują w tej dziedzinie zmieniające się mody, więc pozwolił sobie wcisnąć byle co. Teraz te błyskotki leżały w oszklonych gablotach i nikt do nich nie zaglądał.

Zosia dbała przede wszystkim o ojca. A ten był nieznośny. Niedopilnowany, natychmiast jechał na grób żony i gdyby go stamtąd niemal przemocą nie ściągnąć, siedziałby tam dniami i nocami. Któregoś dnia zmókł i przemarzł. Umarł w ciągu tygodnia. Cicho i z uśmiechem na ustach, bo dobry Bóg ulitował się nad nim i pozwolił dołączyć do ukochanej.

Zośka została sama. Ocknęła się z żałoby w kilka tygodni później, kiedy Matylda Mariańska, osoba zaufana i przełożona nad szwalnią, poskarżyła się, że brakuje jedwabnych nici, nowiutkie singerowskie maszyny do szycia są niekonserwowane, bo nie ma do nich oleju, i choć materiałów wystarczy tylko na tydzień, to nowych dostaw nie widać. Pani Zofia postanowiła rozmówić się z mężem. Znała już jego drażliwość, więc postarała się o dobrą atmosferę.

Tego dnia Miron wrócił do domu później niż zwykle. Popołudniem odwiedził go dawny znajomy, baron Kobryński. W ogóle od czasu ożenku, a szczególnie otworzenia nowej kancelarii – jak zwykł nazywać swoje biuro, bo wydawało mu się, że to dodaje mu dostojeństwa – wielu z tych, którzy nosili wielkie nazwiska, ale byli na tyle ubodzy, że niespecjalnie się przejmowali burżuazyjnymi zajęciami Kicińskiego, chętnie odnowiło z nim znajomość. Sam Miron nie wiedział, czy to ze względu na jego towarzyskie talenty, czy też z tego powodu, że zawsze u niego można było liczyć na luksusowy trunek, a często gęsto także obiad zamawiany z dobrej restauracji. Samokrytycznie dopuszczał obie możliwości, ale i tak uważał, że podstawą powodzenia są znajomości, więc pielęgnował je starannie.

– Chciałabym z tobą porozmawiać – przywitała go żona.

Na stole stała wyśmienita kolacja, ale Miron nie miał na nią ochoty. Z Kobryńskim zjedli przed chwilą doskonałe ostrygi.

– Jestem tak zmęczony, moja droga, że nawet nie zjem dziś kolacji – odpowiedział i miał zamiar wyjść z jadalni.

– A jednak nalegam, byśmy porozmawiali – upierała się.

– O cóż więc chodzi? – Ze zrezygnowaną miną usiadł przy stole.

– Rozmawiałam dziś z Mariańską i dowiedziałam się, że brakuje nici, a maszyny nie są oliwione, bo…

– Wracam po ciężkiej pracy – przerwał jej podniesionym na wszelki wypadek głosem, gdyby chciała dodać coś jeszcze – i zamiast podziękowań za trud, częstujesz mnie, pani, pretensjami. A przecież ja nie siedzę całymi dniami w wygodnym domu, nie zajmuję się, przepraszam, że to powiem, zamazywaniem kolejnych kart papieru bohomazami. Ja pracuję! A ty, pani, jak spełniasz swoje powinności? Nawet dziecka mi nie potrafisz dać! A ja dziś spotykałem się z kupcem z Astrachania, odbierałem korespondencję od naszych kontrahentów, odpisywałem na nią. Tysiące spraw, tysiące… A pani mi nićmi głowę zawracasz.

– Bez nich… – zaczęła Zosia i miała podzielić się prostym spostrzeżeniem, że bez nici nic nie można uszyć, ale Miron zagłuszył ją:

– Ja nie siedzę i nie próżnuję! Cały dzień uczciwie i ciężko pracuję, a spotykam się tylko z niewdzięcznością. Czyż nie należy mi się odrobina odpoczynku? Wytchnienia? Podzięki za starania?

Kiciński miał zwyczaj popadania w długie monologi. Nie sposób się było przez nie przebić, bo nawet jeśli czasem zamilkł i Zośka chciała coś przez ten czas powiedzieć, to on natychmiast znowu podejmował swoją przemowę tak głośno, że musiałaby mocno się wysilić, by go przekrzyczeć. Ale po co? Przecież on i tak słyszał tylko siebie. Postanowiła więc odłożyć tę rozmowę na następny dzień.

Niestety nic to nie dało. Hrabia Kiciński obraził się śmiertelnie i przez kilka dni nie miał zamiaru z nią rozmawiać. Wychodził z pokoju, kiedy tylko się do niego odezwała. Prosiła, by powiedział jej, o co chodzi. Potem nawet próbowała łagodzić jego obrazę, przepraszać, choć pojęcia nie miała za co, ale to nie przynosiło żadnego efektu. Po dwóch tygodniach milczenia Miron położył się późnym wieczorem do łóżka, ale nie odwrócił się do żony plecami, jak to robił ostatnim czasem. Dotknął jej ramienia, a ona, ucieszona tą jego łaskawością, przywarła do niego.

– Już się nie gniewasz Mironku?

Nie odpowiedział, zajął się czymś innym.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej


„Mamy usługę, której mógłby pozazdrościć Amazon.”

Robert Drózd

Świat Czytników


Tysiące ebooków i audiobooków

Ich liczba ciągle rośnie, a Ty masz gwarancję niezmiennej ceny.