Samotnia. Dzieci czystej krwi – Tom III - Marcin Masłowski i - ebook

Samotnia. Dzieci czystej krwi – Tom III ebook

Marcin Masłowski i

0,0
52,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Nawet w bezpiecznej samotni nie schronisz się przed swoim przeznaczeniem

Zamknęły się wrota Wyroczni Środka. Alkmena spłynęła krwią i ciałami poległych, a Idrasil zasiadł na tronie. Na Wielkie Doliny spływa mrok. Z zachodu nadciąga armia Szarych Ludzi. Z czeluści wieży Rag-Darg dobywa się wrzask gamajona, a wiedźmy wróżą koniec jasności.

Odważny wojownik, pokonany król i zaginiony chłopiec zmagają się z samotnością i odrzuceniem. Naprzeciw wyruszają mnisi z Czarnego Zakonu i morgia, która poszukuje Dziecka Czystej Krwi. Kiedy ich drogi niespodziewanie się przetną, nic już nie będzie takie jak dawniej…

Oto historia pełna przygód, emocji i nieoczekiwanych zwrotów akcji.

Marcin Masłowski powraca z kolejnym tomem „Dzieci Czystej Krwi”, gdzie magia miesza się z technologią, a książka po brzegi wypełniona jest porywającymi wątkami i intrygującymi bohaterami.

„Samotnia” to wciągająca opowieść o walce, która może wpłynąć na cały świat, a sam autor w niezwykle interesujący sposób przedstawia historię każdej ze stron tego konfliktu.

Dla osób, które czytały „Czteropalczastych” i „Wyrocznię środka” jest to pozycja obowiązkowa!

Hipogryf

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 672

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Co wydarzyło się w Wyroczni Środka?

Chłopcy pod przewodnictwem Ymira wraz z Czteropalczastymi dotarli pod ruiny Quobad. Zdobywszy po drodze nieco doświadczenia w walce z oddziałem wojsk z Ragnarok, oczekiwali nadejścia boskiej armii. Ich śladem podążał wysłany przez Akarana Noliah, którego celem było sprowadzenie Ymira do Hrothgaru.

Xavian odmówił mu wydania chłopca. W trakcie szamotaniny z wojownikiem mistrz użył przedziwnej broni, która z wnętrza jego dłoni wystrzeliła światłem w nocne niebo. Na ten znak obudziły się stojące na wzgórzach wojska dowodzone przez Freję. O świcie doszło do bitwy, podczas której tanki odmówiły posłuszeństwa Cabronowi i ostrzeliwały wrogów jak i ragnarokowe oddziały. Podczas jednej z wielu odbytych wówczas potyczek Rust ranił Generała zatrutym grotem strzały. Trafiony boskim promieniem Ymir zginął.

Gdy Freja nakłaniał Xaviana, by oddał się w jego ręce i wrócił z nim do Ragnarok, Nathaien dostał się pod wejście do Wyroczni Środka. Przyjąwszy kroplę jego krwi, otworzyła się przed nim i ukazała mu przedziwną wizję. Chłopiec, próbując wyrwać się z jej objęć, dostrzegł stojącego pod wyrocznią przyjaciela i zbliżającego się do niego Freję. Moc wyroczni odrzuciła wojownika, który wpadł do znajdującego się pod nią wodospadu. Dowódca, chcąc wykonać zlecone mu przez boga zadanie, skoczył za nim. Nathaien zniknął, a wyrocznia się zamknęła.

W Aktajonie Blossi przejął kontrolę na radą królewską. Dzięki pomocy Frimura udało mu się odeprzeć atak nasłanych skrytobójców i pokonał upiorne harpie, których król był celem. Miasto szykowało się do bitwy, a gdy nadszedł jej czas, na rzece pojawiły się łodzie Vlaadów, zaś wzgórza zaroiły się wojskami Idrasila i przekupionymi przez niego oddziałami aktajońskich lordów. Kiedy młody władca chciał powstrzymać spiskowców zgromadzonych w Niebieskim Forcie, budynek eksplodował, ułatwiając Vlaadom wpłynięcie do portu.

Baronowi, dzięki własnemu sprytowi, odrobinie szczęścia oraz pomocy giermka Broda i służki Nevez udało się unieważnić małżeństwo Dvegena i Vreny. W trakcie rozstrzygającej o powodzeniu jego misji nocy uwolnił księżniczkę, zabijając Bryce’a i raniąc Peytona, dwójkę z Gniewnej Szóstki Idrasila. Umówiwszy się z Brodem, ruszył z Vreną przez granicę królestw, by zmylić pościg syna władcy Chorasanu.

Tymczasem Idrasil zajął Miasto na Wyspie. Członkowie klanu Vlaadów, uwolniwszy się od złożonej chorasańskiemu królowi obietnicy, dostali się do jednego z grobowców znajdujących się w aktajońskiej bibliotece. Zabrali z niego przedmiot, który był dla nich cenniejszy niż wszystko inne.

W czeluściach Hrothgaru Akaran ze zdziwieniem przyglądał się uruchomionej tam wyroczni. Kiedy ujrzał w jej świetle twarz Nathaiena, zrozumiał, że to nie Ymir, ale ten właśnie chłopiec był poszukiwanym przez niego Dzieckiem Czystej Krwi. Ożywił zaklętego w kamieniu potwora z prawieków, by sprowadził go do twierdzy.

Morgia ruszyła na łowy.

Rozdział 1

Drzwi z hukiem uderzyły w ścianę. Silny podmuch zimnego, jesiennego wiatru wdarł się do izby, gasząc płomienie świec. Gwar natychmiast ucichł i wszyscy spojrzeli na wchodzących do oberży przybyszów. Jeden z wędrowców postąpił o krok. Deszczowe krople wody skapywały z jego płaszcza, tworząc na podłodze niewielkie kałuże. Postać weszła w smugę światła i wtedy karczmarz zobaczył jej siwe, związane w warkoczyki włosy.

Mężczyzna, w przeciwieństwie do oberżysty, był szczupły i wysoki. Jednym ruchem zdjął i rzucił na pobliską ławę ciężkie, skórzane nakrycie. Nosił krótki miecz z głowicą, z wczepionym w nią szkiełkiem przypominającym rubin. Karczmarz podniósł wzrok i napotkał ciemne oczy, nad którymi ciążyły grube, krucze brwi.

– Zapraszamy, waszmości… – wydukał, a ręką wskazał na wolne miejsce. – Piwa? Miodu? Kaszy z warzywami? Wszystko smaczne, wszystko świeże! – zachwalał.

Mężczyzna nie odpowiedział. Wyjął rękę zza pasa i odwrócił się do swoich towarzyszy, którzy nadal tkwili w progu. Kiwnął potakująco głową, a następnie usiadł przodem do izby. Jeden z jego kamratów zamknął drzwi i w wyszynku zapanowała głucha cisza.

Karczmarz z niepokojem spoglądał na tę dziwną kompanię. Stało przed nim trzech mężów. Jeden był niski i gruby, poruszał się powoli, lekko kuśtykając. Usiadł obok wysokiego, coś mruknął do siebie. Leniwie zdjął skórzane rękawice i rzucił je na stół. Otarł dłoń o dłoń, ukazując liczne rany i skórę w bliznach, różową od poparzeń. Zsunął płaszcz, pozwalając, aż spadnie na siedzisko. Pod nim nosił naddarty czasem, przylegający do potężnego ciała wams, równie czarny jak noc.

Po drugiej stronie ławy, tyłem do karczmarza, zasiadł mężczyzna z wykwintnie wystrzyżoną czarną brodą, wąsami i bokobrodami. Oberżysta nie zdążył mu się przyjrzeć, gdyż niemalże w tej samej chwili cicho jak kot otarł się o niego ostatni przybysz, najsmuklejszy z całej kompanii. Gdy usiadł i zdjął rękawice, na jednym z jego palców zabłysł srebrny sygnet z węglowym kamieniem. Im dłużej karczmarz wpatrywał się w otchłań oczka, tym bardziej jego pole widzenia otaczała ciemność.

Ktoś mi już kiedyś o nich opowiadał – przemknęło mu przez myśl. O jedynej w swoim rodzaju biżuterii, jaką nosili jedyni w swoim rodzaju ludzie.

Postać skryła dłoń z pierścieniem w rękaw i Stary Broot, oberżysta, otrzeźwiał. Miał tylko chwilę, by przyjrzeć się swym gościom. Nie chciał drażnić nachalnym wpatrywaniem się w ich twarze, więc pochylił się służalczo, czekając na polecenie.

– Wina i chleba. Tyle nam trzeba, dobry człowieku – usłyszał.

– Oczywiście, mój panie – odpowiedział i zniknął w drugiej izbie, gdzie jego małżonka przygotowywała strawę.

W gospodzie, gdzie jak co wieczór gromadzili się mężczyźni z okolicznych wiosek, nadal panowała cisza. Niektórzy z nich byli już całkiem podchmieleni i było im obojętne, kto zaszedł do karczmy. Ci trzeźwiejsi, z założenia wrogo patrzyli na przybyszów, zaś inni rozmarzonym wzrokiem wpatrywali się w opartą o kamienne obmurowanie kominka niewiastę o bujnych kształtach i związanych chustą słomianych włosach. Dłubała w zębach i nie przejmowała się zainteresowaniem kilku z gości.

– Szlag by to trafił – warknął najgrubszy i przeciągnął dłonią po mokrej twarzy. – Jeszcze jeden dzień takiej ulewy, a wszyscy potopimy się jak kociaki.

Przez chwilę chłopi w ciszy analizowali wypowiedź mężczyzny, po czym nagle jak jeden mąż wrócili do swoich rozmów. Nikt już nawet nie patrzył na wędrowców. Karczmarka o obfitych kształtach wytarła palec o suknię i zniknęła w pomieszczeniu. Po chwili wróciła i zapaliła zgaszone świece. Wnętrze izby rozświetliło się ciepłym kolorem migotających płomieni. Oberżysta doszedł do stołu, w jednej dłoni trzymając dzban wina, a w drugiej cztery gliniane kufle. Postawił je na ławie i uśmiechnął się pochlebczo. Wysoki mężczyzna powąchał zawartość i wypełnił napitkiem kubły.

– Pij i nie jęcz – powiedział Erevet Priss. – Dobrze wiemy, że to dla ciebie najlepsze lekarstwo.

– Ziemiste, kwaśnie wino – ocenił Asher, jednym łykiem opróżniając zawartość. – Na Jedynego, co za szczyny… – Skrzywił się. – Nawet w Chorasanie dają lepsze. Ale co zrobić, polej więcej. Dzisiaj i tak jej nie znajdziemy.

– Miarkuj się, nie wiadomo, co się jeszcze wydarzy. Noc jest młoda, a wokół pełno gapiów. – Kron Corby zamoczył palec w swoim kuflu i posmakował wina. Na jego twarzy od razu pojawił się grymas, który przykrył, głaszcząc się po idealnie ostrzyżonym zaroście. – Jak możesz pić te pomyje?

– Ale w związku z powyższym, że co? – dopytywał Asher. – Że się lepiej znasz, hę?

– Dobrze wiemy, że wśród naszej czwórki to ja jestem uznawany za tego najbardziej obeznanego z obyczajami.

Priss westchnął cicho i sączył swoje wino, po czym z niechęcią odsunął kubek od siebie.

– Zaczyna się… – mruknął czwarty.

– Znalazł się znawca trunków Wielkich Dolin – powiedział najgrubszy, opróżniając swój kubeł do dna, po czym zagarnął wolną dłonią naczynie Ereveta. – Taki z ciebie fachowiec jak z koziej dupy piszczałka.

– A tak się składa, pijacki ciulu, że wino z Mytros uznawane jest za najlepsze – odparł Kron. – Wie to nawet najprostszy kmiotek i najgorsza menda z Wysp Południowych. I albo się to przyjmie do wiadomości, albo się wyjdzie na takiego patałacha jak ty, Asherze z Toromac.

– Cofnij te słowa, bo inaczej wepchnę ci je z powrotem do gęby!

– Zasapiesz się, zanim podniesiesz ramię, tłusta baryło – odparował Corby. Wiedział, że ich kłótnia wzbudziła zainteresowanie wieśniaków spodziewających się rozróby. – A że nie ma w tobie nawet resztki godności, wypijesz to paskudztwo z uśmiechem na ustach.

Teraz już większość obecnych w izbie wpatrywała się w rozmówców, czekając, kiedy Asher i Kron skoczą sobie do gardeł.

– Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko opróżnić dzban – stwierdził Asher, wzruszając ramionami. – A ty się, psia mordo, jeszcze doigrasz.

– Będziesz po mnie płakać, kamracie – powiedział smutno Kron.

– A żebyś wiedział, wymuskany gołodupcu. Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił, stary druhu. Twoje zdrowie!

Mina przysłuchujących się rozmowie chłopów była bezcenna. Zaskoczeni nagłym przypływem pozytywnych uczuć nowo przybyłych spojrzeli w czeluść swoich kufli. Nic nie będzie z mordobicia – pomyśleli z żalem.

Karczmarka wyszła z kuchni, trzymając w dłoniach dzbany z piwem. Gdy rozniosła je po sali, przez krótką chwilę popatrzyła na Ereveta. Na jej twarzy pojawił się uśmiech. Priss go nie odwzajemnił i napełnił kielich Ashera.

– Oto chleb i misa z wędliną, panie – powiedział zasapany oberżysta. – Czegoś jeszcze waszmościom potrzeba?

– Spokoju – odparł Asher.

Broot zrozumiał, że tej czwórce lepiej nie przeszkadzać. Aby dostać trochę grosza, wystarczyło potulnie wykonywać polecenia.

– Odejdź do swoich zajęć – powiedział spokojnie Erevet, a z jego dłoni na stół wysypały się dwa srebrniki.

Oberżysta oblizał się chciwie i gdy chyżo zagarniał pieniądze, napotkał spojrzenie czwartego gościa. Ten okazał się młodą kobietą.

– Dziękuję… – wydukał, zmieszany swoim odkryciem, i wycofał się w stronę drugiej izby.

Asher ułamał pajdę chleba i nałożył na nią smalec.

– Ona gdzieś tu jest, mówię wam – wyszeptał do towarzyszy. – Kierga czyha na nas.

– Nie dramatyzuj. Udało jej się nas spowolnić, to wszystko. Wie, co ją czeka – odparła dziewczyna. Podniosła kubek i zanurzyła usta w winie. – Rzeczywiście okropne…

– Gonimy paskudę od sześciu dni – powiedział Asher ciszej. – Dzięki niej trafiliśmy do tej parszywej oberży leżącej na skrzyżowaniu Traktu Zachodniego z Północnym i stoimy jak dziwki w rozkroku.

– Opanuj swój język, bo wszyscy na ciebie patrzą – znów odezwała się dziewczyna.

– Asher ma rację. To trwa zbyt długo – odparł Kron. – Albo jest wyjątkowo sprytna, albo my zdziadzieliśmy i nie zdołamy jej znaleźć.

– Dziewka, jak każdy krag, musi być rzutka. Zresztą miała szczęście, bośmy specjalnie się nie palili do pogoni za nią. – Erevet założył ręce i spojrzał na swoich ludzi. – Ty pijesz za dużo wina, ty za bardzo dbasz o zarost, a ty…

– Tak? – spytała dziewczyna.

– A ty jesteś jeszcze za młoda, Chereo, żeby walczyć z kiergami. Ondra cię przestrzegał, a mnie kazał cię pilnować…

– A żeby wiedźma twą kuśkę w patyk zmieniła – warknął Asher. – Jak wtedy będziesz śpiewać, mości Erevecie, pogromco wiejskich dziewek?

W czwórkę roześmiali się i jednocześnie wychylili kufle wina. Teraz smakowało już nieco lepiej.

– Stary zbereźnik – stwierdziła Cherea i pochwyciła jedyne w swym rodzaju spojrzenie Ereveta, które nagle pojawiło się na jego obliczu. Zrozumiała je w mig.

Kierga tu była.

– Czujesz ją, prawda? – zapytała i sama doświadczyła jej obecności.

Priss podniósł się z siedziska. Zmrużył oczy i dłoń skierował w stronę rękojeści miecza. Asher wysunął się zza ławy. Cherea i Kron jednocześnie powstali i odwrócili się w stronę, w którą patrzył ich dowódca.

W izbie jak na komendę znów zapanowała cisza. Chłopi patrzyli na czwórkę przybyszów, zastanawiając się, co tym razem wymyślili.

– Kiergo, wyjdź! – powiedział stanowczo Erevet i skierował się w stronę wejścia do drugiej izby.

– Co?! – warknęła blondynka, która właśnie pojawiła się w progu. W dłoniach dzierżyła dwa gliniane kufle. Zatrzymała się tak gwałtownie, że piwna piana wylała się na podłogę.

– Kiergo, wyjdź i pokaż się! – powtórzył Erevet, zbliżając się w jej stronę. Podniósł miecz i trzymał go przed sobą na wysokości oczu. Poruszając nadgarstkiem, kreślił koła w powietrzu.

Cherea stanęła po jego lewej stronie, Asher po prawej. On także rękę trzymał z tyłu.

– Coście, waszmości?! – krzyknęła kobieta, widząc, że szli prosto na nią. Odsuwała się w stronę kominka. Rozejrzała się nerwowo i postawiła dzbany na drewnianej desce.

– Wiedźmo, wyjdź! – krzyknął Erevet, zbliżając się o kolejny krok.

Kobieta zasłoniła dłońmi usta, ciągle się cofając. W progu pojawił się zdziwiony nagłą ciszą w sali karczmarz.

– Co tu się wyprawia, na Jedynego? – zdążył zapytać, ale w tej samej chwili napotkał zimne jak stal, złowrogie spojrzenie Krona, który szedł za trójką kamratów jako ostatni. Oberżysta bez słowa skrył się w izbie, z której wyszedł.

Karczmarka dotarła do rogu sali. Trzęsła się ze strachu, a na jej policzkach pojawiały się łzy.

– To nie ja… Nie moja wina… Ja tych srebrników nie wzięłam, one tam tylko leżały, ja…

– O co wam chodzi, chopy? – zapytał jeden z odważniejszych stałych bywalców wyszynku. Był podchmielony i gdy wstawał, zachwiał się.

– Siadaj, bo pozbawię cię dłoni – warknął Kron.

Kompani bitnego chłopa nie zdecydowali się mu pomóc. Wiedzieli wprawdzie, że ów darzył karczmarkę pewnym uczuciem realizującym się od kilku dni w stodole za oberżą, lecz nie zamierzali tracić części swego ciała dla ratowania tego nierokującego na przyszłość związku.

Młodzieniec ruszył się, wymachując wyciągniętym przed chwilą kozikiem, lecz nie zdążył postawić kroku. Kron jednym ciosem odciął mu kciuk. Nożyk upadł na deski, chłopak zawył z bólu i osiadł na kolanach.

– O matulu! – wył. – Matulu!

Goście poderwali się znad stołów i ław, lecz nie po to, by mścić się za zniewagę, lecz by dać drapaka.

– Siadać! – powiedział Asher i wszyscy go posłuchali.

– Dość tej zabawy, kiergo – kontynuował tymczasem Erevet, który ani przez chwilę nie przestał obserwować otoczenia.

– Zabawy? – zapytała zdezorientowana karczmarka. Dłonie bojaźliwie skrzyżowała na piersiach.

– Ukaż się, a wszystkiego się dowiesz. Dobrze wiesz, co cię czeka.

Kobieta patrzyła na niego i z niedowierzania mrugała powiekami.

– Kończ z tym, Erevecie – powiedział Kron.

– Erevecie? – zapytała karczmarka, a w jej głosie słychać było strach. – Erevecie Priss?

– Erevet Priss z Czarnej Konfraterni, kiergo – odpowiedział i pochylił się, szykując do skoku.

Kobieta wydobyła z siebie przenikliwy pisk, od którego popękały gliniane butelki i misy, a kufle rozdrobniły się w pył. Nieprzytomni goście karczmy upadli na podłogę.

Tylko towarzysze Prissa niewzruszenie trwali i patrzyli na wiedźmę; na nich jej krzyk nie zrobił żadnego wrażenia. Dowódca zataczał coraz większe koła lewą dłonią, a wokół niej ujawniła się niewielka poświata. Cherea przymknęła oczy, a jej usta niewyraźnie się poruszały. Kron spojrzał porozumiewawczo na Ashera, który powoli minął go i przystanął przy kominku, zerkając na palące się drwa.

– Mordercy! – wrzasnęła, uniosła obie ręce i odrzuciła do tyłu głowę. Powietrze wokół niej zawirowało, otaczając jej postać mgiełką. Erevet doskoczył do kobiety, celując mieczem w szyję. Kierga wyrzuciła lewą rękę w przód, prawą zaś skierowała w stronę paleniska. Tlący się w kominku ogień, tak jak w każdej stojącej w karczmie świecy, natychmiast zgasł i w sali zrobiło się ciemno.

Erevet trafił ostrzem w pustkę. Nakierował lewą dłoń, przykucnął i odepchnął siłę, którą zrodziła dziewczyna. Fala minęła go, dosięgnęła tylnej ściany sali i rozerwała ją na strzępy. Poczuł na plecach uderzenie fragmentów drewnianych drzazg, lecz się nie zachwiał. Wysunął jedną nogę do przodu, zaparł się drugą, ujął mocniej rękojeść miecza i trzymając broń przed sobą, postąpił o krok.

Nie widzieli już kiergi, słyszeli tylko jej głośny oddech. Nie było jednak na co czekać. We wnętrzu dłoni Ashera pojawiło się czerwone światło, które rozjaśniło przestrzeń. Dzięki temu Priss mógł dojrzeć wiedźmę. Wpatrywała się w niego ciemnymi jak węgielki oczyma.

Zdecydował się rozstrzygnąć wszystko jednym gestem – wysunął miecz i jednocześnie uderzył w powietrze przed sobą. Moc ciosu była tak olbrzymia, że dziewczyna z piskiem wpadła w ścianę, wyżłabiając w niej sporą wnękę. Jej ciało wprawdzie zmiażdżyło deski, lecz mężczyzna zorientował się, że kierdze udało się częściowo obronić przed atakiem. Zdążyła postawić barierę. Gdy przysunął miecz do siebie, szykując następny cios, uśmiechnęła się i w tym samym momencie wyciągnęła drugą rękę, kierując ją w stronę zbliżającego się do niej z lewej Ashera. Ten zerkał co chwilę w żarzące się palenisko, bacząc, by światło w jego dłoni nie zgasło.

Gdy już miała w niego uderzyć, Cherea skończyła szeptać. Otworzyła oczy i spojrzała w znajdujące się w dłoni Ashera skry. Machnęła ręką, jak gdyby chciała je zgasić. Ten niewielki gest wywołał jednak ognistą burzę – w stronę kiergi ruszyła kula żaru, która ją otoczyła i zamknęła w środku. Karczmarka nie płonęła jednak – wyła, otoczona siłą, która zabierała jej dech. Asher dmuchał w tlący się płomień, a im więcej siły w to wkładał, tym rosła potęga osaczającego kiergę gorąca.

Erevet wysunął trzymany oburącz miecz i wbił go w kulę. Gdy podniósł broń do góry, ponad podłogę, uniósł także wiedźmę. Nie patrzyła już na przeciwników. Czując siłę mnicha, wiła się wewnątrz i wierzgała nogami, jęcząc i skowycząc. Opętana potężniejszymi od własnych mocami zdała sobie sprawę, że nie może wykonać żadnego ruchu.

– Czarny Zakon… Mroczny zakon… – zaśmiała się przez łzy. W izbie zapaliły się zgaszone przez nią wcześniej świeczki. Najwyraźniej traciła siłę i poddawała się. – Kto dał wam prawo decydować o śmierci, skoro sami nie potraficie dawać życia?

Ruchy wiedźmy powoli słabły i w pewnym momencie jej kończyny opadły bezwładnie.

– Sczeźniecie w ciemności…

Priss zbliżył się do kobiety, stojąc tuż przy granicy kuli ognia. Z jego skroni spływał pot.

– Z rozkazu Idrasila, syna Erla – mówił cicho – skazuję cię na śmierć, kiergo.

– Nazywam się…

– Nikt cię nie będzie pamiętać – odparł mnich i pchnął mieczem prosto w jej serce.

Kula ognia zniknęła, wiedźma jęknęła i osunęła się na ziemię, zostawiając za sobą nadpalony okrąg i popękane deski drewnianej ściany.

Mnich przetarł klingę i schował miecz do pochwy. Asher wyjął zza pasa worek i jednym ruchem swego miecza odciął kierdze głowę. Sprawnym ruchem wrzucił czerep do środka. Podłoga zalała się krwią.

Karczmarz, przyglądając się wszystkiemu przez uchylone drzwi, zwymiotował. Otrzeźwiali goście wyszynku z okrzykiem trwogi wybiegli na zewnątrz. Członkowie Czarnej Konfraterni podeszli do stołu i założyli przemoczone płaszcze. Cherea rzuciła na ławę kilka srebrników, spoglądając pustym wzorkiem na obezwładnionego strachem oberżystę. Ten, widząc, jak krew karczmarki spływała na policzku dziewczyny, wzdrygnął się i zatkał usta pięścią, powstrzymując torsje. Gdy zerknął na monety i w myślach wszystko przekalkulował, nudności od razu minęły. Dobrze wyszedł na tej jatce.

Gdy w czwórkę przekroczyli próg karczmy, przed sobą zobaczyli około dwudziestu wieśniaków, którzy stali w deszczu i wrogo na nich patrzyli.

– Stójcie, panowie! – krzyknął jeden z nich. Cherea chrząknęła znacząco, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi. – Mówcie, kim jesteście i co… I co tu się stało…

– Pozwólcie zatem, że wyjaśnię – przemówił Kron, kładąc dłoń na rękojeści miecza, tak aby każdy widział ten znaczący gest. – Jesteśmy członkami zakonu Czarnej Konfraterni i jak zapewne wiecie…

– Ja nie wiem – powiedział młodzian bez kciuka.

– Czarna Konfraternia to zakon broniący ludzi przed magią.

– Magia już dawno odeszła – burknął ktoś cicho.

– To nie jest do końca prawda – wyjaśniał spokojnym tonem Kron. – Magia będzie się odradzać tak długo, aż po dolinach będą chodziły kiergi…

– Ta dziewka nie była stąd! – rzekł jakiś masywny blondyn o barkach szerokich jak most na Alkmenie.

– To prawda. Ścigaliśmy ją już od pewnego czasu, tak dobrze się ukrywała.

– Jak to, panie? Nasza słodka Marunia czarownicą?

– Spytajcie karczmarza, kiedy do niego przyszła. Zapewne odpowie wam, że pojawiła się znikąd, kilkanaście dni temu, i zaoferowała swe usługi w zamian za dach nad głową i strawę.

– Rację macie, panie – powiedział któryś, kiwając głową. – Broot mówił mi, że dziewka chętna była do roboty. Z północy przyszła, bo ją ze wsi wyrzucili. Żal mu się jej zrobiło, bo we łzach stała i na deszczu, to ją przyjął do pomocy.

– A nawet miedziaka za robotę swą nie chciała! – dodał inny.

– I że kobita Broota, stara sekutnica, nic na jej obecność w karczmie nie mówiła, to już podejrzane było… – Najstarszy się zamyślił.

– A ostatnio we wsi dziwnych rzeczy nie widzieliście? – dopytywał coraz bardziej rozbawiony Kron. Asher wywrócił oczyma ze zniecierpliwienia. Chłopi nagle się ożywili i szeptali coś między sobą.

– Kury znosiły czarne jajka, z błotem jakimś w środku – powiedział jeden.

– Obok posągu Jedynego żonkile zakwitły, a to jesień przecie – dodał drugi.

– Moje dwa koty do chałupy wrócić nie chciały i myszów nie goniły.

Kilku wieśniaków znów pokiwało twierdząco głowami.

– Moja żona – nieśmiało przemówił blady młodzian – w łożu nagle oziębła się stała i…

Kron był na granicy wytrzymałości. Kątem oka widział, jak Asher, Cherea i Erevet za chwilę wybuchną śmiechem. Ku jeszcze większemu rozbawieniu zauważył, że kilku prostaczków kiwało głowami, potwierdzając słowa młodzika.

– Garlek prawdę gada – przyznał jakiś starszy, drapiąc się po łysinie. – Wszyscy we wsi znamy Alinę i wiemy, że nikomu nigdy nie odmawiała!

– A więc wszystko to za sprawką Maruni?

Kron, hamując się z całych sił, skinął głową.

– Wiedźma na każdego wpłynąć może, i na człeka, i na zwierzę. Nad roślinami panuje, jeśli odpowiednio jest silna. Ogień kontroluje, czasem wodę i wiatr. Przedmiot jakiś może podnieść, różne cuda robi. Najsilniejszego omamia i pod sianko zagania, by tylko korzyść jakąś od niego uzyskać. Nieprawdaż, młodzieńcze?

Kron spojrzał na tego, którego wcześniej pozbawił fragmentu palca. Chłopak spąsowiał i od razu popił wódkę z butelki.

– To głupek miejscowy, panie – dodał spokojnie jego kompan. – Szósty syn Kabata i jego drugiej żony. Do niczego nieprzydatny, coś mu w głowie trzasło, gdy z kołyski wypadł. Pałęta się po wsi i gęsi pasie. A prawda insza, że od czasu jakiegoś chodził i o dupach tylko opowiadał.

– Zatem wiedźma go z łatwością opętała – stwierdził inny, a wszyscy mu przytaknęli.

Asher odetchnął z ulgą, lecz był to oddech przedwczesny.

– A po co głowę wiedźmy odcięliście?

– Zdarza się, że kierga wygląd różny przybiera – orzekł Erevet, najwyraźniej zmęczony paplaniną z wieśniakami. – Aby mieć pewność, że ją na śmierć ubiliśmy, łeb jej odcinamy, by poznać, jakie jej prawdziwe oblicze było. Pokaż im, Ash.

Wywołany zakonnik wyciągnął czerep z torby i uniósł go wysoko. Wszyscy mogli mu się przyjrzeć i odnotować w pamięci, że młoda, dotychczas blondwłosa piękność zmieniła się w starszą dziewkę o kruczoczarnych kudłach. Kilku mężczyzn jęknęło, inni wzdrygnęli się, widząc sączące się strugi krwi.

– Schowaj ją – powiedział Kron. – Nie jesteśmy już sami.

W chwili gdy głowa zniknęła w torbie, przed karczmę wjechała grupa aktajońskich konnych. Zatoczyli koło i się zatrzymali. Za nimi wtoczył się wóz powożony przez dwójkę furmanów.

– Z drogi! – krzyknął do chłopów dowódca i zeskoczył z wierzchowca. – Macie tu jakiegoś konsyliarza? Szeptunkę jakąś?

– No właśnie jedną ubili – powiedział cicho któryś z wieśniaków i od razu zniknął w tłumie.

Kapitan wyminął ich, bluźniąc pod nosem, i otworzył drzwi karczmy.

– Wy dwaj! – krzyknął do swoich. – Bierzcie ich i wnoście do środka!

Kron klepnął Ashera w ramię. Niepytani przez nikogo we czwórkę odeszli w stronę drzew, pośród których czekały na nich wierzchowce. Wieśniacy, zajęci przyglądaniem się żołnierzom, stracili zainteresowanie zakonnikami.

– Jeszcze trochę kręci mi się w głowie – odpowiedział Asher, wkładając torbę z łbem kiergi do sakwy przyczepionej do siodła. – Krok konia mnie ukołysze i zaraz wszystko się uspokoi.

– Była całkiem mocna – dodała Cherea.

– Ciągle się dziwię… Mimo że tak mało ich pozostało, potrafią w sobie kumulować tyle siły – stwierdził Kron.

– Dzięki temu mamy roboty na kolejne dziesiątki wiosen.

– Spójrzcie, co tam się dzieje – powiedział Kron i obrócił swojego czarnego ogiera.

Na podwórzu przed karczmą kłębił się tłum wojowników. Część z nich wprowadzała wierzchowce do stajni, a inni ściągali z wozu ciała rannych i kładli je na skleconych z długich kijów noszach. Wieśniacy rozbiegli się i zniknęli w ciemnościach nocy.

– Szukamy medyka! – krzyczał dowódca oddziału. Był przemoknięty, a jego twarz ochlapana była zaschniętą krwią. – Mamy rannych!

Oberżysta stanął w progu karczmy i zaprosił dowódcę do środka.

– Witajcie, panie oficjerze. Już posyłam parobka do najbliższej wsi. Jest tam szeptunka, co zna się na ziołach.

Kapitan, gdy zobaczył w ścianie wyszynku sporych rozmiarów świeżą wyrwę, zatrzymał się i spojrzał pytająco na Broota.

– Nic to, mój panie. To się naprawi, deskami zaklepie… – tłumaczył i na myśl o niedawno doświadczonych okropieństwach otarł nerwowo pot z czoła.

– Spiesz się, dobry człowieku – powiedział komendant.

– Pędzę kobicie powiedzieć, by wody nagrzała. – Gospodarz zakręcił się na pięcie. Gdy wbiegł do środka, ujrzał kałuże krwi i leżące na deskach pozbawione głowy ciało wiedźmy. Z obrzydzeniem chwycił je za ramiona i zaciągnął do drugiej izby.

Tymczasem kapitan oparł się o ścianę. Zamknął oczy i wystawił twarz na deszcz, czekając, aż zimno go orzeźwi. Gdy poczuł krople na karku, wzdrygnął się i spojrzał na skraj lasu. Ujrzał tam czwórkę konnych. Czyżby dopiero teraz przyjechali? Dlaczego więc nie wchodzili, tylko czaili się w ciemnościach?

Nie miał ochoty na kolejne bijatyki, ale musiał to sprawdzić. Podszedł do wozu i nakazał dwójce wojowników wziąć broń i ruszyć za nim. Jeden z konnych wyjechał naprzeciwko i się zatrzymał. Skłonił zakapturzoną głowę na powitanie.

– Witajcie, żołnierzu – powiedział Erevet.

– Nazywam się Carster Halabardnik, jestem poddanym lorda Hovandera, starszym oficerem tego tu oddziału.

– Miło mi cię poznać, panie Carsterze Halabardniku.

– Dobry zwyczaj wymaga, byście i wy się przedstawili.

– Dobry zwyczaj wymaga, by nie wścibiać nochala w nie swoje sprawy i nie wadzić innym, którzy w drogę twoją nie wchodzą – odrzekł Asher.

Kapitan położył dłoń na broni. Jego dwaj towarzysze poszli w jego ślady. Konny uśmiechnął się krzywo.

– Darujcie, panie, ale pilno nam w drogę – uspokajał Erevet. – Nie szukamy tu zwady, zwłaszcza że wasi towarzysze potrzebują ciszy i spokoju.

– Nie twierdzę, że kłamiecie, ale mam obowiązek sprawdzić, kim jesteście. Z rozkazu króla Blossiego szukamy w tych rejonach Popielatych. Skąd mam wiedzieć, że i wy do nich nie należycie?

– Wiele złego można o nas powiedzieć, mości kapitanie, ale na pewno nie to, że jesteśmy mieszkańcami Szarej Pustyni – wtrącił się Kron. – Należymy do Czarnej Konfraterni, zapewne słyszałeś kiedyś o naszym zakonie.

Carster zawahał się przez chwilę. Przypomniał sobie opowieści o legendarnym klasztorze położonym na zboczach Siwej Góry, w którym szkolono wojowników do walki z kragami i kiergami. Na widok okazanego mu przez Ereveta pierścienia z węglowym oczkiem zrozumiał, że jego rozmówca mówił prawdę. Powoli zdjął dłoń z rękojeści miecza.

– A zatem ruszajcie, waszmości.

– Nie potrzebujecie pomocy? – zapytała Cherea. – Widziałam, że przywieźliście rannych, a jeden jeszcze leży w wozie. Znam się trochę na ziołach i mogę przygotować…

– Jesteśmy do twojej dyspozycji, oficerze – powiedział Erevet mimo zniecierpliwienia Ashera.

Carster ukłonił się i spojrzał z niepokojem na wóz.

– Dziękuję za dobre chęci, lecz karczmarz posłał już po babkę. Szczerze wątpię, by dało się kogoś uratować… Popielaci to dzicy, okrutni wojownicy. Unikajcie ich, jeśli tylko możecie.

– A kto tam leży w środku? – dopytała dziewczyna, która podjechała do wozu i lekko uniosła się w strzemionach, by lepiej dostrzec jego wnętrze.

– Nie wiem, moja pani – odrzekł kapitan. – To chłopak, którego znaleźliśmy tuż przed walką z Popielatymi. Leżał w rowie, przy brzegu lasu. Majaczy i przebąkuje coś niezrozumiałego. Myślę, że pochodzi z najbliższej wsi, ale o jego losie zadecydujemy o poranku.

– Nie chcecie mu pomóc? – zapytała Cherea, dziwiąc się, że żołnierze nie wnieśli chłopca do środka oberży.

– Cherlawy chyba jest, coś z głową ma, ale ran nie widziałem. Gada tylko o krwi spływającej rzeką, wyroczni i białym mieście. Prawdę mówiąc, chciałem go zostawić w rowie, ale tknęło mnie jakieś przeczucie. Potem najechali na nas Popielaci i rozpoczęła się jatka.

– Jedźmy już – nalegał Asher. – My też musimy kiedyś wypocząć.

Erevet pokiwał głową ze zrozumieniem.

– A więc życzę ci powodzenia w misji, kapitanie. Niech bogowie czuwają nad tobą i twoim oddziałem.

Podniósł dłoń na pożegnanie, odwrócił konia i ruszył w ciemność nocy. Za nim bez słowa udało się trzech jego towarzyszy. Po chwili Carster stracił ich z oczu. Odwrócił się do wojowników i odetchnął.

– Kiedy skończycie, idźcie do oberży – rozkazał.

Pomasował zmęczony kark i ruszył za żołnierzami. Zatrzymał się przez chwilę i oparł o framugę drzwi. Poczuł się strasznie zmęczony, nie tylko dniem i walką, ale zadaniem, które mu powierzono. Chciał wrócić do swojej wsi, do żony i dwójki synów, którzy byli do niego podobni jak dwie krople wody. Chciał się napić mleka od ukochanej krowy i usnąć, kładąc głowę na piersiach swej kobiety. Na myśl o jej ciepłym ciele uśmiechnął się sam do siebie. Gdy miał już wchodzić do środka wyszynku, usłyszał dziwne pohukiwanie.

Spojrzał w las. Po jego lewej stronie dwóch Aktajończyków zajmowało się końmi, które ciągnęły wóz z chłopakiem w środku. Po prawej stała grupka innych, którzy podawali sobie butelczynę z okowitą.

Odgłosy powtórzyły się, tym razem z lewej. Zaniepokojony spojrzał w tamtym kierunku, lecz nie dostrzegł niczego podejrzanego. Kiedy usłyszał sowę gdzieś z tyłu, za oberżą, zrozumiał.

– Do broni! – krzyknął, ale było już za późno. Strzała wbiła mu się pod prawy obojczyk i utkwiła mocno w drewnianej desce, o którą się oparł. Unieruchomiony, zaklął nie tyle z bólu, co z bezsilności.

Wojownicy rozbiegli się po podwórku, szukając schronienia. Ci bardziej przytomni rzucili się w stronę karczmy, gdzie napotkali przybitego do drzwi kapitana. Jeden z nich bez zbędnych pytań wyszarpnął strzałę i uwolnił go. Niestety, nie zdążył wejść do środka, gdyż kolejny grot przebił mu klatkę piersiową na wylot. Rycerz padł na ziemię, a obolały Carster starał się dostać do wnętrza budynku.

– Popielaci! – krzyknął.

Zanim zamknęli za nim drzwi, spojrzał w stronę drzew, zza których jak cienie wypadli półnadzy wojownicy. Pomalowani na szaro, z twarzami wykrzywionymi żądzą mordu, z nożami i łukami, byli szybcy jak wicher i skuteczni jak wilki. Dopadali rannych i dobijali ich jednym pchnięciem ostrza. Ci zaś, którzy stali na skraju lasu, spokojnie namierzali cele i puszczali w ich kierunku śmiercionośne strzały.

Carster zauważył je zbyt późno. Z jękiem uchylił drzwi, zatrzasnął zasuwę i opadł na podłogę.

– Kapitanie! – ktoś zawołał, lecz oficer już go nie mógł słyszeć.

Żołnierze odciągnęli jego ciało na bok i zabarykadowali wejście ławami i stołami. Karczmarz załamywał ręce, stojąc w rogu sali. Przypomniał sobie o drugim wejściu do budynku, ale jednocześnie zdał sobie sprawę, że uczynił to o wiele za późno. Kątem oka dostrzegł z tyłu cienie i ujrzał Popielatych, którzy przez tylną izbę, z wyciągniętymi przed siebie nożami, wchodzili do pomieszczenia pełnego przerażonych wojów.

Stary Broot chciał przykleić się do ściany, stać się jedną z desek, sękiem, szparą, drzazgą. Przestał oddychać, patrząc na krwawą rzeź, nieludzkie okrucieństwo i uwielbienie, jakie malowało się na twarzach ludzi Szarej Pustyni. Osunął się na ziemię i zakrył głowę rękoma, dociskając dłonie do uszu. Nie chciał słyszeć krzyków zarzynanych jak świnie Aktajończyków i wrzasków podniecenia mordujących ich zwyrodnialców. Czekał na śmierć, lecz ta nie nadchodziła.

Gdy w izbie zrobiło się cicho, spojrzał przed siebie. Zobaczył twarz Popielatego, pełną krwawych kropli na policzkach i czole. Dziki patrzył na niego i się uśmiechał. Karczmarz rozejrzał się i zorientował, że jego towarzysze również na niego spoglądali.

Wojownik ruchem głowy nakazał mu powstać. Broot uczynił to, choć nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Młodzieniec zerknął na stojącego przy drzwiach współplemieńca, zaś ten otworzył je na oścież. Karczmarz nie wiedział, do czego to wszystko zmierzało, ale pomyślał, że być może ci straszni ludzie ofiarowują mu wolność. Z rosnącą nadzieją popatrzył na szarego demona, ruchem głowy pytając, czy może opuścić zajazd. Uśmiech wojownika dał mu wyczekiwaną odpowiedź, więc ostrożnie, tak by nie nadepnąć żadnego ciała, ruszył w kierunku wyjścia.

Kiedy znalazł się na podwórzu, ujrzał grupę około pięćdziesięciu wojowników. Kilkunastu z nich dosiadało umalowanych ziemistą mazią koni. Zdążył zauważyć, że Popielaci ujeżdżali je na oklep.

Minął wóz, w którego środku stało czterech dzikusów. Dwóch z nich podniosło nieprzytomnego chłopca, który mamrotał coś niezrozumiałego. Broot przyśpieszył. Wówczas jeden z wojowników zagrodził mu drogę, wskazując ruchem głowy, by szedł traktem.

– Dziękuję – wyszeptał oberżysta. – Dziękuję…

Kiedy ociężały karczmarz biegł, widząc przed sobą wolność i życie, jeden ze stojących na podwórzu wojowników naciągnął strzałę na cięciwę, wycelował, poczekał chwilę, po czym zwolnił palce.

Ciało Broota padło na ziemię, a Popielaci zawyli z radości.

Rozdział 2

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Nakładem Wydawnictwa Novae Res ukazały się również:

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Co wydarzyło się w Wyroczni Środka?
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14

Samotnia. Dzieci czystej krwi – Tom III

ISBN: 978-83-8313-505-2

© Marcin Masłowski i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Jędrzej Szulga

Korekta: Anna Grabarczyk

Okładka: Anna Piwnicka

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Grupa Zaczytani sp. z o.o.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek