Sekret pielęgniarki - Skenandore Amanda - ebook + audiobook + książka

Sekret pielęgniarki ebook i audiobook

Skenandore Amanda

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Bellevue – pierwsza szkoła dla pielęgniarek w Stanach Zjednoczonych ceni sobie dyscyplinę, intelekt oraz nieposzlakowaną moralność, a w jej murach przebywać mogą tylko kobiety z dobrych domów. Una początkowo narzeka na swoje koleżanki i niekończące się rozkazy doświadczonych lekarzy. Jednak życie na ulicy przygotowało ją do dramatycznych widoków i chorób jakie można zobaczyć na oddziałach. Kobieta powoli zdobywa szacunek i nawiązuje przyjaźnie. Gdy Una zaczyna nabierać podejrzeń odnośnie śmierci jednego z pacjentów, stawia na szali swój los i własną tożsamość, by ratować innych. Amanda Skenandore zabiera nas do fascynującego świata pokazując ewolucję pielęgniarstwa, realia XIX-wiecznej medycyny i budując obraz intrygującej bohaterki.

„Skrupulatny research autorki, oraz empatyczne przedstawienie osób poddanych przymusowej izolacji medycznej sprawiają, że jest to wyjątkowa historia” – Publishers Weekly

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 497

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 51 min

Oceny
4,5 (113 oceny)
69
31
11
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kindgunia

Nie oderwiesz się od lektury

Wciągają opowieść o złodziejce, która swoim zaangażowaniem i chęcią poprawy swojej sytuacji życiowej wstępuje do szkoły pielęgniarskiej a następnie rozwikłuje zagadkę morderstwa. Tytułowy zawód, który ja sama wykonuję pociągnął mnie do sięgnięcia po tę książkę. Nie zawiodłam się, wręcz przeciwnie- mogłam uzmysłowić sobie w jak trudnych czasach żyły koje poprzedniczki
20
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

"Pielęgniarstwo nie jest dla każdego (...) Widzi się wszystkie strony życia: narodziny, śmierć, chorobę, zdrowienie, urazy, szaleństwo, rozpacz, radość. Stawienie temu czoła wymaga zarówno żelaznego charakteru, jak i łagodnej duszy. Takiego właśnie rodzaju kobiet szukamy. To jest najistotniejsze." Przekraczając progi Szkoły dla Pielęgniarek przy szpitalu Bellevue trzeba ściśle stosować się do rygorystycznych zasad. Precyzyjnie i sprawnie wykonywać powierzone obowiązki, wykazywać się pracowitością, intelektem i punktualnością. Krótko mówiąc, nikomu się nie narazić, bo każdy przejaw niesubordynacji surowo karany jest wydaleniem. Dla Uny to idealne miejsce na schronienie, bo w końcu "czasem najlepiej jest ukryć się na samym widoku". Więc zgodnie z tą zasadą, odrobinę, naginając prawdę, zostaje przyjęta. Żyjąc na ulicy nie jednokrotnie była świadkiem dramatycznych widoków i chorób, co pomaga jej w pracy na oddziałach. Jednak program nauczania jest bardzo wymagający. Czy Una poradzi sobie...
20
dziekanek

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka. Jest w niej smutek, radość, miłość, ale też dużo humoru i... zagadka kryminalna. Czekam na kolejną książkę tej autorki. Z niecierpliwością :) Warto!
10
Malkurhome

Nie oderwiesz się od lektury

Jak dla mnie super książka. Czytałam jednym tchem. Nie można się oderwać z ciekawości co będzie dalej.
10
Kazuchalex

Nie oderwiesz się od lektury

polecam. ciekawa z wątkiem kryminalnym
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuTHE NURSE’S SE­CRET
Re­dak­cjaMo­nika Or­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieJa­kub Ra­dzi­miń­ski
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund, Ja­nusz Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Co­py­ri­ght © 2022 by Amanda Ske­nan­dore First pu­bli­shed by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All Ri­ghts Re­se­rved © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­ton by Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o., 2023 © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Ja­kub Ra­dzi­miń­ski, 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83291-97-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla mo­ich dro­gich Sło­wi­ków

By­łych, obec­nych i przy­szłych

ROZ­DZIAŁ 1

Nowy Jork, rok 1883

Po­dróżni wy­pły­wali z za­trzy­mu­ją­cych się przy pe­ro­nach po­cią­gów ni­czym szlam z wy­gódki do ka­na­łów: śla­ma­zar­nie i co chwila się za­trzy­mu­jąc. Ich głosy od­bi­jały się echem od skle­pie­nia i mie­szały ze świ­stem pary i ję­kiem me­talu. Pro­mie­nie słońca to­ro­wały so­bie drogę do szkla­nego su­fitu przez smugi sa­dzy i po­kłady śniegu. Una jed­nak wo­lała po­zo­sta­wać w cie­niu. Ob­ser­wo­wała po­dróż­nych zza jed­nej z wiel­kich zdob­nych kra­tow­nic pod­trzy­mu­ją­cych dach. Ob­ser­wo­wała i wy­cze­ki­wała.

Pierwsi za­wsze wy­sia­dali lu­dzie in­te­resu – ban­kie­rzy, spe­ku­lanci, naf­cia­rze, wła­ści­ciele fa­bryk. Kro­czyli po pe­ro­nie, jakby na­le­żał do nich, wy­raź­nie po­iry­to­wani ha­ła­śli­wym tłu­mem, ale jed­no­cze­śnie nie­wzru­szeni. Uwa­żali, że czas to pie­niądz, a po­śpiech i buta czy­niły ich ła­twymi ofia­rami tych, któ­rzy byli go­towi znieść ich prze­sad­nie wy­pach­nione ubra­nia i za­dzie­ra­nie nosa. Dzi­siaj Una nie miała do tego na­stroju.

Za­raz po nich po­ja­wiali się pa­sa­że­ro­wie z wa­go­nów dru­giej klasy. Zmę­czone ko­biety z ucze­pio­nymi spód­nic dziećmi, chło­ną­cymi wszystko oczami roz­sze­rzo­nymi za­dzi­wie­niem. Na­pu­szone de­biu­tantki ze swo­imi prze­ła­do­wa­nymi tra­ga­rzami. Han­dla­rze ob­woźni ze skó­rza­nymi wa­li­zami wy­peł­nio­nymi to­wa­rem na sprze­daż. Rol­nicy z ku­rami w klat­kach i ha­ła­śli­wymi ko­zami na po­stron­kach. Wielu miało przy so­bie prak­tycz­nie tylko tyle rze­czy, ile udało im się wci­snąć do torby po­dróż­nej. Zmianę bie­li­zny. Nie­do­je­dzony bo­che­nek chleba. Zno­szony eg­zem­plarz Bi­blii z wci­śniętą za okładkę kartką z na­zwi­skiem i ad­re­sem ja­kie­goś da­le­kiego krew­nego. Nic war­tego czasu Uny.

Wtedy po­ja­wił się on – męż­czy­zna, na któ­rego cze­kała. Ubrany schlud­nie, ale nie wy­stro­jony. Ru­miane, mło­dzień­cze ob­li­cze. Z pew­no­ścią ze Środ­ko­wego Za­chodu. Może z In­diany. Ohio. Il­li­nois. Skąd do­kład­nie, nie miało zna­cze­nia. Ważne, że nie był no­wo­jor­czy­kiem. Wno­sząc po tym, jak szu­kał wzro­kiem znaku czy afi­sza, który wskaże mu wła­ściwą drogę, był tu­taj pierw­szy raz w ży­ciu.

Una upew­niła się, że ka­pe­lusz ma pew­nie za­mo­co­wany na wło­sach, i przy­gry­zła wargi, by się za­czer­wie­niły. Otwo­rzyła za­trzask na tor­bie po­dróż­nej i ści­snęła mocno rączki, by się nie otwo­rzyła.

Męż­czy­zna szedł wzdłuż pe­ronu, co rusz omi­ja­jąc na­po­ty­ka­nych lu­dzi, aż w końcu oczy mu się roz­ja­śniły na wi­dok wi­szą­cego nad gło­wami po­dróż­nych znaku wska­zu­ją­cego kie­ru­nek do wyj­ścia na Czter­dzie­stą Drugą Ulicę. Wy­pro­sto­wał się i przy­śpie­szył kroku. Una umie­jęt­nie la­wi­ro­wała przez tłum w jego stronę. Kiedy męż­czy­zna po­now­nie spoj­rzał w górę, tym ra­zem na duży ze­gar umiesz­czony wy­soko na środ­ko­wej wieży na dru­gim końcu pe­ronu, Una wy­sko­czyła tuż przed niego, w wy­niku czego wpadł na nią z im­pe­tem. Krzyk­nęła słabo i upu­ściła torbę, któ­rej za­war­tość mo­men­tal­nie roz­sy­pała się na ziemi.

– Och, naj­moc­niej prze­pra­szam, pa­nienko – po­wie­dział męż­czy­zna.

– To była moja wina, pro­szę pana. Nie­zbyt wie­dzia­łam, do­kąd idę.

– To zu­peł­nie jak ja. Pierw­szy raz je­stem na ta­kiej du­żej sta­cji.

Po­słała mu nie­śmiały uśmiech i przy­klęk­nęła, by ze­brać roz­rzu­cone rze­czy. On bły­ska­wicz­nie do niej do­łą­czył. Za­dbana dy­plo­matka lekko pach­niała ty­to­niem.

– Jest naj­więk­sza na świe­cie – oznaj­miła Una. – A przy­naj­mniej tak sły­sza­łam.

Po­dał jej ob­la­mo­wany wstążką cze­pek i szal z wełny cze­san­ko­wej, który sta­ran­nie zło­żyła i umie­ściła w tor­bie.

– Na­prawdę nie musi się pan kło­po­tać.

– To przeze mnie to się stało, pro­szę po­zwo­lić so­bie po­móc. – Się­gnął po ko­lejną część gar­de­roby, po czym za­stygł, a szyja i uszy spło­nęły mu ta­kim sa­mym ru­mień­cem, jak po­liczki. Una szybko ode­brała od niego je­dwabną halkę. De­li­katny ma­te­riał i ko­ron­kowe ob­szy­cie gładko wy­su­nęły się spo­mię­dzy pal­ców urę­ka­wi­czo­nej dłoni. Uda­jąc za­wsty­dze­nie, dziew­czyna opu­ściła głowę i ukryła twarz za sze­ro­kim ron­dem i po­kaź­nym pió­rem ka­pe­lu­sza.

– To... eee... – Za­chwiał się i upadł po­ślad­kami na brudną pod­łogę.

Una ze­brała po­zo­stałe ubra­nia i wci­snęła wszystko do torby.

– Dzię­kuję – rzu­ciła, po czym za­mknęła za­trzask i wstała.

Męż­czy­zna rów­nież się pod­niósł.

– Jesz­cze raz naj­moc­niej prze­pra­szam. – Otrze­pał płaszcz i po­now­nie spoj­rzał na ze­gar. – Czy mogę pa­nienkę od­pro­wa­dzić do po­wozu?

Una zer­k­nęła spod ronda ka­pe­lu­sza na jego sze­roką, szczerą twarz i po­słała mu ko­lejny nie­śmiały uśmiech.

– To bar­dzo miło z pana strony, ale wy­jeż­dżam, nie przy­jeż­dżam.

– Och?

– Tak wła­śnie. Wra­cam do domu, do Ma­ine. Przy­je­cha­łam tylko na krótko, by do­dać otu­chy cho­rej przy­ja­ciółce.

– Ro­zu­miem – stwier­dził z wy­raź­nym roz­cza­ro­wa­niem w gło­sie.

– Jesz­cze raz dzię­kuję. – Una dy­gnęła i ru­szyła prędko w stronę po­cią­gów szy­ku­ją­cych się do od­jazdu. Na dru­gim końcu dworca prze­szła przez tory i wśli­zgnęła się do za­tło­czo­nej po­cze­kalni. Przy­cup­nęła w ką­cie i ro­zej­rzała się uważ­nie. Pod prze­ciw­le­głą ścianą stał po­li­cjant, któ­rego całą uwagę ab­sor­bo­wał sta­ru­szek wy­ma­chu­jący roz­kła­dem jazdy po­cią­gów. Una uśmiech­nęła się pod no­sem i zaj­rzała do torby. W szalu cze­kała owi­nięta pa­pie­ro­śnica męż­czy­zny ze Środ­ko­wego Za­chodu. Na pierw­szy rzut oka z czy­stego sre­bra, zdo­biona mi­ster­nym fi­li­gra­nem. Z tyłu wy­gra­we­ro­wano ini­cjały: JWC. Ale bar­dzo ła­two bę­dzie je ze­szli­fo­wać. Je­śli Marm Blei nie ze­chce ca­ło­ści prze­to­pić.

Po­now­nie zer­k­nęła w stronę gli­nia­rza, wy­jęła ukrad­kiem pa­pie­ro­śnicę z torby i wsu­nęła ją do kie­szeni ukry­tej wśród ob­fi­tych fałd spód­nicy. Zdo­by­cie puz­derka było ba­nal­nie pro­ste, gdy męż­czy­zna mar­twił się jej roz­rzu­co­nymi ubra­niami. Kiedy się schy­lił, by jej po­móc, prak­tycz­nie sama wy­pa­dła mu z kie­szeni. Bar­dziej ry­zy­kowne było się­ga­nie do we­wnętrz­nych kie­szeni płasz­cza. Ale ta ko­ron­kowa halka za każ­dym ra­zem zda­wała eg­za­min. Kiedy on ją­kał się z za­że­no­wa­nia, Una wsu­nęła rękę pod połę che­ster­fielda i uwol­niła męż­czy­znę od kilku bank­no­tów z port­fela oraz dwóch srebr­nych jed­no­do­la­ró­wek.

Una za­mknęła torbę i wy­szła z po­cze­kalni na Van­der­bilt Ave­nue. Słab­nące pro­mie­nie za­cho­dzą­cego słońca nie da­wały rady ogrzać stycz­nio­wego po­wie­trza. Ze sta­cji Grand Cen­tral ko­rzy­stały cztery kom­pa­nie ko­le­jowe, każda z wła­snymi ba­ga­żow­niami i po­cze­kal­niami. Dzięki za­pa­sowi pod­ro­bio­nych bi­le­tów w rę­ka­wie płasz­cza Una mo­gła bez trudu prze­cho­dzić z jed­nego po­miesz­cze­nia do dru­giego oraz na pe­rony i z po­wro­tem.

Każ­dego dnia na dworcu za­trzy­my­wały się setki po­cią­gów za­pew­nia­jące nie­prze­rwany stru­mień świe­żych fra­je­rów. Dla in­te­li­gent­nej osoby nowo przy­byli byli ła­twymi ofia­rami. Una ni­gdy nie po­zo­sta­wała długo w tym sa­mym miej­scu. Ni­gdy nie wra­cała do tej sa­mej po­cze­kalni wię­cej niż raz dzien­nie. Ni­gdy nie kra­dła wię­cej, niż mo­gła ła­two scho­wać. Do­bra zło­dziejka miała swoje za­sady i się ich trzy­mała.

Męż­czy­zna ze Środ­ko­wego Za­chodu, pan JWC, miał ze­ga­rek na srebr­nym łań­cuszku i co naj­mniej dzie­sięć in­nych bank­no­tów, które mu zo­sta­wiła. Ale nie z do­brego serca. Im wię­cej się zwę­dzi, tym więk­sze ry­zyko, że ofiara się zo­rien­tuje jesz­cze przed opusz­cze­niem sta­cji. Una nie za­wsze wra­cała do domu z po­kaź­nym łu­pem, ale za to kra­dzież ucho­dziła jej na su­cho. Przy­naj­mniej za­zwy­czaj. Każda ko­lejna kau­cja zwięk­szała jej dług, a ona wie­działa, że Marm Blei skru­pu­lat­nie wszystko za­pi­suje.

Za­bur­czało jej w pu­stym brzu­chu. W sta­cyj­nych pod­zie­miach znaj­do­wała się re­stau­ra­cja dla pań, ale Una rzadko ja­dała w pracy. Mu­siała być za­wsze go­towa mo­men­tal­nie rzu­cić się bie­giem do ucieczki, a żo­łą­dek wy­peł­niony szynką i ka­pu­stą albo po­trawką z ostryg tylko by ją spo­wal­niał. Nie­mniej w pod­zie­miach było wiele ła­twych ce­lów – wy­pach­nieni i świeżo ogo­leni męż­czyźni wy­ma­sze­ro­wu­jący od fry­zjera, śpie­szące do ła­zienki damy, wy­ta­cza­jący się z baru ko­le­ja­rze – Una po­sta­no­wiła za­tem udać się jesz­cze na mały zwiad przed po­wro­tem do domu.

Wśli­zgnęła się z po­wro­tem do bu­dynku dworca przez po­cze­kal­nię in­nej kom­pa­nii. Po dro­dze do pro­wa­dzą­cych w dół scho­dów wy­pa­trzyła mło­dego chło­paka w sfa­ty­go­wa­nych spodniach, po­ła­ta­nym płasz­czu i brud­nej czapce. Prze­wró­ciła oczami, gdy zbli­żył się ukrad­kiem do do­brze ubra­nego męż­czy­zny w lśnią­cym cy­lin­drze. „Nie rób tego, dur­niu” – po­my­ślała. Chło­pak ro­zej­rzał się szybko po hali, po czym się­gnął do kie­szeni płasz­cza upa­trzo­nej ofiary. Una za­trzy­mała się na mo­ment u szczytu scho­dów, cho­ciaż lada chwila miało się tu za­roić od glin. „Nie rób tego”.

Kie­dyś sama była taka młoda. I rów­nie głu­pia. Cu­dem unik­nęła za­mknię­cia w po­praw­czaku.

Chło­pak zdo­łał wsu­nąć brudną rękę do kie­szeni męż­czy­zny. Una po­krę­ciła głową. Dur­nota. Po se­kun­dzie zło­dzie­ja­szek wy­jął z płasz­cza złoty ze­ga­rek. Był wart za­pewne ze sto do­la­rów, ale u pa­sera dzie­ciak do­stałby góra dwie dy­chy. A je­śli pra­co­wał na zle­ce­nie, to jesz­cze mniej. Mu­siała mu jed­nak od­dać, że udało mu się to zro­bić nie­po­strze­że­nie. Może nie był jed­nak aż ta­kim dur­niem.

Zło­dzie­ja­szek za­czął się od­da­lać chył­kiem, a Una od­wró­ciła się z po­wro­tem w stronę scho­dów. Zdą­żyła zro­bić le­d­wie kilka kro­ków, kiedy za jej ple­cami za­dud­nił do­no­śny głos:

– Zło­dziej!

Mo­men­tal­nie na­pięła wszyst­kie mię­śnie. Stopy ją świerz­biły, go­towe rzu­cić się do pa­nicz­nej ucieczki. Zer­k­nęła przez ra­mię i do­strze­gła, że do­brze ubrany męż­czy­zna trzyma chło­paka za prze­gub dłoni, z któ­rej dynda na łań­cuszku lśniący ze­ga­rek.

Dzie­ciak wła­śnie za­pew­nił so­bie miej­sce w po­praw­czaku. Ta­kie chu­chro jak on pew­nie za­mar­z­nie tam na śmierć, nim go wy­pusz­czą. Za­nim Una zdą­żyła po­my­śleć, ru­szyła ener­gicz­nym kro­kiem i prze­pchnęła się przez ro­snący tłum ga­piów. Wci­snęła torbę pod pa­chę i osten­ta­cyj­nie wy­rzu­ciła ręce w górę.

– Tu je­steś, Wil­lie! Twoja matka umiera ze zmar­twie­nia. – Zwró­ciła się do męż­czy­zny: – Ten nie­cnota nie prze­szka­dza panu, mam na­dzieję?

Za­py­tany zmru­żył oczy.

– Ten nie­cnota jest zło­dzie­jem. Pró­bo­wał ukraść mój ze­ga­rek.

Una przy­ci­snęła dłoń do piersi. Gest, ow­szem, nieco dra­ma­tyczny, ale mu­siała utrzy­mać jego uwagę na so­bie.

– Co ta­kiego? Wil­lie, to prawda?

– No... tego... – Chło­pak po­wiódł wzro­kiem od Uny do wciąż za­ci­śnię­tej na jego nad­garstku dłoni męż­czy­zny i po­cząt­kowe zmie­sza­nie od­pły­nęło z jego twa­rzy. – Prze­pra­szam, cio­ciu Mae. Wiesz, jaka jest mama, kiedy leży pi­jana. Trzy dni już nic nie ja­dłem.

Una po­wstrzy­mała się od skrzy­wie­nia. Chora matka za­gra­łaby o wiele le­piej niż pi­jana. Ale chło­pak ewi­dent­nie był zie­lony.

– To żadna wy­mówka. Wiesz, że za­wsze mo­żesz przyjść zjeść do mnie. Na­tych­miast od­daj temu panu jego ze­ga­rek i ład­nie prze­proś.

Męż­czy­zna po­woli roz­luź­nił za­ci­śnięte palce. Na skó­rze chło­paka zo­stały wy­raźne, czer­wone ślady. Dziki, spło­szony błysk w oku nie­do­szłego zło­dzieja po­wie­dział Unie, że dzie­ciak może się lada chwila rzu­cić do ucieczki, przez co to ona od­po­wie­dzia­łaby za kra­dzież. Chwy­ciła go za­tem za koł­nierz pod­nisz­czo­nego płasz­cza i po­trzą­snęła lekko.

– Na­tych­miast od­da­waj, sły­szysz?

– Tak, cio­ciu – wy­mam­ro­tał chło­piec, po­sław­szy Unie gniewne spoj­rze­nie. Upu­ścił ze­ga­rek na wy­cią­gniętą w ocze­ki­wa­niu dłoń męż­czy­zny i od­pro­wa­dził go tę­sk­nym wzro­kiem w dro­dze po­wrot­nej do kie­szeni.

– A prze­pro­siny? – nie od­pusz­czała Una.

– Prze­pra­szam, psze pana. Już ni­gdy nic ta­kiego nie zro­bię.

– Do­bry chło­pak. – Cały czas mocno trzy­ma­jąc dzie­ciaka za koł­nierz, Una spoj­rzała na męż­czy­znę i po­słała mu zbo­lały uśmiech. – Naj­moc­niej pana prze­pra­szam. Jego matka to do­bra ko­bieta, tylko roz­pa­cza po stra­cie męża. Taki dżen­tel­men o do­brym sercu jak pan na pewno to ro­zu­mie. Nie bę­dziemy już za­wra­cali panu głowy. – Po­now­nie po­trzą­snęła chło­pa­kiem. – Ale może pan być pewny, że ten urwis do­sta­nie przed ko­la­cją so­lidne manto.

Wy­raz twa­rzy okra­dzio­nego nie zła­god­niał. Męż­czy­zna otrze­pał rę­kaw płasz­cza, jakby zro­bił się brudny od sa­mej bli­sko­ści Uny i chło­paka.

– Pani do­pil­nuje, żeby do­stał.

Una dy­gnęła szybko i wy­cią­gnęła pe­cho­wego zło­dzie­jaszka za koł­nierz płasz­cza na ze­wnątrz. Kiedy sta­nęli już na ulicy, mło­kos pró­bo­wał się uwol­nić z jej chwytu, ale ona nie pusz­czała, tylko za­cią­gnęła go za je­den ze sta­lo­wych słu­pów pod­trzy­mu­ją­cych tory ko­lei nad­ziem­nej.

– W co ty po­gry­wasz, mały? – za­py­tała. – Chcesz za­ro­bić bi­let pierw­szej klasy na Wy­spę Ran­dalla?

– A co cię to ob­cho­dzi?

Pu­ściła go.

– Nic a nic. Ale przez ta­kich urwi­poł­ciów jak ty, któ­rzy nie od­róż­niają swo­jego czoła od dupy, wszy­scy fra­je­rzy w oko­licy staną się czujni, za­czną cią­gle spraw­dzać ze­garki i skórę, i będą się po­dejrz­li­wie roz­glą­dać. Że już o gli­nach nie wspo­mnę. Przez to ja i reszta do­li­nia­rzy ob­sta­wia­ją­cych dwo­rzec mamy dwa razy cię­żej.

– Mo­głem uciec.

– Ten fa­cet trzy­mał cię jak w ima­dle. My­ślisz, że do­stał­byś w Tombs ta­ryfę ulgową, boś dzie­ciak? Sę­dzia zjadłby cię na śnia­da­nie i wy­pluł ko­ści przez okno. Oni nie dbają o ta­kich jak ty czy ja.

Chło­pak tylko wzru­szył ra­mio­nami. Za­kuty łeb.

– Twoi ro­dzice wie­dzą, że szy­jesz kie­sze­nie ele­ganc­kich fa­ce­tów?

– Nie mam ro­dzi­ców.

– To le­piej za­bie­raj ten swój chudy ty­łek do mi­sji w Five Po­ints. Na­kar­mią cię tam. I li­ter na­uczą.

– I wy­ślą na za­chód z resztą sie­rot.

– Lep­sze to niż całe ży­cie bie­do­wać – stwier­dziła, lecz jej słowa zo­stały skwi­to­wane ko­lej­nym wzru­sze­niem ra­mion. Przy­kuc­nęła przed chło­pa­kiem. Za­uwa­żyła, że po­liczki miał spierzch­nięte i ubło­cone, a nos po­draż­niony i ciek­nący. – A przy­naj­mniej mu­sisz być sprytny. W ko­lejce nad­ziem­nej ro­bota jest ła­twiej­sza. – Ski­nęła głową w stronę to­rów nad ich gło­wami. – Glin też jest tam mniej. I mu­sisz za­cząć skrom­nie: drobne z czy­jejś kie­szeni albo parę bły­sko­tek z dam­skiej to­rebki. Jak weź­miesz wszystko, za­uważą. Wtedy trud­niej jest uciec. Ele­gancko ubrany fa­cet szybko się zo­rien­tuje, że ktoś mu gwizd­nął ze­ga­rek. Jak już chcesz się po­ła­sić na taki łup, le­piej za­cze­kać, aż gdzieś usią­dzie i wsa­dzi nos w ga­zetę albo kie­li­szek ginu.

Wy­cią­gnęła chu­s­teczkę, splu­nęła na nią i wy­tarła chło­pa­kowi po­liczki.

– Ogar­nij się też cza­sem. Naj­lep­szy zło­dziej to taki, który nie wy­gląda na zło­dzieja.

Kiedy dzie­ciak pre­zen­to­wał się już jako tako, od­szu­kała w kie­szeni dzie­się­cio­cen­tówkę.

– Masz. Kup so­bie coś do je­dze­nia. I za­sta­nów się po­waż­nie nad mi­sją.

Kiedy tylko wło­żyła mu mo­netę w dłoń, po­czuła, jak drugą ręką sięga do kie­szeni jej płasz­cza.

– Do­brze. Za­wsze ła­twiej dać nura do czy­jejś kie­szeni, kiedy zaj­muje się czymś in­nym. Ale ja nie je­stem na tyle głu­pia, by zo­sta­wiać tam co­kol­wiek war­to­ścio­wego, po to, żeby ktoś taki jak ty mnie od tego uwol­nił.

Po­słał jej zmie­szany uśmiech i cof­nął rękę.

– Mu­sisz też być szyb­szy. Dzia­łaj de­li­kat­nie. Może do­ga­daj się z jed­nym z chło­pa­ków ro­bią­cych w tram­wa­jach. Mo­gliby cię tego czy owego na­uczyć.

– Ty z kimś pra­cu­jesz?

– Nie, nie ufam...

Jej uwagę przy­cią­gnęło ja­kieś za­mie­sza­nie przy wej­ściu na dwo­rzec. Wstała i wyj­rzała zza me­ta­lo­wego słupa. Męż­czy­zna, któ­rego chło­pak pró­bo­wał okraść, stał na chod­niku i roz­ma­wiał gło­śno z dwoma gli­nia­rzami. Una zmarsz­czyła brwi. Kiedy się roz­sta­wali, zda­wał się wzbu­rzony, ale udo­bru­chany. Ob­ró­ciła się z po­wro­tem do chło­paka, szarp­nię­ciem przy­cią­gnęła go do sie­bie i prze­szu­kała jego kie­sze­nie, aż na­tra­fiła na skra­dziony ze­ga­rek.

– Ty pod­stępny gnojku, przez to pew­nie oboje tra­fimy do paki.

Zo­sta­wiła ze­ga­rek w kie­szeni chło­paka (le­piej, żeby zna­leźli go przy nim niż przy niej), ale ode­brała dzie­się­cio­cen­tówkę.

– Ja pójdę na pół­noc Czwartą, a ty zmy­kaj na wschód Czter­dzie­stą Drugą. Ale nie bie­gnij. Tylko zwró­cisz na sie­bie uwagę. Jesz­cze raz zo­ba­czę cię na dworcu, a sama cię wy­dam gli­nia­rzom.

Le­d­wie zdą­żyła wy­mó­wić te słowa, a dzie­ciak już ru­szył pę­dem. I to nie ulicą Czter­dzie­stą Drugą, ale Czwartą Aleją, któ­rędy ona za­mie­rzała pójść. Du­reń! Prze­su­nęła rączki torby w zgię­cie łok­cia, wy­pro­sto­wała plecy i wy­szła zza słupa. Mi­nęły ją dwie ko­biety w fu­trza­nych cza­pach i z do­pa­so­wa­nymi mu­fami. Una do­łą­czyła do nich i zrów­nała z nimi krok. Zza ple­ców usły­szała przy­bie­ra­jące na sile za­mie­sza­nie przy dworcu. Czyjś krzyk. Gwiz­dek. Gli­nia­rze pew­nie zo­ba­czyli ucie­ka­ją­cego chło­paka i oka­zali się na tyle by­strzy, by ru­szyć w po­goń.

Nie obej­rzała się. Przy­su­nęła się do ko­biet, cho­ciaż jedna z nich rzu­ciła jej szy­der­cze spoj­rze­nie. Cho­ciaż ubra­nie Uny było czy­ste i po­rządne, bla­dło w po­rów­na­niu z szy­kow­nymi kre­acjami ko­biet. Z dali jed­nak trudno jest od­róż­nić wełnę od koń­skiego wło­sia. La­mówkę z praw­dzi­wego je­dwa­biu od imi­ta­cji. Zwłasz­cza je­śli ma się po­li­cyjny mózg wiel­ko­ści orzeszka. Z od­le­gło­ści dwu­dzie­stu kro­ków, od­wró­cona ty­łem, Una wy­glą­dała jak każda inna młoda pa­nienka na prze­chadzce z przy­ja­ciół­kami. Taką przy­naj­mniej miała na­dzieję. Za­sada nu­mer pięć: za­cho­wuj się, jak­byś była na swoim miej­scu.

Na chod­niku za ich ple­cami za­dud­niły czy­jeś cięż­kie buty. Jedna para. Szybki krok, ale nie bieg. Una przy­su­nęła się bli­żej ko­biet.

– Jaką pani ma cu­downą mufkę – zwró­ciła się do idą­cej bli­żej niej nie­zna­jo­mej, przy­wo­łu­jąc na twarz przy­ja­zny uśmiech. – So­bole, prawda?

Za­py­tana wy­glą­dała na za­sko­czoną.

– Tak, w isto­cie. Oj­ciec przy­wiózł ją z kon­ty­nentu.

– Z Ro­sji, jak mnie­mam. Po­dobno naj­lep­sze so­bole są wła­śnie stam­tąd. Do­sko­nale pa­suje do pani czapy.

– Tak, oj­ciec ku­pił je w ze­sta­wie.

– U Ste­warta i spółki sprze­dają ob­szytą so­bo­lami to­rebkę, która wy­bor­nie by do nich pa­so­wała. – Wie­działa to, bo przed ty­go­dniem sprze­dali taką jedną w skle­pie Marm Blei. Zło­dziej twier­dził, że na La­dies’ Mile cho­dzą po trzy­dzie­ści do­la­rów. Do­stał za nią sie­dem, a kiedy Una z tru­dem od­pruła na­szywkę nie­ja­kiej „A.T. Ste­wart”, Marm Blei opchnęła ją za dwa­na­ście.

Dud­nie­nie bu­tów roz­brzmie­wało co­raz bli­żej. Una nie mu­siała się od­wra­cać, by się prze­ko­nać, że to gli­niarz. Mu­sieli się roz­dzie­lić w po­szu­ki­wa­niu chło­paka, kiedy ten im się wy­mknął. Chyba że męż­czy­zna w ele­ganc­kim płasz­czu i cy­lin­drze roz­po­znał ją i wska­zał gli­nia­rzom w tłu­mie.

Po­li­cjant mi­nął ją, na­wet na nią nie spo­glą­da­jąc. Una ode­tchnęła z ulgą. Odłą­czyła się od ko­biet i skrę­ciła w Drugą Aleję. Jak­kol­wiek po­wrót na dwo­rzec w celu ob­ro­bie­nia jesz­cze jed­nego fra­jera ja­wił się ku­sząco, do­brze wie­działa, że by­łoby to zbyt nie­bez­pieczne. Głupi dzie­ciak. Spra­wił jej tyle kło­po­tów, że nie­mal mu ży­czyła, by go gliny zła­pały. I po­my­śleć, że pra­wie dała mu dzie­się­cio­cen­tówkę!

Nie zdą­żyła przejść jed­nej prze­cznicy, kiedy za jej ple­cami roz­brzmiał za­pła­kany głos:

– Tam jest! To ta zło­dziejka!

Tym ra­zem Una ob­ró­ciła się na dość długo, by zo­ba­czyć pę­dzą­cego w jej stronę po­tęż­nego po­li­cjanta. Ru­szyła bie­giem.

ROZ­DZIAŁ 2

Una wy­mi­jała han­dla­rzy owo­cami, ga­ze­cia­rzy i do­roż­ka­rzy, na­wet na chwilę nie zwal­nia­jąc. Ze­sko­czyła z chod­nika i prze­bie­gła pod to­rami ko­lei nad­ziem­nej, z le­d­wo­ścią uni­ka­jąc stra­to­wa­nia przez ko­nie cią­gnące tram­waj. Wciąż jed­nak sły­szała za sobą tu­pot bu­tów gli­nia­rza.

Po­tknęła się o wó­zek z wa­rzy­wami, bo­le­śnie skrę­ciła so­bie nogę w ko­stce, ale bie­gła da­lej. Przy­ci­snęła torbę do piersi i la­wi­ro­wała w tłu­mie prze­chod­niów, in­ten­syw­nie pra­cu­jąc łok­ciami. Mo­głaby biec szyb­ciej, gdyby skrę­ciła z ru­chli­wej ulicy, ale nie mo­gła ry­zy­ko­wać tra­fie­nia w ślepy za­ułek. Mu­siała się zo­rien­to­wać, gdzie kon­kret­nie się znaj­duje. Po­zwo­liła so­bie na chwi­lowe zwol­nie­nie kroku i wy­obra­ziła so­bie sza­chow­nicę ulic, tak jak by ją wi­dział prze­la­tu­jący nad mia­stem go­łąb. Na za­chód Czter­dzie­stą Ulicą mo­gła się do­stać do parku Re­se­rvoir. La­bi­rynt ście­żek i prze­ro­śnięte za­ro­śla do­sko­nale się nada­wały do zgu­bie­nia po­ścigu. Una ru­szyła w tamtą stronę, choć wąt­piła, czy zdoła do­trzeć do parku, za­nim gli­niarz ją do­goni. Dud­nie­nie jego bu­cio­rów roz­brzmie­wało co­raz bli­żej.

Nie, nie da rady mu uciec. Bę­dzie mu­siała go prze­chy­trzyć. Zwol­niła jesz­cze bar­dziej w na­dziei, że go­niący ją męż­czy­zna uzna, iż dziew­czyna opada z sił, i po­now­nie przy­wo­łała w my­ślach roz­kład ulic. Od Ma­di­son Ave­nue od­cho­dził za­ułek pro­wa­dzący na nie­wiel­kie po­dwórko. Da­lej były wy­chodki i wą­skie przej­ście na Trzy­dzie­stą Ósmą Ulicę. Nie zo­sta­łoby jej wiele czasu, ale mu­siało star­czyć.

Gli­niarz, tłu­sty drań, też zwol­nił. Sły­szała jego po­włó­czy­sty krok. Za­pewne spo­dzie­wał się, że dziew­czyna przy­sta­nie przy naj­bliż­szej la­tarni, by zła­pać od­dech. Za­ło­że­nie po­nie­kąd słuszne, zwa­żyw­szy na to, jak na­wet luźno ze­brany gor­set ści­ska płuca. A ona chciała, by ści­ga­jący ją męż­czy­zna wła­śnie tak po­my­ślał.

Wy­lot za­ułka był już w za­sięgu wzroku. Una wy­cze­kała na lukę w ludz­kiej ciż­bie, po czym pu­ściła się sprin­tem wzdłuż chod­nika, a na­stęp­nie skrę­ciła gwał­tow­nie w bok. Tuż nad jej głową za­trze­po­tały ubra­nia roz­wie­szone na prze­cią­gnię­tych mię­dzy bu­dyn­kami sznur­kach. Po­pę­dziła przez po­dwórko ku wy­chod­kom. W zim­nym po­wie­trzu uno­sił się smród gni­ją­cych obie­rek ziem­nia­cza­nych i ludz­kich od­cho­dów. W rogu stały dwa prze­peł­nione ko­sze na śmieci. Una przy­kuc­nęła za nimi, na­cią­gnęła płaszcz na głowę i usa­do­wiła się wśród po­gnie­cio­nych ga­zet, ze­psu­tych resz­tek je­dze­nia i po­kry­tych sa­dzą szmat.

Chwilę póź­niej na po­dwórko wpa­ro­wał gli­niarz. Wy­do­był z kie­szeni chustkę i przy­ło­żył ją do nosa, by choć tro­chę ochro­nić się przed smro­dem. Una stłu­miła chi­chot. W ostat­nich cza­sach gli­nia­rze zmię­kli od wy­gody to­a­let i ka­na­li­za­cji na po­ste­run­kach. Po­tężny męż­czy­zna ro­zej­rzał się po po­dwórku, uchy­lił pałką drzwi do wy­chod­ków (nie­znacz­nie, na tyle tylko, by zer­k­nąć do środka). Po­tem po­śpie­szył wą­skim przej­ściem na dru­gim końcu.

Kiedy od­głos jego kro­ków ucichł w od­dali, Una wstała i otrze­pała płaszcz. Miała mi­nutę, może dwie, za­nim po­li­cjant za­wróci. Od­pięła ka­pe­lusz od wło­sów i za­stą­piła go chu­stą wy­cią­gniętą z torby, spod ko­ron­ko­wej halki. Jesz­cze po­pla­miony far­tuch, rę­ka­wiczki bez pal­ców, smuga sa­dzy na po­liczku i trans­for­ma­cja była nie­mal go­towa. Zło­dziejka zdjęła płaszcz i za­ło­żyła so­bie torbę na plecy przy uży­ciu wy­tar­tego pa­ska, który za­wsze no­siła przy so­bie na wy­pa­dek ta­kiej po­trzeby. Je­śli po­chyli się nieco do przodu, torba bę­dzie wy­glą­dała pod płasz­czem jak garb. Za­nim wło­żyła z po­wro­tem okry­cie, wy­wró­ciła je pod­szewką na wierzch. Nowi człon­ko­wie ekipy Marm Blei zdzi­wili się, kiedy Una po­kryła sa­ty­nowy ma­te­riał po­zszy­wa­nymi ka­wał­kami zła­cha­nego, szorst­kiego płótna ba­weł­nia­nego. W końcu za płaszcz dała Marm Blei dwa­dzie­ścia do­la­rów, czyli nie­mało. Ale w ta­kich sy­tu­acjach prze­róbka oka­zy­wała się nie­oce­niona. Z ele­ganc­kiej po­dróż­nej Una prze­obra­ziła się w po­wy­krę­caną szma­ciarkę i zy­skała mnó­stwo czasu.

Za­sada nu­mer je­de­na­ście: cza­sem naj­le­piej jest się ukryć na sa­mym wi­doku.

Nie­spełna mi­nutę póź­niej, jak na za­wo­ła­nie, gli­niarz wbiegł z po­wro­tem na po­dwórko. Una stała przy­gar­biona przy ko­szach i prze­trzą­sała śmieci.

– Wi­działa pani ukry­wa­jącą się tu ko­bietę? – za­py­tał.

Unio­sła wzrok i spoj­rzała mu pro­sto w głę­boko osa­dzone oczy. Twarz miał czer­woną od wy­siłku, a przy­śpie­szony od­dech za­mie­niał się w ob­łoczki pary.

– Jaką ko­bietę? – od­po­wie­działa py­ta­niem Una, uda­jąc nie­miecki ak­cent.

– Zło­dziejkę.

Una od­wró­ciła się z po­wro­tem do śmieci. Wy­jęła z ko­sza ka­wa­łek sple­śnia­łego chleba, po­wą­chała go, po czym rzu­ciła na zie­mię.

– To nie­zbyt do­kładny opis. Wy­soka czy ni­ska?

– Nie wiem. Chyba prze­cięt­nego wzro­stu.

– Gruba czy chuda?

Gli­niarz sap­nął.

– Ani jedno, ani dru­gie.

– A co miała na so­bie?

– Nie­bie­ski płaszcz i ak­sa­mitny ka­pe­lusz.

Czy to z zimna, czy od za­pa­chu, czy od cze­goś, co zjadł na lunch, gli­niarz wy­glą­dał, jakby miał za­raz wy­buch­nąć.

– Je­den z tych fi­ku­śnych z pió­rami i wstąż­kami czy zwy­kły?

– Nie wiem – wy­ce­dził.

Pod sto­sem łu­pin po orzesz­kach i pu­stymi pusz­kami po sar­dyn­kach Una zna­la­zła bu­telkę po gi­nie. Lekko nią po­trzą­snęła. W środku za­chlu­po­tały resztki nie­do­pi­tego al­ko­holu. Wy­su­nęła rękę z bu­telką w stronę po­li­cjanta. Ten się skrzy­wił. Una wzru­szyła ra­mio­nami, prze­tarła szyjkę bu­telki rę­ka­wem i sama wy­piła gin.

– No, to wi­działa pani ko­goś od­po­wia­da­ją­cego temu opi­sowi?

– Przy­kro mi, pa­nie wła­dzo, ale opi­sał pan po­łowę ko­biet w tym mie­ście. Ciężko stwier­dzić.

Gli­niarz wy­mam­ro­tał coś pod no­sem i za­czął się od­da­lać.

– Ale le­d­wie parę chwil temu za tymi ko­szami ukry­wała się ja­kaś ko­bieta.

– Tak?

– Pra­wie na śmierć mnie wy­stra­szyła.

– Czemu nic pani nie po­wie­działa?

– Ładna. Ciemne oczy. Miała mały pie­przyk, o tu. – Una wska­zała bok nosa. – Nie mó­wił pan nic o pie­przyku.

Gli­niarz spra­wiał wra­że­nie, jakby miał prze­możną chęć ją udu­sić.

– W którą stronę po­bie­gła?

Una wska­zała wy­lot za­ułka na Trzy­dzie­stą Ósmą Ulicę.

– Tam. Po­tem chyba w prawo skrę­ciła.

Gli­niarz pu­ścił się pę­dem, a ona za­chi­cho­tała. Ła­two­wierni dra­nie. Wy­tarła ręce w ka­wa­łek po­rwa­nej ga­zety i po­kuś­ty­kała w prze­ciw­nym kie­runku, zo­sta­wia­jąc za sobą wy­chodki wraz z ich smro­dem.

ROZ­DZIAŁ 3

Una prze­szła w prze­bra­niu gar­bu­ski kilka prze­cznic, aż zna­la­zła się w bez­piecz­nym cie­niu wy­so­kich czyn­szó­wek z ce­gły i drewna w uboż­szej dziel­nicy. Tam od­pięła z ple­ców torbę po­dróżną, ale nie wy­wró­ciła płasz­cza z po­wro­tem na prawą stronę. Ulice po­kryte były na­gro­ma­dzoną przez ty­dzień war­stwą śmieci, koń­skiego łajna i błota. Nie chciała ry­zy­ko­wać ubru­dze­nia lep­szej strony płasz­cza, skoro w oko­licy nie było ni­kogo, kogo by taki strój oszu­kał albo na kim mógłby zro­bić wra­że­nie.

Szła mia­ro­wym kro­kiem, nie za szyb­kim, nie za wol­nym, jak ktoś bez gra­we­ro­wa­nej pa­pie­ro­śnicy i róż­nych pod­wę­dzo­nych dro­bia­zgów, za które można do­stać bi­let w jedną stronę do domu pracy na Wy­spie Blac­kwella. Za­bur­czało jej w brzu­chu, tak jak wcze­śniej na dworcu. Gdyby nie ten chło­pak, zhan­dlo­wa­łaby już łupy Marm Blei i po­pi­jała ko­la­cję ku­flem piwa w skle­pie Hay­mana. Do­brze wie­działa, że w ta­kie sprawy nie na­leży się mie­szać. Pierw­sza za­sada prze­trwa­nia na tych uli­cach brzmiała: nie wy­chy­laj się i dbaj o sie­bie. Jej matka była po­rządna i pro­szę, do­kąd ją to za­pro­wa­dziło – spło­nęła na wę­giel, jak za długo sma­żony stek. Już nie wspo­mi­na­jąc o tym, co się po­tem stało z Uną.

Ski­nęła głową funk­cjo­na­riu­szowi O’Mal­ley­owi na rogu Bo­wery i Grand. Po­wie­działa mu, że pra­cuje w fa­bryce my­dła, a Marm Blei za­pła­ciła mu, by w to uwie­rzył. Uchy­lił przed nią czapki i po­szedł swoją drogą. Mimo to pa­pie­ro­śnica cią­żyła jej w kie­szeni. Le­piej się po­czuje, kiedy za­stąpi ją po­brzę­ku­jący mo­siądz.

Pół­to­rej prze­cznicy da­lej wy­pa­trzyła opar­tego o la­tar­nię wy­so­kiego męż­czy­znę w gra­na­to­wym sur­du­cie. Jej wzrok po­wę­dro­wał naj­pierw do bły­sku sre­bra na jego szyi, a do­piero po­tem do twa­rzy. Bar­ney Har­ris. Uda­wał – choć nie­zbyt prze­ko­nu­jąco – że czyta trzy­mane w rę­kach cza­so­pi­smo, tak jakby ła­że­nie po slum­sach było czymś cał­ko­wi­cie na­tu­ral­nym dla do­brze ubra­nego dzien­ni­ka­rza. Prze­stę­po­wał z nogi na nogę i co parę se­kund zer­kał znad ma­ga­zynu. Wtem wy­stra­szył go na­gły pisk ha­mul­ców po­ciągu ko­lei nad­ziem­nej. Męż­czy­zna aż pod­sko­czył w miej­scu, cza­so­pi­smo pra­wie mu wy­pa­dło z dłoni, a on sam nie­mal spadł z kra­węż­nika.

Una za­chi­cho­tała i zwol­niła. Może po­winna skrę­cić w na­stępny za­ułek, żeby go omi­nąć. Marm Blei nie­na­wi­dziła, kiedy za­wra­cało się jej głowę po ko­la­cji. Poza tym Una nie była w na­stroju do czczych po­ga­wę­dek. Była jed­nak dłuż­niczką Har­risa z po­wodu fał­szy­wego alibi, z któ­rym po­śpie­szył jej na ra­tu­nek mie­siąc temu w ope­rze, kiedy pe­wien męż­czy­zna oskar­żył ją o kra­dzież sy­gnetu.

So­pra­nistka była tego wie­czoru wspa­niała. Gdyby gli­nia­rze za­brali Unę na po­ste­ru­nek i prze­szu­kali, zna­leź­liby w fał­dach i fal­ba­nach jej spód­nicy wię­cej niż tylko je­den sy­gnet. Kiedy jed­nak ją prze­słu­chi­wali, oświad­czyła, że cały wie­czór prze­by­wała w to­wa­rzy­stwie pana Har­risa. Dzien­ni­karz pod­szedł do niej pod­czas pierw­szego an­traktu i nie­śmiało skom­ple­men­to­wał suk­nię (oczy­wi­ście ukra­dzioną i nieco przy­cia­sną). Czyli hi­sto­ryjka, którą opo­wie­działa gli­nom, nie była cał­kiem zmy­ślona. Dzięki Bogu Bar­ney do­brze zro­zu­miał jej spoj­rze­nie, kiedy po­de­szła do niego z po­li­cjan­tami, i po chwili mam­ro­ta­nia po­twier­dził jej wer­sję.

Była za­tem jego dłuż­niczką. A nie zno­siła mieć u ko­go­kol­wiek dłu­gów. To było wbrew jej za­sa­dom. Szła więc da­lej w jego stronę po­mimo łu­pów ukry­tych w ob­fi­tych fał­dach spód­nicy.

– Rzuca się pan w oczy ni­czym sa­dza na śniegu – po­wie­działa, pod­cho­dząc bli­żej. – Znowu po­je­chał pan po­cią­giem z Pierw­szej Alei w nie­wła­ściwą stronę?

– Panna Kelly! Jak miło pa­nią spo­tkać. Mia­łem na­dzieję pa­nią tu prę­dzej czy póź­niej zo­ba­czyć.

– Przy­szedł pan tu aż z New­spa­per Row, by się ze mną zo­ba­czyć? Nie wiem, czy po­win­nam po­dzię­ko­wać za kom­ple­ment, czy za­cząć się bać.

– To pierw­sze, za­pew­niam. Gdy­bym są­dził, że lubi pani kwiaty, przy­niósł­bym bu­kiet.

– Lu­bię złoto. Dia­menty. Fran­cu­ski je­dwab.

– To też bym mógł przy­nieść, gdy­bym nie wie­dział, że za­nie­sie to pani od razu na za­ple­cze sklepu Marm Blei.

Wzru­szyła ra­mio­nami.

– Za coś trzeba jeść.

Wy­dął usta i wy­dał z sie­bie ci­che „hmm”. Zmru­żył szare oczy. Nie w wy­ra­zie dez­apro­baty – Una spo­ty­kała się z ta­kimi spoj­rze­niami na tyle czę­sto, że po­tra­fiła je bez­błęd­nie roz­po­znać – lecz roz­ba­wie­nia. Jak gdyby była ja­kimś rzad­kim pta­kiem w skle­pie z ku­rio­zami, li­nie­ją­cym i nie­mym. Pta­kiem, któ­rego trzeba ura­to­wać. „Czy to ja wła­śnie miał­bym tego do­ko­nać?”, zda­wały się py­tać jego oczy. Czy zdoła wy­ba­wić ją z nie­for­tun­nego po­ło­że­nia?

Bar­ney był po­rząd­nym męż­czy­zną. Przy­stoj­nym, na chło­pięcy spo­sób. W ro­dzin­nych skrzy­niach miał dość pie­nią­dza, by stać go było na zby­teczne ozdoby, jak ta srebrna szpilka do kra­wata (a na pewno nie ku­pił jej za ho­no­ra­ria z „New York He­rald”). Kło­pot w tym, że on też ofe­ro­wał jej klatkę – ow­szem, za­pewne więk­szą i z lep­szego me­talu.

Dla­tego też, za­miast za­trze­po­tać rzę­sami i po­słać mu nie­śmiały uśmiech, dźgnęła go w ra­mię i przy oka­zji po­zba­wiła szpilki.

– Wiem, że nie prze­szedł pan taki ka­wał drogi tylko po to, by szep­tać mi do ucha słod­kie słówka. Czego panu trzeba?

Zmarsz­czył brwi, zwi­nął cza­so­pi­smo w ru­lon i wsu­nął je pod pa­chę.

– Wie pani coś na te­mat so­bot­niego mor­der­stwa na Cherry?

– W sen­sie Joe No­chala? Co z nim?

– Jak to się stało?

– Po­noć go udu­sili. Wię­cej nie sły­sza­łam.

Zbli­żyła się do nich ko­bieta pcha­jąca z mo­zo­łem taczkę wy­peł­nioną uży­wa­nymi poń­czo­chami.

– Pięt­na­ście cen­tów za parę! – za­wo­łała. Włosy miała okryte za­tłusz­czoną szmatą, a ra­miona wy­bla­kłym sza­lem.

Una wzięła parę poń­czoch i przyj­rzała się ce­ro­wa­niu.

– Pięć.

– Dzie­sięć – od­parła ko­bieta.

Una pod­su­nęła ba­weł­niane poń­czo­chy pod nos. Wy­czuła za­pach my­dła na tyle silny, by za­ło­żyć, że były nie­dawno prane. Prze­szu­kała kie­sze­nie i wrę­czyła ko­bie­ci­nie dzie­się­cio­cen­tówkę. Bar­ney, jak za­uwa­żyła, spło­nął ru­mień­cem i wbił wzrok w han­dla­rza śmier­dzą­cymi mu­łem ry­bami po dru­giej stro­nie ulicy.

– Ten ru­mie­niec to od tam­tego wę­go­rza czy tych poń­czoch? – za­py­tała, dyn­da­jąc przed nim za­ku­pioną parą. Je­śli tak się ru­mie­nił na wi­dok tej czę­ści gar­de­roby, co by zro­bił, gdyby zo­ba­czył halkę? Una scho­wała poń­czo­chy do torby i przez chwilę roz­wa­żała upusz­cze­nie jej, tak jak to zro­biła na dworcu, żeby się prze­ko­nać.

Bar­ney od­chrząk­nął i wy­jął z kie­szeni ołó­wek. Po­kle­pał dło­nią po dru­giej kie­szeni, za­pewne w po­szu­ki­wa­niu no­tesu, po czym wes­tchnął ciężko i roz­wi­nął ga­zetę.

– Po­mi­ja­jąc czę­ści bie­li­zny oso­bi­stej, wspo­mniała pani, że Joe No­chal zo­stał udu­szony. Przez kogo?

Una wzru­szyła ra­mio­nami.

– Do wy­boru, do ko­loru. Grał w karty tak czę­sto, że po­łowa lu­dzi na Za­krę­cie twier­dziła, że jest im winny pie­nią­dze.

– W ra­por­cie po­li­cyj­nym wspo­mniano, że w kost­nicy zna­le­ziono przy nim dzie­sięć do­la­rów i złoty ze­ga­rek. Je­śli ktoś go za­bił z po­wodu dłu­gów kar­cia­nych, czemu nie opróż­nił mu kie­szeni?

– Może nie miał czasu.

– Ale miał czas, by go udu­sić. Nóż albo kula by­łyby szyb­sze.

– I pew­nie gło­śniej­sze.

– Słuszna uwaga. – Za­no­to­wał kilka słów na okładce cza­so­pi­sma.

– A co na to gliny? – za­py­tała Una.

– Uznali to za kłót­nię przy kar­tach. Ry­zyko za­wo­dowe, można by rzec.

– Pew­nie tak było.

Joe sły­nął na równi z ha­czy­ko­wa­tego nosa i po­ryw­czego cha­rak­teru.

– Ale je­śli było ina­czej? Pa­mięta pani tę pro­sty­tutkę udu­szoną w ze­szłym mie­siącu na Wa­ter?

Mar­tha Ann. Przez pe­wien czas pra­co­wała w któ­rymś z lep­szych do­mów i w noc wy­cią­gała wię­cej niż Una w ty­dzień cięż­kiej ha­rówki. Kilka lat temu je­den z jej sta­łych klien­tów zro­bił się za­zdro­sny o in­nego sta­łego klienta i po­cia­chał jej twarz ni­czym dy­nię na Hal­lo­ween. Od tej pory za­ra­biała na ulicy.

Una prze­ło­żyła torbę do dru­giej ręki i po­wie­działa przez ści­śnięte gar­dło:

– Jak to pod­su­mo­wali gli­nia­rze: ry­zyko za­wo­dowe.

– Oboje zo­stali udu­szeni ja­kimś sznu­rem albo pa­sem. Co, je­śli za­biła ich ta sama osoba?

– Sza­lony du­si­ciel w slum­sach? O czymś ta­kim bym usły­szała.

– Chyba że nie byłby stąd.

– Zwłasz­cza kiedy nie byłby stąd. – Po­ka­zała mu jego srebrną szpilkę. – Jak wspo­mi­na­łam, lu­dzie nie stąd wy­róż­niają się jak sa­dza na śniegu.

Uśmiech­nął się i wziął szpilkę z jej pal­ców.

– Ro­zu­miem. Ale nad­stawi pa­nienka dla mnie ucha, pro­szę?

– Za­wsze nad­sta­wiam.

Bar­ney wło­żył szpilkę i ołó­wek do kie­szeni. Na­stęp­nie od­darł okładkę ma­ga­zynu, a resztę rzu­cił na zie­mię.

– Hej! – za­pro­te­sto­wała Una, pod­no­sząc cza­so­pi­smo.

– Och, prze­pra­szam. Nie są­dzi­łem... W środku nie ma nic cie­ka­wego. Nic, co mo­głoby...

– Nic, co mo­głoby za­cie­ka­wić ko­goś ta­kiego jak ja, co? Pew­nie za­po­mniał pan, że w ogóle umiem czy­tać. – Strą­ciła z ma­ga­zynu skórkę ce­buli. – Po­my­śleć, że chwilę temu mó­wił pan coś o przy­nie­sie­niu mi kwia­tów.

Twarz Bar­neya po­now­nie spło­nęła ru­mień­cem. Dzien­ni­karz po­tarł kark.

– No... eee...

Una po­zwo­liła mu przez ja­kiś czas szu­kać wła­ści­wych słów, czer­piąc przy­jem­ność z jego za­kło­po­ta­nia, po czym szturch­nęła go łok­ciem.

– Tylko się prze­ko­ma­rzam. Nie mogę po­zwo­lić, by taki do­bry pa­pier to­a­le­towy się zmar­no­wał.

Za­śmiał się lekko i po­now­nie zer­k­nął w stronę han­dla­rza ry­bami, uni­ka­jąc jej wzroku. Una wsu­nęła mu dłoń do kie­szeni, wy­jęła z niej szpilkę do kra­wata, po czym się od­da­liła.

– Do zo­ba­cze­nia, Bar­ney – rzu­ciła przez ra­mię. – Dam znać, kiedy tylko coś usły­szę o tym ta­jem­ni­czym mor­dercy.

Zdą­żyła już odejść ład­nych parę kro­ków, kiedy ją za­wo­łał. Od­wró­ciła się.

– Pro­szę na sie­bie uwa­żać.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki