Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Bellevue – pierwsza szkoła dla pielęgniarek w Stanach Zjednoczonych ceni sobie dyscyplinę, intelekt oraz nieposzlakowaną moralność, a w jej murach przebywać mogą tylko kobiety z dobrych domów. Una początkowo narzeka na swoje koleżanki i niekończące się rozkazy doświadczonych lekarzy. Jednak życie na ulicy przygotowało ją do dramatycznych widoków i chorób jakie można zobaczyć na oddziałach. Kobieta powoli zdobywa szacunek i nawiązuje przyjaźnie. Gdy Una zaczyna nabierać podejrzeń odnośnie śmierci jednego z pacjentów, stawia na szali swój los i własną tożsamość, by ratować innych. Amanda Skenandore zabiera nas do fascynującego świata pokazując ewolucję pielęgniarstwa, realia XIX-wiecznej medycyny i budując obraz intrygującej bohaterki.
„Skrupulatny research autorki, oraz empatyczne przedstawienie osób poddanych przymusowej izolacji medycznej sprawiają, że jest to wyjątkowa historia” – Publishers Weekly
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 497
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 12 godz. 51 min
Dla moich drogich Słowików
Byłych, obecnych i przyszłych
ROZDZIAŁ 1
Nowy Jork, rok 1883
Podróżni wypływali z zatrzymujących się przy peronach pociągów niczym szlam z wygódki do kanałów: ślamazarnie i co chwila się zatrzymując. Ich głosy odbijały się echem od sklepienia i mieszały ze świstem pary i jękiem metalu. Promienie słońca torowały sobie drogę do szklanego sufitu przez smugi sadzy i pokłady śniegu. Una jednak wolała pozostawać w cieniu. Obserwowała podróżnych zza jednej z wielkich zdobnych kratownic podtrzymujących dach. Obserwowała i wyczekiwała.
Pierwsi zawsze wysiadali ludzie interesu – bankierzy, spekulanci, nafciarze, właściciele fabryk. Kroczyli po peronie, jakby należał do nich, wyraźnie poirytowani hałaśliwym tłumem, ale jednocześnie niewzruszeni. Uważali, że czas to pieniądz, a pośpiech i buta czyniły ich łatwymi ofiarami tych, którzy byli gotowi znieść ich przesadnie wypachnione ubrania i zadzieranie nosa. Dzisiaj Una nie miała do tego nastroju.
Zaraz po nich pojawiali się pasażerowie z wagonów drugiej klasy. Zmęczone kobiety z uczepionymi spódnic dziećmi, chłonącymi wszystko oczami rozszerzonymi zadziwieniem. Napuszone debiutantki ze swoimi przeładowanymi tragarzami. Handlarze obwoźni ze skórzanymi walizami wypełnionymi towarem na sprzedaż. Rolnicy z kurami w klatkach i hałaśliwymi kozami na postronkach. Wielu miało przy sobie praktycznie tylko tyle rzeczy, ile udało im się wcisnąć do torby podróżnej. Zmianę bielizny. Niedojedzony bochenek chleba. Znoszony egzemplarz Biblii z wciśniętą za okładkę kartką z nazwiskiem i adresem jakiegoś dalekiego krewnego. Nic wartego czasu Uny.
Wtedy pojawił się on – mężczyzna, na którego czekała. Ubrany schludnie, ale nie wystrojony. Rumiane, młodzieńcze oblicze. Z pewnością ze Środkowego Zachodu. Może z Indiany. Ohio. Illinois. Skąd dokładnie, nie miało znaczenia. Ważne, że nie był nowojorczykiem. Wnosząc po tym, jak szukał wzrokiem znaku czy afisza, który wskaże mu właściwą drogę, był tutaj pierwszy raz w życiu.
Una upewniła się, że kapelusz ma pewnie zamocowany na włosach, i przygryzła wargi, by się zaczerwieniły. Otworzyła zatrzask na torbie podróżnej i ścisnęła mocno rączki, by się nie otworzyła.
Mężczyzna szedł wzdłuż peronu, co rusz omijając napotykanych ludzi, aż w końcu oczy mu się rozjaśniły na widok wiszącego nad głowami podróżnych znaku wskazującego kierunek do wyjścia na Czterdziestą Drugą Ulicę. Wyprostował się i przyśpieszył kroku. Una umiejętnie lawirowała przez tłum w jego stronę. Kiedy mężczyzna ponownie spojrzał w górę, tym razem na duży zegar umieszczony wysoko na środkowej wieży na drugim końcu peronu, Una wyskoczyła tuż przed niego, w wyniku czego wpadł na nią z impetem. Krzyknęła słabo i upuściła torbę, której zawartość momentalnie rozsypała się na ziemi.
– Och, najmocniej przepraszam, panienko – powiedział mężczyzna.
– To była moja wina, proszę pana. Niezbyt wiedziałam, dokąd idę.
– To zupełnie jak ja. Pierwszy raz jestem na takiej dużej stacji.
Posłała mu nieśmiały uśmiech i przyklęknęła, by zebrać rozrzucone rzeczy. On błyskawicznie do niej dołączył. Zadbana dyplomatka lekko pachniała tytoniem.
– Jest największa na świecie – oznajmiła Una. – A przynajmniej tak słyszałam.
Podał jej oblamowany wstążką czepek i szal z wełny czesankowej, który starannie złożyła i umieściła w torbie.
– Naprawdę nie musi się pan kłopotać.
– To przeze mnie to się stało, proszę pozwolić sobie pomóc. – Sięgnął po kolejną część garderoby, po czym zastygł, a szyja i uszy spłonęły mu takim samym rumieńcem, jak policzki. Una szybko odebrała od niego jedwabną halkę. Delikatny materiał i koronkowe obszycie gładko wysunęły się spomiędzy palców urękawiczonej dłoni. Udając zawstydzenie, dziewczyna opuściła głowę i ukryła twarz za szerokim rondem i pokaźnym piórem kapelusza.
– To... eee... – Zachwiał się i upadł pośladkami na brudną podłogę.
Una zebrała pozostałe ubrania i wcisnęła wszystko do torby.
– Dziękuję – rzuciła, po czym zamknęła zatrzask i wstała.
Mężczyzna również się podniósł.
– Jeszcze raz najmocniej przepraszam. – Otrzepał płaszcz i ponownie spojrzał na zegar. – Czy mogę panienkę odprowadzić do powozu?
Una zerknęła spod ronda kapelusza na jego szeroką, szczerą twarz i posłała mu kolejny nieśmiały uśmiech.
– To bardzo miło z pana strony, ale wyjeżdżam, nie przyjeżdżam.
– Och?
– Tak właśnie. Wracam do domu, do Maine. Przyjechałam tylko na krótko, by dodać otuchy chorej przyjaciółce.
– Rozumiem – stwierdził z wyraźnym rozczarowaniem w głosie.
– Jeszcze raz dziękuję. – Una dygnęła i ruszyła prędko w stronę pociągów szykujących się do odjazdu. Na drugim końcu dworca przeszła przez tory i wślizgnęła się do zatłoczonej poczekalni. Przycupnęła w kącie i rozejrzała się uważnie. Pod przeciwległą ścianą stał policjant, którego całą uwagę absorbował staruszek wymachujący rozkładem jazdy pociągów. Una uśmiechnęła się pod nosem i zajrzała do torby. W szalu czekała owinięta papierośnica mężczyzny ze Środkowego Zachodu. Na pierwszy rzut oka z czystego srebra, zdobiona misternym filigranem. Z tyłu wygrawerowano inicjały: JWC. Ale bardzo łatwo będzie je zeszlifować. Jeśli Marm Blei nie zechce całości przetopić.
Ponownie zerknęła w stronę gliniarza, wyjęła ukradkiem papierośnicę z torby i wsunęła ją do kieszeni ukrytej wśród obfitych fałd spódnicy. Zdobycie puzderka było banalnie proste, gdy mężczyzna martwił się jej rozrzuconymi ubraniami. Kiedy się schylił, by jej pomóc, praktycznie sama wypadła mu z kieszeni. Bardziej ryzykowne było sięganie do wewnętrznych kieszeni płaszcza. Ale ta koronkowa halka za każdym razem zdawała egzamin. Kiedy on jąkał się z zażenowania, Una wsunęła rękę pod połę chesterfielda i uwolniła mężczyznę od kilku banknotów z portfela oraz dwóch srebrnych jednodolarówek.
Una zamknęła torbę i wyszła z poczekalni na Vanderbilt Avenue. Słabnące promienie zachodzącego słońca nie dawały rady ogrzać styczniowego powietrza. Ze stacji Grand Central korzystały cztery kompanie kolejowe, każda z własnymi bagażowniami i poczekalniami. Dzięki zapasowi podrobionych biletów w rękawie płaszcza Una mogła bez trudu przechodzić z jednego pomieszczenia do drugiego oraz na perony i z powrotem.
Każdego dnia na dworcu zatrzymywały się setki pociągów zapewniające nieprzerwany strumień świeżych frajerów. Dla inteligentnej osoby nowo przybyli byli łatwymi ofiarami. Una nigdy nie pozostawała długo w tym samym miejscu. Nigdy nie wracała do tej samej poczekalni więcej niż raz dziennie. Nigdy nie kradła więcej, niż mogła łatwo schować. Dobra złodziejka miała swoje zasady i się ich trzymała.
Mężczyzna ze Środkowego Zachodu, pan JWC, miał zegarek na srebrnym łańcuszku i co najmniej dziesięć innych banknotów, które mu zostawiła. Ale nie z dobrego serca. Im więcej się zwędzi, tym większe ryzyko, że ofiara się zorientuje jeszcze przed opuszczeniem stacji. Una nie zawsze wracała do domu z pokaźnym łupem, ale za to kradzież uchodziła jej na sucho. Przynajmniej zazwyczaj. Każda kolejna kaucja zwiększała jej dług, a ona wiedziała, że Marm Blei skrupulatnie wszystko zapisuje.
Zaburczało jej w pustym brzuchu. W stacyjnych podziemiach znajdowała się restauracja dla pań, ale Una rzadko jadała w pracy. Musiała być zawsze gotowa momentalnie rzucić się biegiem do ucieczki, a żołądek wypełniony szynką i kapustą albo potrawką z ostryg tylko by ją spowalniał. Niemniej w podziemiach było wiele łatwych celów – wypachnieni i świeżo ogoleni mężczyźni wymaszerowujący od fryzjera, śpieszące do łazienki damy, wytaczający się z baru kolejarze – Una postanowiła zatem udać się jeszcze na mały zwiad przed powrotem do domu.
Wślizgnęła się z powrotem do budynku dworca przez poczekalnię innej kompanii. Po drodze do prowadzących w dół schodów wypatrzyła młodego chłopaka w sfatygowanych spodniach, połatanym płaszczu i brudnej czapce. Przewróciła oczami, gdy zbliżył się ukradkiem do dobrze ubranego mężczyzny w lśniącym cylindrze. „Nie rób tego, durniu” – pomyślała. Chłopak rozejrzał się szybko po hali, po czym sięgnął do kieszeni płaszcza upatrzonej ofiary. Una zatrzymała się na moment u szczytu schodów, chociaż lada chwila miało się tu zaroić od glin. „Nie rób tego”.
Kiedyś sama była taka młoda. I równie głupia. Cudem uniknęła zamknięcia w poprawczaku.
Chłopak zdołał wsunąć brudną rękę do kieszeni mężczyzny. Una pokręciła głową. Durnota. Po sekundzie złodziejaszek wyjął z płaszcza złoty zegarek. Był wart zapewne ze sto dolarów, ale u pasera dzieciak dostałby góra dwie dychy. A jeśli pracował na zlecenie, to jeszcze mniej. Musiała mu jednak oddać, że udało mu się to zrobić niepostrzeżenie. Może nie był jednak aż takim durniem.
Złodziejaszek zaczął się oddalać chyłkiem, a Una odwróciła się z powrotem w stronę schodów. Zdążyła zrobić ledwie kilka kroków, kiedy za jej plecami zadudnił donośny głos:
– Złodziej!
Momentalnie napięła wszystkie mięśnie. Stopy ją świerzbiły, gotowe rzucić się do panicznej ucieczki. Zerknęła przez ramię i dostrzegła, że dobrze ubrany mężczyzna trzyma chłopaka za przegub dłoni, z której dynda na łańcuszku lśniący zegarek.
Dzieciak właśnie zapewnił sobie miejsce w poprawczaku. Takie chuchro jak on pewnie zamarznie tam na śmierć, nim go wypuszczą. Zanim Una zdążyła pomyśleć, ruszyła energicznym krokiem i przepchnęła się przez rosnący tłum gapiów. Wcisnęła torbę pod pachę i ostentacyjnie wyrzuciła ręce w górę.
– Tu jesteś, Willie! Twoja matka umiera ze zmartwienia. – Zwróciła się do mężczyzny: – Ten niecnota nie przeszkadza panu, mam nadzieję?
Zapytany zmrużył oczy.
– Ten niecnota jest złodziejem. Próbował ukraść mój zegarek.
Una przycisnęła dłoń do piersi. Gest, owszem, nieco dramatyczny, ale musiała utrzymać jego uwagę na sobie.
– Co takiego? Willie, to prawda?
– No... tego... – Chłopak powiódł wzrokiem od Uny do wciąż zaciśniętej na jego nadgarstku dłoni mężczyzny i początkowe zmieszanie odpłynęło z jego twarzy. – Przepraszam, ciociu Mae. Wiesz, jaka jest mama, kiedy leży pijana. Trzy dni już nic nie jadłem.
Una powstrzymała się od skrzywienia. Chora matka zagrałaby o wiele lepiej niż pijana. Ale chłopak ewidentnie był zielony.
– To żadna wymówka. Wiesz, że zawsze możesz przyjść zjeść do mnie. Natychmiast oddaj temu panu jego zegarek i ładnie przeproś.
Mężczyzna powoli rozluźnił zaciśnięte palce. Na skórze chłopaka zostały wyraźne, czerwone ślady. Dziki, spłoszony błysk w oku niedoszłego złodzieja powiedział Unie, że dzieciak może się lada chwila rzucić do ucieczki, przez co to ona odpowiedziałaby za kradzież. Chwyciła go zatem za kołnierz podniszczonego płaszcza i potrząsnęła lekko.
– Natychmiast oddawaj, słyszysz?
– Tak, ciociu – wymamrotał chłopiec, posławszy Unie gniewne spojrzenie. Upuścił zegarek na wyciągniętą w oczekiwaniu dłoń mężczyzny i odprowadził go tęsknym wzrokiem w drodze powrotnej do kieszeni.
– A przeprosiny? – nie odpuszczała Una.
– Przepraszam, psze pana. Już nigdy nic takiego nie zrobię.
– Dobry chłopak. – Cały czas mocno trzymając dzieciaka za kołnierz, Una spojrzała na mężczyznę i posłała mu zbolały uśmiech. – Najmocniej pana przepraszam. Jego matka to dobra kobieta, tylko rozpacza po stracie męża. Taki dżentelmen o dobrym sercu jak pan na pewno to rozumie. Nie będziemy już zawracali panu głowy. – Ponownie potrząsnęła chłopakiem. – Ale może pan być pewny, że ten urwis dostanie przed kolacją solidne manto.
Wyraz twarzy okradzionego nie złagodniał. Mężczyzna otrzepał rękaw płaszcza, jakby zrobił się brudny od samej bliskości Uny i chłopaka.
– Pani dopilnuje, żeby dostał.
Una dygnęła szybko i wyciągnęła pechowego złodziejaszka za kołnierz płaszcza na zewnątrz. Kiedy stanęli już na ulicy, młokos próbował się uwolnić z jej chwytu, ale ona nie puszczała, tylko zaciągnęła go za jeden ze stalowych słupów podtrzymujących tory kolei nadziemnej.
– W co ty pogrywasz, mały? – zapytała. – Chcesz zarobić bilet pierwszej klasy na Wyspę Randalla?
– A co cię to obchodzi?
Puściła go.
– Nic a nic. Ale przez takich urwipołciów jak ty, którzy nie odróżniają swojego czoła od dupy, wszyscy frajerzy w okolicy staną się czujni, zaczną ciągle sprawdzać zegarki i skórę, i będą się podejrzliwie rozglądać. Że już o glinach nie wspomnę. Przez to ja i reszta doliniarzy obstawiających dworzec mamy dwa razy ciężej.
– Mogłem uciec.
– Ten facet trzymał cię jak w imadle. Myślisz, że dostałbyś w Tombs taryfę ulgową, boś dzieciak? Sędzia zjadłby cię na śniadanie i wypluł kości przez okno. Oni nie dbają o takich jak ty czy ja.
Chłopak tylko wzruszył ramionami. Zakuty łeb.
– Twoi rodzice wiedzą, że szyjesz kieszenie eleganckich facetów?
– Nie mam rodziców.
– To lepiej zabieraj ten swój chudy tyłek do misji w Five Points. Nakarmią cię tam. I liter nauczą.
– I wyślą na zachód z resztą sierot.
– Lepsze to niż całe życie biedować – stwierdziła, lecz jej słowa zostały skwitowane kolejnym wzruszeniem ramion. Przykucnęła przed chłopakiem. Zauważyła, że policzki miał spierzchnięte i ubłocone, a nos podrażniony i cieknący. – A przynajmniej musisz być sprytny. W kolejce nadziemnej robota jest łatwiejsza. – Skinęła głową w stronę torów nad ich głowami. – Glin też jest tam mniej. I musisz zacząć skromnie: drobne z czyjejś kieszeni albo parę błyskotek z damskiej torebki. Jak weźmiesz wszystko, zauważą. Wtedy trudniej jest uciec. Elegancko ubrany facet szybko się zorientuje, że ktoś mu gwizdnął zegarek. Jak już chcesz się połasić na taki łup, lepiej zaczekać, aż gdzieś usiądzie i wsadzi nos w gazetę albo kieliszek ginu.
Wyciągnęła chusteczkę, splunęła na nią i wytarła chłopakowi policzki.
– Ogarnij się też czasem. Najlepszy złodziej to taki, który nie wygląda na złodzieja.
Kiedy dzieciak prezentował się już jako tako, odszukała w kieszeni dziesięciocentówkę.
– Masz. Kup sobie coś do jedzenia. I zastanów się poważnie nad misją.
Kiedy tylko włożyła mu monetę w dłoń, poczuła, jak drugą ręką sięga do kieszeni jej płaszcza.
– Dobrze. Zawsze łatwiej dać nura do czyjejś kieszeni, kiedy zajmuje się czymś innym. Ale ja nie jestem na tyle głupia, by zostawiać tam cokolwiek wartościowego, po to, żeby ktoś taki jak ty mnie od tego uwolnił.
Posłał jej zmieszany uśmiech i cofnął rękę.
– Musisz też być szybszy. Działaj delikatnie. Może dogadaj się z jednym z chłopaków robiących w tramwajach. Mogliby cię tego czy owego nauczyć.
– Ty z kimś pracujesz?
– Nie, nie ufam...
Jej uwagę przyciągnęło jakieś zamieszanie przy wejściu na dworzec. Wstała i wyjrzała zza metalowego słupa. Mężczyzna, którego chłopak próbował okraść, stał na chodniku i rozmawiał głośno z dwoma gliniarzami. Una zmarszczyła brwi. Kiedy się rozstawali, zdawał się wzburzony, ale udobruchany. Obróciła się z powrotem do chłopaka, szarpnięciem przyciągnęła go do siebie i przeszukała jego kieszenie, aż natrafiła na skradziony zegarek.
– Ty podstępny gnojku, przez to pewnie oboje trafimy do paki.
Zostawiła zegarek w kieszeni chłopaka (lepiej, żeby znaleźli go przy nim niż przy niej), ale odebrała dziesięciocentówkę.
– Ja pójdę na północ Czwartą, a ty zmykaj na wschód Czterdziestą Drugą. Ale nie biegnij. Tylko zwrócisz na siebie uwagę. Jeszcze raz zobaczę cię na dworcu, a sama cię wydam gliniarzom.
Ledwie zdążyła wymówić te słowa, a dzieciak już ruszył pędem. I to nie ulicą Czterdziestą Drugą, ale Czwartą Aleją, którędy ona zamierzała pójść. Dureń! Przesunęła rączki torby w zgięcie łokcia, wyprostowała plecy i wyszła zza słupa. Minęły ją dwie kobiety w futrzanych czapach i z dopasowanymi mufami. Una dołączyła do nich i zrównała z nimi krok. Zza pleców usłyszała przybierające na sile zamieszanie przy dworcu. Czyjś krzyk. Gwizdek. Gliniarze pewnie zobaczyli uciekającego chłopaka i okazali się na tyle bystrzy, by ruszyć w pogoń.
Nie obejrzała się. Przysunęła się do kobiet, chociaż jedna z nich rzuciła jej szydercze spojrzenie. Chociaż ubranie Uny było czyste i porządne, bladło w porównaniu z szykownymi kreacjami kobiet. Z dali jednak trudno jest odróżnić wełnę od końskiego włosia. Lamówkę z prawdziwego jedwabiu od imitacji. Zwłaszcza jeśli ma się policyjny mózg wielkości orzeszka. Z odległości dwudziestu kroków, odwrócona tyłem, Una wyglądała jak każda inna młoda panienka na przechadzce z przyjaciółkami. Taką przynajmniej miała nadzieję. Zasada numer pięć: zachowuj się, jakbyś była na swoim miejscu.
Na chodniku za ich plecami zadudniły czyjeś ciężkie buty. Jedna para. Szybki krok, ale nie bieg. Una przysunęła się bliżej kobiet.
– Jaką pani ma cudowną mufkę – zwróciła się do idącej bliżej niej nieznajomej, przywołując na twarz przyjazny uśmiech. – Sobole, prawda?
Zapytana wyglądała na zaskoczoną.
– Tak, w istocie. Ojciec przywiózł ją z kontynentu.
– Z Rosji, jak mniemam. Podobno najlepsze sobole są właśnie stamtąd. Doskonale pasuje do pani czapy.
– Tak, ojciec kupił je w zestawie.
– U Stewarta i spółki sprzedają obszytą sobolami torebkę, która wybornie by do nich pasowała. – Wiedziała to, bo przed tygodniem sprzedali taką jedną w sklepie Marm Blei. Złodziej twierdził, że na Ladies’ Mile chodzą po trzydzieści dolarów. Dostał za nią siedem, a kiedy Una z trudem odpruła naszywkę niejakiej „A.T. Stewart”, Marm Blei opchnęła ją za dwanaście.
Dudnienie butów rozbrzmiewało coraz bliżej. Una nie musiała się odwracać, by się przekonać, że to gliniarz. Musieli się rozdzielić w poszukiwaniu chłopaka, kiedy ten im się wymknął. Chyba że mężczyzna w eleganckim płaszczu i cylindrze rozpoznał ją i wskazał gliniarzom w tłumie.
Policjant minął ją, nawet na nią nie spoglądając. Una odetchnęła z ulgą. Odłączyła się od kobiet i skręciła w Drugą Aleję. Jakkolwiek powrót na dworzec w celu obrobienia jeszcze jednego frajera jawił się kusząco, dobrze wiedziała, że byłoby to zbyt niebezpieczne. Głupi dzieciak. Sprawił jej tyle kłopotów, że niemal mu życzyła, by go gliny złapały. I pomyśleć, że prawie dała mu dziesięciocentówkę!
Nie zdążyła przejść jednej przecznicy, kiedy za jej plecami rozbrzmiał zapłakany głos:
– Tam jest! To ta złodziejka!
Tym razem Una obróciła się na dość długo, by zobaczyć pędzącego w jej stronę potężnego policjanta. Ruszyła biegiem.
ROZDZIAŁ 2
Una wymijała handlarzy owocami, gazeciarzy i dorożkarzy, nawet na chwilę nie zwalniając. Zeskoczyła z chodnika i przebiegła pod torami kolei nadziemnej, z ledwością unikając stratowania przez konie ciągnące tramwaj. Wciąż jednak słyszała za sobą tupot butów gliniarza.
Potknęła się o wózek z warzywami, boleśnie skręciła sobie nogę w kostce, ale biegła dalej. Przycisnęła torbę do piersi i lawirowała w tłumie przechodniów, intensywnie pracując łokciami. Mogłaby biec szybciej, gdyby skręciła z ruchliwej ulicy, ale nie mogła ryzykować trafienia w ślepy zaułek. Musiała się zorientować, gdzie konkretnie się znajduje. Pozwoliła sobie na chwilowe zwolnienie kroku i wyobraziła sobie szachownicę ulic, tak jak by ją widział przelatujący nad miastem gołąb. Na zachód Czterdziestą Ulicą mogła się dostać do parku Reservoir. Labirynt ścieżek i przerośnięte zarośla doskonale się nadawały do zgubienia pościgu. Una ruszyła w tamtą stronę, choć wątpiła, czy zdoła dotrzeć do parku, zanim gliniarz ją dogoni. Dudnienie jego buciorów rozbrzmiewało coraz bliżej.
Nie, nie da rady mu uciec. Będzie musiała go przechytrzyć. Zwolniła jeszcze bardziej w nadziei, że goniący ją mężczyzna uzna, iż dziewczyna opada z sił, i ponownie przywołała w myślach rozkład ulic. Od Madison Avenue odchodził zaułek prowadzący na niewielkie podwórko. Dalej były wychodki i wąskie przejście na Trzydziestą Ósmą Ulicę. Nie zostałoby jej wiele czasu, ale musiało starczyć.
Gliniarz, tłusty drań, też zwolnił. Słyszała jego powłóczysty krok. Zapewne spodziewał się, że dziewczyna przystanie przy najbliższej latarni, by złapać oddech. Założenie poniekąd słuszne, zważywszy na to, jak nawet luźno zebrany gorset ściska płuca. A ona chciała, by ścigający ją mężczyzna właśnie tak pomyślał.
Wylot zaułka był już w zasięgu wzroku. Una wyczekała na lukę w ludzkiej ciżbie, po czym puściła się sprintem wzdłuż chodnika, a następnie skręciła gwałtownie w bok. Tuż nad jej głową zatrzepotały ubrania rozwieszone na przeciągniętych między budynkami sznurkach. Popędziła przez podwórko ku wychodkom. W zimnym powietrzu unosił się smród gnijących obierek ziemniaczanych i ludzkich odchodów. W rogu stały dwa przepełnione kosze na śmieci. Una przykucnęła za nimi, naciągnęła płaszcz na głowę i usadowiła się wśród pogniecionych gazet, zepsutych resztek jedzenia i pokrytych sadzą szmat.
Chwilę później na podwórko wparował gliniarz. Wydobył z kieszeni chustkę i przyłożył ją do nosa, by choć trochę ochronić się przed smrodem. Una stłumiła chichot. W ostatnich czasach gliniarze zmiękli od wygody toalet i kanalizacji na posterunkach. Potężny mężczyzna rozejrzał się po podwórku, uchylił pałką drzwi do wychodków (nieznacznie, na tyle tylko, by zerknąć do środka). Potem pośpieszył wąskim przejściem na drugim końcu.
Kiedy odgłos jego kroków ucichł w oddali, Una wstała i otrzepała płaszcz. Miała minutę, może dwie, zanim policjant zawróci. Odpięła kapelusz od włosów i zastąpiła go chustą wyciągniętą z torby, spod koronkowej halki. Jeszcze poplamiony fartuch, rękawiczki bez palców, smuga sadzy na policzku i transformacja była niemal gotowa. Złodziejka zdjęła płaszcz i założyła sobie torbę na plecy przy użyciu wytartego paska, który zawsze nosiła przy sobie na wypadek takiej potrzeby. Jeśli pochyli się nieco do przodu, torba będzie wyglądała pod płaszczem jak garb. Zanim włożyła z powrotem okrycie, wywróciła je podszewką na wierzch. Nowi członkowie ekipy Marm Blei zdziwili się, kiedy Una pokryła satynowy materiał pozszywanymi kawałkami złachanego, szorstkiego płótna bawełnianego. W końcu za płaszcz dała Marm Blei dwadzieścia dolarów, czyli niemało. Ale w takich sytuacjach przeróbka okazywała się nieoceniona. Z eleganckiej podróżnej Una przeobraziła się w powykręcaną szmaciarkę i zyskała mnóstwo czasu.
Zasada numer jedenaście: czasem najlepiej jest się ukryć na samym widoku.
Niespełna minutę później, jak na zawołanie, gliniarz wbiegł z powrotem na podwórko. Una stała przygarbiona przy koszach i przetrząsała śmieci.
– Widziała pani ukrywającą się tu kobietę? – zapytał.
Uniosła wzrok i spojrzała mu prosto w głęboko osadzone oczy. Twarz miał czerwoną od wysiłku, a przyśpieszony oddech zamieniał się w obłoczki pary.
– Jaką kobietę? – odpowiedziała pytaniem Una, udając niemiecki akcent.
– Złodziejkę.
Una odwróciła się z powrotem do śmieci. Wyjęła z kosza kawałek spleśniałego chleba, powąchała go, po czym rzuciła na ziemię.
– To niezbyt dokładny opis. Wysoka czy niska?
– Nie wiem. Chyba przeciętnego wzrostu.
– Gruba czy chuda?
Gliniarz sapnął.
– Ani jedno, ani drugie.
– A co miała na sobie?
– Niebieski płaszcz i aksamitny kapelusz.
Czy to z zimna, czy od zapachu, czy od czegoś, co zjadł na lunch, gliniarz wyglądał, jakby miał zaraz wybuchnąć.
– Jeden z tych fikuśnych z piórami i wstążkami czy zwykły?
– Nie wiem – wycedził.
Pod stosem łupin po orzeszkach i pustymi puszkami po sardynkach Una znalazła butelkę po ginie. Lekko nią potrząsnęła. W środku zachlupotały resztki niedopitego alkoholu. Wysunęła rękę z butelką w stronę policjanta. Ten się skrzywił. Una wzruszyła ramionami, przetarła szyjkę butelki rękawem i sama wypiła gin.
– No, to widziała pani kogoś odpowiadającego temu opisowi?
– Przykro mi, panie władzo, ale opisał pan połowę kobiet w tym mieście. Ciężko stwierdzić.
Gliniarz wymamrotał coś pod nosem i zaczął się oddalać.
– Ale ledwie parę chwil temu za tymi koszami ukrywała się jakaś kobieta.
– Tak?
– Prawie na śmierć mnie wystraszyła.
– Czemu nic pani nie powiedziała?
– Ładna. Ciemne oczy. Miała mały pieprzyk, o tu. – Una wskazała bok nosa. – Nie mówił pan nic o pieprzyku.
Gliniarz sprawiał wrażenie, jakby miał przemożną chęć ją udusić.
– W którą stronę pobiegła?
Una wskazała wylot zaułka na Trzydziestą Ósmą Ulicę.
– Tam. Potem chyba w prawo skręciła.
Gliniarz puścił się pędem, a ona zachichotała. Łatwowierni dranie. Wytarła ręce w kawałek porwanej gazety i pokuśtykała w przeciwnym kierunku, zostawiając za sobą wychodki wraz z ich smrodem.
ROZDZIAŁ 3
Una przeszła w przebraniu garbuski kilka przecznic, aż znalazła się w bezpiecznym cieniu wysokich czynszówek z cegły i drewna w uboższej dzielnicy. Tam odpięła z pleców torbę podróżną, ale nie wywróciła płaszcza z powrotem na prawą stronę. Ulice pokryte były nagromadzoną przez tydzień warstwą śmieci, końskiego łajna i błota. Nie chciała ryzykować ubrudzenia lepszej strony płaszcza, skoro w okolicy nie było nikogo, kogo by taki strój oszukał albo na kim mógłby zrobić wrażenie.
Szła miarowym krokiem, nie za szybkim, nie za wolnym, jak ktoś bez grawerowanej papierośnicy i różnych podwędzonych drobiazgów, za które można dostać bilet w jedną stronę do domu pracy na Wyspie Blackwella. Zaburczało jej w brzuchu, tak jak wcześniej na dworcu. Gdyby nie ten chłopak, zhandlowałaby już łupy Marm Blei i popijała kolację kuflem piwa w sklepie Haymana. Dobrze wiedziała, że w takie sprawy nie należy się mieszać. Pierwsza zasada przetrwania na tych ulicach brzmiała: nie wychylaj się i dbaj o siebie. Jej matka była porządna i proszę, dokąd ją to zaprowadziło – spłonęła na węgiel, jak za długo smażony stek. Już nie wspominając o tym, co się potem stało z Uną.
Skinęła głową funkcjonariuszowi O’Malleyowi na rogu Bowery i Grand. Powiedziała mu, że pracuje w fabryce mydła, a Marm Blei zapłaciła mu, by w to uwierzył. Uchylił przed nią czapki i poszedł swoją drogą. Mimo to papierośnica ciążyła jej w kieszeni. Lepiej się poczuje, kiedy zastąpi ją pobrzękujący mosiądz.
Półtorej przecznicy dalej wypatrzyła opartego o latarnię wysokiego mężczyznę w granatowym surducie. Jej wzrok powędrował najpierw do błysku srebra na jego szyi, a dopiero potem do twarzy. Barney Harris. Udawał – choć niezbyt przekonująco – że czyta trzymane w rękach czasopismo, tak jakby łażenie po slumsach było czymś całkowicie naturalnym dla dobrze ubranego dziennikarza. Przestępował z nogi na nogę i co parę sekund zerkał znad magazynu. Wtem wystraszył go nagły pisk hamulców pociągu kolei nadziemnej. Mężczyzna aż podskoczył w miejscu, czasopismo prawie mu wypadło z dłoni, a on sam niemal spadł z krawężnika.
Una zachichotała i zwolniła. Może powinna skręcić w następny zaułek, żeby go ominąć. Marm Blei nienawidziła, kiedy zawracało się jej głowę po kolacji. Poza tym Una nie była w nastroju do czczych pogawędek. Była jednak dłużniczką Harrisa z powodu fałszywego alibi, z którym pośpieszył jej na ratunek miesiąc temu w operze, kiedy pewien mężczyzna oskarżył ją o kradzież sygnetu.
Sopranistka była tego wieczoru wspaniała. Gdyby gliniarze zabrali Unę na posterunek i przeszukali, znaleźliby w fałdach i falbanach jej spódnicy więcej niż tylko jeden sygnet. Kiedy jednak ją przesłuchiwali, oświadczyła, że cały wieczór przebywała w towarzystwie pana Harrisa. Dziennikarz podszedł do niej podczas pierwszego antraktu i nieśmiało skomplementował suknię (oczywiście ukradzioną i nieco przyciasną). Czyli historyjka, którą opowiedziała glinom, nie była całkiem zmyślona. Dzięki Bogu Barney dobrze zrozumiał jej spojrzenie, kiedy podeszła do niego z policjantami, i po chwili mamrotania potwierdził jej wersję.
Była zatem jego dłużniczką. A nie znosiła mieć u kogokolwiek długów. To było wbrew jej zasadom. Szła więc dalej w jego stronę pomimo łupów ukrytych w obfitych fałdach spódnicy.
– Rzuca się pan w oczy niczym sadza na śniegu – powiedziała, podchodząc bliżej. – Znowu pojechał pan pociągiem z Pierwszej Alei w niewłaściwą stronę?
– Panna Kelly! Jak miło panią spotkać. Miałem nadzieję panią tu prędzej czy później zobaczyć.
– Przyszedł pan tu aż z Newspaper Row, by się ze mną zobaczyć? Nie wiem, czy powinnam podziękować za komplement, czy zacząć się bać.
– To pierwsze, zapewniam. Gdybym sądził, że lubi pani kwiaty, przyniósłbym bukiet.
– Lubię złoto. Diamenty. Francuski jedwab.
– To też bym mógł przynieść, gdybym nie wiedział, że zaniesie to pani od razu na zaplecze sklepu Marm Blei.
Wzruszyła ramionami.
– Za coś trzeba jeść.
Wydął usta i wydał z siebie ciche „hmm”. Zmrużył szare oczy. Nie w wyrazie dezaprobaty – Una spotykała się z takimi spojrzeniami na tyle często, że potrafiła je bezbłędnie rozpoznać – lecz rozbawienia. Jak gdyby była jakimś rzadkim ptakiem w sklepie z kuriozami, liniejącym i niemym. Ptakiem, którego trzeba uratować. „Czy to ja właśnie miałbym tego dokonać?”, zdawały się pytać jego oczy. Czy zdoła wybawić ją z niefortunnego położenia?
Barney był porządnym mężczyzną. Przystojnym, na chłopięcy sposób. W rodzinnych skrzyniach miał dość pieniądza, by stać go było na zbyteczne ozdoby, jak ta srebrna szpilka do krawata (a na pewno nie kupił jej za honoraria z „New York Herald”). Kłopot w tym, że on też oferował jej klatkę – owszem, zapewne większą i z lepszego metalu.
Dlatego też, zamiast zatrzepotać rzęsami i posłać mu nieśmiały uśmiech, dźgnęła go w ramię i przy okazji pozbawiła szpilki.
– Wiem, że nie przeszedł pan taki kawał drogi tylko po to, by szeptać mi do ucha słodkie słówka. Czego panu trzeba?
Zmarszczył brwi, zwinął czasopismo w rulon i wsunął je pod pachę.
– Wie pani coś na temat sobotniego morderstwa na Cherry?
– W sensie Joe Nochala? Co z nim?
– Jak to się stało?
– Ponoć go udusili. Więcej nie słyszałam.
Zbliżyła się do nich kobieta pchająca z mozołem taczkę wypełnioną używanymi pończochami.
– Piętnaście centów za parę! – zawołała. Włosy miała okryte zatłuszczoną szmatą, a ramiona wyblakłym szalem.
Una wzięła parę pończoch i przyjrzała się cerowaniu.
– Pięć.
– Dziesięć – odparła kobieta.
Una podsunęła bawełniane pończochy pod nos. Wyczuła zapach mydła na tyle silny, by założyć, że były niedawno prane. Przeszukała kieszenie i wręczyła kobiecinie dziesięciocentówkę. Barney, jak zauważyła, spłonął rumieńcem i wbił wzrok w handlarza śmierdzącymi mułem rybami po drugiej stronie ulicy.
– Ten rumieniec to od tamtego węgorza czy tych pończoch? – zapytała, dyndając przed nim zakupioną parą. Jeśli tak się rumienił na widok tej części garderoby, co by zrobił, gdyby zobaczył halkę? Una schowała pończochy do torby i przez chwilę rozważała upuszczenie jej, tak jak to zrobiła na dworcu, żeby się przekonać.
Barney odchrząknął i wyjął z kieszeni ołówek. Poklepał dłonią po drugiej kieszeni, zapewne w poszukiwaniu notesu, po czym westchnął ciężko i rozwinął gazetę.
– Pomijając części bielizny osobistej, wspomniała pani, że Joe Nochal został uduszony. Przez kogo?
Una wzruszyła ramionami.
– Do wyboru, do koloru. Grał w karty tak często, że połowa ludzi na Zakręcie twierdziła, że jest im winny pieniądze.
– W raporcie policyjnym wspomniano, że w kostnicy znaleziono przy nim dziesięć dolarów i złoty zegarek. Jeśli ktoś go zabił z powodu długów karcianych, czemu nie opróżnił mu kieszeni?
– Może nie miał czasu.
– Ale miał czas, by go udusić. Nóż albo kula byłyby szybsze.
– I pewnie głośniejsze.
– Słuszna uwaga. – Zanotował kilka słów na okładce czasopisma.
– A co na to gliny? – zapytała Una.
– Uznali to za kłótnię przy kartach. Ryzyko zawodowe, można by rzec.
– Pewnie tak było.
Joe słynął na równi z haczykowatego nosa i porywczego charakteru.
– Ale jeśli było inaczej? Pamięta pani tę prostytutkę uduszoną w zeszłym miesiącu na Water?
Martha Ann. Przez pewien czas pracowała w którymś z lepszych domów i w noc wyciągała więcej niż Una w tydzień ciężkiej harówki. Kilka lat temu jeden z jej stałych klientów zrobił się zazdrosny o innego stałego klienta i pociachał jej twarz niczym dynię na Halloween. Od tej pory zarabiała na ulicy.
Una przełożyła torbę do drugiej ręki i powiedziała przez ściśnięte gardło:
– Jak to podsumowali gliniarze: ryzyko zawodowe.
– Oboje zostali uduszeni jakimś sznurem albo pasem. Co, jeśli zabiła ich ta sama osoba?
– Szalony dusiciel w slumsach? O czymś takim bym usłyszała.
– Chyba że nie byłby stąd.
– Zwłaszcza kiedy nie byłby stąd. – Pokazała mu jego srebrną szpilkę. – Jak wspominałam, ludzie nie stąd wyróżniają się jak sadza na śniegu.
Uśmiechnął się i wziął szpilkę z jej palców.
– Rozumiem. Ale nadstawi panienka dla mnie ucha, proszę?
– Zawsze nadstawiam.
Barney włożył szpilkę i ołówek do kieszeni. Następnie oddarł okładkę magazynu, a resztę rzucił na ziemię.
– Hej! – zaprotestowała Una, podnosząc czasopismo.
– Och, przepraszam. Nie sądziłem... W środku nie ma nic ciekawego. Nic, co mogłoby...
– Nic, co mogłoby zaciekawić kogoś takiego jak ja, co? Pewnie zapomniał pan, że w ogóle umiem czytać. – Strąciła z magazynu skórkę cebuli. – Pomyśleć, że chwilę temu mówił pan coś o przyniesieniu mi kwiatów.
Twarz Barneya ponownie spłonęła rumieńcem. Dziennikarz potarł kark.
– No... eee...
Una pozwoliła mu przez jakiś czas szukać właściwych słów, czerpiąc przyjemność z jego zakłopotania, po czym szturchnęła go łokciem.
– Tylko się przekomarzam. Nie mogę pozwolić, by taki dobry papier toaletowy się zmarnował.
Zaśmiał się lekko i ponownie zerknął w stronę handlarza rybami, unikając jej wzroku. Una wsunęła mu dłoń do kieszeni, wyjęła z niej szpilkę do krawata, po czym się oddaliła.
– Do zobaczenia, Barney – rzuciła przez ramię. – Dam znać, kiedy tylko coś usłyszę o tym tajemniczym mordercy.
Zdążyła już odejść ładnych parę kroków, kiedy ją zawołał. Odwróciła się.
– Proszę na siebie uważać.