Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Najsłynniejsza książka Sue Monk Kidd, autorki bestsellerowych Czarnych skrzydeł.
Pachnąca miodem, ciepła, wzruszająca i przerażająca zarazem opowieść o konfliktach na tle rasowym i kobiecej przyjaźni ponad podziałami. Lily jest biała, ma 14 lat, oschłego, agresywnego ojca i olbrzymie poczucie winy. Przed dziesięcioma laty przez przypadek zastrzeliła swoją matkę. Spokój pomagają jej odzyskać noszące imiona letnich miesięcy, czarnoskóre mieszkanki pewnej pasieki w Tiburon, gdzie Lily trafia, jadąc śladami mamy. Ale nawet ten niezwykły azyl, gdzie pszczoły wiodą swoje sekretne życie, nie chroni przed światem zewnętrznym. Najważniejsza jest wiara w siebie…
Zekranizowana z sukcesem niezwykła książka przetłumaczona na 36 języków, sprzedana w samych Stanach Zjednoczonych w nakładzie ponad 6 milionów egzemplarzy, opowiada o przerażającej codzienności stanów południowych Ameryki połowy lat sześćdziesiątych XX wieku, kiedy niewolnicy odzyskali już wolność, ale tylko na papierze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 386
Dla mojego syna Boba oraz dla Ann i Sandy’ego z wyrazami miłości
Królowa, ze swojej strony, jest siłą jednoczącą społeczność; jeśli usunie się ją z ula, robotnice szybko wyczuwają jej nieobecność. Po kilku godzinach, lub nawet jeszcze krótszym czasie, zdradzają wyraźne symptomy bezkrólewia.
MAN AND INSECTS
(Ludzie i owady)
W nocy leżałam w łóżku i oglądałam pszczoły przeciskające się przez szpary w ścianie mojej sypialni i zataczające kręgi w powietrzu; wydawały ów podobny do wirującego śmigła dźwięk, to wysokie zzzzzzz, od którego wibrowała mi skóra. Patrzyłam, jak ich skrzydła lśnią w ciemności niczym kawałki chromu, i w mojej piersi rosła tęsknota. Widząc, jak latają, nie wypatrując żadnego kwiatka, fruwając wyłącznie po to, by poczuć tchnienie wiatru, czułam, że pęka mi serce.
W dzień słyszałam, jak drążą ściany sypialni, brzęcząc niczym stojący w sąsiednim pokoju, nienastrojony radioodbiornik, i wyobrażałam sobie, że przerabiają je na plastry miodu, który sączy się, bym mogła go skosztować.
Pszczoły pojawiły się latem 1964 roku, gdy skończyłam czternaście lat i moje życie znalazło się w zupełnie nowej orbicie — mam na myśli z u p e ł n i e n o w ą o r b i t ę. Spoglądając dziś wstecz, chciałabym powiedzieć, że pszczoły zostały do mnie posłane. Mam ochotę powiedzieć, że pojawiły się podobnie, jak archanioł Gabriel objawił się Najświętszej Dziewicy, zapoczątkowując wydarzenia, których w ogóle się nie spodziewałam. Wiem, że porównywanie się z nią jest z mojej strony bezczelnością, ale mam powody wierzyć, że wcale by jej to nie przeszkadzało; jeszcze do tego wrócę. Teraz powiem jedynie, że mimo wydarzeń tamtego lata wciąż darzę pszczoły sympatią.
*
Pierwszego lipca 1964 roku leżałam w łóżku, czekając, aż się pojawią, i dumając o tym, co powiedziała mi Rosaleen, gdy poinformowałam ją o tych nocnych wizytach.
— Pszczoły roją się przed śmiercią — oznajmiła.
Rosaleen pracowała u nas od śmierci mojej matki. Mój tatuś — którego nazywałam T. Ray, ponieważ słowo „tatuś” nigdy do niego nie pasowało — zabrał ją z sadu, gdzie zbierała brzoskwinie. Miała dużą okrągłą twarz i ciało, które opadało niczym namiot, i była tak czarna, że noc wydawała się sączyć z porów jej skóry. Mieszkała sama w małym domku w lesie niedaleko naszej farmy i przychodziła codziennie, żeby gotować, sprzątać i zastępować mi matkę. Rosaleen nigdy nie miała własnego dziecka, w związku z czym przez ostatnie dziesięć lat byłam jej królikiem doświadczalnym.
„Pszczoły roją się przed śmiercią”. Zawsze miała szalone pomysły, które ignorowałam, lecz ten mnie zaintrygował. Zastanawiałam się, czy nie chodzi im przypadkiem o moją śmierć. Szczerze mówiąc, niewiele się tym przejęłam. Wszystkie te pszczoły mogły sfrunąć na mnie niczym stado aniołów i użądlić na śmierć, i nie byłaby to wcale najgorsza rzecz, jaka mi się przytrafiła. Ludzie, którym się wydaje, że umieranie to coś najgorszego pod słońcem, niewiele wiedzą o życiu.
Moja matka zmarła, gdy miałam cztery lata. Był to niezaprzeczalny fakt, ale za każdym razem, kiedy o tym napomykałam, ludzie zaczynali się interesować skórkami przy paznokciach albo odległymi punktami na niebie i udawali, że mnie nie słyszą. Od czasu do czasu jednak trafiała się jakaś życzliwa dusza.
— Po prostu o tym nie myśl, Lily — mówił mi ktoś taki. — To był wypadek. Nie zrobiłaś tego umyślnie.
Tej nocy leżałam w łóżku i myślałam o tym, co by było, gdybym umarła i spotkała się z matką w raju.
— Mamo, przebacz. Proszę, przebacz — powiedziałabym na powitanie, a ona całowałaby mnie tak długo, aż spierzchłaby mi skóra, i powtarzała, żebym przestała się winić. Mówiłaby to przez pierwsze dziesięć tysięcy lat.
Przez następne dziesięć tysięcy lat szczotkowałaby mi włosy. Uczesałaby je tak pięknie, że z wrażenia ludziom w całym niebie powypadałyby z rąk harfy. Można łatwo poznać, że jakaś dziewczynka nie ma matki, po tym jak wyglądają jej włosy. Moje sterczały przez cały boży dzień w jedenastu różnych kierunkach, a T. Ray nie chciał mi oczywiście kupić wałków, w związku z czym musiałam nawijać je na puszki po soku winogronowym Welcha, przez co o mało nie nabawiłam się bezsenności. Zawsze musiałam wybierać między porządnymi włosami a porządnym snem.
Uznałam, że przez następne czterysta albo pięćset lat będę jej opowiadać o paskudnym życiu z T. Rayem. Był wredny przez cały rok, ale najbardziej w lecie, kiedy od świtu do zmierzchu tyrał w swoim brzoskwiniowym sadzie. Starałam się schodzić mu z drogi. Był miły wyłącznie dla swojej myśliwskiej suki, Buźki, która spała w jego łóżku i którą drapał po brzuchu za każdym razem, kiedy odwróciła się na swój kościsty grzbiet. Widziałam, jak nasikała mu raz na but i w ogóle się nie przejął.
Wiele razy prosiłam Pana Boga, żeby uczynił coś z T. Rayem. Chodzi do kościoła od czterdziestu lat i robi się coraz gorszy. To powinno chyba coś mówić Panu Bogu.
Odsunęłam nogą prześcieradło. W pokoju panował absolutny bezruch, nie było ani jednej pszczoły. Co minuta patrzyłam na zegar na toaletce i zastanawiałam się, co je zatrzymuje.
W końcu, koło północy, kiedy moje powieki chciały już dać za wygraną, w kącie rozległ się niski i wibrujący dźwięk, który można by niemal wziąć za mruczenie kota. Po kilku chwilach po ścianie przesunęły się podobne do plamek farby liczne cętki i kiedy padło na nie sączące się przez okno światło, zobaczyłam zarys skrzydełek. Dźwięk potężniał w ciemności i w końcu zaczął pulsować cały pokój, a powietrze ożyło i zgęstniało od pszczół, które krążąc wokół mojego ciała, otoczyły mnie wirującą chmurą. Brzęczały tak głośno, że nie mogłam zebrać myśli.
Wbiłam paznokcie w dłonie, aż skóra na nich zmieniła się w jodełkę. W pokoju pełnym pszczół można zginąć od ukąszeń.
Mimo to widok był niesamowity. Nagle uznałam, że muszę go koniecznie komuś pokazać, nawet jeżeli jedyną osobą w pobliżu był T. Ray. Nawiasem mówiąc, gdyby zupełnie przypadkiem ukąsiło go kilkaset pszczół, to cóż, byłoby mi bardzo przykro.
Wyślizgnęłam się z łóżka i pobiegłam w chmurze pszczół do drzwi. Obudziłam T. Raya, dotykając palcem jego ramienia, z początku delikatnie, a potem dźgając coraz mocniej jego ciało i dziwiąc się, jakie jest twarde.
T. Ray wyskoczył z łóżka w samych szortach. Lepiej, żeby to było coś ważnego, żeby okazało się, że pali się cały cholerny dom, wrzeszczał, gdy wlokłam go do swojej sypialni. Buźka szczekała, jakbyśmy polowali na gołębie.
— Pszczoły! — krzyczałam. — W moim pokoju jest rój pszczół!
Ale kiedy tam dotarliśmy, schowały się w ścianie, jakby wiedziały, że nadchodzi, i nie chciały popisywać się przed nim swoimi powietrznymi akrobacjami.
— Niech to szlag, Lily, to wcale nie jest śmieszne!
Przyjrzałam się ścianom. Wlazłam pod łóżko i błagałam kłęby kurzu i sprężyny materaca, żeby wyłoniła się z nich choć jedna pszczoła.
— Były tutaj — upierałam się. — Fruwały po całym pokoju.
— Jasne, i wpadło tu także cholerne stado bawołów.
— Posłuchaj — powiedziałam. — Słychać, jak bzyczą.
T. Ray przystawił ucho do ściany z udawaną powagą.
— Nie słyszę żadnego bzyczenia — stwierdził, po czym zakręcił palcami młynka przy skroni. — Musiały wyfrunąć z tego zegara z kukułką, który nazywasz swoją mózgownicą. Obudź mnie jeszcze raz, Lily, to w robocie będzie Martha Whites. Słyszysz?
Martha Whites była rodzajem kary, który wymyślić mógł tylko T. Ray. Natychmiast się przymknęłam.
Mimo to nie mogłam przejść nad tym do porządku dziennego — nie mogłam pozostawić T. Raya w przekonaniu, że jestem taka zdesperowana, iż wymyśliłam inwazję pszczół, aby tylko zwrócił na mnie uwagę. I to właśnie nasunęło mi genialny pomysł, żeby nałapać pszczół do słoika, pokazać je T. Rayowi i zapytać, kto tutaj zmyśla.
*
Moje pierwsze i jedyne wspomnienie matki pochodziło z dnia, w którym zmarła. Próbowałam długo odtworzyć w pamięci jakiś wcześniejszy obrazek, okruch czegokolwiek: jak kładzie mnie do łóżka, jak czyta mi książeczkę o Wujku Wigglym albo wiesza moją bieliznę na piecyku w lodowato zimne poranki. W ostateczności nawet, jak zrywa witkę z krzaka forsycji i smaga mnie nią po łydkach.
Zginęła trzeciego grudnia 1954 roku. Piec grzał tak mocno, że matka ściągnęła sweter i stojąc w samej bluzce, mocowała się ze świeżo pomalowanym oknem, które przykleiło się do framugi.
— Cóż, wygląda na to, że się tutaj żywcem upieczemy — mruknęła w końcu, dając za wygraną.
Miała czarne włosy, okalające gęstymi lokami twarz, której obraz w mojej pamięci zawsze trochę się rozmywał, mimo że cała reszta odznaczała się wyborną ostrością.
Wyciągnęłam ku niej dłonie, a ona podniosła mnie, mówiąc, że jestem na to o wiele za duża. Kiedy to zrobiła, owionął mnie jej zapach.
Ten zapach pozostał we mnie na zawsze i był wyraźny jak cynamon. Chodziłam później regularnie do drogerii w Sylvanie i wąchałam wszystkie buteleczki z perfumami, które tam mieli, starając się go zidentyfikować.
— Patrzcie, kogo tu widzimy — mówiła, udając zaskoczoną, pani od perfum za każdym razem, kiedy się tam zjawiałam. Tak jakbym nie odwiedziła jej tydzień wcześniej i nie sprawdziła całego rzędu buteleczek: Shalimar, Chanel No. 5 oraz White Shoulders.
— Ma pani coś nowego? — pytałam.
Nigdy nie miała.
Prawdziwym szokiem było więc dla mnie, kiedy odkryłam ten zapach u swojej nauczycielki z piątej klasy, która oznajmiła, że to zwyczajny odżywczy krem Pond’s.
Tamtego popołudnia, gdy zginęła moja matka, na podłodze przy niedającym się otworzyć oknie leżała walizka. Matka zaglądała do wnękowej szafy, wyjmowała z niej różne rzeczy i wrzucała do walizki, nawet ich nie składając.
Zapuściłam się tam w ślad za nią i myszkowałam pod rąbkami sukienek i nogawkami spodni, w mroku, gdzie leżały koty kurzu i małe martwe ćmy i czuć było stęchły zapach brzoskwiń, który przywarł do butów T. Raya. Wsadziłam dłonie w białe pantofelki na wysokich obcasach i zaczęłam klaskać ich podeszwami.
Kiedy ktoś wchodził po schodach, podłoga w szafie wibrowała i dzięki temu się zorientowałam, że zbliża się T. Ray. Nad głową słyszałam ściągającą rzeczy z wieszaków matkę, szelest ubrań i szczękanie drutów.
— Pośpiesz się — powiedziała.
Słysząc, jak T. Ray wchodzi do pokoju głośno tupiąc, westchnęła. Powietrze uszło z niej tak, jakby ktoś ścisnął nagle jej płuca. To ostatnia rzecz, jaką pamiętam bardzo wyraźnie — jej oddech, który spłynął ku mnie niczym mały spadochron i zniknął bez śladu między stertami butów.
Nie pamiętam, co mówili — wyłącznie furię w ich słowach, to, jak powietrze spuchło od razów. Później przypominało mi to ptaki uwięzione w zamkniętym pokoju, obijające się o okna i ściany, zderzające ze sobą. Cofałam się krok po kroku w głąb szafy, wtykając palce do ust, czując w nich smak stóp i butów.
Wywleczona na zewnątrz, nie wiedziałam w pierwszym momencie, kto mnie wyciągnął — dopiero po chwili zorientowałam się, że obejmuje mnie matka, i poczułam jej zapach.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki