42,90 zł
Nowa książka autorki światowego hitu Sekretne życie pszczół. Numer 1 na liście bestsellerów New York Timesa, wyselekcjonowany do ekskluzywnego klubu książkowego Oprahy Winfrey!
Dwie kobiety, dwie walki o wolność, jedna niezwykła przyjaźń…
Sarah Grimké jest córką sędziego sądu najwyższego Karoliny Południowej, plantatora zaliczanego do elity Charlestone. Nie potrafi się jednak podporządkować obowiązującym w jej świecie konwenansom. Marzy o tym, żeby studiować i zostać pierwszą kobietą prawnikiem. Na swoje jedenaste urodziny dostaje niecodzienny prezent – wyciągniętą z czworaków i obwiązaną lawendowymi wstążkami czarnoskórą Hetty, zwaną Szelmą. To kolejny „obyczaj”, którego Sarah nie potrafi zaakceptować, bo drugiego nie można przecież „posiadać”… To dopiero początek jej problemów.
Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami i życiem pierwszych abolicjonistek, sióstr Grimké, wspaniała powieść, która prowadzi nas do korzeni stanów południowych Ameryki. Niezwykła pochwała siły przyjaźni i siostrzanej miłości ponad podziałami. Świadectwo walki o wolność i prawo do głosu. Od czasów Przeminęło z wiatrem nie było takiej opowieści!
Służące – tylko lepsze.
„The Sun”
Bogata narracja, wyraziści bohaterowie i rzadka dziś historyczna perspektywa to idealny materiał na wspaniały, poruszający film.
Oprah Winrfey, właścicielka praw do ekranizacji książki
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 527
Dla Sandy’ego Kidda z wyrazami miłości
CZĘŚĆ PIERWSZA
Listopad 1803–luty 1805
Hetty Szelma Grimké
Był czas, kiedy ludzie w Afryce potrafili latać. Tak pewnej nocy powiedziała mi mauma. Miałam wtedy dziesięć lat.
– Twoja baba-mauma, Szelmo, widziała to na własne oczy. Mówiła, że wznosili się aż nad drzewa i chmury. Mówiła, że latali jak kosy. Ale kiedy tutaj przypłynęliśmy, utraciliśmy tę magię na zawsze.
Moja mauma była bystra. Nie umiała czytać ani pisać tak jak ja. Całą swoją wiedzę czerpała z życia, a nie zaznała w nim wiele szczęścia. Spojrzała na moją twarz, na której malowały się smutek i zwątpienie.
– Nie wierzysz mi? A jak myślisz, dziecko, skąd się wzięły twoje łopatki?
Chude kości sterczały z moich pleców jak dwa gruzełki. Mauma poklepała mnie po nich i dodała:
– Tylko tyle zostało z twoich skrzydeł. Teraz to zwykłe, płaskie kości, ale pewnego dnia je odzyskasz.
Byłam bystra jak mauma. Chociaż miałam dopiero dziesięć lat, wiedziałam już, że te historie o latających ludziach to zwykła bujda. Wcale nie byliśmy magicznymi ludźmi, którzy utracili swoją moc, tylko zwykłymi niewolnikami. I nigdzie się nie wybieraliśmy. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, co mauma chciała przez to powiedzieć. Naprawdę umieliśmy latać, tyle że magia nie miała z tym nic wspólnego.
Tamtego dnia, kiedy wypadki przybrały nieodwracalny obrót, a moje życie zmieniło się na zawsze, dokładałam drewna pod kocioł na podwórzu, wygotowując pościel dla niewolników. Oczy paliły mnie od drobinek ługu, które porywał wiatr. Poranek był chłodny – słońce przypominało biały guziczek przyszyty mocno do nieboskłonu. Latem nosiłyśmy sukienki z samodziału i majtki z długimi nogawkami, lecz wraz z nastaniem charlestońskiej zimy, która przychodziła jak leniwa dziewucha dopiero w listopadzie albo styczniu, zakładałyśmy bezkształtne palta z grubej przędzy – zwykłe stare worki, tylko z rękawami. Mój był używany i sięgał mi aż do kostek. Nie wiedziałam, ile brudnych, niemytych ciał nosiło go przede mną, ale każde z nich zostawiło po sobie ślad – specyficzną woń.
Tego ranka nasza pani wygrzmociła mi grzbiet, bo zasnęłam w trakcie modlitwy. Codziennie wszyscy niewolnicy z wyjątkiem Rosetty, która była stara i obłąkana, zbierali się przed śniadaniem w jadalni. Walczyliśmy z sennością, podczas gdy pani czytała nam biblijne wersety o tym, że „Jezus gorzko zapłakał”, i modliła się, aby Bóg obdarzył nas najmilszą Mu cechą, czyli p o s ł u s z e ń s t w e m. A jeśli komuś zdarzyło się przysnąć, wówczas pani, między „i rzekł Bóg to” a „i rzekł Bóg tamto”, z całych sił okładała go laską.
Poskarżyłam się Cioteczce na swoje nieszczęście.
– Oddal ode mnie ten kielich! – powiedziałam, posługując się jednym z wersetów pani. – Jezus gorzko zapłakał, bo znalazł się w potrzasku razem z naszą panią, tak samo jak my.
Cioteczka, kucharka, służyła naszej pani, odkąd ta była małą dziewczynką, i razem z kamerdynerem Tomfrym zarządzała całym domem. Tylko ona mówiła pani, co ma robić, i nie obrywała za to laską. Mauma zawsze powtarzała, żebym liczyła się ze słowami, ale nigdy nie słuchałam. Cioteczka trzy razy dziennie wybałuszała na mnie oczy.
Byłam szelmą. Ale to nie stąd wzięło się moje imię. Pan i pani nazywali każdego jak należy, mauma spoglądała jednak na swoje maleństwo leżące w koszyku i wtedy do głowy przychodziło jej inne imię, związane z wyglądem dziecka, z dniem tygodnia, pogodą albo tym, jaki tamtego dnia wydawał się świat. Koszykowe imię mojej maumy brzmiało Lato, a to właściwe Charlotte. Miała brata nazwanego Ciężkiczas. Ludzie sądzą, że ja ciągle coś zmyślam, ale to akurat najprawdziwsza prawda.
Ten, kto nosił koszykowe imię, przynajmniej dostał coś od swojej maumy. Kiedy przyszłam przedwcześnie na świat, pan Grimké ochrzcił mnie Hetty, lecz mauma popatrzyła na mnie i nazwała Szelmą.
Tamtego dnia pomagałam Cioteczce na podwórzu, a mauma szyła dla pani suknię ze złotej satyny, taką z turniurą. Mówiło się, że jest w stylu francuskim. Mauma była najlepszą szwaczką w całym Charlestonie, na dodatek bardzo pracowitą. Nikt tak jak ona nie umiał wyczarować równie pięknego stroju, chociaż nie korzystała z żadnych wykrojów. Nie cierpiała ich. Sama wybierała jedwabie i aksamity na targowisku, po czym szyła z nich wszystko, czego zażyczyli sobie państwo Grimké – zasłony, pikowane spódnice, turniury, spodnie z koźlej skóry i szykowne stroje jeździeckie na tydzień wyścigów.
Jedno wam mogę powiedzieć – biali ludzie ciągle myśleli o tygodniu wyścigów konnych. Chodzili wtedy na pikniki, przechadzki i brali udział w innych eleganckich wydarzeniach. Przyjęcie u pani King zawsze odbywało się we wtorek. Kolacja w klubie jeździeckim w środę. Największe zamieszanie było w sobotę, kiedy paradowali w swoich najlepszych strojach na Balu Świętej Cecylii. Cioteczka zawsze mawiała, że Charleston cierpi na wystawność. Mniej więcej do ósmego roku życia sądziłam, że wystawność to rodzaj biegunki.
Nasza pani była niską kobietą o szerokiej talii, a pod oczami miała coś, co wyglądało jak wałeczki ciasta. Odmawiała wypożyczania maumy innym paniom. Błagały ją o to, mauma także błagała, bo część wynagrodzenia mogłaby zatrzymać dla siebie – ale nasza pani mówiła, że nie pozwoli, aby inne panie miały lepszą garderobę niż ona. Wieczorami mauma darła pasy materiału, z których potem szyła kapy, a ja w jednej ręce trzymałam łojową świecę, drugą zaś układałam te pasy kolorami, porządnie i schludnie. Mauma lubiła jaskrawe barwy. Tworzyła z nich połączenia, które nikomu innemu nie przyszłyby do głowy – fioletowy z pomarańczowym, różowy z czerwonym. Jej ulubionym kształtem był trójkąt. Zawsze czarny. Na każdej kapie, jaką uszyła, umieszczała czarny trójkąt.
Miałyśmy drewnianą skrzynkę, w której trzymałyśmy pasy materiału, sakiewkę na igły i prawdziwy mosiężny naparstek. Mauma mówiła, że ten naparstek pewnego dnia będzie mój. Kiedy z niego nie korzystała, nosiłam go na palcu niczym najprawdziwszy klejnot. Nasze kapy wypychałyśmy surową bawełną i strzępami wełny. Najlepszym wypełnieniem było wówczas pierze, podobnie jak teraz. Mauma i ja podnosiłyśmy z ziemi każde piórko, na które się natknęłyśmy. Czasami mauma przychodziła z kieszeniami pełnymi gęsich piór, które powyciągała z dziur w domowych materacach. Kiedy nie miałyśmy czym wypełnić kapy, zrywałyśmy długi mech z dębu rosnącego na podwórzu i wszywałyśmy go między podszewkę a wierzch kapy, razem z larwami i całą resztą.
To było to, co mauma i ja kochałyśmy. Nasz wspólnie spędzony czas przy kapach.
Niezależnie od tego, jaką pracę przydzieliła mi Cioteczka na podwórzu, zawsze obserwowałam okno na piętrze, gdzie siedziała mauma i szyła. Miałyśmy umówiony sygnał. Jeśli przy kuchni na podwórzu odwróciłam wiadro do góry dnem, znaczyło to, że droga wolna. Mauma otwierała wtedy okno i rzucała mi ciągutki, które wykradła z pokoju naszej pani. Czasami tą samą drogą wędrował tobołek ze skrawkami różnych tkanin – przepięknego perkalu, kraciastej bawełny, muślinu, lnianego płótna z importu. A raz naparstek z prawdziwego mosiądzu. Mauma najbardziej lubiła podbierać szkarłatną nić. Zwijała ją, chowała do kieszeni i jak gdyby nigdy nic wychodziła z nią z domu.
Tamtego dnia na podwórzu panowało nadzwyczajne poruszenie, dlatego nie miałam co liczyć, że ciągutka spadnie mi z nieba. Mariah, nasza praczka, oparzyła sobie dłoń węglami z żelazka, przez co Cioteczka rwała włosy z głowy nad zalegającym praniem. Tomfry kazał ludziom przygotować się do zarżnięcia świni, która biegała jak oszalała i kwiczała na całe gardło. Na podwórzu zebrali się wszyscy, od starego Snowa, naszego woźnicy, po stajennego Prince’a. Tomfry chciał uwinąć się raz-dwa, bo nasza pani nie cierpiała hałasu na podwórzu.
Hałas znajdował się na jej liście niewolniczych grzechów, którą znaliśmy na pamięć. Numer jeden: kradzież. Numer dwa: nieposłuszeństwo. Numer trzy: lenistwo. Numer cztery: hałas. Niewolnik miał być jak Duch Święty – nikt go nie widział, nikt go nie słyszał, ale zawsze krążył w pobliżu, gotowy do wykonania polecenia.
Pani zawołała do Tomfry’ego, żeby uciszył tę świnię. Dama nie powinna wiedzieć, skąd pochodzi jej bekon. Słysząc to, rzuciłam do Cioteczki, że pani nawet nie wie, którą stroną bekon wchodzi, a którą wychodzi. Cioteczka trzepnęła mnie w kark.
Wzięłam długi kij, nazywany przez nas kijanką, wyłowiłam pościel z kotła i rozwiesiłam na żerdzi, na której Cioteczka suszyła zioła. Nie wolno było prać w stajni, bo konie były zbyt cenne, żeby narażać ich oczy na działanie ługu. Co innego niewolnicy. Centymetr po centymetrze trzepałam prześcieradła i koce kijanką. Mówiliśmy na to „młócenie brudu”.
Kiedy uporałam się z praniem, zostałam bez zajęcia i mogłam nacieszyć się grzechem numer trzy. Poszłam ścieżką, którą wydeptałam w ziemi, krążąc nią po dziesięć, dwanaście razy dziennie. Zaczynała się na tyłach głównego budynku, wiodła przez podwórko, obok kuchni i pralni, a kończyła się przy rozłożystym drzewie. Niektóre jego gałęzie były szersze ode mnie i każda z nich wiła się jak wstążki w pudełku. Złe duchy przemieszczają się po liniach prostych, a na naszym drzewie ze świecą szukać miejsca, które nie byłoby wykrzywione. My, niewolnicy, zbieraliśmy się w jego cieniu, kiedy upał bardzo dokuczał. Mauma zawsze mi powtarzała, żebym nie zrywała z niego oplątwy, bo to ona zatrzymuje słońce i niepożądane spojrzenia.
Minęłam stajnię i powozownię. Ścieżka prowadziła przez cały znany mi świat. Wtedy jeszcze nie widziałam stojącego w domu wirującego globusa... Szłam dalej, marząc o tym, żeby ten dzień wreszcie dobiegł końca, abyśmy mogły razem z maumą pójść do naszego pokoju. Znajdował się nad powozownią i nie miał okna, a zalatujący ze stajni i obory smród czasami był tak silny, jakby nasze sienniki były wypchane obornikiem zamiast słomą. Pozostali niewolnicy spali w pokojach blisko kuchni na podwórzu.
Wiatr się wzmógł. Nasłuchiwałam trzepotu żagli w zatoce po drugiej stronie drogi. Znałam to miejsce z zapachu niesionego przez bryzę, ale nigdy go nie widziałam. Żagle wydawały dźwięk podobny do trzaskającego bata. Słysząc go, zawsze nadstawialiśmy uszu, żeby sprawdzić, czy to jakiemuś niewolnikowi wymierzano chłostę na podwórku sąsiada, czy też statki szykują się do wyjścia w morze. Wszystko się wreszcie wyjaśniało, gdy do pierwszego odgłosu po chwili dołączały krzyki.
Słońce zniknęło, zostawiając zmarszczkę pośród chmur, jak na tkaninie, z której odpadł guzik. Zabrałam ze sobą kijankę i teraz bez żadnego powodu dźgnęłam nią rosnący w warzywniku kabaczek. A potem cisnęłam nim o mur, aż pękł z głośnym trzaskiem.
Wtedy zapadła głucha cisza. Od strony tylnych drzwi dobiegł głos naszej pani:
– Cioteczko, w tej chwili przyprowadź do mnie Hetty.
Święcie przekonana, że pani rozzłościła się z powodu kabaczka, poszłam do domu, w myślach dodając sobie otuchy.
Sara Grimké
Moje jedenaste urodziny zaczęły się od wyprowadzki z dziecięcego pokoju, którą zarządziła matka. Od roku marzyłam o ucieczce od porcelanowych lalek, bączków i maleńkich serwisów do herbaty rozsianych po całej podłodze, od niewielkich łóżeczek ustawionych jedno obok drugiego, od wszędobylskiego przesytu i bałaganu, jaki tam panował. Lecz teraz, gdy ten upragniony dzień w końcu nadszedł, stanęłam jak wryta na progu nowego pokoju. Był spowity cieniem, przepełniony zapachem mojego brata – dymem i wyprawioną skórą. Zdobiony falbanami z czerwonego aksamitu dębowy baldachim wznosił się wysoko nad łóżkiem, tak że można było odnieść wrażenie, jakby bliżej mu było do sufitu niż do podłogi. Nie mogłam się ruszyć, tak bardzo przerażała mnie myśl o zamieszkaniu w tym miejscu.
Zaczerpnęłam powietrza i rzuciłam się przez próg. Właśnie w taki prosty sposób pokonywałam przeszkody, jakie piętrzyła przede mną młodość. Wszyscy uważali mnie za dzielną dziewczynkę, w rzeczywistości nie byłam jednak tak nieustraszona, jak im się wydawało. Miałam temperament żółwia. Napotykając na swojej drodze jakiekolwiek zagrożenie, pragnęłam tylko umrzeć albo się ukryć. Dlatego wymyśliłam sobie hasło: „Skoro już musisz popełniać błędy, rób to z odwagą”. Od pewnego czasu pomagało mi ono stawiać czoło całemu światu.
Tamtego ranka znad Atlantyku wiał chłodny, silny wiatr, przeganiając kłębiące się chmury. Przez chwilę stałam na środku pokoju, wsłuchując się w stukot szablastych liści palm, który niósł się po całym domu. Okapy nad werandą poświstywały. Huśtawka pojękiwała na łańcuchach. Na dole domu, w ciepłej kuchni, matka nakazała niewolnikom, aby wyciągnęli chińskie wazy i filiżanki Wedgwood na moje urodzinowe przyjęcie. Pokojówka Cindie przez wiele godzin zwilżała i upinała jej perukę za pomocą papieru i lokówek. Cierpka woń palonych włosów niosła się aż na górę.
Przyglądałam się, jak Binah, domowa niania, chowa moje ubrania do masywnej starej szafy i wspomina, jak to bujała Charlesa w kołysce za pomocą pogrzebacza albo, pobrzękując muszelkowymi bransoletkami, napędzała nam stracha opowieściami o Boodze Hag – starej kobiecie, która lata na miotle i wysysa oddech niegrzecznym dzieciom. Będzie mi brakowało Binah. I słodkiej Anny, która śpi z kciukiem w buzi. Bena i Harry’ego, którzy potrafią skakać jak dwie banshee tak długo, dopóki z ich materacy nie wystrzelą gejzery gęsich piór, i małej Elizy, co noc chowającej się w moim łóżku przed spojrzeniem straszliwej Boogi.
Rzecz jasna już dawno powinnam była opuścić dziecinny pokój, musiałam jednak zaczekać, aż John rozpocznie naukę w college’u. Nasz dwupiętrowy dom należał do największych w całym Charlestonie, brakowało w nim jednak sypialni, jeśli wziąć pod uwagę... cóż, płodność matki. Urodziła nas dziesięcioro: Johna, Thomasa, Mary, Fredericka i mnie, potem zaś obecnych mieszkańców pokoju dziecinnego: Annę, Elizę, Bena, Henry’ego i małego Charlesa. Byłam środkowym dzieckiem, które matka nazywała o d m i e n n y m, ojciec zaś w y j ą t k o w y m, tym o marchewkowych włosach i twarzy upstrzonej konstelacjami piegów. Moi bracia wzięli raz węgielki i łącząc jasnoczerwone plamki, wyrysowali nimi na moich policzkach gwiazdozbiór Oriona, Wielki Wóz i Wielką Niedźwiedzicę. Nie miałam nic przeciwko temu – przez kilka godzin byłam dla nich całym wszechświatem.
Wszyscy mówili, że to mnie ojciec kochał najbardziej. Nie wiem, czy w ten sposób okazywał mi szczególne względy, czy raczej współczucie, z pewnością jednak ja obdarzałam go większą miłością niż matkę. Był sędzią sądu najwyższego Karoliny Południowej i należał do najwyższej warstwy klasy plantatorów uważanej w Charlestonie za elitę. Walczył na wojnie pod generałem Washingtonem i został wzięty do niewoli przez Brytyjczyków. Był przy tym człowiekiem zbyt skromnym, żeby o tym wszystkim opowiadać – matka robiła to za niego.
Miała na imię Mary i na tym mniej więcej kończyło się jej podobieństwo do Matki naszego Pana. Wywodziła się z najstarszych rodzin Charlestonu, potomków ośmiu ojców założycieli, których król Karol II Stuart wysłał za ocean, aby zbudowali tam miasto. Przywoływała ten fakt w przeróżnych konwersacjach tak niestrudzenie, że już nawet nie marnowaliśmy czasu ani sił na przewracanie oczami. Oprócz zarządzania domem, dziećmi i czternaściorgiem niewolników oddawała się również wielu innym obowiązkom natury towarzyskiej i religijnej. W przypływie wielkoduszności usprawiedliwiałam bezwzględne zachowanie matki wyczerpaniem. Podejrzewałam jednak, że była po prostu małostkowa z natury.
Ułożywszy szczotki i wstążki do włosów na toaletce w stylu Hepplewhite, Binah odwróciła się w moją stronę. Chyba sprawiałam wrażenie bardzo samotnej, bo mlasnęła językiem i rzekła:
– Biedna panienka Sara.
Z całego serca nie znosiłam określenia „biedna” w połączeniu z moim imieniem. Odkąd skończyłam cztery lata, Binah mamrotała pod nosem „biedna panienka Sara”, jakby to było jakieś zaklęcie.
Moje pierwsze wspomnienie wygląda tak: układam słowa ze szklanych kulek brata. Jest lato, a ja siedzę pod dębem, który rośnie na tyłach podwórza. Dziesięcioletni wówczas Thomas, którego kocham najbardziej ze wszystkich, nauczył mnie dziewięciu słów: SARA, DZIEWCZYNKA, CHŁOPIEC, IDŹ, STÓJ, SKACZ, BIEGNIJ, GÓRA, DÓŁ. Zapisał je na pergaminie, po czym wręczył mi woreczek z czterdziestoma ośmioma szklanymi kulkami. Układam je na ziemi, naśladując atramentowe litery Thomasa. „Sara idź”. „Chłopiec biegnij”. „Dziewczynka skacz”. Uwijam się tak szybko, jak mogę. Wkrótce Binah zacznie mnie szukać.
Lecz to nie ona, a matka schodzi po tylnych schodkach na podwórko. Binah i pozostali niewolnicy służący w domu tłoczą się za nią. Stawiają jednocześnie kroki, jak gdyby byli jednym stworzeniem, stonogą przemierzającą niebezpieczną przestrzeń. Wyczuwam cień, który sunie nad nimi w powietrzu, trawiący ich lęk, i wpełzam z powrotem w zielono-czarny mrok drzewa.
Niewolnicy wpatrują się w proste jak struna, sprężyste plecy mojej matki, która odwraca się, po czym ich strofuje:
– Co się tak grzebiecie? Szybko, uwińmy się z tym raz-dwa.
Kiedy to mówi, jeden z niewolników służących przy obejściu wywleka z obory starszą niewolnicę. Rosetta broni się, drapiąc go paznokciami po twarzy. Matka przygląda się temu niewzruszenie.
Mężczyzna przywiązuje Rosettę za dłonie do narożnej kolumny, na której wspiera się przykuchenna weranda. Kobieta spogląda za siebie przez ramię i błaga:
– Pani, proszę. Pani. Pani. Proszę.
Nie przestaje, nawet gdy mężczyzna zaczyna smagać ją pejczem.
Rosetta ma na sobie sukienkę z jasnożółtej bawełny. Urzeczona patrzę, jak tył jej ciała rozkwita krwią, plamami czerwieni, które otwierają się niczym pąki kwiatów. Za nic nie potrafię pogodzić zaciekłości ciosów z melodyjnym zawodzeniem ani pięknem roślin rozkwitających wzdłuż jej kręgosłupa. Ktoś liczy smagnięcia – czy to matka?
– Sześć, siedem.
Chłosta trwa, ale Rosetta przestaje zawodzić i osuwa się wzdłuż kolumny.
– Dziewięć, dziesięć.
Odwracam głowę. Podążam wzrokiem w ślad za mrówką, która przemierza odległe krainy rozpościerające się pod drzewem – górzyste korzenie i lesiste mchy, gdzie na każdym kroku czają się niebezpieczeństwa – a w myślach powtarzam ułożone wcześniej słowa: „Chłopiec biegnij”. „Dziewczynka skacz”. „Sara idź”.
– Trzynaście... Czternaście...
Wypadam spomiędzy cieni, mijam biegiem mężczyznę, który zwija pejcz po dobrze wykonanej robocie, i zwisającą bezwładnie Rosettę. Pokonując tylne schodki, słyszę za sobą wołanie matki. Binah próbuje mnie złapać, ale wymykam się jej, pędzę głównym korytarzem, po czym wypadam na zewnątrz frontowymi drzwiami, skąd ruszam na oślep w stronę wybrzeża.
Nie pamiętam zbyt dobrze, co dzieje się potem. Tylko tyle, że snuję się zapłakana wzdłuż trapu statku żaglowego i potykam o zwój liny. Jakiś miły mężczyzna z brodą, w ciemnej czapce, pyta, czego tu szukam. Odpowiadam mu: „Sara idź”.
Binah biegnie za mną, chociaż nie zdaję sobie z tego sprawy, dopóki nie zamyka mnie w swoich objęciach i nie zaczyna gruchać:
– Biedna panna Sara, biedna panna Sara.
Brzmi to jak dekret, proklamacja, przepowiednia.
Kiedy wracam do domu, jestem kłębkiem smarków, łez, kurzu podwórka i portowego brudu. Matka przyciąga mnie do siebie, odsuwa się, potrząsa mną wściekle, a potem znowu przytula.
– Obiecaj, że nigdy więcej nie uciekniesz. O b i e c a j.
Chcę obiecać. Próbuję. Mam te słowa na końcu języka – okrągłe grudki, błyszczące jak szklane kulki pod drzewem.
– Saro! – naciska matka.
Nic. Cisza.
Milczałam przez tydzień. Odzyskiwałam władzę nad słowami stopniowo – modlitwą, groźbą i pochlebstwem. Znowu mówiłam, aczkolwiek zaczęłam się osobliwie jąkać. Nigdy nie wysławiałam się ze swobodą, nawet z pierwszymi w życiu słowami musiałam stoczyć bój. Teraz jednak robiłam pauzy między poszczególnymi zdaniami, jakby niezdecydowana, co właściwie chcę powiedzieć. Podczas tych ciągnących się niemiłosiernie sekund słowa kuliły się ze strachu na skraju moich ust, a ludzie odwracali spojrzenia. Te obrzydliwe pauzy pojawiały się i znikały wedle własnego, tajemniczego uznania. Mogły mnie gnębić całymi tygodniami, po czym odpuszczały na kilka miesięcy, tylko po to, by powrócić równie niespodziewanie.
W dniu kiedy wyprowadziłam się z pokoju dziecinnego, aby rozpocząć dorosłe życie w dorosłym pokoju Johna, wcale nie myślałam o okrucieństwie, które wydarzyło się na podwórzu, gdy miałam cztery lata, ani o moim zawodnym głosie. To było ostatnie, co zaprzątało mi wtedy myśli. Moje problemy z mówieniem od dawna nie dawały o sobie znać – dokładnie od czterech miesięcy i sześciu dni. Łudziłam się, że zostałam uleczona.
Dlatego gdy ni stąd, ni zowąd do pokoju weszła matka – miotałam się właśnie, próbując przystosować do nowego otoczenia, a Binah upychała moje rzeczy tu i tam – i zapytała, czy ta nowa kwatera mi odpowiada, ze zdumieniem zdałam sobie sprawę, że nie jestem w stanie odpowiedzieć. Drzwi w moim gardle zatrzasnęły się z hukiem. Cisza zawisła w powietrzu. Matka spojrzała na mnie i westchnęła.
Kiedy wyszła, odwróciłam się plecami do Binah, z całych sił powstrzymując łzy. Nie zniosłabym kolejnego „biedna panienka Sara”.