Serce dzwonu - Marlena Semczyszyn - ebook
NOWOŚĆ

Serce dzwonu ebook

Semczyszyn Marlena

4,7

108 osób interesuje się tą książką

Opis

Zuzanna jest trzydziestokilkuletnią księgową. Zaangażowana w pracę w firmie ojca i czas spędzany z rodzicami, odsuwa od siebie myśli o swojej tuszy. Czasami ma wrażenie, że to właśnie jej puszystość przyczynia się do braku partnera, nie jest jednak typem pesymistki, a wrodzone poczucie humoru pozwala jej widzieć własną sytuację w kolorowych barwach.

Pewnego dnia do jej biura przybywa przystojny mecenas Skrzydło z informacją o niezwykłej prośbie dalekiego wuja Zuzy, Tomasza. Mężczyzna mieszka w Stanach i na starość postanawia odkryć, dlaczego jego cztery siostry nie utrzymują ze sobą kontaktu. Obmyśla więc plan, w którym to Zuzanna ma odegrać główną rolę. Za namową rodziców kobieta zgadza się na uczestnictwo w tej szalonej misji i rusza w drogę, a dokładnie w cztery zakątki Polski.

Najpierw jednak odwiedza należący do rodziny wuja Dwór pod Kasztanami, by tam spróbować znaleźć odpowiedzi na mnożące się pytania. Dlaczego przepiękny, ozdobiony wyjątkowymi sentencjami dzwon zamilkł w dniu zniknięcia poprzedniego właściciela tych włości? Co tak bardzo poróżniło siostry Tomasza, że postanowiły całkowicie zerwać ze sobą relacje? Jakie tajemnice kryją się w zakurzonych zakamarkach pamięci?

Serce dzwonu zabiera nas w wyjątkową podróż i wysadza na stacji, której zupełnie się nie spodziewaliśmy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (9 ocen)
7
1
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Heske

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna, wzruszająca historia, polecam ❤️
00
myRed

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała! Cudowna a zarazem niesamowita historia z tajemnicą w tle ♥️ polecam
00



Redakcja

Anna Jeziorska

Fotografia na okładce

© Lucky Watercolor / shutterstock.com

Projekt okładki i przygotowanie wersji elektronicznej

Maksym Leki

Korekta

Urszula Bańcerek

Marketing

[email protected]

Wydanie I, Siemianowice Śląskie 2025

Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA

41-100 Siemianowice Śląskie, ul. Olimpijska 12

tel. +48 600 472 609, +48 664 330 229

[email protected]

www.videograf.pl

© Wydawnictwa Videograf SA, Siemianowice Śląskie 2024

tekst © Marlena Semczyszyn

ISBN 978-83-8293-265-2

Nie poddaj się, bierz życie, jakim jest

I pomyśl, że na drugie nie masz szans

Po co ten stres, myślisz, że nie masz nic

Każdy ma – nawet ty

Czasem trzeba to po prostu znaleźć

Miłość, noc i deszcz, życie też

Dlatego warto starać się

Powiedz, czy naprawdę nic nie jesteś wart

Znajdź to w sobie, tak…

Myslowitz

Książkę tę dedykuję mojemu najmniejszemupaństwu świata.

Jesteście moim cudem do codziennego odkrycia.

Mężu, Hanno, Aleksandrze, kocham Was.

Rozdział 1

Blat dużego, szarego, metalowego biurka obłożony był stosami dokumentów. Jedną równą kupkę stanowiły rozliczenia roczne, drugą listy płac, każda kolejna dopełniała tylko obraz stanowiska pracy Zuzanny.

– PIT-y tu, PIT-y tam, PIT-y forsę dadzą nam. – Melodyjny przyjemny głos rozniósł się po przestrzeni biura, a kobieta, która wymyśliła tę jakże twórczą przyśpiewkę, przeciągnęła się i wydała z siebie głośny okrzyk, mający na celu przywołać ją do rzeczywistości, czyli dla niektórych żmudnej i nudnej pracy księgowej.

Zuzanna lubiła to, co robiła. Bycie księgową stało się w jej rodzinie tradycją. Nie wyobrażała sobie innej drogi niż duszne biuro i zapach kurzu. Ten, mimo jej pedantycznej natury, zawsze znalazł choćby odrobinę blatu, szparkę czy krawędź, aby się osadzić.

Praca z dokumentami dawała Zuzie spokój wynikający z władzy nad tabelkami, cyferkami, paragrafami. Lubiła się uczyć, mimo ciągłych zmian w ustawach i systemach zawsze była na bieżąco, zawsze bardzo dobrze przygotowana. Nie miała jeszcze takiej renomy jak jej ojciec Roman Zaorski, ale była na najlepszej drodze, aby zapracować sobie na własne, choć to samo co ojca, nazwisko.

Ich biuro mieściło się przy rynku jej rodzinnego miasteczka, w zabytkowej kamienicy, która dzięki renowacji odzyskała swój blask i pyszniła się teraz ciepłą zieloną barwą elewacji, dopełnioną przez białe gzymsy. Każdego ranka, idąc do pracy, Zuzanna zachwycała się budynkiem i dziękowała w duchu tacie i jego przedsiębiorczości, bo wszystko zawdzięczali pracy jego głowy i rąk.

Roman Zaorski nigdy niczym się nie wyróżniał, ale też nie potrzebował tego w ogóle. Prawdziwym wyzwaniem i przeżyciem, dla niego ekstremalnym, były randki z mamą Zuzanny.

Młody mężczyzna po studiach, nieposiadający żadnego obycia z kobietami, postawił wszystko na jedną kartę i zaprosił do kawiarni jego zdaniem najpiękniejszą kobietę na Ziemi. A ona się zgodziła.

Jolanta, pieszczotliwe przez całe życie zwana przez niego Jolisiem, była żywcem wyjęta z jego snów. Taka Violetta Villas, blond lok, rozłożyste biodra i piersi… Gdy o nich myślał, czuł rozmarzenie zmieszane z zażenowaniem, że może tak sobie wyobrażać miłość swojego życia.

Jolantę Kozubek ujął ten wpatrzony w nią jak w obraz najświętszej Marii Panny chłopak, i mimo okularów ze szkłami jak denka od musztardówek, niemodnego, śmierdzącego naftaliną sweterka w romby, chciała właśnie jego.

Dość już miała dansingów i pustych rozmów o pięknie jej oczu, świeżości cery i perlistym śmiechu. Z Romanem można było prowadzić dysputy na wiele tematów, gdyż posiadał bardzo rozległą wiedzę. A do tego, o czym Zuzanna była przez rodzicielkę nie raz informowana, był świetnym kochankiem. Jolanta nie należała do pruderyjnych kobiet. Skończyła historię, lecz nigdy nie uczyła w szkole, bo została w domu z jedyną córką i nigdy nie pomyślała o tym fakcie jak o poświęceniu.

Dom Zuzanny był miejscem, które jej nieliczne koleżanki uważały za azyl. Kto miał okazję w nim bywać, zazdrościł jej tego, co tam widział. Rodzice zawsze uśmiechnięci, żartujący, wspólnie stojący przy garach, nawet późną porą. Rodzice robiący im dni w piżamach, dni w łóżku, dni czekolady, kiedy można było dodawać ją do każdego posiłku. Rodzice, którym chciało się z nią jechać na basen, choć jej chciało się mniej. Do chorzowskiego zoo, choć ona bała się słoni i nie cierpiała zapachu hipopotamów. Była tulona, wielbiona, wspierana. Raj, idylla, wieczna kraina szczęśliwości.

I ta ogromna łyżka dziegciu, ta rysa na szkle, która była tak głęboka, że nie dało się na nią machnąć ręką i udać, że jej nie ma.

Zuzanna była… gruba. Nie pulchna, nie rozkosznie okrąglutka, tylko gruba. Ewentualnie, żeby nie stać w sprzeczności z normami społecznymi dotyczącymi dyskryminacji, otyła.

W dzieciństwie spotykało ją przez to wiele przykrości, mimo pięknych włosów po mamie i rysów twarzy godnych gwiazd ekranu. Dzieciaki dokuczały jej okrutnie. Najpierw płakała długo w ciepłe ramiona mamy, wysłuchiwała słów taty wypełnionych uwielbieniem dla jej rozkosznych dołeczków i oczu w kolorze ametystu. Tata mówił, że tylko mądrzy ludzie przy niej zostaną i tylko dobrzy będą się z nią przyjaźnić, reszta jest nieważna, bo nie patrzy sercem.

Mówił, żeby spojrzała na niego i mamę. On był odludkiem, samotnikiem, a jak mu się cudownie poszczęściło z mamą? Był pewien, że i jej tak się poszczęści.

Z biegiem lat było widać, jak poprzeczna zmarszczka na jego czole pogłębia się znacznie i Zuzanna była pewna, że to właśnie niepokój o nią był przyczyną tej bruzdy.

Po czasie płaczu i wielu próbach zrzucenia wagi dietami, sportem, wahadełkiem, wizytą u szamana, czerpaniem energii z kosmosu, postanowiła poszukać gdzie indziej.

I znalazła, w literaturze. Postanowiła zadbać o dystans do siebie, postanowiła być jak… Bridgets Jones. Na zaczepki reagowała żartem, anegdotką. Nie brała do siebie słów przykrych. A po studiach rozpoczęła pracę w firmie taty, tam nikt nie czynił jej przytyków. Była panią księgową, miłą, rzetelną, ale pewnie gdyby któryś z klientów miał opisać, jak wyglądała, pewnie by tego nie potrafił.

Zuzanna czekała na swojego pana Darcy’ego, choć znając prawa statystyki, zdawała sobie sprawę, iż tacy mężczyźni gustują w innych kobietach. Mając trzydzieści pięć lat, nigdy z nikim nie była. Mogła, miała okazję, na wyjazdowych szkoleniach wielu panów zamroczonych alkoholem widziało tylko jej duże piersi i chętnie zaspokoiłoby się poza domem. Rano polecieliby po pamiątki dla żon i dzieci do budek z duperelami. Nie tego chciała. Żal i nostalgia towarzyszyły jej rzadko, gdyż bardzo dużo pracowała, a każdą wolną chwilę starali się wspólnie z rodzicami wypełnić. W ostatnim czasie widać jednak było, jak ich pomysłowość maleje, jak zwalniają, czas robił swoje. Bywało, że znad talerza zupy wyłapywała ich zatroskane spojrzenia, to chyba bolało najbardziej: ich strach o nią, o starą babę. Starała się więc udowadniać, jak bardzo jest niezależna, jak dobrze radzi sobie w księgowości. Bardzo sprawnie zarządzała zespołem zatrudnionych u Romana osób, organizowała wyjazdy integracyjne, wigilie, Zajączka dla dzieci pracowników.

Zespół tworzyli dobrzy specjaliści, tak jak ona pasjonaci swojej pracy, i tak jak ona mieli swój świat, jakby byli odklejeni od rzeczywistości. Czuła się przez nich akceptowana i zrozumiana, szare ściany biura witała każdego dnia z prawdziwą radością.

W mniemaniu wielu osób nie miała nic, była grubą nieudaczniczką, ale Zuza tak nie czuła – praca i rodzice, to, co dzięki nim było jej dane osiągnąć, to i tak było bardzo wiele.

– Zjadłabym eklera, z polewą z gorzkiej czekolady i prawdziwą bitą śmietaną – wypowiedziane w przestrzeń słowa pozostały bez odpowiedzi. Tato miał osobne biuro. Ogromne, urządzone przez mamę antykami. Nikt nie pojmował tej idei pięknych mebli, skoro i tak porozstawiane na nich były segregatory, skoroszyty, teczki.

Mama uważała, że szanujący się księgowy powinien otaczać się wartościowymi rzeczami, co niejako podnosi jego rangę i ukazuje przybyłym petentom, jak dobrze radzi sobie w swojej profesji. Ojciec nie protestował, szybko dokonał stosownych obliczeń, tam dodał, tu ujął i wyszło mu, że taki koszt to zysk i zrobi tak, jak żona chce. Współpracownicy zajmowali jedno duże biuro, wyposażone w ekspres do kawy i kilka ogromnych urządzeń do drukowania i skanowania. Było ich czworo, bardzo rzetelnie ich z tatą wybierali i teraz, po kilku latach wspólnego prowadzenia firmy, nie mogliby powiedzieć o nich inaczej, niż tylko współpracownicy. Nie cechowali się zachowaniami klasycznego pracownika, który przychodzi „godzinkować”, naprawdę byli na haju księgowości. Piekielnie skuteczni, entuzjastyczni.

Zuza oddała się we władanie myśli i wyobrażeń o słodkościach. Jedzenie było zaraz po pracy jej wielką namiętnością. A zgubą i narkotykiem były słodycze. Mogłaby napisać przewodnik po najlepszych cukierniach w Polsce. Zawsze gdy podróżowali z rodzicami, wypatrywała lokali o niebanalnych wystawach, w menu szukała nieszablonowych nazw. Podziwiała umiejętność balansowania smakami, łączenia słodkiego z kwaśnym czy słonym. I oczyma wyobraźni widziała swoją cukiernię, takie dziecko, coś, do czego mogłaby wracać po pracy z cyferkami. Czasu przecież miała dużo.

Była już po pierwszych obliczeniach, znała swoją zdolność kredytową, widziała w głowie wystrój i nieomal czuła atmosferę. Jej cukiernia miała być podróżą w czasie, najlepiej do lat dwudziestych, fascynowała się wyrobami cukierniczymi minionych epok.

Ostatnie popołudnia spędziła nad lekturą powieści, którą dostała od mamy. Trzy dziewczynki urodzone w dwudziestoleciu międzywojennym i ich losy… Z wypiekami na twarzy czytała o krętych drogach gołębic. Wczoraj w nocy skończyła i Trzy gołębice powędrowały na pękającą w szwach półkę z książkami.

Głośne, zdecydowane pukanie do drzwi jej biura przypomniało Zuzie, gdzie jest, a eklerek odpłynął na kłębiastej chmurce wyobraźni.

– Proszę wejść – powiedziała tonem zabarwionym nutą prawdziwej radości z wizyty gościa.

Pchnięte energicznie drzwi ustąpiły, a w progu jej biura stanął… DARCY.

Najprawdziwsze ciacho nad ciachami, mężczyzna fizycznie bez skazy, mężczyzna książkowy, położna odbierająca poród pewnie dała mu jedenaście w skali Apgar i całowała z czułością te śliczne lica. Mężczyzna opisywany w literaturze jako potomek bogów, heros.

– Dzień dobry, czy wszystko w porządku? – Niski, wibrujący głos przerwał lawinę myśli. Mężczyzna przyglądał się Zuzannie w sposób, z którego nie dało się nic wyczytać.

– Tak, oczywiście, że wszystko w porządku, i to jak?! Tak w porządku to ja, proszę pana, nie pamiętam, kiedy było. Jest naj, naj, naj. Nawet zapomniałam o wymarzonym eklerku – starała się go rozbawić.

– To dobrze. – Granatowe jak bezgwiezdna noc oczy wyłapały jej spojrzenie i mówiły raczej „pani jest wariatką” niż wykazywały choćby krztynę rozbawienia.

Zuzanna pod naporem jego wzroku szybko wróciła na swoją życiową pozycję, czyli sympatycznej, dobrej, bo sprawnej księgowej.

– Proszę usiąść i słucham uważnie, jak mogę pomóc?

Równe miarowe kroki dudniły jej w uszach. Bardzo szybkie odsunięcie i przysunięcie krzesła, a po chwili poczuła woń perfum mężczyzny. Stała się nagle jak drapieżnik, wyczulona na każdy gest, dźwięk, zapach. Znała tę falę ekscytacji, zwykle szybko opadała, gdyż druga strona nie chciała dać się nią zalać. Wtedy nie pozostawało nic innego, tylko spakować walizkę i ruszyć w Polskę, aby pokosztować nowych słodkości. Podleczyć rany i wrócić z uśmiechem na ustach i dołeczkami, które podczas tego uśmiechu ukazywały się w jej policzkach.

– Proszę pani – zaczął tym swoim wibrującym głosem, nie zdążył jednak wypowiedzieć ani słowa więcej, bo w drzwiach pojawiła się Arletka, specjalistka od spółek i nienaturalnym tonem zapytała:

– Szefowo, czy podać coś do picia?

Zuzanna osłupiała. Mieli w firmie zasadę, że się nie tytułują, wobec taty zachowano ładną formułkę „pan”, ale między sobą mówili jak najbardziej na „ty”. Widocznie przystojny pan w czerni zrobił wrażenie i na Arletce.

– Ależ masz rację, moja droga, powinnam pana na wstępie o to spytać. Czego się pan napije?

Było widać, jak na twarzy przybysza zaczyna malować się coś na kształt zniecierpliwienia.

– Skoro panie proponują, poproszę kawę, najlepiej espresso, a do niego proszę wlać mleko owsiane – odpowiedział zjadliwie.

– Nie mamy mleka owsianego, dam panu kawę z mlekiem, taką tradycyjną. Mleko UHT trzy przecinek dwa procenta, dobrze? – Arletka nie zdradzała już zainteresowania przybyszem, takiej jej Zuza nie znała. W duchu dziękowała dziewczynie, że dała odpór dziwnemu zamówieniu mężczyzny.

Gdy Arleta wyszła z jej biura, zwróciła się do obcego profesjonalnym tonem.

– Dobrze, słucham już pana uważnie. – Wcześniejsza życzliwość rozpuściła się jak cukier w zwykłej kawie z mlekiem. Zuzanna zaplotła palce dłoni i ułożyła je na biurku.

– Nazywam się Arkadiusz Skrzydło, reprezentuję kancelarię prawną Szabłowski i partnerzy.

Zuzanna zbladła. Czyżby popełniła gdzieś błąd i teraz ten człowiek wręczy jej pozew, a później on i ci cali partnerzy pozbawią ją ostatniej koszuli? Choć pewnie tacy jak on to akurat jej koszulę by zostawili, aby nie musieć patrzeć na te wałki i wałeczki.

Arkadiusz wyprostował się, założył nogę na nogę i zaplótł dłonie w podobny sposób, w jaki zrobiła to przed chwilą ona. Jej oczom ukazało się coś, czego zupełnie się nie spodziewała – otóż pan prawnik miał na stopach zabawne skarpetki w paragrafy. Był wysokim, smukłym mężczyzną, nie potrafiła ocenić, czy uczęszcza na siłownię, ale jego dobrze skrojony, ciemny garnitur dodawał mu prezencji. Idealnie wyprasowana błękitna koszula rozjaśniała ciemność spojrzenia. Gładko ogolona twarz z wyraźnie zarysowaną szczęką, usta duże, pełne, można rzec jak u kobiety. Włosy bardzo krótko przycięte. To był pewny siebie facet, niepoddający się trendom, nie miał dwudniowego zarostu, grzywy opadającej nonszalancko na czoło. Cały był skrojony na swoją miarę. Dopasowany do… siebie.

Zuzanna miała wrażenie, że prawnik w tym momencie dokonał takiej samej obserwacji jej postaci. Co pomyślał? A jakie to miało znaczenie, skoro za chwilę wręczy jej dokument, który zakończy jej nudne, ale satysfakcjonujące życie…

– Pani Zuzanno, ponawiam pytanie. Czy wszystko w porządku? Zachowuje się pani, przepraszam za śmiałość, dziwnie. Niepokojąco, mógłbym doprecyzować.

– Zna pan moje imię, to i pewnie konto pan prześledził oraz to, że dom na Lipowej rodzice mi zapisali, i działkę w Dąbkach, malutką, ale zawsze. Zaraz rzuci mi się pan do krtani, rozerwie na strzępy, przyniesie pan moje truchło swojemu szefowi, a on zrobi z pana partnera. A potem będziecie żyli długo i szczęśliwie. – Zuza wypowiedziała całą kwestię na jednym oddechu, a mężczyzna nieomal zzieleniał, następnie poczerwieniał, by w końcu stać się fioletowy jak śliwka węgierka. Na to wszystko weszła Arleta z kawami, bez słowa postawiła je na biurku i unosząc wysoko głowę, wyszła, z impetem trzaskając drzwiami.

Arkadiusz kompletnie nie rozumiał, co się tutaj dzieje, ale wiedział, że to on musi poprowadzić tę dziwną kobietę, nie ona jego. Wydawała się niespełna rozumu. Może ciągłe przebywanie wśród dokumentów i w ogłuszającym stukocie kalkulatora powoduje trwałe zmiany w mózgu? Nachylił się do Zuzanny, a ona znów poczuła jego perfumy.

– Pani Zuzanno, nim przedstawi mi pani swoją kolejną apokaliptyczną wizję, bardzo proszę o czas, a wszystko wyjaśnię. Uprzejmie proszę, aby mi pani nie przerywała, a dowie się, co mnie tu sprowadza. – Widząc, jak mięśnie twarzy kobiety rozluźniają się, sięgnął po filiżankę z kawą i upił łyk, Zuza zrobiła to samo. – Smaczna – powiedział cicho, jakby zdziwiony.

– Smaczna, bo my tu rzetelnością zarabiamy na dobrą kawę i nie tylko – dopowiedziała szybko. Chciała poprawić się na fotelu, a ten wydał z siebie dźwięk jakby puszczenia bąka. Tego nie dało się zatuszować, ukryć, teraz to jej twarz zmieniała kolory. Zuza od dawna prosiła o inny fotel, ale też miała wyrzuty, bo dotychczasowy był jakby relikwią. Pierwszy fotel jej taty. Miał przynosić dobre rozwiązania i szczęście, no to przyniósł. Wyszła na wariatkę z problemami z gazami.

Arkadiusz zareagował przytomnie i tym swoim niskim wibrującym głosem zaczął opowiadać:

– Kancelarię, w której mam zaszczyt pracować, odwiedził jakiś czas temu pani daleki krewny i ma wobec pani pewne zamiary. Aby można było wypełnić jego wolę, zapraszam panią do naszej siedziby, gdzie odbędzie się wideorozmowa. Pan Tomasz Załęczewski, bo tak nazywa się pani krewny, mieszka w Arizonie. Jego wizyta, o której wspomniałem, miała miejsce miesiąc temu, od tamtego czasu ja oraz sztab ludzi z kancelarii przygotowywaliśmy stosowne dokumenty, badaliśmy udostępnione nam zapisy, układaliśmy fakty i dopiero po dogłębnej analizie zebranych informacji mogłem przybyć tu z zaproszeniem. Rozmowa z panem Tomaszem przewidziana jest na środę, to jest pojutrze, o godzinie szesnastej. Nie ukrywam, że nasz klient bardzo nalegał na to spotkanie. – Adwokat o nieziemsko długich palcach uniósł filiżankę do ust, a Zuzanna jak sroka od razu wyłapała brak obrączki. Ile mógł mieć lat? Może był jej równolatkiem lub był ciut starszy. Przyglądała się jego dłoniom, a gdy uniosła wzrok wyżej, ich spojrzenia się skrzyżowały. Jego było świdrujące, badawcze, jej pewnie jak u krowy, niby patrzy, ale nikt nie wie, czy uważnie i na co dokładnie. Idealny Arkadiusz działał na nią rozpraszająco, nawet przez moment poczuła smuteczek, że nie może jak Sharon Stone założyć nogi na nogę, aby oblał się tą kawą z zachwytu nad powabem jej ciała. No, ale nie można mieć wszystkiego. W końcu to ona siedziała naprzeciw tego męskiego eklerka, a nie jakaś tam Sharon. Ale o czym on mówił, o krewnym? Z Arizony? „To jakieś jaja są” – pomyślała w duchu, nie spuszczając oczu z adwokata.

– To powiada pan, że gdzieś tam, w dalekiej, gorącej Arizonie żyje sobie mój krewny i zapragnął kontaktu ze mną, a pan jest łącznikiem dla naszego cudownego spotkania w pana bardzo eleganckiej i na pewno bardzo gustownie urządzonej kancelarii? – Ogromnie ją bawiła ta sytuacja, ale zarazem czuła niepokój. To mogło być grubymi nićmi szyte oszustwo, typu „na wnuczka”, tylko tu zamiast babci ratującej emeryturą potomka w potrzebie, w roli głównej wystąpiłaby grubaska. Takiej można wszystko wmówić, bo pewnie z nudów poleci na spotkanie, podpisze dokumenty i obudzi się gdzieś w Tajlandii z pustym kontem i bez nerki. Już chciała przekazać tę dedukcję Arkadiuszowi, ale ubiegł ją i bardzo niebezpiecznie obniżonym głosem, bo aż do zmysłowego nieomal szeptu, zaczął spokojnie:

– Pani Zuzanno…

– Panno jak już – przerwała mu, sama nie wiedząc dlaczego.

– Ależ tak, wiemy, że pani jest panną – odparł zniecierpliwiony, jednak po kilku głębokich oddechach zdyscyplinował się i kontynuował: – Panno Zuzanno, jeżeli ma pani – zachłysnął się powietrzem – panna – dodał szybko, nie pozwalając jej tym samym na dygresję – jakiekolwiek obiekcje, proszę zapytać rodziców, dokładnie mamę, o jej dalekich krewnych spod Warszawy, nazwisko pana Tomasza powinno wystarczyć. Proszę również sprawdzić naszą kancelarię, nie jesteśmy żadną firmą kogucik i nie dybiemy na majątki. – Skrzywił się nienaturalnie, bo dwa ostatnie słowa, które same nasuwały się na myśl, mogły ją urazić, ale liczył, że nie zauważy, nie zaatakuje.

Zuzanna była jednak czujna jak podczas bilansu rocznego i szybko postawiła kropkę nad i.

– Nie dybiecie na czyje majątki? Chciał pan powiedzieć – starych panien? Wydaje mi się, że skoro mamy ze sobą współpracować, to takt oczywiście jest bardzo ważny, ale najważniejsza jest prawda. Niech pan sobie wyobrazi, że to do pana kancelarii przychodzi papuga z takimi wieściami, podczas gdy pan popija kawę z mlekiem tych całych alpak. I co pan robi, panie Arkadiuszu? Leci pan jak szalony? Czy raczej myśli, że to jakiś idiotyzm? – Była z siebie bardzo dumna, jej babcia użyłaby tu słowa fest. Tak, była fest dumna.

– Na pewno przyszedłbym na spotkanie z czystej ciekawości, bo tak statystycznie… – zawiesił teatralnie głos, a na jego pięknej twarzy wykwitł delikatny uśmiech. – Ile osób zna panna z taką możliwością?

– No dobrze, skończmy już z tą panną, bo naprawdę zaczynam czuć się staro, wygrał pan bitwę, ale wojna trwa. – Wiedziała, że to, co mówi, jest głupie, jaka bitwa? Wojna? Jej żołądek zaczął wydawać niebezpieczne odgłosy, wyrzut adrenaliny zaostrzył głód. Mimo towarzystwa pięknego Arkadiusza jej ciało nie zapomniało o doczesnych potrzebach. I chciała kończyć to spotkanie, i bardzo nie chciała.

– Panie Arkadiuszu Skrzydło. – Wyobraźnia zadziałała i Zuza prawie poczuła zapach skrzydełek, tak genialnie przyprawianych i podawanych ze zwykłą bułką pszenną. Robiła je pani z budki na rogu ulicy Kruczej. – Jeszcze dziś porozmawiam z rodzicami, jeżeli potwierdzą pana słowa, przyjdę oczywiście na spotkanie, w końcu nie codziennie ma się szansę na rozmowę z wujaszkiem z Arizony. Pewnie ma rancho i hoduje bydło.

Burczenie w brzuchu nasilało się wraz z ilością wyświetlanych przez wyobraźnię obrazów. Teraz był nim stek. Taki wielki kawał mięsa, soczysty, poddający się pod naciskiem szczęki. Odpływała w świat dobrze sobie znany. Jedzenie i związane z nim doznania tak rzadko zawodziły. Wywoływały tyle pięknych skojarzeń i poza jednym dość oczywistym mankamentem w postaci zmienienia się w złogi tłuszczyku, jedzenie było wielką przyjemnością.

– Panie Arkadiuszu, wobec naszych ustaleń jesteśmy umówieni. A gdyby pan lub pana koledzy potrzebowali pomocy świetnych księgowych, również służymy. – Uśmiechnęła się szeroko i bardzo szczerze.

Arkadiusz Skrzydło pomyślał, że ten uśmiech to jej ogromna ozdoba i choć starał się podchodzić bardzo profesjonalnie do Zuzanny, odczuwał żal. Szkoda mu było tej kobiety, karcił się za takie podejście, ale jej tusza wybijała się na plan pierwszy. Zamazywała, a może raczej przykrywała wszystko, co poza nią. Pewnie zawsze była tylko fajną kumpelą, a może i tego nie miała. Coś ścisnęło go w żołądku i żółć napłynęła do gardła. Nie chciał myśleć, zastanawiać się. Miał cel i był w połowie drogi do jego osiągnięcia.

Zaczął zbierać się z fotela, a kobieta nie spuszczała go z oka. Cisza trwała zbyt długo, choć nie dla niego, doskonale sobie z nią radził, ale był pewien, że nim dojdzie do drzwi, padną jeszcze pytania, i to może te, w odpowiedzi na które będzie musiał kłamać.

– Pan wie, o co chodzi? Skąd ta potrzeba poznania właśnie mnie? – W Zuzannie narastała niepewność.

– Wiem, owszem, ale zobowiązałem się nie wtajemniczać pani, gdyż klient bardzo chciałby to zrobić sam. Wolno mi tylko powiedzieć, że to, co pani usłyszy, może zapoczątkować największą przygodę pani życia. – Stał wyprostowany z piękną skórzaną torbą w dłoni. Zuza po raz kolejny odnotowała długość i wyjątkową zgrabność jego palców.

– No dobrze, lubię przygody, niespodzianki także, poproszę numer do pana, w razie gdybym miała pytania. – Próbowała modulować głos tak, jak on zrobił to w pewnym momencie ich rozmowy, ale wyszło wyjątkowo śmiesznie, jakby ogromny kłak zapchał jej gardło i podduszał każdy wyraz. Miała już dość tych nędznych prób umizgów. Odebrała szybkim ruchem wyciągniętą w jej kierunku wizytówkę i czekała na ostateczne pożegnanie.

– Panno Zuzanno, proszę dzwonić, gdy tylko będzie pani czuła taką potrzebę. Mam zapisany pani numer, na pewno odbiorę. Sprawa pani krewnego ma u nas status priorytetowej.

– A inne? Te nie priorytetowe? Pewnie leżą w teczkach i czekają, aż ktoś, potykając się o nie, zajrzy i wykrzyknie: „A fakt, jeszcze sprawa tej staruszki, co jej sąsiad mieszkanie zalał i zrujnował dokumentnie, a ubezpieczyciel wzbrania się od wypłaty ubezpieczenia, choć składki płaciła zawsze w terminie”.

– Inne także traktujemy z należytą powagą, szczególnie biedne staruszki, które stać na usługi naszej kancelarii. – Uśmiechnął się chytrze, sądząc, że dyskusja została zakończona. Jakże się mylił.

– No tak, oczywiście, biedne staruszki, to i ubezpieczyciel, i adwokaci łupią, nikt ręki do takiej nie wyciągnie – stwierdziła z sarkazmem. – A ona tam sama na kolanach wodę z podłogi zbiera, grzyb się jej zalęgł i na leki krocie musi wydawać, bo taki grzyb potrafi zniszczyć organizm. A są tacy, co wierzą, że władzę nad mózgiem może przejąć – dodała z wyższością. – Życie, panie Arkadiuszu, to wyjątkowo niesprawiedliwa podróż. Każdy wsiada na tej samej stacji, a potem jednego obwożą po cudach tego świata, a drugiemu to tylko bilet sprawdzają i mandaty za jazdę na gapę dają. Aż słów szkoda na to wszystko. – Machnęła dłonią jak jej dziadek, gdy dyskutował z ojcem o polityce.

Mężczyzna całkiem pogubił się w tej zagmatwanej logice kobiety, która z racji swojego zawodu powinna twardo stać na ziemi, a tymczasem jej wyobraźnia znacznie przekraczała jego możliwości przyswajania.

– Panno Zuzanno, muszę się pożegnać, naglą mnie sprawy. Ja, zwykły adwokacina, gonię, żeby dogodzić szefom, klientom, a później długo przepraszam kota. Pozostawiony na całe dnie w mieszkaniu, a raczej samotni, bywa wielce obrażony. Muszę mu smakołyki podtykać albo głaskać sierściucha w taki sposób, jaki on sobie życzy. Często powinienem jeszcze przygotować dokumenty na kolejny dzień i przydałoby się postukać w klawiaturę, ale nie mam jak, bo jak Prince na kolana wskoczy, to oznacza, że dostąpiłem zaszczytu i wybaczenie kocie będzie tego wieczoru możliwe. Należy tylko ściśle respektować kocie zasady, czyli… głaskać aż do bólu. Prince mruczy melodyjnie, oczy mruży, a ta jego kocia melodia zwykle działa na mnie jak szum wody i zasypiam przy biurku. Budzi mnie ta mała łajza nad ranem, szarpiąc za włosy, dając znak, że książę jest głodny. Takie to domowe opowieści wkradły się w tę naszą dysputę. – Podrapał się nieporadnie po głowie, kalkulując, czy dobrze zrobił, opowiadając prywatną historię, czy może głupio. Sądząc po rozanielonym wyrazie twarzy rozmówczyni… dobrze.

Jego pers nieraz ratował sytuację, używał go jako wyjścia awaryjnego, ale przy tej kobiecie obawa, że źle go zrozumie i zrobi z jego osoby znęcającego się nad biednym stworzeniem drania była bardzo uzasadniona. Spokój, jakiego doznał, widząc tę jej zbyt dziecinną jak na wiek rozmówczyni minę, naprawdę dobrze mu zrobił.

– Świetna ta kocia opowieść! Na mnie czeka mama, z obiadem lub kolacją, zależy, ile mamy z tatą roboty. Dobrze, gdy ktoś czeka… – powiedziała, zawieszając znacząco głos, a w jej spojrzenie wkradło się coś, czego nie rozumiał, zresztą naprawdę czas skurczył się niebezpiecznie; pora było opuścić pannę Zuzannę.

– To już naprawdę do widzenia. – Skinął głową i szybko opuścił biuro.

Kobieta poprawiała się długo w skórzanym fotelu, próbując różnych ułożeń ciała i sprawdzając, jakie wydobędzie dzięki swoim ruchom dźwięki. Te wszystkie głupie pozy miały zagłuszyć to, czego przed chwilą doświadczyła. Spotkanie z misterem palestry, wiadomość o krewnym z Arizony… To wyglądało tak, jak opowiadali na łamach kolorowych czasopism, które połykała namiętnie podczas urlopów. Ludzkie opowieści o tym, jak krótka chwila zmieniła ich życie. Wprawdzie Zuzanna nadal siedziała w „pierdzącym” swojskim fotelu swojego ojca, ale machina ruszyła. Zastanawiała się, w co się ubrać. Jakby to miało mieć jakieś znaczenie. Czy wuj chciałby ją zobaczyć w koszuli w kratkę, kapeluszu i kowbojkach? A może powinna dla adwokata założyć sukienkę z największym dekoltem, na jaki miała odwagę? Matka całe życie namawiała ją do podkreślania atutów, sama robiła to nadal, mimo wieku przyciągała uwagę mężczyzn, a głównie własnego męża. Zuzanna tak nie potrafiła, wydawało jej się to takie prymitywne… do dziś. Dziś zobaczyła ciacho, na widok którego ślinianki zaczęły pracować na dwieście procent normy, a dla takiego faceta warto założyć pas wyszczuplający, wysokie szpilki, no i ten dekolt mogący zarówno spowodować, iż zobaczy w niej kobietę, jak i to, że ona dostanie zapalenia płuc. Z księgowego punktu widzenia niewiele miała do stracenia. A latka leciały.

Rozmyślania przerwało wtargnięcie Arletki, która została wytypowana przez zespół. Miała dopytać, o co chodziło temu przystojnemu, ale mało sympatycznemu facetowi. Zuzanna krótko zreferowała, jak się sprawy mają i jak gdyby nigdy nic udała, że wraca do pracy. W rzeczywistości chciała pędzić do domu, najeść się i podpytać rodziców o tego amerykańskiego krewnego.

Arletka ożywiona tematem nie miała zamiaru tak łatwo odpuszczać, jej buźka pokryła się rumieńcem, a oczy roziskrzyły jak dwa ogniska. Wykoncypowała, że pewnie wuj jest śmiertelnie chory, a Zuzanna jest jedyną spadkobierczynią jego majątku, który sięga od Europy po samiutkie USA. Oczyma wyobraźni widziała Zuzannę spacerującą z dużymi papierowymi torbami wypełnionymi markowymi ubraniami. Widziała jachty, samoloty, hektary ziemi, po których Zuza przemieszczałaby się najnowszym modelem bmw. O tak, Arletka i Zuza odbiegały znacznie od wizerunku klasycznie pojmowanej księgowej, gdyż miały takie pokłady wybujałej wyobraźni, że mogłyby obdzielić nią niejednego scenarzystę.

– Arletto, takie zabawne rzeczy wymyślasz, poczekamy, zobaczymy. Żeby z tego problemów tylko nie było albo podatku z kilkoma zerami z tyłu. Należy zachować spokój i powściągliwość. – Zuzanna chciała pokazać podwładnej, jak bardzo profesjonalna potrafi być, nawet w tak nadzwyczajnej sytuacji.

– Tak, widziałam ten twój spokój, szefowo, trzeba dokumenty z biurka wysuszyć, tyle na nich twojej śliny. – Dziewczyna wstała, poprawiła szarą marynarkę i ruszyła do wyjścia, zawahała się jednak i dodała jeszcze: – Tylko włóż sukienkę z dekoltem, pożycz coś od pani mamy albo kup.

Arletka mrugnęła radośnie i opuściła biuro szefowej, którą darzyła szczerą sympatią. Czasem była na nią zła, bo nie rozumiała, dlaczego tak pracowita osoba nie potrafi zadbać o swoją tuszę, i bardzo nie lubiła siebie za te myśli. Ten adwokat, zadufany i wyniosły jak oni wszyscy, ci z dobrych kancelarii, zostawił po sobie atmosferę lekkiego fermentu i zawrotu w głowie, a całe biuro tego potrzebowało. Nuda zabija wszystko, nawet serce do pracy, a tu proszę, takie rewelacje, krewny z Arizony. Poleciała szybko do reszty załogi. Zuzanna słyszała pracę ekspresu, raz za razem robili sobie kawy i pewnie mówili o niej. Pierwszy raz w życiu była aż tak intrygująca dla innych. To było miłe uczucie. Radośnie opuszczała swoje miejsce pracy, bo była ciekawa, co rodzice opowiedzą jej o tym całym Tomaszu Załęczewskim.