Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzy dziewczynki, które nie mają ze sobą nic wspólnego. Panna z dworu, Żydówka i dziewczyna ze wsi.
Zaprzyjaźniają się, razem dorastają, pomagają sobie. Wydaje się, że nic nie może ich rozdzielić, jednak przepowiednia Cyganki mówi inaczej…
Joanna, Zula i Jagoda zostają wystawione na próbę, gdy na drodze ich przyjaźni staje mężczyzna i jedna z największych tragedii ludzkości – druga wojna światowa.
"Trzy gołębice" przeżywają czystą miłość i wielką nienawiść. Są różne, ale pełne wiary w to, co dla nich ważne.
Ich losy splatają się i rozplatają. Kiedy się wydaje, że każda z nich odleci w swoim kierunku, wtedy pokazują prawdziwą siłę.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 346
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Anna Jeziorska
Projekt okładki
Maksym Leki
Fotografie na okadce
© Galina Kovalenko|Krasovski Dmitri|shutterstock.com © Tomasz Chorwat|wikimedia.org
Redakcja techniczna, skład i przygotowanie wersji elektronicznej
Maksym Leki
Korekta
Urszula Bańcerek
Marketing
Anna Jeziorska
Wydanie I, Chorzów 2022
Wydawca: Wydawnictwa Videograf SA
41-500 Chorzów, Aleja Harcerska 3c
tel. 600 472 609, 664 330 229
www.videograf.pl
Dystrybucja wersji papierowej: LIBER SA
05-080 Klaudyn, ul. Zorzy 4
Panattoni Park City Logistics Warsaw I
tel. +48 22 663 98 13, fax +48 22 663 98 12
dystrybucja.liber.pl
© Wydawnictwa Videograf SA, Chorzów 2021
tekst © Marlena Semczyszyn
ISBN 978-83-7835-985-2
Książkę tę dedykuję moim najbliższym. Jesteście tlenem, słońcem, wiatrem. Dla Was chce mi się próbować być lepszą.
Na rozstaju piaszczystych polnych dróg, w kałuży, która zwykle tworzyła się w tym samym miejscu po obfitych ulewach, siedziały trzy dziewczynki. Wszystkie były w podobnym wieku i już gołym okiem dało się zauważyć, że to jedyna ich cecha wspólna. Począwszy od ubioru, kończąc na kolorze włosów i ich uczesaniu, różniło je wszystko. Teraz beztrosko się bawiły, oblewając swoje opalone szczupłe nogi gęstą wilgotną breją. Mogły mieć po trzynaście lat. Głośno wykrzykiwały swoją radość, gdy błoto oblepiało je, tworząc coś na kształt szaro-czarnych spodni. To była ich tradycja, takie spotkanie w kałuży, to tu się poznały i przypieczętowały swoją przyjaźń.
Jadwiga wołana była w domu Jadźką, czego szczerze nienawidziła i prosiła swoich trzech braci, a także rodziców, aby mówili do niej Jagoda. Mało kto przystawał na te prośby, toteż dziewczynka potrafiła udawać, że nie słyszy, gdy używano znienawidzonego przez nią zdrobnienia.
Dwa lata temu szła piaszczystą drogą, niosąc ojcu obiad na pole. Matka była zajęta prowadzeniem gospody, bracia dziewczynki zajmowali się obejściem, więc to bardzo ważne zadanie spadło na Jadźkę. Była szybka, harda, w oczach miała ogromną siłę i ciekawość świata. Nie była delikatną dziewuszką, jej budowa już zdradzała, że wyrośnie z niej dorodna kobieta. Oczy miała niebieskie po matce, a włosy czarne po ojcu, długie, gęste, trudne do okiełznania, dlatego często spinane w koński ogon. Jednak gdy tylko mijała ogrodzenie gospodarstwa, w którym się wychowywała, rozpuszczała je, bo lubiła, gdy czesał je wiatr. Nos miała malutki jak guziczek, usta wąskie. Tych ust nie lubiła, bo wyglądały jak kreska, a nie jak dorodne wargi jej braci. Przyglądała się im podczas posiłków, gdy zanurzali je w kubku z maślanką, albo wycierali je w rękaw, a wtedy wargi zaróżowiały się i wydawały się jeszcze ładniejsze.
Lubiła się podobać, od zawsze, od maleńkości. Spoglądała zalotnie na starszych kolegów i z aprobatą przyjmowała wszelkie pochwały. Tańczyła przed ojcem tylko po to, żeby mówił:
– No pięknie, moja panno, tak tylko ty, Jadzinko, potrafisz.
– Tatku! Nie Jadzinka, ja jestem Jagódka – fukała.
Ojciec wtedy się śmiał, przygarniał ją do siebie i tulił, tę czwartą, tę ostatnią, a dla niego na pierwszym miejscu.
Na pierwszym wśród dziatwy. Bo szczerze kochał matulę Jagody i braci dziewczynki, Tomaszka, Zenka i Adasia. Był rolnikiem, któremu poza ojcowizną dostała się jeszcze gospoda. Ziemia w tych okolicach była mało urodzajna, dlatego pieniądz z piwa czy innego napitku bardzo wzmacniał portfel Andrzeja. Matka Jagody natomiast była pracowitą kobietą, piwo podawała szybko, kufle miała równiutko poukładane, a w jej przepastny dekolt zaglądali bywalcy Karczmy pod Różą. Nic sobie z tego nie robiła, mówiła tylko:
– A to mnie ubędzie od tego patrzenia? Napije się chłop, oczy pocieszy, do domu wróci, pierzynę żonce nagrzeje.
– Och, Aguś ty moja, póki tylko patrzeć im pozwalasz, to ja to zniosę – wzdychał ojciec. – To mi wolno się przytulić, bicia serca twojego posłuchać, masz rację, niech patrzą, niech zazdroszczą.
Andrzej zdawał sobie sprawę, jakie wrażenie jego żona robi na mężczyznach. Nie zaszkodziły jej cztery ciężkie porody ani praca od rana do wieczora. Wręcz kipiała tą pierwotną kobiecością. Miała pełniejsze kształty, co tylko dodawało jej apetyczności, na jej twarzy nie było ani jednej zmarszczki. Biodra miała szerokie, zapraszające, kołyszące się przy wycieraniu stołów. Tak mogła wyglądać tylko kobieta spełniona, kochana. Taka była Agnieszka Koszela. Gdy była dziewczęciem, chłopcy ze wsi za nią szaleli, a i dziedzic lubieżnie mlaskał, widząc, jak rozkwita. A ona, choć pozornie kokieteryjna, chciała tylko Andrzeja. Odpłacił jej za wybranie właśnie jego ciągłą adoracją, klapsami w masywną pupę, ale i ciepłem i spokojnym domem, w którym niepodzielnie rządziła. Andrzej nie był chłopcem, z którym każda na wiejskiej zabawie chciałaby tańczyć, nie miał w sobie tej pewności, która imponuje pannom. Był jednak wysoki, barczysty, można by rzec, że wybijał się ponad średnią tym wzrostem, co w pewnym wieku dało mu się we znaki w postaci uciążliwych bólów kręgosłupa. Agnieszka przykładała wtedy ciepłe kompresy i smarowała mazidłami, żeby mu ulżyć.
I dwa lata temu, gdy Jagoda szła do ukochanego ojca, pewnie stąpając po grząskim piasku, zobaczyła ją. Znała tę dziewczynkę, nie była ani z miasta, ani ze wsi. Wszyscy się jej trochę bali, bo zamiast włosów miała na głowie czarne ptasie gniazdo. Nie nosiła butów, a za ubranie służyła jej jedna wysłużona, zniszczona szara sukienka. Jagoda nigdy nie widziała jej twarzy, bo dziewczynka zawsze chodziła z opuszczoną głową, do tego często bywała umorusana tak, że sam diabeł w piekle mógłby się jej wystraszyć. Widywała ją czasem w szkole, do której poszła dzięki dekretowi Józefa Piłsudskiego o powszechnym obowiązku szkolnym dla dzieci od siedmiu do czternastu lat. Dla jednych była to ogromna radość, dla drugich dopust boży, bo po co kształcić dziecko, które i tak zostanie na gospodarce czy będzie podkuwać koniom kopyta. Rodzice Jagody widzieli to inaczej i bardzo chcieli, aby ich dzieci mogły korzystać z wolności, aby miały szanse na poszerzenie swojej wiedzy. Sami często po powrocie pytali, czego to pani nauczycielka dziś ich nauczyła.
Dziewczynka w najlepsze bawiła się w błocie, mówiąc sama do siebie. Bardzo żywo prowadziła „rozmowę”, dało się wyczuć ekscytację i radość. Jagoda, chociaż bardzo chciała, nie potrafiła przypomnieć sobie jej imienia, pamiętała tylko przezwiska, którymi tę małą obrzucały inne dzieci: „śmierdziel”, „brudas”. Usłyszała też kiedyś słowo, którego nie znała, a które zapadło jej w pamięć, bo przezwana tak dziewczynka zaatakowała agresora i ugryzła go w nos. To słowo to „bękart”. Pytała rodziców, co ono oznacza, jednak zbyli ją tylko jak natrętną muchę, że lepiej by się czymś pożytecznym zajęła, a nie szukała problemów. Teraz, gdy to dziwne dzikie dziecko bawiło się w najlepsze, zapragnęła się do niej dosiąść i zrobić to samo. Wytaplać się, umorusać i być równie szczęśliwą jak ona.
– Co robisz? – spytała Jagoda, chcąc zwrócić na siebie uwagę.
Dziewczynka uniosła brudną buzię i bez żadnego zażenowania wyzywająco odpowiedziała:
– Czytam książkę, nie widać?
Jagodzie najpierw zrobiło się gorąco, ale nie była w ciemię bita, nie była chucherkiem, które wystraszy się byle dzikiego stworzenia.
– Wy, bękarty, tak czytacie książki? – prychnęła. – Taplając się po uszy w błocie i…
Nie dane jej było dokończyć, bo nie minęła sekunda, a już dzikie dziecko szarpało ją za włosy. Przyciągnęła ją za kucyk prosto w najgłębszą część kałuży i raz po raz zanurzała jej twarz w czarnej brei. Pozwalała Jagodzie złapać oddech i znów nurzała ją po czubek głowy. Nagle zza pleców usłyszała dziewczęcy głos:
– Natychmiast przestań, bo wszystko powiem tatusiowi!
Ten okrzyk wydała z siebie przepiękna drobna postać, dziewczynka o kręconych blond włosach, które podtrzymywała ozdobna biała kokardka. Usteczka jej drżały, a pierś unosiła się w szybkich oddechach pod piękną lnianą sukienką z prostymi haftami.
Usmarowane dziewczynki spojrzały na nią zaskoczone.
– A ty, co? Królowa? Rozkazy przybyłaś wydawać? Uciekaj stąd, ale już! – Zula, bo tak miała na imię agresorka, przez którą Jagoda teraz wypluwała z buzi błoto, spojrzała groźnie na panienkę, która z powodzeniem mogła zastępować aniołka na kościelnym ołtarzu.
– Żadna królowa, ale tak się nie robi! – Tupnęła nogą obutą w wiązane beżowe trzewiki. – Dziewczynki się nie biją! Dziewczynki bawią się, tańczą, śpiewają, a nie tłuką w błocie. – Jej twarz zaróżowiła się z emocji, bo to wystąpienie wiele ją kosztowało.
Mimo że Joasia była wychowywana w poczuciu swojej niezwykłości, otoczona uwagą, zaangażowaniem i miłością, jej natura i wrodzona delikatność stały w zupełnej opozycji do takich odważnych, bądź co bądź, zachowań.
– Może dziewczynki z twojego otoczenia są takie jak mówisz, ale u nas właśnie w ten sposób rozwiązuje się problemy. – Jagoda i Zula wymieniły się porozumiewawczymi spojrzeniami; już nie były wrogami, od tego momentu były związane sojuszem.
Jakby na umówiony sygnał, nabrały błota w dłonie i zaczęły rzucać w stronę blondyneczki, a ta, nie spodziewając się ataku, stała jak wmurowana. Jej modna sukienka, włosy, buty, cała jej postać w bardzo szybkim tempie upstrzone były brązem, szarością i szarymi mazajami. Dziewczynki rzucały z zapalczywością i pasją, wołając przy tym co rusz: „A masz! A masz! A masz!”. Zagrzewały się wzajemnie do walki i nawet nie spostrzegły, gdy postać stojąca naprzeciw nich zamieniła się w błotnego bałwanka.
Niestety, całe zajście dostrzegł ojciec Jagody. Wyjechał wozem zaniepokojony długą nieobecnością córki, która miała mu dostarczyć strawę. Zawsze starała się być punktualnie, więc gdy czas oczekiwania przerósł jego cierpliwość, ruszył na poszukiwania. Najpierw usłyszał głośne okrzyki i był pewny, że to chłopcy bawią się w tę nieszczęsną wojnę. Im był bliżej, tym bardziej nie rozumiał, co się dzieje, a gdy już pojął, o co chodzi i kim są uczestniczki tej wątpliwej zabawy, wrzasnął jak jeleń na rykowisku:
– Jadźka! Czyś ty zdurniała?! Wiesz, co narobiłaś?! Przecież ty córkę naszego dziedzica błotem obrzuciłaś! Dziewucho, my z matką całe życie dbamy, żeby zgoda między nami była, żeby zboże i kartofle od nas kupowali, a ty w nią błotem?! Pójdzie wszystko ojcu opowie i koniec z nami!
Andrzej wyglądał na bardzo złego, ale też i wystraszonego. Czas, w którym przyszło im żyć, wcale nie był tak barwny i lekki, jak o nim pisano na łamach prasy. Wieś była przeludniona, większość gospodarstw nie przekraczała dwóch hektarów, co oznaczało, że były zbyt małe, aby wyżywić członków rodziny, a co dopiero przynieść jakiś dochód. Dlatego też ojciec Jagody żyjący od wielu lat w doskonałej komitywie z panem Olszewskim bardzo się obawiał, jak ta historia skończy się dla całej jego rodziny. I żeby to jeszcze któryś z synów brykał, a to córka najmłodsza, najsłodsza, taki kłopot na głowę mu ściągała.
Nie spuszczał gniewnego wzroku z Jagody, a ta, chociaż brudna i zmęczona, znalazła w sobie siłę, aby krzyknąć:
– Wiem, co narobiłam, broniłam swojego honoru! Nie będzie mi tu panienka ze dworu rozkazywała. Sam tato mówi, że honor rzecz święta.
– Dziecko, a czy my się honorem najemy? – Zdesperowany mężczyzna próbował odwołać się do jej rozsądku, chociaż widział, że jego latorośl raczej nie posiada go zbyt wiele.
– Ale ja nic nikomu nie powiem. – Joanna przerwała rodzinną wymianę zdań, bo świadomość, że mogłaby zrobić komukolwiek krzywdę przerastała ją, i dlatego postanowiła, by w domu o niczym nie wspominać.
– Dziecko, ale jedno spojrzenie na ciebie wystarczy, żeby zauważyć, że coś się stało – jęknął Andrzej.
Przyglądał się drobnej postaci i nie mógł uwierzyć w wypowiedziane przez nią słowa. Dzieci szlachty jawiły mu się jako rozwydrzone, zadufane w sobie potworki, które to na nich, prostych ludzi, patrzyły z wysokości, i to jak na insekty. Jemu to nawet nie przeszkadzało, miał swoje problemy i mnóstwo radości płynącej z tego, że w tym powojennym czasie wiodło mu się nie najgorzej. Z Ksawerym Olszewskim, ojcem Joasi, od wielu lat prowadził interesy. Pan we dworze nigdy go nie poniżył, nigdy nie oszukał. Zresztą był człowiekiem, którego łatwo dało się lubić. Wesoły, może nawet nad wyraz, rzucający żartami, poklepujący przyjacielsko po ramieniu. Jego rodzina zamieszkiwała te ziemie od wielu pokoleń, nigdy nie zaznał biedy czy tak zwanych problemów codzienności. Nawet niedawne wydarzenia nie wpłynęły na niego znacząco, bo nie walczył zwrogiem na froncie. Dzięki przepastnym kieszeniom rodziny udało się go ulokować na jakiejś administracyjnej posadce, gdzie zza biurka, w idealnie skrojonym mundurze, nadawał depesze, ale i długie godziny spędzał z kompanami na grze w karty. Nie był wysokiego wzrostu, nawet można by rzec, że był niski. Za to był bardzo energiczny, podczas rozmowy żywo gestykulował i często poprawiał włosy, jasne jak len i pokręcone jak śrubki. Przy takim człowieku nie sposób było się smucić ani nudzić. Andrzej nigdy się go nie bał, nigdy z nim nie miał zatargu. Do dziś.
– Dobrze, wsiadajcie wszystkie trzy na wóz, porozwożę was po domach, może podczas jazdy coś wymyślę – mruknął.
Podawał po kolei dłoń dziewczynkom, a ich brudne łapki pozostawiały w jego dużej ciepłej ręce odczucie zimna i resztki zaschniętego błota. Nie znał Joasi, nie chodziła z dziećmi do szkoły, nie bratała się z nimi, miała swoje towarzystwo, co było normalne i stosowne ze względu na jej urodzenie. Nie wiedział, czego można się po niej spodziewać.
– Bardzo pana proszę, żeby się pan nie martwił – powiedziała cicho dziewczynka. – Jeżeli nie uda mi się przemknąć wejściem dla służby i ktoś mnie zauważy, to powiem, że ja sama chciałam zobaczyć, jak to jest potaplać się w błocie. Uwierzą, bo widzicie, to nie mój pierwszy wybryk, jak mawia tato. Słynę w rodzinie z fantazji i niech tak pozostanie.
Andrzej nie był pewien, ale miał wrażenie, że dziewczynka puściła do niego oko. Bardzo go tym rozbawiła, udowadniając, że nie była wyniosłym bachorem, tylko ciekawą istotką i miał wrażenie, że mówi prawdę. Czuł, że sytuacja rozwiąże się pomyślnie.
Na wozie siedziały jeszcze dwie pasażerki i obie miarkowały, czy warto zaufać tej księżniczce z dworu, czy przy najbliżej okazji spuścić jej łomot, żeby raz na zawsze popamiętała. Z każdą chwilą, gdy Joasia coraz gorliwiej zapewniała, że nie puści pary z ust, małoletnie oprawczynie stopniowo odpuszczały mordercze plany. Zaczynały pojmować, że ta mała damulka może się okazać naprawdę bardzo ciekawą postacią.
Andrzej zatrzymał się tuż przy wjeździe w aleję lipową i kilka razy znacząco westchnął. Zupełnie nie wiedział, co powiedzieć Ksaweremu, jeśli ten zobaczy, w jakim stanie oddaje mu jego jedyne dziecko. Nie potrafił kłamać, więc pewnie zapytany, co się stało, odpowiedziałby szczerze, i ściągnął problemy na głowę dziewczynek.
Lipy tworzyły szpaler, stukot końskich kopyt, zwykle tak kojący, tym razem odmierzał czas skazańcowi. W oddali zaczął majaczyć dwór i zbliżało się nieuchronne…
Domostwo Joanny Olszewskiej było od wielu pokoleń w rękach rodziny jej ojca. Stało zorientowane na godzinę jedenastą, dzięki czemu słońce mogło oświetlać je z każdej strony. Przed głównym wejściem znajdował się idealnie przystrzyżony owalny trawnik. Dach był pokryty gontem, a sam dworek był murowany, z bielusieńkimi ścianami, miał idealne proporcje oraz czterokolumnowy portyk. Usytuowany był w malowniczym miejscu na wzgórzu i rozpościerał się z niego widok na pola, lasy a także sąsiednie wsie i miasteczko.
Joasia poprosiła tatę Jagody, aby zatrzymał wóz przed kutą bramą, sprawnie zeskoczyła ze swojego miejsca, podbiegła do ogrodzenia, odwróciła się do wspólników tego zajścia, mignęła chytrze białymi zębami i zaczęła się zakradać, ginąc co rusz w gęstwinie żywopłotów oraz rozmaitego kwiecia. Andrzej starał się nie spuszczać jej z oczu, wszyscy prawie nie oddychali do momentu, gdy usłyszeli głośny gwizd dochodzący z bocznego wejścia do kuchni, a później rozległo się wesołe szczekanie psów, które Ksawery kochał jak dzieci. Joasia zniknęła.
Woźnica strzelił batem i odjechał. Nie pozostało im nic innego, tylko czekać i wierzyć w prawdomówność Joanny.
– A ciebie dokąd odwieźć, ty boskie stworzenie? – Andrzej spojrzał ze zniecierpliwieniem na małą Zulę; łatwiej było mu wierzyć, że to ten mieszaniec nakłonił jego córuchnę do głupot.
Znał historię tego dziecka, w końcu był właścicielem gospody, a ta była najlepszym miejscem do dostarczania i powielania informacji o wszystkim i wszystkich. Z jednej strony współczuł tej dziwnej dziewczynce, z drugiej wołałby na nią nie patrzeć, a już na pewno nie widzieć jej jako kompana swojej córki. Teraz jednak ściemniało się i nie miałby sumienia gonić jej samej po nocy.
– Sama trafię, nie potrzebuję… – mruknęła Zula.
Wyczuwała niechęć Andrzeja. Znała to uczucie od maleńkości, dlatego mimo bardzo młodego wieku przybrała pozę bezczelnej gówniary. A niechby ci wszyscy, którzy o niej źle mówili, którzy się od niej odcinali, czuli, że mają rację, niechby te ich bezlitosne słowa czy gesty znalazły uzasadnienie. Była na to obojętna. Ale teraz, gdy siedziała tak blisko Jadźki, czując ciepło jej ciała, łapiąc jej wzrok, będąc częścią tego wydarzenia, nie chciała odburknąć, chciała choć odrobiny wiary, że ojciec tej całej Jagody chce odwieźć ją ze zwykłej troski.
– Nie ma potrzeby, żeby pan konie męczył – dodała szybko. – Jadźka pewno głodna, a i na zmarzniętą wygląda, jedźcie do domu, ja sobie dam radę.
Andrzej chyba nie spodziewał się tak inteligentnej odpowiedzi. To dziecko wydawało mu się… No, co tu dużo mówić, nie do końca… A jednak mówiła sensownie i myślała o innych.
– Ty też pewnie jesteś głodna i zmarznięta – mruknął. – Weźcie, dziewuchy, ten mój obiad, ja już go nie zjem, żołądek w supeł mi się związał. Jadźka, daj tej swojej… hm, znajomej maślanki. Ściereczką, którą matka przykryła posiłek, wytrzyjcie twarze i dłonie. I obiecajcie, że nikomu o tym nie piśniecie i że tego nie powtórzycie, a dziś przed snem każda po dziesięć zdrowasiek zmówi za to, żeby panna z lipowego dworu dotrzymała słowa, w innym wypadku wszyscy, jak tu siedzimy, będziemy mieli ogromne kłopoty – dodał bojaźliwie.
Zula jadła łapczywie, myśląc, że jeśli tak wyglądają prawdziwe kłopoty, to ona ich bardzo chciała. Od zawsze słyszała, że to ona jest problemem, a tu się okazuje, że coś, co może nieść niebezpieczeństwo, dało jej bliskość drugiego człowieka, pełny brzuch i nadzieję.
Joanna cichutko weszła przez boczne drzwi. Wiedziała, że w kuchni może się o tej porze natknąć na ukochaną Bunię, a ta, jako że darzyła ją szczerym uczuciem, nikomu nic nie powie o tym spotkaniu.
Bunia, a raczej Barbara Stryj, całe swoje dorosłe życie pracowała we dworze jako kucharka. Była kobietą, o której z powodzeniem można byłoby powiedzieć „piec” zarówno przez jej wygląd zewnętrzny (oj, wiele materiału trzeba było zużyć na jej robocze fartuszki), jak i wnętrze. Obdarzała ciepłem wszystkich domowników, omijając jedynie wuja Marcela. Służba traktowała ją jak kogoś z rodziny, przychodzili do niej po rady, nawet zwierzęta uwielbiały jej towarzystwo. Cztery dorodne charty pana Ksawerego prześcigały się w tym, który pierwszy zazna pieszczoty jej miękkich palców zawsze pachnących ciastem lub kiełbasą. Bestie posiadały wrodzony spryt, bo zachowywały się w ten przymilny, lizusowski sposób tylko wtedy, gdy Ksawery nie mógł tego zobaczyć, jakby rozumiały, że poczuje się dotknięty, a może nawet zdradzony. Bunia nieraz ratowała Joasię z opresji, nie szczędząc jej kazań, że to ostatni raz i że tak panienki z dobrego domu nie postępują, ale w duszy cieszyły ją te wybryki dziewczynki, bo swoim zachowaniem wprowadzała do domu życie i urozmaicała codzienną rutynę.
Teraz kobieta stała przy piecu i mieszała drewnianą chochlą kapustę do bigosu, zastanawiając się, czy dodać do niego śliwek. Pani lubiła znajdować te owoce, lubiła ich niejednoznaczny smak, gdy puszczały swoją słodycz i niwelowały kwaśność kapusty.
– Buniu! Buniuuu! – Joasia cicho nawoływała kucharkę, a serce łomotało jej jak wtedy, gdy wtrąciła się do bójki tych dwóch dziewczynek.
Z natury, choć psotna przy bliskich, była bardzo płochliwa i onieśmielona w nowym towarzystwie. Wśród swoich była głośna i kreatywna, a wśród obcych wycofana. Na tej piaszczystej drodze bardziej chciała zaakcentować swoją obecność niż naprawdę rozdzielać bijące się dziewczęta. Poczuła ukłucie zazdrości, bo taka możliwość ubrudzenia tej pięknej, pieczołowicie przygotowanej przez pokojówkę sukienki była jej najśmielszym pragnieniem. Ale tu, w kuchni Buni, była pewna, że wszystko będzie po jej myśli.
– No Buniu! Niech mnie w końcu Bunia usłyszy!!!
Kobieta otrząsnęła się z zamyślenia, zwróciła głowę w kierunku źródła głosu i zobaczyła… diabła! Małego czorta, który przemawiał głosem jej ukochanej Joanki. Upuściła łyżkę na podłogę i z całych sił zaczęła krzyczeć. Joasia zaczęła wpadać w popłoch, bo wszystko mogło przybrać obrót najgorszy z najgorszych, czyli… rodzice się dowiedzą i wtedy na pewno już nigdy nie puszczą jej na te rozstaje dróg, a przecież ona ma nowe przyjaciółki i jeszcze do tego dała im słowo. Przywarła całym ciałem do Buni, brudząc jej śnieżnobiały wykrochmalony fartuszek.
– Buniu moja, błagam cię, cichutko, to ja, Joasia! – jęknęła. – Proszę, uratuj mnie, bez ciebie wszystko się wyda i będzie po mnie.
– Panienko Joanno, ja o mało nie stanęłam przed obliczem świętego Piotra. – Przerażona kobieta położyła dłoń na sercu. – Widziałam diabełka małego, czarny smoluch tu przede mną stał i twoim głosem przemawiał. Jak ty, dziecko, wyglądasz?!
– Wszystko ci wyjaśnię, tylko teraz proszę, wyczyśćmy mnie i przebierzmy, błagam, papa nie może mnie tak zobaczyć.
Basia wiedziała, że musi szybko zacząć działać. Do dużej balii, w której zwykle deptano kapustę, nalała wody, po czym chwyciła stojący na piecu garnek i dolała wrzątku. Niemal pobiegła do jednej z łazienek i w kieszonce fartuszka przemyciła mydło, zakradła się również do pokoju Joasi, aby jej przygotować czystą odzież. Zaczęła czuć, że cała ta sytuacja ją cieszy i wywołuje uczucie motyli w brzuchu; między innymi za to kochała Joannę.
Bunia pracowała we dworze tak długo, że pewne dziwactwa uchodziły jej płazem, nie miała więc obaw, zamykając drzwi do kuchni – te od wewnętrznych pomieszczeń i te od podwórka. Dokładnie szorowała Joasię, tarmosiła włosy, specjalnie trochę za mocno tak, żeby niesforne dziecię poczuło. Minęło sporo czasu, nim delikatna bielutka skóra dziewczynki wróciła do swojego pierwotnego koloru. Basia sprawnie wyprała sukieneczkę, a buty postawiła przy piecu. Miały powiedzieć obie tę samą wersję, że Asia po wielu latach próśb ze strony bliskich zechciała spróbować malinowego soku, nie posmakował jej, toteż plunęła nim wprost na swoje eleganckie ubranie. Bunia wyprała także swój fartuszek. W trakcie tych wszystkich zabiegów wysłuchała opowieści panienki o tym, co jej się dzisiaj przydarzyło.
– Oj niedobrze, Joanno, niedobrze – powiedziała z przyganą. – To nie są osóbki, z którymi ty czas spędzać powinnaś. Masz przecież kuzynów, dzieci przyjaciół rodziców. Tobie nie przystoją takie znajomości. Z bratania się z ludźmi ze wsi będą tylko nieprzyjemności. Potraktujmy to jako twoją kolejną psotę bez ciągu dalszego.
Basia znała rodzinę Andrzeja, wiedziała, że oni mogą wabić swoją bliskością i ciepłem, przyciągać jak ogień, przy którym przecież każdy zziębnięty lubi się ogrzać. Znała też i Zulę, widywała ją w miasteczku, bo lubiła sama robić sprawunki. Nie wysyłała służek z listą albo z modlitwą, żeby zapamiętały, bo niektóre dziewczęta były niepiśmienne. Jeździła na targ z woźnicą Alfredem. Państwo dawali im na te wyprawy dwa konie i bryczkę, wysłużoną, starą, ale pięknie zdobioną. Barbara lubiła tak zajeżdżać, a ludzie patrzyli z szacunkiem i zazdrością. To był ten jej grzech, z którego wieczorami długo się spowiadała. Będąc więc w miasteczku widywała Zulę, dziecko, które przypominało kota, bo chadzało własnymi drogami, o nic nikogo nie prosiło, nie szukało przyjaciół, a wrogów miało przez same swoje istnienie. Czasem Bunia miała ochotę dać jej bułkę i pęto kiełbasy, ale w tym dziecku było tyle nieufności, tyle niechęci, że bała się, iż mała może ją opluć lub ugryźć. Parę razy widziała ją przed witryną sklepu, gdy stała, wpatrując się dużymi czarnymi oczętami w jego wnętrze, a jej twarz wyrażała jedno – nienawiść. Zaciskała piąstki i tak stała. To był bardzo osobliwy widok, wręcz zatrważający.
Zula zawsze wyglądała tak samo, czy była wiosna, czy zima. Nosiła jedną sukienką, czasem było widać, że ktoś próbował ją przeprać. Na nogach miała trzewiki ze zdartymi podeszwami. Zimą palto, którego nie dałoby się nawet psu na legowisko. Miała rozczochrane czarne włosy, pewnie gdyby je regularnie myć i podcinać, byłyby ładne, błyszczące i proste. W jej pięknych rysach mieszały się dwie narodowości, co było widać już na pierwszy rzut oka i wcale nie było dla niej dobre. Wszyscy znali jej historię. Ale ludzie może przez wojnę, może przez tę ogromną chęć wiary, że teraz nastały czasy dobrobytu, rozwoju i radości, wcale na nią nie spoglądali… byli obojętni. Bunię zakłuło coś w piersi; doskonale wiedziała, że najlepiej nie myśleć, nie szukać dziury w całym, zająć się swoimi sprawami, być dobrym w tym, do czego Bóg ją powołał, czyli w służeniu Jemu i państwu Olszewskim.
Tymczasem musiała zająć się Joanną, żeby nie został najmniejszy ślad po jej wybryku.
– Buniu, ja ciebie okłamywać nie mam zamiaru, zresztą rodziców też nie chciałam, tylko dobrze wiemy, jak oni zareagują – powiedziała dziewczynka, patrząc ze skruchą na Basię. – Postanowiłam, że one, te dziewczynki, będą moimi przyjaciółkami. Będę chodziła tam na drogę, aż w końcu je spotkam, to mój jedyny cel w życiu.
– Joanna takie głupoty opowiada… – Basia pokręciła głową. – Zaraz zacznę myśleć, że jej wszystkie mądre myśli wraz z mydlinami przez uszy uciekły. Sens życia to przyjaźń z tymi dziewczynkami? Jakby to matula twoja usłyszała, zaraz by nam tu mdleć poczęła.
– Ale nie słyszy i nie usłyszy, prawda? Buniu? – zapytała błagalnie Joanna.
Przybliżyła swoje pachnące ciałko do pokaźnej Basi, próbując objąć ją w pasie. Wtuliła się w jej biust i tak trwała, grzejąc się po kąpieli, słuchając bicia serca, ciesząc się na myśl, że będzie miała takie przyjaciółki. Bunia i tak stałaby po jej stronie, a jeszcze teraz upatrywała w tym szanse dla tej malej dzikuski. Kobieta pomyślała tylko, że skoro będzie mnóstwo kłamstw i zatajeń, to i do spowiedzi będzie musiała częściej chodzić. Ale choć z ogromnym szacunkiem i dyskrecją podchodziła do swojej pracy, wiedziała, że w tej rodzinie kłamstw i zatajeń nie brakuje. Mury tego dworu niejedno już słyszały i niejedno przemilczały.