Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
-Drugi tom cyklu Historie z Etherton, rozgrywającego się w mrocznym miasteczku przypominającym dziewiętnastowieczny Edynburg.
-Niezwykła powieść fantasy łącząca folklor brytyjski, stylistykę wiktoriańską, magię i okultyzm.
-Rodzinne tajemnice, subtelny klimat, potęga symboliki.
Las w Etherton zawsze był i zawsze będzie. Mówią, że Las zjada dzieci.
Rok 1969. Mieszkańcy Etherton coraz mocniej manifestują swoją niechęć do społeczności Havi Piryah. W powietrzu czuć napiętą atmosferę i wrogość. Wilhelmina, decyzją matki odcięta od świata, czuje, że Auretta i burmistrz knują przeciwko mieszkańcom Havi Piryah. Chce ostrzec Agni, ale nie może się z nią skontaktować, otoczona przez szpiegów. Od tego, co na zewnątrz, oddzielają ją nie tylko mury Aires Manison, ale także potężna magiczna osłona. Tymczasem Las coraz bardziej zbliża się do granic miasteczka.
Rok 2010. Ivy zostaje uwięziona w tajemniczej przestrzeni między światami zwanej Pograniczem. Gdy Bay wraca do Etherton, okazuje się, że jego nieobecność trwała dwa miesiące, chociaż mógłby przysiąc, że nie było go chwilę. Nikt nie wierzy w jego relację i tylko potęga rodziny chroni go od oskarżeń o morderstwo. Co tak naprawdę wydarzyło się przy Wietrznych Skałach? Zbliża się Wigilia Wszystkich Świętych – moment, kiedy granica między światami staje się najcieńsza, a duchy mają największą moc. Czy z pomocą nieoczekiwanej sojuszniczki Bayowi uda się uratować Ivy?
Cztery rodziny. Cztery żywioły. Pradawna moc zmuszona przed laty do posłuszeństwa. Nadchodzi czas zemsty.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 352
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
To książka, którą pokochałam za mroczny klimat, elementy realizmu magicznego, wiktoriański vibe i tajemnicę związaną z Lasem, który zdaje się żyć swoim własnym życiem. Czegoś takiego jeszcze nie czytałam!
– Anita Boharewicz-Dąbrowska, Book Reviews by Anita
Lubię książki, które niespiesznie wciągają mnie w swój tajemniczy i mroczny świat. Gdzie nie zawsze od początku wiem, w jakim kierunku zmierza historia. Gdzie po prostu dryfuję i nie wiem, kiedy przewracam ostatnią stronę, zastanawiając się „No i co teraz?!”. Takie właśnie były Zjawy i mary Katarzyny Kujawskiej i Aleksandry Seligi.
– Agnieszka Asenkowicz, Panna Sasna
Klimat angielskiej grozy sprzed wieków łączy się płynnie z elementami mistycyzmu i świata fantasy, a ich wzajemne przenikanie się tworzy niepowtarzalny obraz. Taki, w którym chciałoby się choć na chwilę zaistnieć… zupełnie jak we śnie, którego charakter zawsze zależy jedynie od malującego. Nie mogę się doczekać kontynuacji!
– Julia Szczerbiak, Thrillerly
Gotycka, magiczna, psychodeliczna i przede wszystkim fenomenalnie wciągająca. Polecam z całego serca.
– Kamila Marut, suspensebooks.pl
Ostre światło jarzeniówki wwiercało mu się w mózg. Jego ciało bezwiednie kołysało się, a zaciśnięte na kolanach dłonie o pobielałych knykciach zesztywniały, sprawiając dyskomfort, który każdego przytomnego człowieka zmusiłby do zmiany pozycji. Ale Bay Henderson nie był w tej chwili zdolny do tak trywialnych czynności, a impuls płynący z dłoni do mózgu nie miał szans na przedarcie się do warstwy świadomości. Jego umysł był pusty, niezmącony ani jedną myślą. Umiejętność oceny sytuacji i zdolność przetwarzania bodźców wyłączyły się, zostawiając go na pastwę losu. Początkowe szok i paniczne przerażenie, po osiągnięciu krytycznego poziomu, wyparowały z jego ciała i umysłu, zamieniając go w opuszczoną muszlę.
Twarde plastikowe krzesło skrzypiało złowieszczo, gdy mechanicznie kołysał się w przód i w tył, a w takt dogrywał stary drewniany zegar, który od lat odmierzał godziny na posterunku policji w Etherton. Od jakiegoś czasu chłopak siedział tu zupełnie sam. Do jego uszu dobiegały odgłosy zamykanych i otwieranych drzwi, stukot obcasów na marmurowej posadzce, dźwięki dzwoniących telefonów i fragmenty rozmów. Wszystko odbijało się od niego jak od ściany. Gęsia skórka pokryła odkryte przedramiona i łydki, które ewidentnie błagały o długie spodnie i sweter, lecz w umyśle Baya nadal panowało upalne lato. Widok za oknem opowiadał jednak inną historię. Targane przez silny wiatr drzewa zrzucały właśnie ostatnie liście na zaparkowane samochody i niegdyś soczyście zielone trawniki – teraz zmurszałe, podgniłe i oślizgłe. Gdzieniegdzie zalegały małe kopki szarego brudnego śniegu, który w tym roku spadł tak wcześnie, że mieszkańcy Etherton z niedowierzaniem kręcili głowami. Teraz topił się powoli, zamieniając trawnik w podmokłe bagienko. Czarny kot czmychnął w pośpiechu ku piwnicy, zapewne w poszukiwaniu odrobiny ciepła i komfortu.
Drzwi raptownie otworzyły się, a pięćdziesięcioletni detektyw Scott Strikewell wparował z impetem do środka. Zerknął na Baya – na którym jego wejście nie zrobiło najmniejszego wrażenia – i ciężko westchnął. Zdjął znoszoną granatową marynarkę, ukazując wychodzącą ze spodni wymiętą szarą koszulę. Złapał drugie krzesło i usiadł naprzeciwko Baya.
– Bay? – spytał ostrożnie przez zaciśnięte gardło. Na jego pomarszczonym czole widać było krople potu, które spływały na twarz z sowicie oprószonych siwizną czarnych włosów. Objął chłopaka wzrokiem i zauważył, że trzęsie się z zimna. Sięgnął do najniższej szuflady biurka i wyjął stary koc w szkocką kratę. Założył go Bayowi na ramiona i ponownie usiadł na krześle.
– Bay? – powtórzył. – Czy jesteś w stanie ze mną rozmawiać? Od razu chciałem ci powiedzieć, że twoi rodzice są w drodze na posterunek i powinni niedługo się pojawić. Czy możesz mi cokolwiek powiedzieć? – kontynuował zaniepokojony, taksując chłopaka spojrzeniem.
Bay nie reagował na jego pytania.
Strikewell widział już wiele, szczególnie po latach pracy w terenie na Wester Crone, ale nigdy w życiu nie spotkał się z czymś takim. Doskonale czuł, że od rozpętania się piekła w Etherton dzieli go raptem godzina – i to przy dobrych wiatrach. Hendersonowie będą tu lada moment. Teresa Terran nie odpowiedziała ani słowem, gdy przeczuwając już doskonale, co się zaraz wydarzy, zadzwonił do niej przed kilkoma minutami. Rzuciła tylko słuchawką. Był pewien, że wybiegła z domu, jak stała, i zaraz wparuje rozhisteryzowana do budynku. Niebawem zjedzie się tu prasa i telewizja, a budynek zostanie dosłownie osaczony przez wyrwanych z biur dziennikarzy, którzy rzucą się na nich jak wygłodniałe wilki.
Miał wrażenie, że minęła wieczność od momentu, gdy niczego nieświadomy, ze świeżo zaparzoną kawą w ręku kierował się w stronę swojego gabinetu. Już miał otwierać drzwi i brać się do papierkowej roboty, gdy za plecami usłyszał zduszony kobiecy krzyk. Obrócił się raptownie, widząc, jak przerażona młodsza aspirant Pat Crowder łapie się za klatkę piersiową i cofa w kierunku ściany. Podążył za jej spojrzeniem, czując w powietrzu narastające napięcie. Jego dłoń instynktownie spoczęła na kaburze. Zamarł, gdy zobaczył rozgorączkowanego i wrzeszczącego wnuka burmistrza – Baya, którego całe miasto poszukiwało od dwóch miesięcy.
– Gdzie byłeś przez ostatnie dwa miesiące? Gdzie jest Ivy Terran? – dociekał Strikewell, starając się trzymać nerwy na wodzy.
Na dźwięk imienia dziewczyny Bay błyskawicznie zamarł i przestał się kołysać. Detektyw nachylił się w jego kierunku i po raz pierwszy ich spojrzenia się spotkały. Źrenice Baya były nienaturalnie rozszerzone. Detektywa przeszedł niewytłumaczalny dreszcz.
– Rozumiesz, co do ciebie mówię? Co się z tobą działo? Gdzie byłeś?
– Zabrali ją.
Strikewell zachłysnął się powietrzem. Zerknął ukradkowo w stronę dyskretnie zamontowanej w rogu kamery, jakby chciał się upewnić, że nadal tam jest i nagrywa teraz każde słowo młodego Hendersona. Pulsujące małe czerwone światełko ukoiło jego nerwy. Atmosfera stała się tak napięta, że powietrze można było ciąć nożem. Zza drzwi gabinetu dochodził już harmider i podniesione głosy pracowników posterunku. Przysunął gwałtownie krzesło w stronę chłopaka i zdenerwowany złapał go mocno za ramię. Nie powinien był tego robić, ale emocje wzięły górę. Strikewell był też zwyczajnie zmęczony i powoli tracił cierpliwość.
– Kto? Kto zabrał córkę Terranów? – uniósł głos, który oscylował na granicy krzyku. – Henderson!
– Zabrali ją do Pogranicza – jęknął Bay i wpadł w histerię.
Matka znów weszła bez pukania. Nie zająknęła się ani słowem, gdy zostawiała srebrną tacę z imbrykiem herbaty i mały talerzyk z garścią tabletek. Jej twarz daleka była jednak od obojętności, co Bay z łatwością wychwycił, zerkając na nią z ukosa. Ostatnie dwa miesiące dały jej w kość. Blond loki, choć nadal czyste i ułożone, wymagały ręki fryzjera. Nie miała na sobie grama makijażu, co do tej pory praktycznie nigdy jej się nie zdarzało. Zmęczona twarz poszarzała od stresu i braku snu. Uwydatniły się również pojedyncze zmarszczki.
Największa zmiana zaszła jednak w jej spojrzeniu. Żywy błękit tęczówek przybladł, zachodząc burzową chmurą. Cordelia Henderson utraciła ster i kontrolę i mogła jedynie biernie płynąć na fali tego, co miał jej przynieść los. Bay wiedział, że matka cierpi nie tylko przez utratę idealnego wizerunku i ciągłe bycie na świeczniku mediów, ale również przez wzgląd na niego. Cordelia Henderson nie była potworem. Cordelia, bądź co bądź, była matką, a on był jej jedynym dzieckiem.
W oczach Baya jawiła się ona raczej jako zagubiona sama w sobie, niczym zbłąkane dziecko. Potulnie grała w takt tego, co zadyrygowali ojciec i dziadek. Nie kwestionowała wyborów, nie podważała strategii działania i co najważniejsze, nie zadawała pytań. Bay wielokrotnie zastanawiał się, czy matka naprawdę nie chce wiedzieć, co wydarzyło się w tę letnią noc, gdy zaginęła Ivy, czy tylko paraliżuje ją strach i woli żyć w błogiej nieświadomości. Potulnie weszła w rolę cichej, niekomentującej opiekunki, która organizowała wizyty terapeuty, rozmawiała z lekarzem, wydzielała leki i podsuwała pod nos posiłki. Nie rozmawiała z mediami i wycofała się z życia socjety. Opadała z sił niczym ryba wyłowiona z morza i porzucona na plaży.
Gdy Bay głębiej się nad tym zastanawiał, w głowie mu się nie mieściło, że na dobrą sprawę nikogo z rodu Hendersonów nie interesowało, gdzie podziewał się przez ostatnie dwa miesiące. „Dwa cholerne miesiące!”, powtarzał gorączkowo, wciąż tak samo bezbronnie osłupiały. Nie wiedział, jakim cudem… Czas nie mógł być aż tak relatywny! A jeśli był… Nie mógł nawet zacząć się nad tym zastanawiać. Koszmarny lęk od razu wyłaniał się z czeluści jego jaźni.
Dziadek, którego rodzice przywieźli na wózku na posterunek, zadał mu tylko jedno pytanie:
– Chcę znać prawdę, każdą prawdę. Zrobiłeś coś Ivy Terran? – rzucił ostro, wyciągając w jego kierunku sękaty, powykrzywiany reumatyzmem palec.
– Nigdy w życiu bym jej nie skrzywdził!
Nic więcej Thomasa nie interesowało. Co się wydarzyło, gdzie on się podziewał, co, na Boga, stało się z córką Terranów? Wraz z ojcem i rzeszą swoich pracowników momentalnie rzucili się w wir tuszowania, zamiatania pod dywan i przymykania ust policji oraz prasie. To było Etherton, a oni byli Hendersonami. To oni rozdawali karty.
Całe miasto szumiało od plotek, że wnuk burmistrza znalazł się nagle po dwóch miesiącach poszukiwań, że straumatyzowany wtargnął na posterunek policji, błagając o pomoc, że nie było z nim zaginionej Ivy Terran i że nie potrafił wytłumaczyć, co się z nią stało. Podczas gdy atmosfera w Etherton stawała się coraz gorętsza, Bay został zamknięty w domu niczym więzień. Zabroniono mu z kimkolwiek rozmawiać, a wszelka komunikacja z mediami i policją miała prawo odbywać się wyłącznie przez prawników Hendersonów. Ci ostatni złożyli oficjalne oświadczenie, że Bay i Ivy zagubili się w Lesie okalającym Etherton, że bardzo szybko rozdzielili się, szukając drogi powrotnej, oraz że Bay stracił z nią po tym wszelki kontakt. Następnie doznał traumy i głębokiego szoku. Sam nie wiedział, jak znalazł drogę powrotną. Obecnie miał zostać poddany leczeniu i terapii. Dalsze losy Ivy Terran były mu nieznane. I ani słowa więcej.
Trzy razy w tygodniu miał przyjeżdżać do niego psychiatra z Etherton Lunatic Asylum. Jak do tej pory lekarz nieudolnie próbował cokolwiek z niego wydusić. Początkowo Bay zachowywał się, jakby nawet chciał coś powiedzieć, ale fizycznie nie potrafił tego zrobić, jak gdyby zapomniał całą ideę rozmowy jako takiej. W jego głowie wszystko było jednym wielkim chaosem, nic nie mógł z siebie wykrztusić. Wiedział tylko, że Las zabrał mu Ivy, że dosłownie wykradł mu ją z rąk. Wiedział również, że była to jego wina. To on miał przy sobie jej czarny wisiorek.
Później, gdy koktajl leków zaczął działać, przyszła nieco większa klarowność i wszystko powoli układało się w całość. To jednak sprawiło, że poczuł się znacznie gorzej. Brak jakiejkolwiek logiki w tym, co wydarzyło się, od kiedy dotarł pod Wietrzne Skały, niezwykle go przytłoczył. Początkowo obawiał się, że zwariował, że to wymyślił. Tak byłoby przecież o wiele łatwiej. Mógł sobie to łatwo wmówić. Wiedział, że tego oczekuje od niego lekarz. Nie powiedział mu tego wprost, ale Bay nie był głupi i z łatwością to wyłapał.
Kilka dni temu zrozumiał, że nastąpił jakiś przełom. Instynktownie wyczuł, że ani nie chce, ani nie może więcej brać leków. Nie, jeśli chce dokopać się do prawdy, jakkolwiek byłaby bolesna. Dotarł do ściany i nadszedł czas, aby przestać uderzać w nią bezmyślnie głową. Nadszedł czas, aby zacząć działać. Wiedział, że jest z tym sam, ale to nigdy mu nie przeszkadzało. Bay Henderson całe życie był sam.
Podszedł do srebrnej tacy, zgarnął tabletki z talerzyka, a następnie odsłonił luźną deskę w podłodze pod łóżkiem. Uśmiechnął się blado, gdy pomyślał z politowaniem, że ze wszystkich możliwych kryjówek musiał wybrać akurat tę. Skończył jako oklepany frazes. Zrzucił tabletki do skrytki i już miał wstawić deskę na miejsce i przykryć dywanem, gdy nagle zawahał się. Przełknął ślinę. Z boku skrytki, spowitej w gęstej ciemności, puste, czarne jak noc oczodoły żółtej maski zdawały się go obserwować.
Zamknęła oczy, wystawiając twarz na jesienny wiatr. Dzień był ciepły, chociaż gwałtowne podmuchy od czasu do czasu ziębiły skórę, zapowiadając szybkie ochłodzenie. Słońce bledło z tygodnia na tydzień, a Mina prawie nie pamiętała lipcowego żaru, kiedy trzymała Agni za rękę i wszystko zdawało się prostsze. Przy każdym podmuchu wiatru, który pieścił jej twarz i wywiewał myśli z głowy, Mina obserwowała wirujące pomarańczowe liście opadające ze starych, powykręcanych jabłoni. Kiedy szła, słyszała chrzęst pod nogami. Większość owoców została zebrana we wrześniu, a teraz na drzewach pozostały pojedyncze poplamione sztuki. Babki z Etherton (w tym jej niania) mawiały, że wszystkie trzeba zebrać do All Hallow’s Eve, żeby zmarli nie dotknęli ich swym lodowatym, śmierdzącym oddechem. Kto zbierał owoce po pierwszym listopada, ten był przeklęty, gdyż należały one już do Królestwa Śmierci. Wbrew sobie Mina poczuła ukłucie bólu, gdy wspomniała Agni biegającą wśród tych drzew w lipcowe wieczory, ognistą, roześmianą. „Jesteś taka sztywna, Willie! Rozluźnij się!” – ten lekko zachrypnięty głos prześladował ją na jawie i w snach. „Dlaczego musimy wybierać?” – teraz wspomniała własny głos, niski, opanowany, cichy. Pytanie, które zadała matce niemal szeptem. „Tego oczekuje od ciebie Rodzina. Familia Ante Omnia”.
– Familia Ante Omnia. – Mina uśmiechnęła się gorzko. – Przeklęte hasło…
Gdzieś za plecami usłyszała trzask pękniętej gałązki i odwróciła się. To była kuzynka Maribel. Dziwne, że wcześniej udało jej się podkraść niemal bezszelestnie. A może to Mina była tak zatopiona w myślach, że usłyszała ją dopiero teraz?
– Krewniaczko. – Wilhelmina pochyliła głowę na znak pozdrowienia. – Nie wiedziałam, że zaczęłaś opuszczać swój pokój poza śniadaniem.
Kuzynka zdawała się jednak jej nie widzieć. Zataczała się na boki w swoich czarnych sznurowanych trzewikach, jakby była pijana. Wreszcie roześmiała się i uwiesiła na ramieniu Miny.
– Las mnie w-wzywa – jęknęła. – Znowu. Och, czy tylko ja słyszę jego ostrzeżenia? Nie macie pojęcia, nie macie pojęcia…
„Rzeczywiście – pomyślała Mina – Czuję alkohol”.
– Ogień i śmierć. Ha-ha-ha! Mówiłam, przecież mówiłam! – Kuzynka śmiała się i chlipała jednocześnie. Jej warkocz niemalże się rozwiązał, a pasma czarno-siwych włosów wirowały na wietrze wokół pożółkłej twarzy. Wystające kości policzkowe i wielkie, wyłupiaste ciemne oczy nadawały jej wygląd owada.
– Krewniaczko! – Mina złapała ją delikatnie za ramię i pociągnęła w stronę ścieżki prowadzącej do rezydencji. Wiedziała, że z szaloną kuzynką trzeba postępować delikatnie. Nikt nie winił jej za to, jak się zachowuje. Chociaż Maribel stanowiła wstydliwą tajemnicę Airesów, rozumiano, że przyczyną utraty zmysłów był Las. Wszystko było winą Lasu, powtarzano.
Mina zesztywniała. Czyż nie przed tym ostrzegała ją Agni? Czyż nie to próbowała jej wytłumaczyć, gdy mówiła, że to nie Las jest zły, tylko oni? Ale w takim razie dlaczego kolejne dziecko zaginęło kilka dni temu? Dlaczego czuła ten krwiożerczy mrok, który stamtąd wypełzał?
Maribel ścisnęła rękę Miny swoimi chudymi, kościstymi palcami.
– O taaak… Ja też byłam w środku. Byłam przez długi, długi czas, chociaż dla was minął tylko jeden dzień. I spotkałam tam dziewczynę z innych czasów! Popełnili błąd, straszliwy błąd, a teraz całe miasto musi za to płacić. Serafino! Serafino, Aleisterze, nie róbcie tego! Stójcie! – Kuzynka wyrwała się z objęć Miny i upadła w pożółkłe liście, brudząc suknię. Zanim dziewczyna zdążyła wezwać pomoc, Maribel zerwała się i pobiegła w głąb sadu, w stronę cmentarza.
– Maribel! Maribel, krewniaczko! Pomocy, pomocy! – krzyknęła Mina.
Czy kuzynka kiedykolwiek wcześniej wspominała o obcej dziewczynie? Nagle poczuła straszliwy ból głowy. Pisk w uszach był tak dotkliwy, że upadła na kolana. Usłyszała kroki, ktoś nadbiegł, ktoś pomógł jej wstać. Kuzyni ruszyli za uciekinierką. Mina rozejrzała się dookoła i zobaczyła twarz matki – bladą, wściekłą, pochmurną. Zamknęła oczy i docisnęła do nich dłonie, jakby chciała wepchnąć je sobie głęboko w czaszkę. Ból był nie do zniesienia. Znów upadła.
– Wstawaj. – Matka szarpnęła nią i oderwała jej ręce od twarzy, chwytając brutalnie pod brodę we władczym geście. Mina poddała się, uległa zrezygnowana.
– Co zrobiłaś z Maribel? Gdzie moja siostra?
Mina rozszerzyła oczy ze zdumienia. Zanim zdążyła spytać, dlaczego matka nazywa daleką krewniaczkę siostrą, podbiegł do nich burmistrz Henderson.
– Auretto – powiedział, kładąc kobiecie rękę na ramieniu. Był czerwony, zdyszany, zachrypnięty.
Odepchnęła go. Nie była sobą. Mina nigdy jeszcze nie widziała jej tak rozwścieczonej. Matka zawsze była zimna i spokojna, ukrywanie emocji miała opanowane do mistrzostwa. Ukrywanie albo wręcz wypieranie.
Znów ktoś podbiegł – tym razem był to wuj Bacchus. Mina próbowała nadążyć za wszystkim, co się dzieje, ale straszliwy ból głowy przeszkadzał jej w skupieniu się. Miała wrażenie, że gdy chwyta jedną myśl w locie, na jej miejsce wskakuje inna, urwana, poszarpana, skłębiona.
– Auretto. – Tym razem to wuj powtórzył imię matki. – Mistrzyni – dodał ciszej. – Twoja siostra… wbiegła do naszego zagajnika. Nie zdążyliśmy jej dogonić. Posłałem za nią ludzi z psami. Jeśli nie zdąży dobiec do Lasu, być może uda się jeszcze…
– Dość. – Matka Miny przerwała mu, wlepiając oczy w córkę. – To twoja wina. Nie, co ja mówię… – dodała po chwili. – To wina tej piekielnicy, twojej przyjaciółki. Niech będzie przeklęty dzień, w którym pozwoliliśmy na powstanie osady Havi Piryah w Etherton! – krzyknęła, a Mina poczuła, jak wokół nich zawirowało lodowate powietrze.
„Nie”, chciała powiedzieć, ale nie mogła wydobyć z siebie głosu. Ból był zbyt silny. Zobaczyła korowód postaci pełznący do nich od strony cmentarza, lecz zanim zdążyła ostrzec kogokolwiek, straciła przytomność.
Leżała w swoim łóżku, opatulona koronkową pościelą z wyszywanym srebrną nicią herbem Aires. Sylfidy o ptasich skrzydłach, spomiędzy piór których wystają sekretne regalia Loży Wielkich Magów Ceremonialnych. Kątem oka dostrzegła ruch. W pokoju był monsieur Corentin. Nie, nie do końca był… to tylko jego widmo, Posłaniec. Oddzielony element materii duchowej, wysłany w celu dostarczenia wiadomości, niematerialny.
– Panno Wilhelmino, musimy natychmiast się spotkać i porozmawiać. Nie wolno mi już wejść do rezydencji, zdołałem jednak przebić się przez magiczną osłonę tylko na chwilę, by to powiedzieć. Proszę czekać na mnie przy Wietrznych Skałach po zachodzie słońca. – To powiedziawszy, widmo rozwiało się, akurat w momencie, gdy otworzyły się drzwi pokoju.
– Czy panienka z kimś rozmawiała? – spytała czujnie Dorithy, świdrując cały pokój małymi, świńskimi oczkami, zapewne na rozkaz matki.
„Jestem pilnowana – pomyślała Mina. – Jak stąd uciec?”
– Nie, to gramofon. Dorithy, chciałabym pojeździć wieczorem na Eurusie. Czy każesz Johnowi go przygotować?
Pulchna kobieta zawahała się i odparła:
– Powiedziano mi, że panienka jest słaba i musi odpoczywać. Może zawołam matkę?
– Nie! – Mina podniosła się z łóżka, ale po chwili znów opadła na poduszki, bo zakręciło się jej w głowie. – W porządku. Nie ma potrzeby. Będę odpoczywać.
Dorithy wyszła, ale Mina wiedziała, że i tak pójdzie powiadomić matkę. Chciała porozmawiać z Agni, z Thomasem, z Sage. Chciała, żeby wiedzieli, że teraz rozumie ich wątpliwości. Na to było jednak za późno. Tylko co jeszcze przed nią ukrywano?
Słaba, obolała, niepewna, co się właściwie stało, odkąd zemdlała w sadzie, Mina zapadła w płytki sen. Miała wrażenie czegoś lepkiego i ciężkiego, co rozrasta się i pełznie po ziemi. To nie były ręce, ale też nie korzenie, raczej coś pomiędzy rośliną a potwornym, antropomorficznym kształtem. Pnącza, liany – czy może długie, oślizgłe palce, sztywne niczym szczurze ogony – rozrastały się i wydłużały, wspinając się po ścianach Aires Manison, okręcając wokół nóg od krzeseł i stołów, wpełzając do niej pod kołdrę…
Mina obudziła się z krzykiem. Znów dostrzegła kogoś w pokoju. Tym razem postać była rzeczywista, choć kryła się za błękitno-szarym dymem z papierosa. Matka.
– Miałaś koszmary. Krzyczałaś – powiedziała, po czym głośno się zaciągnęła.
– Co się stało? Wcześniej? – Mina powoli usiadła i położyła drżące ręce na kołdrze.
– Zemdlałaś, Bacchus zaniósł cię do łóżka. Tyle.
– A Maribel?
– Nie znaleźliśmy jej. – Matka zgasiła papierosa, wrzuciła go do popielnicy trzymanej na kolanach i jak zwykle położyła ją na dywanie przy nodze krzesła.
– Mamo – jęknęła Mina.
– Nie. – Kobieta przerwała, wzięła głęboki wdech i powiedziała cicho: – W porządku. Wszystko ci opowiem. – Urwała, ale po chwili kontynuowała zdecydowanym głosem: – Tak, Maribel to moja siostra. Moja rodzona siostra. I to ja jestem winna jej szaleństwa.
Mina czekała, wbijając wzrok w twarz matki, której oczy błądziły gdzieś po ścianach pokoju i spoglądały w przeszłość.
– Kiedy byłyśmy małe, Las był dużo dalej. Babka Charlotta zabraniała nam się do niego zbliżać. Mówiła, że Las zjada dzieci.
Mina przełknęła ślinę. To była prawda.
– Wymyśliłyśmy więc siostrzaną zabawę. – Auretta przerwała, patrząc w okno. – Nie, teraz, gdy to wspominam, wydaje mi się, że podpatrzyłyśmy tę zabawę u dzieci z Etherton. Wiesz, u tych wszystkich obdartusów i łachmaniarzy, którzy włóczą się całe dnie bez opieki, bez szkoły… Nie zbliżałyśmy się do tych dzieciaków, ale tą zabawą byłyśmy zachwycone. A może tylko ja byłam nią zachwycona, a ona udawała, bo nie chciała pokazać, że się boi?
Milczenie wisiało ciężko w pokoju, gniotąc klatkę piersiową Miny. Matka potarła zmarszczone czoło jedną ręką i sięgnęła po papierosa. Nagle zaczęła mówić inaczej, lekko, jakby przypomniała sobie starą sztuczkę z wypieraniem emocji. Dokończyła chłodno:
– Któregoś dnia chciałam nastraszyć ją trochę bardziej. Nie wiem, dlaczego sprawiało mi to przyjemność. Spłoszyłam jej klacz, gdy siedziała w siodle. Wpadła prosto do Lasu.
Mina westchnęła głośno. Przez całe dotychczasowe życie słyszała, że Maribel to daleka, mało znana kuzynka z innej gałęzi Airesów, która przybyła do miasteczka jako dziecko i zabłądziła w Lesie, ponieważ sama się do niego wybrała, nie znając niebezpieczeństwa.
– Najpierw znaleźli klacz – kontynuowała po chwili matka. Jej głos był opanowany, normalny, jak gdyby opowiadała, co przytrafiło jej się w pracy. – A raczej szkielet klaczy. Wyglądał, jakby leżał tam kilka dziesięcioleci. Ale podkowy na pewno należały do Gracji. Było na nich jej imię i herb Aires. Potem znalazła się i Aurora. Ustaliliśmy, że nikt nie może wiedzieć, że to była jedna z dwóch córek Charlotty i Frederica, jedna z dwóch dziedziczek rodu Aires. Zamknięto ją w pokoju, wymieniono służbę na inną, a Aurorę zaczęto nazywać Maribel, daleką kuzynką.
– Auretta i Aurora – szepnęła Mina, kiedy przypomniała sobie napis na kamieniu znaleziony z Agni.
Matka spojrzała na nią czujnie.
– Wilhelmino, wiem, że wciąż przeżywasz tę sytuację ze śmiercią Evy. Przykro mi, że musisz przez to przechodzić. Ale myślę, że teraz powinnaś zostać w swoim pokoju i odpoczywać.
„Jestem więźniem – pomyślała w panice Mina. – Muszę…” Urwała, patrząc w twarz matki. Czyż Wielka Mistrzyni nie była doskonała w czytaniu z umysłów innych? Natychmiast odgoniła wspomnienie mglistej sylwetki Corentina.
Matka wstała, zabrała popielnicę i wyszła z pokoju, zamykając go na klucz.
Już nie czułam jego dłoni.
Świat wywrócił się na lewą stronę, rozszczepił na miliardy kawałków. Nie wiedziałam, czy moje oczy są zamknięte, czy otwarte. Jakie to jednak miało znaczenie? Wszystko stało się Jednym, nie było ucieczki, nie było czasu. Wszelkie poczucie odrębności ulotniło się z mojej głowy, teraz zapomniane niczym relikt zamierzchłej przeszłości. Świat przeżuł mnie i wypluł, a ja wypadłam z jego paszczy przy akompaniamencie własnych krzyków. Czerwona maska oderwała mi się od twarzy, a do mnie w końcu wróciła tożsamość. „Nazywam się Ivy Terran, nazywam się Ivy Terran”, powtarzałam jak modlitwę, gdy moje oczy otworzyły się na skąpaną w zielononiebieskiej mgle rzeczywistość. Cisza była tak przenikliwa, że aż rozrywała mi uszy.
Rozejrzałam się.
Wciąż siedziałam przy Wietrznych Skałach, ale teraz były one oślizgłe, oblepione podmokłymi jesiennymi liśćmi. Poczułam gulę w gardle. Nade mną stał Bay. Jego pokręcone włosy targane były przez porywisty wiatr. Drżał na całym ciele, a jego twarz zalewały łzy. Widziałam, że spanikowany biega od miejsca do miejsca, niemalże wyrywając sobie głosy z głowy. Był bliski histerii. Popatrzyłam zszokowana na jego usta, które bezgłośnie wykrzykiwały moje imię. Był dosłownie dwa metry ode mnie, ja jednak czułam się, jakbym obserwowała go przez lustro. Wyciągnęłam w jego kierunku rozdygotaną dłoń.
Nie widział mnie.
Nie słyszał mnie.
Gdzieś w dole brzucha zakiełkowała panika. Zdezorientowanie powoli mijało, ale na jego miejscu już wygodnie sadowił się czysty, zwierzęcy strach. Poczułam ból, próbując otworzyć usta. Tak bardzo zaschło mi w gardle i tak mocno zdrętwiał mi język, że nie byłam w stanie się odezwać. Oparłam się na rozedrganych kolanach i dłoniach, zatopionych teraz w błotnistych kałużach wypełnionych rozkładającymi się liśćmi i podmokłym igliwiem. Miałam pewność, że coś złego stało się z moim wzrokiem. Czemu noc była błękitna?
– BAY! – ryknęłam niczym zranione zwierzę, walcząc z rozrywającym gardło bólem. Usłyszałam swój własny głos, któremu zawtórowało nienaturalne echo. Bay nie zareagował. Szukał mnie. Nadal okrążał skały, wykrzykując moje imię, po czym odbiegł w stronę wejścia do Lasu. Wytężyłam wzrok i zdębiałam. Drzewa na horyzoncie były ogołocone z liści, które dawno już opadły, tworząc podgniły dywan. Osaczała mnie jesień.
Zebrałam w sobie wszystkie siły, chwyciłam totem za jeden z odstających od niego rzemieni i wstałam, podpierając się o porowatą skałę. Moje palce zagłębiły się w starych dziurach i wyżłobieniach. Nie czułam zimna ani porywistego wiatru, chociaż targał moimi włosami na wszystkie strony.
– BAY! Jestem tutaj! – wykrzyczałam w jego kierunku, przełykając kwaśną ślinę zwiastującą falę wymiotów. Przed moimi oczami pojawiły się mroczki. Zobaczyłam, jak Bay znika w zaroślach. Zdezorientowana ruszyłam w pogoni za nim, lecz upadłam z powodu braku sił. Miałam poczucie, że kolana nie mogą utrzymać mojego ciężaru. Kilkakrotnie zmuszona byłam się czołgać, gdy nogi odmawiały posłuszeństwa. Zasapana dotarłam do wejścia na ścieżkę. Po raz kolejny straciłam równowagę.
– BAY! Błagam! – wyjęczałam prosto w noc. Musiałam śnić. Nie było innej opcji.
Zaparłam się o wystający czarny konar i podciągnęłam w górę. Na wpół spróchniała gałąź wydawała z siebie cichy trzask pod moim ciężarem. Zamglony Las stał niewzruszony w upiornej ciszy. Wytężyłam wzrok na nieskończoną ciemność. Bezlistne gałęzie buków i dębów bujały się upiornie na wietrze. Bay zniknął, a ja zostałam sama jak palec. Świadomość tego, że osacza mnie późna jesień, w pełni do mnie dotarła.
– Nie widział mnie. Nie widział, nie słyszał. Nie było mnie tam – wymamrotałam panicznie, łapiąc się za klatkę piersiową i wbijając brudne paznokcie w skórę. Serce biło mi jak oszalałe. Trybiki w głowie powoli zaskoczyły, gdy zielononiebieska aura naparła na mnie z każdej strony, a ja wreszcie zrozumiałam.
To nie był już mój Świat.
Zwykło się uważać, że gdy człowiek zaczyna mówić sam do siebie, to już jest źle. Dotychczas prychałam na to stwierdzenie z pogardą. Rozmawiałam sama ze sobą przez całe życie. Robiłam to bezgłośnie, gdy towarzyszyli mi rodzice i dzieciaki ze szkoły. A też i w późniejszych latach Teresa. Trajkotałam do siebie na głos, samotna w bezpiecznych czterech ścianach mojego pokoju bądź ogrodu. Za towarzyszy miałam jedynie dźwięki starego drewna poskrzypującego w domu lub szepty sędziwych drzew w ogrodzie. Lubiłam to. Słuchanie swoich własnych przemyśleń sprawiało mi nie lada przyjemność. Było dla mnie tym, czym zdaje się, że powinna być terapia, przynajmniej w jej początkowym zamyśle. Mówienie do siebie zawsze budziło też we mnie uczucie spokoju, gdy nieśpiesznie i uważnie rozbijałam na czynniki pierwsze rodzące się we mnie emocje i spostrzeżenia. Gdy zaczęły się przypadłości i moje noce wypełniły się strachem, kojąca analiza tego, co się ze mną dzieje (zwykle mająca miejsce w przytulnej jasności dnia), niosła przyjemne, ciężkie odprężenie. Może i było ze mną coś nie tak, ale w życiu nie powiedziałabym, że to dlatego, że rozmawiam sama ze sobą.
– To się nie dzieje naprawdę! – Zaśmiałam się przez łzy. Siedziałam wciśnięta w zagłębienie między dwoma pniami monumentalnego dębu i kuliłam drżące nogi. Opadłe, kruszące się liście kłuły mnie w uda, a mgła napierała ochoczo z każdej strony. Moje ciało nie czuło jednak nic. Ani chłodu, ani zmęczenia, głodu czy pragnienia. Panował środek nocy. Ciężkie od wilgoci powietrze zdawało się stać w miejscu. Miałam wrażenie, że czas się zatrzymał. Wiedziałam jednak, że jestem w przestrzeni, gdzie nigdy nic się nie zaczyna ani nigdy nic się nie kończy. Koszmarne przekonanie, że zostałam uwięziona w wiecznym TERAZ, buzowało w każdej komórce mojego ciała. Spojrzałam na swój niedzisiejszy już zegarek po babci Sage. Szkiełko było pęknięte, wskazówki zastygły na godzinie, o której założyliśmy maski.
– Są granice… są granice… są granice… rozsądku – mamrotałam nieskładnie, na przemian łkając i chichocząc nerwowo. Moje palce odruchowo kierowały się w stronę szyi i na próżno szukały owalnego turmalinu z małym pęknięciem, na którym mogłyby się zacisnąć i przez ułamek sekundy zaznać komfortu.
– Zerwałam go pod Skałami… – wyszeptałam do siebie, uświadamiając sobie w pełni, co zrobiłam i jakie pociągnęło to za sobą skutki. Przerażona osunęłam się na ziemię.
Czułam się kompletnie pozbawiona kontroli – i to tak, jak jeszcze nigdy w życiu. Byłam w pełni zdana na łaskę Pogranicza, które wyrwało mnie bezkompromisowo z mojej rzeczywistości i brutalnie wrzuciło na swoją planszę. Nie obowiązywały tu już żadne ludzkie prawa ani przyziemne zasady. Wraz z sekundą, w której straciłam kontakt z ciepłą dłonią Baya, stałam się tylko pionkiem na gigantycznej szachownicy. Byłam tu więźniem i grałam w grę na zasadach pradawnej magii.
Nie mogłam ani nie potrafiłam już panikować. Moja wewnętrzna granica absurdu została dawno przekroczona. Tak jakby ludzka część Ivy Terran, ta z jej ziemskimi przywarami i wyuczonymi przez lata schematami, została zepchnięta gdzieś hen daleko w odmęty nieświadomości. Powoli, nieśpiesznie osadzałam się na tej obcej mi przestrzeni. Wiedziałam, że to jedyna droga na przetrwanie i ucieczkę. Z Pograniczem i jego magią nie wygrywa się oporem.
Mój oddech był niespokojny, a robiłam wszystko, co w mojej mocy, by stał się miarowy. Zdjęłam buty i zanurzyłam bose stopy w wilgotnej narzucie z liści. To nadal była ziemia, a ja potrzebowałam jej teraz tak, jak niemowlę pragnie bliskości matki. Maska leżała tuż przy moim udzie. Obrzuciłam ją spojrzeniem, pełna sprzecznych uczuć. Czy to przez nią zostałam porwana? Czy dlatego Willie chciała się pozbyć jej bliźniaczki, zakopując ją pod Wietrznymi Skałami? Dotknęłam delikatnie fragmentów zasuszonych fioletowych kwiatów i obwiązanych rzemieniami kamieni z dziurką. Czy złowieszcze właściwości masek były powodem tego, że Sage skrzętnie ukryła swoją na strychu? Zarówno ta czerwona, jak i żółta pochodziły z Lasu i wypełnione były jego magią. Czy babcia i Willie Aires używały ich do magicznych celów, stąd też zdobienia z fioletowych kwiatów? Czy ja im mogłam w ogóle ufać? Z drugiej strony to babka Sage zesłała mi tę czerwoną, naprowadzając mnie na jej drogę. Jeśli to maska mnie tu przywiodła, była ona również moim biletem powrotnym.
– Bay… – jęknęłam, pociągając nosem. Przymknęłam oczy i przywołałam ostatnie wspomnienie jego dłoni. Zobaczyłam wyraźnie, jak szuka mnie przerażony, jak znika w Lesie, ruszając mi na ratunek. W tej chwili oddałabym wszystko za Baya Hendersona, za jego cięty język, bystry umysł i jasną burzę loków. Czułam ulgę, że Las go oszczędził, że jest bezpieczny po drugiej stronie.
Nagle wyprostowałam się, gdyż zrozumiałam, że tak właściwie Las wcale go nie oszczędził. Nie mógł go porwać, bo to on miał mój wisiorek! Wyraźnie pamiętałam, jak podniósł go wtedy z ziemi i schował do kieszeni. Przejęta uniosłam rękę i zakryłam nią usta. Wiedziałam, że Bay, gdziekolwiek był, też to zrozumiał i teraz nie mógł się z tym pogodzić. Nie chciałam zagłębiać się w myśli o tym, co teraz przeżywa, nie wiedząc, co dokładnie się ze mną stało – byłam świadoma, że jeśli ulegnę tej pokusie, to wpadnę w pułapkę i oszaleję z wyrzutów sumienia. Jeśli jeszcze kiedykolwiek chcę zobaczyć Baya, to muszę działać.
Najgorsze było to, że na razie nie wiedziałam, co mogę zrobić. Potrzebowałam planu, potrzebowałam pomysłu, ale mój umysł pozostawał pusty niczym czysta karta. Cała wiedza na temat Pogranicza i rządzących nim zasad opierała się właściwie na tym, co wyczytałam w książkach i zasłyszałam w domu. Legendy, które krążyły o tym miejscu Pomiędzy, o tej pradawnej przestrzeni poza czasem, przekazywane były z pokolenia na pokolenie. Jaką mogłam mieć pewność, że to, co wiedziałam, miało w sobie choć ziarenko prawdy, że przez wieki nie zostało zmienione, zmodyfikowane czy najzwyczajniej w świecie zmyślone? Pocieszałam się tym, że skoki przez rzekę i wywracanie ubrań na lewą stronę ewidentnie działały. Instynktownie czułam też, że pod żadnym pozorem nie mogę tu niczego jeść ani pić.
– Mam tu siebie, tylko siebie – wymamrotałam, skubiąc nerwowo skórki przy paznokciach. Nie poczułam nic, gdy po oderwaniu kawałka przy kciuku pod paznokciem pojawiła się krew. Przyglądałam się rosnącej czerwonej kropce, która w niebieskozielonej mgle zdawała się tak ciemna, że niemal czarna. Pomyślałam o wszelkich zasadach rządzących normalnym światem. Czy tu one też obowiązują? Czy mogę się tu wykrwawić na śmierć? Czy tu się śni? Czy wieczne TERAZ dzieli się tu na noc i dzień? A co z porami roku? Ewidentnie panowała tu jesień, ale przecież wtedy w Lesie, gdy wylądowałam z Bayem w Pograniczu, w jego głowie była wiosna.
Oparłam głowę o pień i przymknęłam oczy. Wyczułam na ziemi kupkę omszałych kamieni. Podniosłam jeden – były zadziwiająco ciężkie jak na takie małe skałki. Wypuściłam powietrze z rezygnacją. Musiałam zaufać, że będę wiedziała, co zrobić. Z bólem serca przywołałam w głowie twarze rodziców i babki Sage, dokładnie tak, jak je wszystkie zapamiętałam. Zacisnęłam mocno pięści i wyszeptałam:
– Pomóżcie mi znaleźć drogę.
Jak mogłam myśleć, że to się uda? – jęknęłam, patrząc na Bodhiego otulającego się szczelnie kolorowym wełnianym swetrem.
– I udało ci się, siostro. To, co stało się później, to nie twoja wina.
Jęknęłam, czując ból zesztywniałego karku. Moje ciało było takie zmęczone. Miałam wrażenie, że połknęłam ciężki kamień. W dodatku od kilku dni wciąż padało. To nie był rzęsisty, upalny letni deszcz, ale słaba, uciążliwa mżawka. Drobne kropelki osiadały na naszych namiotach, hamakach, kocach i matach do jogi. Podmuchy wiatru roznosiły je wokół, wirujące, mokre, zimne. Moje włosy były wilgotne, poskręcane i skołtunione. Czułam nieustanny ból pleców, dokuczał mi katar, a palce zesztywniały od zimna, chociaż była dopiero połowa października. Ze zgrozą pomyślałam o zbliżającej się zimie w Etherton, o naszej marnej, maleńkiej osadzie, przyjemnej niczym letni festiwal w czerwcu, ale niedającej żadnego schronienia przed deszczem, śniegiem czy – o zgrozo – mrozem!
– Bodhi, Bodhi, tak bym chciała, żebyśmy wrócili do domu! Tam nawet gdy pada deszcz, to jest ciepło i parno, powietrze pachnie cynamonem i mleczkiem kokosowym, a rano słychać dźwięk modlitw ze świątyń, a nie ten przeklęty szum Lasu… – Rozpłakałam się histerycznie. Co się ze mną działo? Nie pamiętam, abym czuła się taka nieszczęśliwa. Miałam wrażenie, że ten szelest opadających liści, ten odgłos deszczu i wiatru, to wszechobecne błoto doprowadzają mnie do szaleństwa. Nie chciałam myśleć o pogrzebie Evy, z którego nas wyproszono, o oskarżycielskich, zaciętych minach mieszkańców Etherton, o piekle, które przeżyłam podczas przesłuchania. Bodhi podał mi skręta, ale palenie tylko pogłębiało mój lęk. Potrząsnęłam głową na znak odmowy i opatuliłam się kocem. Był mokry, więc nie przyniosło mi to ukojenia. Wszędzie ta cholerna wilgoć… Tęskniłam za słońcem, za gorącym, suchym czerwcem.
– Agni – usłyszałam za plecami. To był Aditya. Mój ojciec i guru Havi Piryah. – Chcę, żebyś z kimś porozmawiała. Chodź ze mną do Tapati Tamboo.
Zrzuciłam z ramion zimny, włochaty koc i ruszyłam za ojcem drepcącym powoli w swoim pomarańczowym dhoti. Jego twarz wydała mi się bardziej pomarszczona niż zazwyczaj. Nowością był turban i broda, którą od jakiegoś czasu zapuszczał. Miałam wrażenie, że to łagodne niegdyś oblicze stało się bardziej drapieżne, nabrało wojowniczego wyrazu.
– Namasté, Pitā – rzekłam, składając dłonie w geście prośby – czy to nie może poczekać? Czuję się okropnie. Nie mam siły na rozmowy.
Ojciec popatrzył na mnie uważnie, ale nic nie odpowiedział. Szliśmy dalej w milczeniu. Przygryzałam wargę. Namiot bogini Tapati przystrojony był girlandami różowych i żółtych kwiatów. Niegdyś wyglądał wspaniale. Teraz, w październikowej mżawce, wydawał się szary i zwiędły, jak grób, którego od dawna nikt nie odwiedza.
Weszliśmy do środka. Na czerwonym dywanie, obłożony stosem poduszek, siedział pan Gryzipiórko. Poczułam, jak do brzucha wpełzają mi ogniste węże.
– Serio? – krzyknęłam, wpatrując się to w niego, to w ojca. – Czego tutaj szukasz? Znowu chcesz zeznawać przeciwko mnie? Jeszcze ci mało?
Ojciec złapał mnie za ramię. Jego uścisk był mocny.
– Posłuchaj go, betee – powiedział. – Powstrzymaj swój ogień, bo cię wypali.
Gryzipiórko wstał. Wyglądał na bardzo zmęczonego.
– Przyszedłem szukać u was azylu. I ostrzec was przed Airesami. Wybacz mi, Agni Devi. Miałaś rację we wszystkim – wypowiedział jednym tchem i ukłonił się przede mną. Jego czarne, siwiejące włosy były skołtunione i wilgotne, jak moje. Miał ziemistą cerę i cienie pod oczami, a jego zwykle nienaganny frak wyglądał, jakby nie zdejmował go przez wiele tygodni.
Ojciec pokazał gestem, byśmy usiedli na poduszkach, ale odmówiłam. Wolałam zachować bezpieczny dystans od tego kretyna, od tego famulusa Airesów, który wylizałby im te eleganckie buciki, gdyby mu kazali, który zdradziłby Willie przy pierwszej lepszej okazji, donosząc na nią Auretcie Aires. Pieprzony szpieg Loży! Sapnęłam. Czułam, jak mój ognisty wąż wije się wzdłuż kręgosłupa, gotów, by spopielić świat.
– Agni Devi – powiedział Corentin. – Wyobrażam sobie, jak bardzo mnie nienawidzisz. Mógłbym przeprosić za wszystko, teraz jednak nie pora na to. Próbowałem spotkać się z panną Wilhelminą, ale Mistrzyni uwięziła ją w rezydencji. Kiedy zrozumiałem, co tam się dzieje, odsunięto mnie od Rodziny. Teraz nie mogę zbliżać się do Aires Manison. Mogę jedynie szukać azylu u was.
Ojciec przerwał mu szybko:
– Moja córka nie musi wiedzieć wszystkiego. Cieszę się, że podzieliłeś się ze mną swoimi odkryciami, ale w przypadku Airesów wiedzieć mniej znaczy mniej się im narażać.
– Prabhu, obawiam się, że Agni Devi już im się naraziła przez swą zażyłość z panną Wilhelminą.
– Tym bardziej nie powinna być angażowana w sprawy dorosłych.
Westchnęłam głośno, wciąż poirytowana.
– Jestem dorosła! Poza tym to dotyczy Willie! Czyż nie wystarczająco się wycierpiała w czasie śledztwa z powodu śmierci Evy?
– Betee – rzekł ojciec. Nie podniósł głosu, ale powiedział to takim tonem, że zamknęłam usta i usiadłam. – Wezwałem cię do tego namiotu, ponieważ nie chcę ukrywać przed tobą faktów. Nie znaczy to jednak, że musisz wiedzieć wszystko na temat mrocznych sekretów Airesów, szczególnie takich, które dotyczą spraw mających miejsce na długo przed twoim narodzeniem. – Mówiąc to, Aditya również usiadł, przyjmując pozycję kwiatu lotosu. – Obecny tu Corentin zdecydował się zostać bhaktą. Wszystko, co dotychczas zrobił, zostało mu zapomniane w momencie, gdy wstąpił na drogę Prawdy. Jutro odbędzie się jego inicjacja, podczas której zetnie włosy, włoży pomarańczową kāṣāya i spali swoje osobiste przedmioty na znak rozpoczęcia nowego życia.
Spojrzałam zaskoczona na Corentina. Nie miałam pojęcia, że chce przystąpić do społeczności Havi Piryah. Kompletnie mi to do niego nie pasowało.
– Ojcze, nie chcesz mi chyba powiedzieć, że mu wierzysz? Przecież to pies na smyczy tego strasznego babsztyla i jej kochanka, Hendersona!
– Agni! – zagrzmiał Aditya. – Potrafię spojrzeć w duszę każdego człowieka. Corentin mówi prawdę. Widziałem to w medytacji. – Mówiąc, stopniowo łagodniał, jak gdyby malał. Wreszcie rzekł miękko, z miłością: – Agni, moje Słoneczko. Wiem, jakie to trudne. Ale potrzebujemy twojej pomocy. Czy masz pomysł, jak skontaktować się z Wilhelminą? Czy wy dwie używacie jakichś sekretnych sposobów, by przekazywać sobie wiadomości?
Spojrzałam na pana Gryzipiórko. Wpatrywał się we mnie z uwagą, ale i ze smutkiem.
– Myślałam, że to pan jest mistrzem magii. I sekretów – powiedziałam chłodno.
– Pchnąłem Posłańca do panny Wilhelminy. Jestem pewien, że odebrała wiadomość, ale nie pojawiła się wczoraj w umówionym miejscu.
– To znaczy?
– Przy Wietrznych Skałach.
– Uch. Pańska obecność bezcześci tamto miejsce. To ulubione miejsce Willie! – krzyknęłam, zaciskając pięści. – O którym to PAN doniósł jej matce! A teraz jest pan zaskoczony, że nie pozwalają jej tam chodzić?
Corentin milczał. Ojciec dał mu znak gestem, by kontynuował, nie zwracając uwagi na moje komentarze.
– Muszę się z nią zobaczyć. Proszę, Agni Devi, jeśli jest jakiś sposób, pomóż mi. Tutaj chodzi o coś więcej niż nasz konflikt z przeszłości, chodzi o Las…!
Ojciec wstał energicznie i poprawił girlandę z kwiatów na szyi.
– Wystarczy. Po prostu odpowiedz na pytanie, Słoneczko. Czy wiesz, jak porozmawiać z Wilhelminą?
Popatrzyłam na swoje dłonie. Były zimne i szorstkie. Fantazyjne tatuaże z henny, które robiłam latem, wyblakły i miejscami wyglądały po prostu jak brzydkie brązowe plamy. W końcu skierowałam wzrok na Corentina.
– Jest sposób. Ale będę musiała porozmawiać z Sage. Po tej strasznej nocy na plaży maska wróciła do niej. Myśli pan, że dałby radę to zorganizować?
Były nauczyciel Willie popatrzył na mojego ojca spanikowany.
– Prabhu, Sage Terran wciąż jest w areszcie. Jeśli jutro zostanę inicjowany na bhaktę, nie będę mógł namówić komendanta, by pozwolił Agni Devi na krótką wizytę. Stracę… stracę reputację w Etherton.
Ojciec roześmiał się gromko, na co zaskoczony Gryzipiórko spojrzał na mnie. Chyba pomyślał, że wielki Aditya musi być trochę szalony. Ja sama tylko się do niego skrzywiłam. Niepotrzebnie kombinował.
– Nic nie szkodzi, mērā bēṭā. Twoja inicjacja może poczekać. Jeśli to, co mi mówiłeś, jest prawdą, wszyscy znajdujemy się w niebezpieczeństwie.
Jeśli jest prawdą, pomyślałam, ale wychwyciłam czujne spojrzenie ojca. O Bogowie, czy on naprawdę wiedział wszystko? Przed rodziną niczego nie da się ukryć… Zbladłam, gdyż przypomniałam sobie, od kogo słyszałam te same słowa miesiąc wcześniej. Gregory Henderson.
– A co się dzieje z Thomasem? – spytałam jeszcze, zanim wyszliśmy z ojcem z namiotu.
Corentin zmarszczył brwi.
– Jest pod opieką lekarzy.
– A Seamus?
– Słyszałem, że także jest w dobrych rękach – odparł cicho. – Burmistrz zorganizował opiekę, niańki, mamki… Malec bezpiecznie rośnie. Po zerwaniu zaręczyn z Airesami to on jest oficjalnym dziedzicem Hendersona.
Przytaknęłam na znak zgody i odwróciłam się, pogrążona w myślach.
– Proszę dać znać, czy udało się załatwić mi wizytę u Sage – rzuciłam jeszcze, wychodząc z namiotu.
Bay leżał na podłodze i wpatrywał się tępo w sufit, na którym siedziała mucha. Świadomość, że stał się więźniem we własnym domu, ciążyła na nim coraz mocniej. Zwykle jasne i przestronne wnętrze rezydencji Hendersonów z dnia na dzień zdawało się zawężać, a śnieżnobiała niegdyś biel wysokich ścian pokryła się żółcią. Bay wiedział oczywiście, że to tylko wrażenie spowodowane otępiałymi zmysłami, ale mimo to czuł, że gnuśnieje. Każdy dzień wyglądał tak samo, a do jego głowy zaczynało pukać szaleństwo. Wyraźnie czuł, że jeśli niedługo nic się nie zmieni, to utonie w swoich własnych myślach. Pewnego poranka obudzi się i już go nie będzie.
Codziennie kręcił się od łóżka ze skotłowaną granatową pościelą do biurka zawalonego kubkami z niedopitą herbatą i stosami kartek wydartych z notesu. Niektóre były zapisane od góry do dołu, wypełnione po brzegi jego niewyraźnym pismem. Na innych widniały sporządzone w przypływie manii mapy Lasu i Etherton, pojedyncze słowa czy rozrysowane w nieładzie schematy. Czego? Sam nie wiedział, wracając do nich następnego ranka, gdy przypływ minął, zastąpiony przez depresyjne otępienie.
Nadal skrupulatnie chował wszystkie leki w skrytce, za każdym razem napotykając spojrzenie wąskich czarnych szpar maski, która czekała w mroku, w pełnej gotowości. W chwilach, gdy twarz Ivy nie chciała zniknąć mu sprzed oczu, a przez umysł przelatywały miliardy pomysłów i myśli, co dalej, maska zdawała się go wołać. Stary Bay pomyślałby, że to niedorzeczny pomysł, ale on już nie istniał. Został zabity dawno temu. Tak właściwie to zaczął umierać już tego dnia, gdy zabłądził w Lesie i zemdlał na jego obrzeżach. Już wtedy Las zagarnął go w swoje szpony, wdarł się siłą do jego mózgu i zaczął torować sobie drogę. Starego Baya już nie było.
Mucha nagle zerwała się ku otwartemu oknu i naprędce wyleciała. Do uszu Baya dotarł śpiew mew. Chłopak przekrzywił głowę w stronę okna. Twarz zalały mu blade promienie jesiennego słońca, które nieśmiało przedarło się przez chmury. Przymknął ciężkie powieki, ale zamiast kojącej ciemności znów zobaczył wnętrze maski, tak jakby przykładał ją sobie właśnie do twarzy. Momentalnie zerwał się z podłogi jak oparzony i otrzepał nerwowo. Przez jego ciało przebiegł dreszcz. Instynktownie czuł, że zbliża się dzień, gdy znów włoży totem. Był teraz jedynym łącznikiem z tym, co się wydarzyło, jedynym przypomnieniem. Nie mógł sobie wmówić, że wszystko było jednym wielkim snem, gdy leżała tam, pod deską w podłodze – i czekała. Ivy, gdziekolwiek teraz była, miała drugą. Czuł to w kościach. Zniknęła razem z nią.
Usłyszał pukanie do drzwi. Matka odczekała kilka sekund i weszła do pokoju.
– Dziadek jest już w domu – zakomunikowała, nie zaszczycając syna spojrzeniem.
Kątem oka Bay zauważył, jak bezsilnie westchnęła, obejmując wzrokiem wymiętą, nieświeżą pościel i nieporządek na biurku.
– Nie możecie mnie tu wiecznie trzymać – odezwał się do matki znudzonym tonem.
Cornelia przełknęła ślinę i nerwowo dotknęła złotego łańcuszka na szyi.
– Możesz się z nim zobaczyć, jest u siebie w gabinecie – powtórzyła.
Odwrócił się w jej stronę, obrzucając morderczym spojrzeniem. Na jej twarzy odmalował się strach.
– Słyszałaś, co powiedziałem?
Nadal nie patrząc w kierunku syna, cofnęła się do drzwi i podparła o nie.
– Bay, to dla twojego dobra.
Parsknął złośliwym śmiechem.
– Dla mojego dobra? – rozbawiony powtórzył dobitnie jej słowa, nie dowierzając w to, co właśnie usłyszał. – Dla mojego dobra trzymacie mnie tu jak szczura w klatce? Dla mojego dobra zapanowała jakaś chora zmowa milczenia? Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, co tu się dzieje? – uniósł głos.
Matka obejrzała się w stronę korytarza, tak jakby szukała ucieczki. Bay wyczuł, jak bardzo jest zdesperowana, jak bardzo unika rozmowy z nim. Nie obchodziło go to. Fala złości i frustracji wylewała się z niego z pełną mocą.
– Otwórz oczy! – wrzasnął do niej, a Cordelia się wzdrygnęła. – Otwórz, do cholery, oczy! Jak naiwna możesz być? Myślisz, że ludzie są idiotami, że wierzą w te wszystkie bajeczki, którymi zamknęliście gęby prasie? Ci wszyscy „naiwniacy” mieszkają tu od dziesięcioleci, do cholery! Każdy widzi, co się dzieje, każdy podświadomie boi się tego przeklętego Lasu! Giną ludzie i dzieci, dzieją się popieprzone rzeczy, a ty myślisz, że dziadek uśmiechnie się do dziennikarzy, powie jakieś banialuki i będzie z głowy! – Podszedł do niej i złapał ją za rękę. Miała przerażone spojrzenie. – Do jasnej cholery, nawet rodzice Ivy zaginęli w tym pieprzonym Lesie! Czy ciebie w ogóle obchodzi, co tam się stało?
Wyrwała dłoń i zakryła nią nerwowo usta.
– Nic się nie stało, zabłądziłeś i straciłeś pamięć – wymamrotała wyuczoną formułkę dla prasy, bezbronnie niczym dziecko. Lekko trzęsła jej się głowa.
– Przestań pieprzyć! – ryknął lekceważąco. Gdzieś z głębi korytarza dobiegł odgłos otwieranych drzwi.
Bay złapał ją ponownie za dłoń i siłą zaciągnął do pokoju, po czym zatrzasnął za sobą z hukiem drzwi. Nie opierała się. Podszedł do biurka i posadził ją na krześle. Opadła na nie ciężko i wlepiła w niego zdesperowane spojrzenie. Wyglądała jak mysz złapana w pułapkę.
– Posłuchaj mnie uważnie. – Wystawił w jej stronę wskazujący palec. – Wiem, że wszyscy macie kompletnie w dupie, co stało się z Ivy. Ba! Może sobie nawet myślicie, że to ja jej coś zrobiłem. Nie masz zielonego pojęcia, co się dzieje wokół ciebie… Jesteś tylko marionetką. Zacznij myśleć i przede wszystkim daj myśleć MNIE. Nikt nie ma szans na znalezienie Ivy. Tylko ja to mogę zrobić!
Cordelia pokręciła głową i poruszona parsknęła:
– O czym ty mówisz, dziecko… Wiem, że szkoda ci tej dziewczyny. Wszyscy jej szukali i ślad po niej zaginął, ale to nie twoja wina.
– Mówię o tym przeklętym Lesie! – wrzasnął. – Tylko ja wiem, gdzie ona jest! Czy ktoś z was w ogóle rozmawiał z Teresą Terran? Ktoś się z nią spotkał, gdy wpadła na posterunek? Pomyślał o niej?
– Bay, majaczysz. Zadzwonię po lekarza, widocznie leki przestały działać.
Wyglądała teraz, jakby się go bała. Zerwała się gwałtownie i otrzepała nieskazitelną jedwabną koszulę z widocznych tylko dla niej paprochów. Skierowała się ku drzwiom, unikając jego wzroku. Tuż przed wyjściem odwróciła się do niego. Jak za dotykiem czarodziejskiej różdżki Cordelia wyglądała już na opanowaną i w pełni kontrolującą siebie i swoje otoczenie.
– Dziadek jest już w domu – powtórzyła teatralnie i nie zważając na histeryczne spojrzenie Baya, pośpiesznie wyszła z pokoju.
– Dom świrów! – Bay z wściekłością kopnął krzesło, na którym wcześniej siedziała matka. Jedna z nóg złamała się z głośnym trzaskiem, potoczyła w stronę skrytki w podłodze i zatrzymała dokładnie nad nią. Rozszerzył oczy ze zdumienia i parsknął bezsilnym śmiechem.
– Niech ci, kurwa, będzie.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Redaktorka prowadząca: Marta Budnik Wydawczyni: Agnieszka Fiedorowicz Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania Korekta: Kinga Dąbrowicz Grafika na stronach rozdziałowych: © Martin / Stock.Adobe.com Projekt okładki: Łukasz Werpachowski Zdjęcie na okładce: © kateja, © Zaleman, © Macrovector, © valadzionakvolha / Stock.Adobe.com
Copyright © 2024 by Katarzyna Kujawska Copyright © 2024 by Aleksandra Seliga
Copyright © 2024, Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie elektroniczne Białystok 2024 ISBN 978-83-8371-553-7
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com