Zjawy i mary. Historie z Etherton. Tom 1 - Seliga Aleksandra,Katarzyna Kujawska - ebook

Zjawy i mary. Historie z Etherton. Tom 1 ebook

Seliga Aleksandra, Katarzyna Kujawska

3,8

34 osoby interesują się tą książką

Opis

Niezwykła powieść, w której realizm magiczny, tajemniczość, duchy i wierzenia twórczyni serii Gołoborze łączą się z miłością anglistki do klasycznej angielskiej literatury i stylistyki wiktoriańskiej. Autorki oddają subtelny, symboliczny klimat małego miasteczka i jego sekretów.

Las nie lubi żadnych ludzi. Las sprawia też wrażenie, jakby miał swój własny rozum.

Rok 1969. Etherton to niewielkie miasteczko na skraju Lasu, w którym można spotkać przedstawicieli rozmaitych kultur. Nieco za miastem usytuowana jest rodzinna posiadłość Airesów, zamieszkana przez żywych i umarłych. Przy nadmorskim brzegu mieszkają Hendersonowie. Niepodzielne rządy i potęgę obu familii ma wzmocnić aranżowane małżeństwo spadkobierców. Ten sojusz magii i pieniądza nie podoba się narzeczonym, każde z nich skrywa też swoje sekrety. Dlaczego burmistrz Henderson tak usilnie próbuje pozbyć się z okolicy zarówno lokalnej zielarki, jak i pokojowo nastawionych hipisów? I co wspólnego z tym wszystkim ma Las, który staje się coraz bardziej niebezpieczny?

Rok 2010. Ivy dręczą nocne koszmary, odkąd jej rodzice nie wrócili z wyprawy do Lasu. Coś złowieszczego nadciąga nad Etherton. I to coś ma swoje źródło w Lesie. Czy Bay Henderson – wnuk burmistrza – pomoże kobiecie odkryć źródło zagrożenia? Jakie tajemnice swoich przodków odkryją?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (22 oceny)
10
3
5
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Tysiulec87

Nie oderwiesz się od lektury

Książka zdecydowanie ma swój klimat i choć wolę, kiedy w książce jest więcej akcji to z pewnością sięgnę po kolejny tom :)
20
SebKukAlior

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam! Pełna magii, oniryczna, nieśpiesznie rozwijająca się historia. A kończy się tak, że już chce poznać ciąg dalszy!
10
smokymoonchild

Nie oderwiesz się od lektury

Przegenialna książka!
10
wholoona

Nie oderwiesz się od lektury

Mroczna i pełna magii. Nie mogę się doczekać kolejnego tomu 😍
00
alicja436

Nie polecam

tragedia
02

Popularność




Wilhelmina

1969

Wyszła tylnymi drzwiami. Po obu stronach korytarza paliły się lampy gazowe o fantazyjnych zdobieniach. Półmrok i chłód domu ustąpiły miejsca słonecznym promieniom, atakującym znienacka zaraz po przekroczeniu progu. Zasłoniła twarz książką i ruszyła przed siebie, szukając kryjówki w cieniu wielkich dębów rosnących w ogrodzie. W oddali widziała konie pasące się na rodzinnej łące, długi rząd stajni o krwistoczerwonych dachach, jeszcze dalej zeszłoroczne słomkowożółte bele siana, przybrudzone już i zdeformowane przez zimę, a wreszcie – Las. Granicę Lasu. Zadrżała. Kusiło ją, żeby pobiec po Eurusa, pędzić z nim przez pola pełne niedojrzałych, zielonych jeszcze kłosów pszenicy, daleko, daleko, aż do obszarpanych wiatrem skał przypominających grzyby i trolle, za którymi kończyła się Dolina. Lubiła ich dotykać – niekiedy porowate, pełne dziur i żłobień, w innych miejscach gładkie i równe, czasem miękkie od ciemnozielonego mchu, który pokrywał część z nich. Kryła się w tych skałach zawsze, gdy chciała pomyśleć w samotności. Ich fantazyjne formy sprawiały, że czuła silny respekt przed wiatrem. To niezwykłe, że potrafił zrobić coś takiego twardej, grubej i niewzruszonej skale. Zamienić ją w śmiesznego, uginającego się, przysadzistego grzyba – jak gdyby naigrywał się z niej.

Mina odgoniła od siebie te myśli i po chwili straciła już z oczu konie oraz stajnie, kryjąc się w starym sadzie owocowym. Słyszała brzęczenie pracowitych pszczół i bąków, które kołysały się delikatnie przy białych płatkach kwiatów jabłoni. Wreszcie dotarła na cmentarz. Było tak, jak się tego spodziewała. Z przodu, za furtką przy niskim, ośniedziałym, żelaznym ogrodzeniu jeszcze wszystko wyglądało normalnie. Najmłodsze groby, należące do zmarłych niedawno ciotek oraz małych kuzynków, wydawały się dokładnie takie jak kilka dni temu, kiedy Mina była tu z matką. Na każdym z grobów widniał symbol Rodziny oraz sentencja Familia Ante Omnia, którą krewni uwielbiali powtarzać przy każdej okazji – najczęściej wtedy, gdy robili coś niezgodnego z prawem, mającego przysłużyć się Rodowi i Aires Manison. Dotychczas w życiu Miny nie wydarzyło się nic, co mogłoby podważyć sens takiej postawy. Przeciwnie. Ostatnie wypadki utwierdziły ją w przekonaniu, że musi chronić Rodzinę. Miała niejasne przeczucie, że to, co tym razem im zagraża, jest dużo potężniejsze od wszystkich nieszczęsnych zagubionych dusz, upiorów i poltergeistów błąkających się od czasu do czasu po rezydencji. Nawet teraz, pomiędzy grobami, widziała ich lekko zarysowane cienie, maleńkie główki dzieci, korpulentne sylwetki ciotek, wujów, kuzynów sprzed lat, a nawet zupełnie obcych jej ludzi, być może krewnych, a być może tylko zabłąkanych wędrowców. Wreszcie dotarła na tyły cmentarza, gdzie stare, zarośnięte groby o wytartych napisach i poprzekrzywianych krzyżach liczyły sobie setki lat. To tutaj po raz pierwszy zobaczyła kamienne kopce.

Spacerując między grobami kilka dni wcześniej, zauważyła, że ktoś poukładał na ścieżce kamienie. Niektóre tworzyły małe kopczyki, inne rozstawione były w jakieś nieodgadnione formy czy symbole. Kamienie były ciężkie, omszałe, bez wątpienia nie pochodziły z okolic rezydencji. Wyglądały raczej, jakby ktoś przeniósł je tu aż z Wietrznej Doliny. Mina zmarszczyła brwi i dostrzegła, że dziwne konstrukcje prowadzą do tylnej bramy cmentarza, aż do granicy lasu. Oczywiście to był tylko las, nie Las. Ten, choć stary i upiorny, na pewno nie mógł równać się z tamtym Lasem, który widziała dotychczas tylko z oddali, zawsze w towarzystwie Eurusa, zbliżając się do Niego na bezpieczną odległość podczas szaleńczych przejażdżek po polach. W Rodzinie mawiano jednak, że ich las, jeśli idzie się nim wystarczająco długo, łączy się z tamtym. Każdy las prędzej czy później musiał się z nim łączyć. Mina zniszczyła kamienne konstrukcje i odeszła.

Teraz, wróciwszy znów po kilku dniach, zauważyła, że nie tylko ponownie są na swoich miejscach, ale też jest ich więcej. Jakieś nieuchwytne, rozmyte wspomnienie nagle pojawiło się na dnie jej umysłu i sprawiło, że na chwilę straciła równowagę, ale równie szybko odeszło. Zacisnęła pięści – musiała być silna, myśleć logicznie, nie tracić głowy. Czyż nie tego zawsze ją uczono? Umysł ponad emocje. „Moc umysłu jest ogromna, kochanie”. Zadrżała po raz kolejny, tym razem jednak to nie był strach, ale ukłucie smutku, które znów odgoniła od siebie. Tak, kamieni przybyło, leżały na starych, dziecięcych grobach-aniołkach, ciągnęły się wzdłuż wydeptanej przez pokolenia ścieżki, piętrzyły przy tylnej furcie cmentarza. Kto je układał? Czy to był jakiś żart małych kuzynów? A może i tym razem działanie upiorów, wiecznie przyciąganych przez Rodzinę? Nie, Mina wiedziała, że teraz to coś innego. Znów poczuła strach, zamknęła na chwilę oczy i nagle usłyszała – nie, spostrzegła jakiś ruch nieopodal. Zerwał się wiatr, z lasu za bramą zaczęły sypać się płatki kwiatów i pierwsze listki, przestrzeń zafalowała i się wykrzywiła. Mina straciła równowagę, upadła prosto na kopiec z kamieni i boleśnie otarła nadgarstek. Wiatr wył gdzieś pośród grobów, a las zza furtki jak gdyby napierał na nią, przeciskał się między prętami ogrodzenia, wyginał je, pęczniał.

„Nie, przecież to niemożliwe! – pomyślała jeszcze, zanim korzenie, które wyłoniły się nagle spod kamieni, oplotły jej kostki. – Przecież to nie możesz być Ty! Jesteś zbyt daleko!” Nie było już czasu, by rodzinną sentencją wezwać pomoc, nie było czasu na nic. Powinna była wiedzieć, domyślić się…

Ze snu wyrwał ją dzwon oznajmujący początek pory śniadaniowej. Delikatnie skrzypnęły drzwi, Mina oderwała wzrok od koronkowych draperii baldachimu rozpiętego nad łóżkiem i spojrzała w głąb pokoju. To była Dorithy.

– Panno Wilhelmino, za pół godziny cała Rodzina zbiera się na śniadaniu we Wschodniej Jadalni.

Matka siedziała przy stole, okadzona dymem z papierosa. Podniosła wzrok znad przeglądanej korespondencji i jedno jej spojrzenie wystarczyło, by wiedziała o koszmarze Miny. Wyciągnęła rękę z troską, pozbawioną jednak czułości, jedynie gestem, jak ona sama – nieustępliwie logicznym. Każda oznaka dbałości i opieki była ze strony matki przejawem pragmatycznego myślenia, nigdy uczucia. Nie, nigdy uczucia. To oczywiście rozsądne pocieszać dziecko w chwilach słabości, wspierać, dawać dobre rady. Kiedy tylko jednak Mina dochodziła do siebie i stawała na nogi, matka natychmiast oddalała się do swoich spraw, rzadko będąc obok tak po prostu, dla samej choćby radości wspólnych chwil, współprzeżywania.

Mina usiadła przy niej. Wschodnia Jadalnia była najmniej mrocznym pomieszczeniem w całej rezydencji. Tu, jedząc śniadanie, mogło się jeszcze mieć wrażenie normalności Rodziny. Bardzo bogatej, luksusowej i onieśmielającej normalności. W Zachodniej Jadalni nie było już tak sielankowo i słonecznie jak tutaj, a kolacje i przyjęcia, które tam urządzano, przeznaczone były tylko dla wybranych wtajemniczonych. Z tego też powodu urzędnicy sprawujący pieczę nad finansami Rodziny, nauczyciele i guwernantki, projektanci, dziennikarze i wszelcy interesanci przyjmowani byli zawsze na śniadania. Dwa lata temu za namową wuja Bacchusa uczyniono wyjątek dla pewnej szansonistki, która postanowiła myszkować w rezydencji na własną rękę podczas jednego z nocnych balów. Mina wzdrygnęła się na myśl o tym, w jakim stanie odnaleziono ją po tygodniu.

Krewni powoli schodzili się do jadalni, tworząc oryginalny, barwny korowód postaci, od pękatych ciotek powpychanych w koronkowe suknie i obwieszonych rodowymi klejnotami, przez fircyków wesoło podkręcających wąsy, aż po dzieciaki kompletnie ignorujące styl i szyk, z którego słynęła Rodzina, wpadające do jadalni w koszulach w kwiaty i dzwonach albo – o zgrozo – przebrane za kowbojów. Na końcu wprowadzono prababkę, której twarz jak zawsze zakryta była czarnym krepowym woalem. Wszyscy zajmowali miejsca przy stole. Mina chciała odejść, ale matka nakazała jej gestem, by została przy niej. Zgasiła papierosa, chwyciła ze stołu popielnicę i położyła ją na dywanie tuż przy nodze krzesła. Zbliżywszy się do dziewczyny, spytała wprost do jej ucha, przekrzykując codzienny gwar porannych powitań i pozdrowień członków Rodziny:

– Sen?

– Tak. Ale znów nie pamiętam o czym.

Mina spojrzała na matkę, która przez moment wydawała jej się rozczarowana, ale szybko uśmiechnęła się i ścisnęła dziewczynę za ramię, wyrażając tym coś pomiędzy „przykro mi” a „weź się w garść”.

– Wilhelmino, jest piękny dzień. Po śniadaniu powinnaś pojeździć konno. Dobrze ci to zrobi.

– Oczywiście.

Dyskutowano – jak zwykle o poranku – o polityce, giełdzie, ekonomii, ekologii, wojnach w niestabilnych regionach świata, fundacjach, organizacjach, instytucjach… Z drugiej strony stołu wuj Bacchus wznosił toasty kawą w duchu evviva l’arte, chwalił się mecenatem, jaki objął nad kolejnym obiecującym malarzem, opowiadał podekscytowany o postępach jego ekipy szukającej wraku jakiegoś statku, który zatonął dwieście lat temu, a na którego pokładzie znajdowały się bezcenne rzeźby.

– Znajdziecie ten statek? – spytała Mina zaciekawiona.

Wuj klasnął w ręce.

– Z małą pomocą naszych niewidzialnych… O, pardon! Widzialnych tylko dla niektórych, w tym dla ciebie, przyja…

– Bacchusie! – zagrzmiała kuzynka Maribel. – Nie przy śniadaniu, nigdy przy śniadaniu!

Wuj wykrzywił usta w podkówkę, po czym mrugnął do Miny. Uniósł filiżankę z kawą i kiwnął głową na znak przeprosin. Wszyscy znów spojrzeli w swoje talerze, a po chwilowej ciszy pokój na powrót rozbrzmiał brzęczeniem sztućców i szmerami rozmaitych wątków. Wreszcie, kiedy najedli się do syta – to znaczy wypili mnóstwo kawy i uszczknęli nieco wyrafinowanych potraw, gdyż członkowie Rodziny nie mieli w zwyczaju grubiańsko się obżerać – prababka dała znak drżącą ręką, że chce wstać od stołu. Stanowiło to od lat umówiony sygnał końca śniadania, po którym każdy rozchodził się do swoich zajęć. Przed prababką robiła to jej matka, a jeszcze wcześniej jej matka. Nikt nie miał wątpliwości, że w tej Rodzinie panuje matriarchat.

Ivy

2010

Znów obudziłam się zdezorientowana. Znajomy od wielu lat szok i zaprzyjaźniona panika kierowały moim ciałem i psychiką jak dobrze zaprojektowaną maszyną. Gwałtownie usiadłam, nerwowo kopiąc pogniecioną i jeszcze ciepłą ciemnozieloną pościel. Moje bose stopy opadły na drewnianą podłogę, a dłonie spoczęły płasko na trzęsących się udach. „Ziemia pod stopami, poczuj ziemię pod stopami”, pomyślałam, jednocześnie odnosząc wrażenie, że w moim całym ciele buzuje energia. Oddech znowu szalał mi w klatce piersiowej, a ja wszelkimi siłami starałam się nad nim zapanować. „Skup się na oddechu, znasz to, wiesz, jak się opanować, odpuść i oddychaj”, myślałam dalej, czując złość i irytację na samą siebie. Rozchyliłam nieco ściśnięte powieki, które odruchowo odcięły się od pokoju i uciekły w niebezpieczną, ale znaną czerń zamkniętych oczu. „Oni nie wrócą, nie żyją, wiesz o tym, do cholery, więc oddychaj”, powtarzałam jak mantrę, starając się poczuć podłogę pod stopami, powiew nocnego wiatru na odkrytej skórze ramion i szum deszczu dochodzący z dworu. „Bądź tu”, powiedziałam w duchu bardziej stanowczo, a mój wdech powoli zrównał się z wydechem, dłonie zastygły na udach, umysł zaś podążył za spokojem ciała, aż wreszcie byłam w stanie otworzyć oczy. Pokręciłam z irytacją głową, przetarłam twarz dłońmi, wstałam i wychodząc z ciemnego pokoju w kierunku kuchni, szepnęłam tylko jedno słowo: „Dość”.

Nie wierzę w nic, tak nauczyli mnie rodzice. „Nigdy w nic nie wierz, dopóki nie zobaczysz tego na własne oczy”, mawiała moja mama. Nie rozumiem, czemu wszystkie wspomnienia, gdy mówiła do mnie te same słowa, zlały się w mojej głowie w jedno. Mama stoi przy drewnianym, wysłużonym stole w kuchni i kroi szczypiorek nożem z czerwoną rączką. Ojciec siedzi na krześle po drugiej stronie w towarzystwie książek, albumów botanicznych i notatek. Ja stoję za mamą, oburzona i poruszona – nie przejęła się wiadomością, że w naszym ogrodzie, za ścianą bluszczu, mieszka demon i wciąga ludzi do kamiennej sadzawki.

– Eve go widziała! – krzyczę w jej stronę, a moja dziesięcioletnia buzia staje się coraz bardziej czerwona.

– Już ci mówiłam, Ivy, jeśli nie widziałaś czegoś na własne oczy, nigdy w to nie wierz – odpowiada mama, umiejętnie starając się ukryć rozbawienie za karcącym, ale troskliwym tonem.

Rozzłoszczona krzyżuję ręce na piersi i podbiegam do niej.

– Tak? A jak już zobaczę, to wtedy mogę uwierzyć?

Ta dociekliwość i szczerość dziecka! Do tej pory za tym tęsknię.

Ojciec tłumi śmiech i zerka w naszą stronę, szepcząc tak, jakby starał się, żeby tylko mama go słyszała.

– Nie ma potrzeby, wtedy widzisz rzeczy takie, jakimi są.

Nie zdawali sobie sprawy, że już wtedy potrafiłam łączyć fakty i obserwować ludzi. Wszystkie rozmowy z rodzicami wirują w mojej pamięci w tańcu kolorów, zapachów, smaków i emocji. Kiedyś myślałam, że to sielska mieszanka, błoga pamiątka po szczęśliwym dzieciństwie w drewnianym domu na skraju Lasu, ale piętno czasu i świadomości splamiło to bólem, tęsknotą i złością.

Ostatni zapamiętany rodzinny spacer po Lesie. Zastał nas mrok i wracaliśmy do domu, oświetlając ścieżkę jedną latarką, otoczeni z każdej strony przez gęstniejącą ciemność. To najcenniejsze wspomnienie stało się w mojej pamięci po prostu ostatnim spacerem. Kropka. Wszystko nagle stało się ostatnie.

Nazywam się Ivy Terran, urodziłam się dwadzieścia jeden lat temu, z czego jedenaście ostatnich spędziłam ze świadomością, że moi rodzice odeszli, zaginęli, nie wiem, co się z nimi stało. Nie żyją? Pobliski Las stał się ich żywym grobem. Nikt tak naprawdę nie wie, co się wydarzyło.

Rodzice byli botanikami, poznali się na studiach, a zarabiali na życie, opisując endemiczne gatunki roślin. Wyszli jak zwykle wcześnie rano, uzbrojeni w aparaty fotograficzne, notatki i obiektywy. I słuch po nich zaginął. Nigdy ich nie odnaleziono. Jak przez mgłę pamiętam wszystko, co nastąpiło po ich zaginięciu.

Czasem wspominam chaos i całą feerię zapachów mokrych ubrań, gdy przez dom i ogród przewijały się tabuny ludzi z naszego miasteczka, wchodzące w skąpany w deszczu Las z latarkami i przeszukujące każdą polanę i każdą gęstwinę. Pamiętam megafony, rażące bladoniebieskie światła radiowozów, pamiętam miękki koc na ramionach, którym mnie ciągle otulano. I cierpki smak herbaty z rumianku. Docierają do mnie obrazy z przeszłości, kiedy poganiana do snu przez ciotkę Teresę, siostrę mojej mamy, wykradałam się z łóżka, wspinałam po spiralnych schodach na strych i obserwowałam cały sznur świateł latarek powoli kierujący się w stronę Lasu.

Mimo że byłam w szoku i śmiertelnie się o nich zamartwiałam, nie wierzyłam, że stało im się coś naprawdę złego. To była przecież nasza szczęśliwa rutyna i nasz Las. Rodzice wracali zawsze po ósmej, gdy budziłam się ja, zwabiona przez ich głosy, zapach parzonej kawy i smażonych jajek. Zbiegałam co rano na dół po starych, rozklekotanych schodach, by zjeść z nimi śniadanie, a oni jawili mi się niczym odkrywcy magicznych krain: ich spocone twarze, mokre kalosze w przedpokoju, rozrzucony sprzęt fotograficzny i zapach rosy wniesionej do domu. Aż do tego przeklętego poranka, gdy obudziłam się po ósmej, a w domu panowała złowroga cisza.

Z perspektywy czasu widzę, że szok i nagła zmiana rzeczywistości zaczęły dyrygować moją psychiką i życiem. Panika, bezsilność i niepewność stały się moimi towarzyszkami, a moja stopa nie stanęła w Lesie przez długie lata. Lęk był przy mnie w dzień i w nocy, pojawiły się koszmary, ataki paniki i paraliże senne, które zaciskały mnie w swoich szponach szaleństwa. Każdej nocy śnił mi się nasz Las w lustrzanym odbiciu. Był mroczny, spowity gęstą ciemnością i lepiącymi się od wilgoci pajęczynami. Co noc Las przychodził do mojego snu, a wraz z Nim jego zjawy i mary, które we współudziale z moją podświadomością tworzyły przerażająco twórcze koszmary z piekła rodem.

Ciotka robiła wszystko co w jej mocy, by mi pomóc, całkowicie oddała się mojemu wychowaniu, ale te starania były daremne. Moja psychika została spaczona na zawsze i wiele lat musiało minąć, zanim pogodziłam się ze stratą i z niewiadomą na tyle, że byłam w stanie zasnąć bez światła nocnej lampki. Miałam czternaście lat, gdy koszmary stały się moją codziennością, nieodłączną częścią prywatnego świata. Nie pamiętałam już wtedy, co to znaczy pójść spać i obudzić się rano, tak zwyczajnie, jak człowiek. Dla mnie noc wiązała się z koszmarami, atakami paraliżującego lęku i poczucia, że Las napiera na mnie i chce mnie pochłonąć. Byłam już wtedy bardzo zmęczona psychoterapią w Etherton Lunatic Asylum, na którą ciągała mnie ciotka, ale nie chciałam robić jej przykrości, więc podeszłam do tego jak do irytującego przedmiotu w szkole. Mówiłam to, co chciano usłyszeć, a potem wbiegałam na poddasze, zamykałam ciężkie drzwi i znowu stawałam się sobą. Zrozumiałam wtedy, że jeśli sama nie wezmę się w garść, to nic mi już nie pomoże. Wiedziałam doskonale, że strach i przerażenie stały się dla mnie zamkniętym i cyklicznym epizodem, który odgrywał się co noc i zadomowił w mojej sypialni. To właśnie wtedy, zupełnie przypadkowo, lekarz zasugerował ciotce, aby zaangażowała mnie w opiekę nad roślinami. Miało mi to pomóc ukorzenić się znów w materialnej rzeczywistości, dosłownie stanąć na nogi.

I właśnie to się wydarzyło – babranie się w ziemi, brud pod paznokciami, praca z korzeniami, kwiatami i ziołami ugruntowały mnie tak mocno, że nauczyłam się radzić sobie z moimi nocnymi koszmarami. Robiłam to samo co rośliny, zakorzeniałam się w ziemi, w poczuciu gruntu pod stopami i ciałem, gdy chemiczna mieszanka paniki i adrenaliny pędziła moimi żyłami.

Mrok i strach zawsze przychodziły do mnie na pograniczu snu i jawy, dlatego nigdy tak naprawdę nie wiedziałam, czy coś mi się śni, czy nie. Bez ziemi popadłabym wtedy w szaleństwo, flora stała się moją kotwicą. Za każdym razem, gdy przychodziły do mnie mary, zjawy i cienie, myślałam tylko o jednym: czy to, co się ze mną dzieje, jest prawdziwe? Nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie, bo sama nie rozumiałam mojej przypadłości; wiedziałam tylko tyle, że doświadczam jej co noc, więc dla mnie było to najprawdziwsze, bo działo się w mojej głowie.

Wzdrygnęłam się oszołomiona, że znów wpadłam jak ofiara w pajęczynę swoich myśli. Siedziałam w półmroku przy tym samym drewnianym stole, który wspominałam z dzieciństwa, a w zasięgu mojego wzroku na podstawce leżał ten sam nóż z czerwoną rączką. Stary zegar rytmicznie odmierzał godziny nocy, która dążyła do świtu. Zerknęłam w lustro, które wisiało po mojej prawej stronie: wyglądałam jak trup. Zawsze byłam blada, a ciemne włosy jeszcze bardziej to podkreślały. Zawieszony nad lustrem bukiet suszących się rumianku i lawendy przykuł moją uwagę i ciało samo skierowało mnie do czajnika, aby zaparzyć z nich herbatę, która pomoże mi w spokoju zasnąć. Napełniłam czajnik wodą i wyjrzałam za okno przez koronkową zasłonkę. Las roztaczał się na całym horyzoncie jak gigantyczna czarna zasłona, poruszana tylko przez nocny wiatr. Był ze mną spleciony we śnie i na jawie, a ja byłam Jego więźniem, niedokończoną historią.

Znanym mi już bardzo dobrze schematem reszta nocy minęła spokojnie. Wzór i cykliczność moich przypadłości zaczęły mnie niejako fascynować. Wszelkie jednak napomknienia ciotce na ten temat spotykały się z jej uważnym podpatrywaniem mnie. Teresa zdawała się bardzo wyczulona na zmiany mojego samopoczucia i odbiegające od normy myśli, a biadolenie o tym, że Las chyba wpływa na moje sny, zdecydowanie do takich należało. Uważam nawet, że w swojej głowie ciotka wyobrażała sobie mnie jako kruche stworzenie, na które wiecznie trzeba mieć oko. Nie miałam jej tego za złe. Stałam się więc ostrożna i nigdy już nie mówiłam o moich teoriach głośno. Wyraźnie czułam, że coś lub ktoś musi sterować moją świadomością we śnie. Koszmary pojawiały się zbyt rutynowo, a struktura ich występowania w godzinach od zmierzchu do świtu wydawała mi się głęboko przemyślana. Łapałam się na tym, że roztrząsanie natury moich snów zaczęło zajmować mi całe dnie. Podejrzewam, że tego właśnie bała się ciotka. Że w końcu zwariuję. Jeśli mam być szczera, sama się tego bałam. Nie była to jednak wizja gorsza od dalszego życia w niewiedzy i poczekalni. Czułam, że moje życie po zaginięciu rodziców znalazło się w kropce. Skończyłam szkołę średnią i nie poszłam na studia. Perspektywa wyjazdu z miasteczka była kusząca, ale widmo opuszczenia domu przejmowało paniką i powodowało ścisk w żołądku. Wciąż czułam się tą przerażoną dziesięciolatką, która czeka na powrót rodziców z Lasu. Ta historia nigdy się nie zakończyła, a ja bez tego nie mogłam ruszyć do przodu.

Każdego dnia starałam się być zajęta i w pełni skupiona na czynności, którą w danej chwili wykonywałam. Wyjątek stanowiło zrywanie o świcie mięty pieprzowej, która rozrastała się przy całej długości ceglanego murku, oddzielającego naszą ziemię od pola. Porastał go bluszcz, który ponoć rósł tu od zawsze. Nikt nie pamiętał, kto go tak właściwie zasadził. Jako małe dziecko wyobrażałam sobie, że był tu od początku świata, i nikomu nie pozwalałam go przycinać. Pola, malowane fioletowymi dzwonkami, niebieskimi chabrami i czerwonymi makami, rozdzielała mała, wąska ścieżka, która prowadziła do Lasu. Zrywając wonne listki mięty, nigdy nie mogłam skupić się na niczym innym niż na jak najszybszej chęci powrotu do domu. Nie lubiłam przebywać tak blisko Lasu. Zawsze czułam na plecach Jego oddech w woni wiatru. Nie potrafiłam się zmusić, żeby dłużej na niego popatrzeć. „Nie wczuwać się” – to było moje motto. Przeciągnięte o sekundę za długo spojrzenie w tę ciemnozieloną zasłonę groziło znajomym dreszczem, który porażał mnie pierwotnym strachem. „Nie wczuwaj się”, powtarzałam sobie zawsze, gdy sprawnym ruchem odcinałam listki i chowałam je do lnianego woreczka. Tak też było i dzisiejszego poranka.

Pogoda zapowiadała się cudownie, a wiatr roznosił zapach letnich kwiatów po całym ogrodzie. Schowałam zioła i pośpiesznie wstałam, odwracając się w stronę domu. Gdy tylko objęłam go wzrokiem, uśmiech sam pojawił się na mojej twarzy. Drewno, z którego go zbudowano, miało już swoje lata, było miejscami zmurszałe i zniszczone, ale nic nie mogło równać się z jego zapachem, szczególnie po wiosennym deszczu lub letniej burzy.

Kochałam każdy zakamarek tego starego domu i zarośniętego bluszczem ogrodu. Jak mogłabym kiedykolwiek opuścić to miejsce? Całe dnie spędzałam w tym dzikim siedlisku i zakotwiczałam się w pracy, kopałam, pieliłam, sadziłam, przesadzałam, ścinałam, podlewałam. Obserwowałam życie moich roślin w tym odwiecznym tańcu między ziemią, słońcem a wodą. Sama gdzieś w tym znikałam i nie myślałam o niczym innym, nie myślałam już o Lesie, rodzicach ani swojej klatce, którą tu dla siebie zbudowałam.

Podążyłam małą ścieżką do kuchni, mijając sędziwą sadzawkę, w której to miał kiedyś mieszkać demon. Wspięłam się na kamienne schody, przeskakując po dwa stopnie naraz, i znalazłam się w drewnianym holu. Podobno każdy dom posiada swój unikatowy zapach. Mój roztaczał woń kościelnego kadzidła, gęstego leśnego boru i podmokłej łąki pełnej kwiatów. Przechodząc w stronę kuchni, zawsze mijałam dwa gigantyczne kwarce dymne, które ojciec sprowadził z Brazylii. Stały na straży przejścia (takie się miało wrażenie), a światło wschodów i zachodów słońca tańczyło w ich bosko poukładanej atomowej strukturze.

Zerknęłam w stronę schodów, nasłuchując, czy Teresa już wstała. Na wspomnienie, że w okresie studiów była nocną sową i spała do dziesiątej, zaśmiałam się pod nosem. Powrót do rodzinnego domu przywrócił jej stare nawyki i znów wstawała zazwyczaj chwilę po mnie. Wszyscy, którzy kiedykolwiek gościli u nas, zawsze jednogłośnie twierdzili, że nie da się tu długo spać. Dom i ogród budziły się pierwsze, a swoimi zapachami i dźwiękami bezkompromisowo wybudzały wszystkich domowników.

Ciotka zamieszkała ze mną na stałe; prowadziła w miasteczku sklep z rzadkimi roślinami, które zdobywała z wszelkich zakątków świata. Właściwie to nie wiem, czemu uparcie nazywam ją ciotką, gdyż przez lata stała się bardziej moją przyjaciółką. Po odejściu rodziców nigdy nie mianowała się panią tego domu, zawsze podkreślała, że to moja ziemia, mój dom i moje dziedzictwo – i uwielbiałam ją za to.

Dom był pełen dziwnych roślin, suszących się ziół, zakurzonych książek i budzących zaciekawienie i dreszcz bibelotów. Nie było tu ani jednej białej ściany, a pokoje tonęły w granatach, ciemnych zieleniach, brązach i odcieniach ametystu. Ojciec kolekcjonował minerały i ustawiał je w tak dziwnych miejscach i aranżacjach, że często miałam wrażenie, jakby to one rządziły tym domem. Teraz jednak cały ten starannie wyselekcjonowany bałagan napierał na mnie każdego dnia i krzyczał mi w twarz, że należy do mnie, że innych gałęzi rodu Terranów już nie ma. Łapał mnie za włosy, za gardło, targał moimi ramionami i rozkazywał stanięcie na nogi. Przyjmowałam te naciski na siebie, ale pozostawałam bierna i milcząca.

W kuchni panował tak błogi i świetlisty spokój, jaki można napotkać tylko wcześnie rano. Przestronne okno ukazywało ogród i oddalony Las. Patrzyłam obojętnie, jak rozciąga się na całym horyzoncie, i jednocześnie gotowałam na ogniu owsiankę. Tu byłam bezpieczna, chroniona przez dom, przynajmniej za dnia. W nocy diametralnie zmieniał on swe oblicze i wyrzekał się mnie, a ja stawałam się zdana tylko na siebie.

– Nie mogłam zasnąć do drugiej – usłyszałam za plecami chrapliwy jeszcze głos ciotki.

Ucieszona, że ktoś oderwał mnie od mojej własnej głowy, odwróciłam się i lekko uśmiechnęłam.

– Kawa już się parzy – odpowiedziałam i zdjęłam z ognia mały emaliowany garnuszek, po czym ustawiłam go na drewnianej podstawce na stole. Z kolorowego kawałka hebanu patrzył na mnie psychodeliczny wąż namalowany przez jednego z tych dziwnych znajomych moich rodziców, którzy zawsze przywozili niesamowite pamiątki z podróży po Ameryce Południowej.

– To już dzisiaj? – spytałam, siadając na krześle i nakładając porcję owsianki do dwóch misek.

Teresa ziewnęła, mocniej zawiązała fioletowy szlafrok i usiadła naprzeciwko mnie. Jej brązowe włosy, zaplecione przed snem w staranny warkocz, pouciekały z potrójnego splotu i opadały niedbale na plecy.

– Tak, mam u niego być na szesnastą. W gabinecie na starówce. Ktoś go chyba przywiezie, bo on już raczej nie chodzi o własnych siłach – odparła smętnie. – Przeklęty Henderson! Już chcę mieć to za sobą – dodała ze złością, zerkając na mnie. Teresa była o rok starsza od mojej mamy, ale czas obchodził sią z nią nader łaskawie. Miała urzekające orzechowe oczy, a brąz jej włosów nabierał rudawych refleksów.

Starego Thomasa Hendersona znano z dwóch rzeczy: był największym gburem, jakiego można sobie wyobrazić, i właścicielem kamienicy, w której znajdował się sklep ciotki. Nie znosiłam dziada. Miałam wrażenie, że wystarczyło, by wszedł do pomieszczenia, a wraz z nim do czterech ścian dostawała się gęsta czarna ciecz. Każde jego słowo i każdy gest krzyczały, że z całego serca gardzi wszystkimi dookoła. Przez lata nie mogłam uwierzyć, że ktoś zgodził się za niego wyjść i urodzić mu dziecko! Nigdy nie poznałam jego syna – Seamusa – ponoć wyjechał z miasteczka i nie odwiedzał ojca.

– A tak właściwie to uargumentował jakoś tę nagłą zmianę czynszu? – spytałam, bardzo mocno chcąc przekierować rozmowę na logiczniejsze, mniej emocjonalne tory. Moje nocne przypadłości dostarczyły mi już wystarczającą dawkę negatywnych uczuć. Nie chciałam oczywiście umniejszać irytacji Teresy osobą Hendersona, ale po tej nocy naprawdę miałam dość.

Ciotka grzebała w misce z owsianką, tak jakby dostała ją dziś za karę.

– Tak – rzuciła, oddzielając łyżką rodzynki od orzechów włoskich. – Bo może. – Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się kwaśno.

Parsknęłam w swoją filiżankę naparu z miodokrzewu, który piłam co rano.

– Swoją drogą, zawsze zastanawiało mnie, jak ten dziad to robi. Z wszystkimi ma na pieńku, do tej pory pamiętam, jak nauczycielki w szkole obgadywały go, gdy myślały, że nikt nie słyszy. Każda miała w rodzinie jakieś utarczki z Hendersonami. Jakim cudem ludzie nadal wchodzą z nim w nowe interesy? Jakim cudem on nadal jest burmistrzem? – spytałam, bardziej samo życie niż Teresę.

– Nie wiem, Ivy, właściwie to nawet nie da się z nim rozmawiać, człowiek boi się odezwać. – Westchnęła ciężko. – Czasem mam wrażenie, że robię z siebie kompletną idiotkę przed tym człowiekiem. Czepia się wszystkiego: że woda kapie z podstawek i niszczy posadzkę, że kawałki ziemi wlepiają się w fugi, że… i to jest moje ulubione… sąsiedzi skarżą się na zapach, kiedy kwitną kwiaty! – Podniosła palec w stronę swojej szyi, udając, że podcina sobie gardło. – On nie ma granic, doczepi się do tego, że źle oddychasz.

Teresa wstała i podeszła do lodówki. Jej mina była skupiona, a palce wygrywały rytm na kubku czarnej kawy, który obejmowały. W polu mojego widzenia błysnął kolor najprawdziwszej niezapominajki. Nic tak nie poprawiało mi nastroju jak widok dawno niewidzianego koloru. Skupiłam się znów na jej dłoniach i tym unikatowym odcieniu lakieru do paznokci. Ona studiowała tymczasem dużą kartkę z zamówieniem przyklejoną do drzwiczek lodówki.

Już otwierałam usta, aby zanurzyć się dalej w psychoanalizie osoby starego Hendersona, gdy Teresa powiedziała:

– Dasz radę dokończyć mieszanki do piętnastej z kawałkiem? Wtedy będę mogła je zabrać, jak będę jechać do miasta.

Moja uwaga w pełni powróciła do chwili obecnej. Wzmożone nocne przypadłości ostatniego tygodnia zupełnie wybiły mnie z codzienności, w tym również z pracy. Dłuższą chwilę zajęło mi poskładanie z odmętów pamięci moich ostatnich poczynań związanych z przygotowywaniem specjalnych mieszanek ziołowych na przeróżne dolegliwości. O dziwo największym powodzeniem w sklepie cieszyły się lniane woreczki z mieszanką ziół na dobry sen. Czy można sobie wyobrazić większą ironię losu?

Wszystkim zajmowałam się sama, od wysiewu do zbierania, suszenia, odmierzania i komponowania. I o ile sięgam pamięcią, nikt nigdy nie przekazywał mi sekretnych rodzinnych receptur. Mama nauczyła mnie tylko jednego: wsłuchaj się i będziesz wiedzieć.

– Powinnam zdążyć – zaczęłam ostrożnie, próbując wybadać wyraz jej twarzy.

Miewałam wrażenie, że każdy najdrobniejszy przestój w mojej pracy jest dla Teresy wystarczającym powodem do zamartwiania się. Ciotka albo była fantastyczną aktorką – a miała w bagażu doświadczeń epizod z teatrem – albo nie zinterpretowała moich słów tak, jak myślałam, że to zrobi. Kiwnęła tylko porozumiewawczo głową, dziarsko dopijając ostatni, zimny już łyk kawy. Momentami Teresa, ze swoją umiejętnością radzenia sobie z życiem na własną rękę, wydawała mi się nadczłowiekiem. A może to ja byłam jakaś skrzywiona?

– Wszystkie woreczki na problemy żołądkowe, odporność i pamięć są w sumie gotowe. Muszę je tylko przewiązać tasiemkami i dodać fiszki. W sennej mieszance brakuje odrobiny trawy cytrynowej. – Zamyśliłam się, próbując sobie przypomnieć, czy ilość suszących się ziół jest wystarczająca na czterdzieści woreczków. – Zaraz się za to wezmę.

– Dobrze. A wiesz, że ja właściwie nigdy nie rozumiałam roli akurat tego składnika w mieszankach na sen? – stwierdziła, zbierając puste miski do ceramicznego zlewu.

– Sny są bardziej kolorowe – rzuciłam automatycznie.

Agni Devi

1969

Och tak, tak… – Rytmicznie poruszałam biodrami, opierając dłonie na klatce piersiowej chłopaka. – Moje ciało jest świątynią, ta przestrzeń jest świątynią, cały świat jest świątynią… – szeptałam, od czasu do czasu wplatając jęki i pomruki pomiędzy śpiewne słowa modlitwy.

– Jesteś doskonałą świątynią, jesteś piękną świątynią… – wtórował mi chłopak.

Wokół mrugało światło dziesiątek świec, w nozdrza uderzał intensywny zapach kadzideł, a my tonęliśmy w uściskach pośród poduszek w wielkim, kolorowym namiocie zrobionym z bogato zdobionych, materiałowych, czerwono-pomarańczowych i fioletowych narzut. Gdzieś z oddali dobiegał dźwięk tabli, sitary i harmonium. To Anoushka i jej zespół rozpoczynali popołudniową muzyczną modlitwę, podczas której grupa adeptów praktykowała jogę, uprawiała miłość, medytowała, tańczyła.

Skończyliśmy. Opadłam na miękkie poduszki, a rude włosy zakryły mi oczy.

– Aaaaach. Czujesz ten wspaniały zapach, Bodhi? – spytałam zrelaksowana, zaciągając się dymem z kadzideł.

– Masz na myśli ten zapach? – Bodhi odpalił skręta, po czym podał mi go z namaszczeniem.

Światła świec igrały w koralikach, które powpinał sobie w długie dredy. Zaciągnęłam się i już miałam coś powiedzieć, gdy Bodhi dodał:

– Tak, pomyślałem o przekąskach na później.

– Jesteś kochany, przyjacielu. Myślisz o wszystkim. Ale wiesz, jak Indigo reaguje na praktykę jogi z pełnym od słodyczy brzuchem.

– Daj spokój. To tylko mango i daktyle. Prasadam godny prawdziwej bogini. Mógłbym złożyć go na twoim ołtarzu, ofiarować u twoich stóp… – mruczał.

Zaśmiałam się gardłowo. Zawsze gdy paliłam, miałam lekką chrypkę. Chłopcy uważali, że to seksowne. Ścisnęłam dojrzały owoc między palcami i patrzyłam, jak słodki sok ścieka mi po ręce na goły, piegowaty brzuch. Bodhi natychmiast zaczął go lizać.

– Zostań ze mną aż do wieczora. Na dworze niemiłosiernie praży. Nie można nawet złapać oddechu – szeptał, usiłując zatrzymać mnie na miękkim dywanie, podsuwając wygodne poduszki pod głowę.

– Māf kījiye, mój drogi. – Odsunęłam go zdecydowanym ruchem i podniosłam się. Włożyłam tunikę przez głowę, nie przejmując się ciałem lepkim od potu, śliny i owocowego soku. Podeszłam do ołtarza, energicznie zgasiłam świece pomiędzy palcami, wcale nie obawiając się ich żaru, ukłoniłam się głęboko przed wizerunkiem tańczącego bóstwa i wyszłam z namiotu. Natychmiast oślepił mnie blask południowego majowego słońca. Wsunęłam sandały i pomachałam chłopakowi na pożegnanie, po czym pobiegłam do wioski.

Tantryczny ośrodek Ardhanārīśwara był najdalej wysuniętym na południe punktem hipisowskiej osady Havi Piryah, leżącej zaraz za Wielkim Bazarem, na którym można było kupić wszystko – od rękodzieła i odzieży, przez świeże warzywa, owoce i aromatyczne przyprawy, aż po kurczaki, świnie i kozy. Uwielbiałam spacerować między straganami w samo południe, kiedy większość mieszkańców miasteczka skrywała się w domach przed upałem. Niektórzy oczywiście chowali się przede mną i mnie podobnymi – od kiedy przyjechałam tu z członkami społeczności Havi Piryah, prowadzonej przez moich charyzmatycznych rodziców, większość tak zwanych poważnych i szanowanych obywateli nazywała nas brudasami, narkomanami i wrzodami społeczeństwa. Uśmiechnęłam się, widząc spłoszone spojrzenia bazarowiczów, gdy rozczochrana, z poplamioną sukienką, szłam w pełnym słońcu w stronę sektora roślinnego, mijając stragany pełne czerwonych i żółtych przypraw, suszonych ziół, orzechów, jajek. Od czasu do czasu ktoś jednak pomachał mi z sympatią – ludzie niekiedy porzucali swoje nudne, poukładane życia i przyłączali się do nas w poszukiwaniu czegoś autentycznego. Niektórzy po prostu cieszyli się, że kilka lat temu w Etherton pojawił się słynny Prabhu Sūryavanshi i przywlókł ze sobą bandę rozczochranych, brodatych włóczęgów i dziewcząt z kwiatami wplecionymi we włosy – wniosło to nieco świeżości i odmiany w senne, monotonne życie mieszkańców.

Podeszłam do największego na bazarze roślinnego straganu, należącego do rodziny Terranów. Jak zwykle poświęciłam chwilę, by podziwiać piękno egzotycznych, kolorowych kwiatów o niespotykanych kształtach i barwach, po czym weszłam do środka, gdzie smukła, ciemnowłosa Sage układała właśnie bukiety za ladą.

– Agni! – powiedziała, unosząc wzrok znad kwiatowych kompozycji. Wewnątrz było nieco chłodniej, ale i tak panował silny zaduch, a woń wszechobecnych roślin była upajająca.

– Namasté – odparłam, składając dłonie w pozdrowienie i podnosząc je do czoła. – Masz dziś dla mnie coś specjalnego?

Kobieta wyszła zza lady, wycierając dłonie w fartuch. Podeszła do drzwi i zaciągnęła zasłonkę z koralików, przedtem rozejrzawszy się na boki.

– Powinno cię zainteresować – uznała szeptem i kucnęła, wyciągając coś z jednej z drewnianych skrzynek. – Ephedra pachyclada. Przypłynęła wczoraj jednym ze statków.

Iglasta gałąź o ostro zakończonych rozgałęzieniach pełna była czerwonych kulistych owoców przypominających jarzębinę.

– Wow. Co daje? – Przyglądałam się roślinie z fascynacją.

Już wyciągnęłam rękę, by jej dotknąć, gdy nagle zza pleców usłyszałam grzechotanie koralików i szuranie. Sage natychmiast wepchnęła się przede mnie, wrzucając krzew do skrzyni. Do środka wszedł klient.

– Dzień dobry – rzekł energicznie, zdejmując kapelusz. – Ale dziś upał!

Jedno spojrzenie za plecy zielarki wystarczyło, by z promiennego uśmiechu mina zrzedła mu do skrzywionego grymasu niezadowolenia graniczącego z obrzydzeniem.

– O, ma pani klientkę. Może poczekam na zewnątrz.

Sage zaśmiała się, gdy wyszedł.

– Młody. Chyba w moim wieku. Nawet przystojny – oceniłam. – Szkoda, że taki sztywniak. Jakby kij połknął.

– Nie wszyscy w mieście żyją tak, jak wy w Havi Piryah, Agni. Czasami myślę, że świat nie jest na was gotowy. A przynajmniej ten nasz mały światek. Poza tym to był syn Hendersonów, Thomas. Burżuj. Dziwi mnie, że w ogóle chadza po targu. Jego ojciec nie byłby zadowolony, gdyby go tutaj zobaczył.

Uśmiechnęłam się lubieżnie.

– Syn Hendersonów… No, no. Przychodzą do ciebie same sławy, Sage. Takiego dobrze byłoby przeciągnąć na naszą stronę. Może przestaliby grozić nam wygnaniem do Lasu.

– Agni. – Sage nachyliła się do skrzyni, by wyciągnąć gałąź ephedry. –Wydaje mi się, że WY poradzilibyście sobie nawet w Lesie.

– To chyba mamy ze sobą coś wspólnego, czyż nie, pani Zielarko? – Mrugnęłam, pocałowałam ją w policzek, wepchnęłam jej pieniądze w dłoń i wzięłam gałąź, po czym wybiegłam ze straganu. Thomas Henderson stał nieopodal i obrzucił mnie chmurnym spojrzeniem.

Gdy wróciłam do wioski, właśnie trwał popołudniowy Taniec Spirali. Tłum kolorowych, długowłosych, rozczochranych dziewcząt i chłopców wesoło pląsał na polanie. Słyszałam krzyki i śmiechy, dźwięk sitary oraz fletu. Gdzieś pośród nich skakał Bodhi. Pomachał do mnie, zachęcając ruchem dłoni, bym dołączyła do korowodu tańczących. Pokręciłam głową i popędziłam w stronę namiotów. W głębi osady znajdowała się duża pomarańczowa altana, w której cieniu modlili się i medytowali adepci mojego ojca. Siedział na podwyższeniu, otoczony stosem poduszek. Jego twarz zamglona była dymem z kadzideł.

– Agni – rzekł, gdy podbiegłam i usiadłam przy nim, ściskając jego dłoń. Pogładził mnie czule po głowie, mrucząc: – Twoje włosy są jak płynny ogień.

– Pitā – odparłam z uśmiechem – czy mogę opuścić popołudniową jogę?

– Dlaczego? – spytał, unosząc krzaczaste brwi. Jego twarz zawsze kojarzyła mi się z żółwiem. Żeby trochę go udobruchać, pogłaskałam girlandy pomarańczowych kwiatów, które zwykle zwisały wokół jego szyi.

– Chciałabym popływać w morzu.

– Idź. Woda ugasi twój ogień – rzekł sentencjonalnie. – Ale joga zrobiłaby dla ciebie to samo.

– Nie chcę gasić mojego ognia. – Skrzywiłam się. – Jeśli kiedykolwiek mój ogień osłabnie, załamię się.

Pitā popatrzył na mnie z zagadkowym wyrazem twarzy i westchnął.

– Zmykaj, muszę poprowadzić modlitwę. Wróć na kolację. Będzie halava. – Wyprostował się na znak zakończonej rozmowy i uniósł mały dzwoneczek, by rozpocząć modły. – Shubham karothi kalyanam, aarogyam, dhana sampadam, shathru budhi vruddhi vinasaya deepa jyothi namo nama – usłyszałam jeszcze zza pleców, wybiegając z namiotu.

Teraz musiałam tylko zmiażdżyć ephedrę w moździerzu i zalać ją wrzątkiem, by później oddać się błogiej Podróży na plaży. W obozowej kuchni krzątało się kilkanaście kobiet i mężczyzn, przygotowując wieczorny prasadam zgodnie z zasadami pudźi.

– Agni! – Ktoś machał do mnie zza wielkiego kotła z ryżem.

– Dhrishnu! Zostaw to i chodź ze mną. – Machnęłam do chłopaka, wyciągając gałąź ze skórzanej, zakończonej frędzlami torby.

– Prawie jak soma. – Wyszczerzył zęby i ruszył po moździerz, aby pomóc mi przygotować papkę. – Co daje?

– Wiesz… – Zawahałam się. – …zapomniałam spytać. Przekonamy się – mruknęłam.

Nie wróciliśmy na kolację. Było grubo po północy, gdy dotarliśmy z powrotem do wioski. Okazało się, że ephedra mocno pobudza. Nie byłam głodna, tylko spragniona, ale na szczęście Dhrishnu pamiętał o soku z mango. Przez cały wieczór kochałam się z nim na piasku, a podmywająca nas od czasu do czasu morska woda – wbrew temu, co mówił ojciec – nie ugasiła mojego ognia. Nocą pływaliśmy w morzu, obserwując miliardy gwiazd. Kiedy wreszcie położyliśmy się w moim namiocie, wykończeni i szczęśliwi, Dhrishnu spytał:

– Agni… Jak myślisz, czym jest Las?

Zawahałam się. O Lesie krążyło tyle legend, tyle opowieści, że miałam od nich mętlik w głowie.

– Nie wiem, bhā’ī. Czasami myślę, że ten Las mówi coś do mnie. Śnię o nim. Chciałabym tam wejść i przekonać się, co naprawdę w Nim mieszka, ale ojciec przestrzega, żebym dała sobie spokój. Że jest we mnie za dużo ognia i mogłabym spowodować przez to zamieszanie.

– Co ma na myśli? – Dhrishnu podniósł się na łokciu. Ledwo widziałam jego smagłą twarz w ciemnościach.

– Kto to wie? Znasz ojca. Mówi zagadkami. Ale ja sama czuję, że ten Las mógłby mi zaszkodzić.

– Wiesz, co mówią w osadzie? Że Adika widziała na skraju Lasu swoją zmarłą siostrzyczkę.

– Pewnie znowu wzięła kwasa.

– Może… – Dhrishnu się zawahał. – Nie rozumiem miejscowych, Agni. Źle się tu czuję. Chciałbym wrócić do nas.

– I mieszkać w świątyni ze szczurami? Daj spokój. Przybyliśmy tu za ojcem, żeby oświecić tych ludzi. Spójrz, jak wielu z nich porzuciło swoje nudne żony i dołączyło do nas.

– Nudne żony? – Chłopak się zaśmiał.

– Chciałam powiedzieć: nudne życia – mruknęłam i wtuliłam się w jego ciepłe ramię, zapadając w sen.

Wilhelmina

Pędziła na Eurusie, tak jak poradziła jej matka. Czuła na twarzy nagłe smagnięcia wiatru mieszające się z ciepłem buchającym z końskiego ciała. „Szybciej, szybciej!”, krzyczała do niego, pragnąc już tylko zatracić się w szaleńczym cwale, czuć pęd powietrza przy wpół zamkniętych powiekach, wywiać z głowy wszystkie wątpliwości i niepokoje. Dziś dotarli dalej niż kiedykolwiek. Znajdowali się teraz kilkaset metrów od granicy Lasu. Mina odchyliła się do tyłu, przycisnęła kolana do siodła i ściągnęła wodze. Eurus przeszedł w kłus, wreszcie – zatrzymał się. Wyraźnie czuła jego niepokój, nerwowe przestępowanie z nogi na nogę. On również nie chciał się zbliżać do Lasu. Zeskoczyła na ziemię i powiedziała:

– W porządku, poczekaj tutaj. Chciałabym tylko coś sprawdzić.

Ściągnęła kask i przeszła parę kroków do przodu. Im bliżej Lasu się znajdowała, tym mocniej czuła, że powinna wejść do środka. Nie, nieprawda, tym mocniej czuła, że powinna uciekać. Zza drzew dobiegały ją jakieś hałasy, krzyki, które mogły należeć równie dobrze do ptaków, jak i do dzieci. Mogły pochodzić z chwili obecnej albo z dalekiej przeszłości. W tych sprawach Mina nigdy dobrze nie wiedziała, czy może sobie zaufać. Czasami potrafiła usłyszeć echa rozmów odbytych dziesiątki lat temu, zobaczyć sceny, które miały miejsce długo przed jej narodzinami. Słyszała zapomniane melodie, śmiechy, szlochy, krzyki. Tak było od zawsze, a Las tylko potęgował jej zdolności. Może dlatego usilnie pragnęła wejść do środka.

Była już blisko, na tyle blisko, że czuła, jak pierwsze gałęzie rozstępują się przed nią i delikatnie gładzą ją po plecach i ramionach, popychając do przodu, oplatając, zachęcając, szepcząc, gładząc niemalże jak ręce kochanka…

Eurus parsknął donośnie, a Mina odwróciła się do niego i najszybciej, jak tylko mogła, podbiegła do rumaka, wcisnęła na głowę kask i popędziła do przodu, w stronę pól uprawnych.

Dopiero teraz, w chwili gdy uciekała przed Lasem, przypomniał jej się dzisiejszy koszmar o cmentarzu. To sprawiło, że zapragnęła rzeczywiście jechać tam i sprawdzić, czy przybyło kamiennych kopców. Jeśli sen był proroczy, czyhało tam na nią niebezpieczeństwo. Ale Mina czuła, że tym razem to tylko projekcja jej własnych lęków i niepokojów. Postanowiła jednak przekonać się, czy może przechytrzyć fatalizm sennych wizji, pojechała więc z Eurusem na cmentarz, żeby wejść do niego tylną furtą, od strony rodzinnego lasu. Tutaj wszystko wyglądało znajomo i normalnie. Znany jej od dzieciństwa zagajnik roztaczał cudowną majową woń mokrej kory i drobnych płatków kwiatów z drzewek owocowych. Słyszała wesołe trele ptaków, które przelatywały między wiśniami. Eurus stąpał powoli, odprężony i spokojny, a ona delikatnie gładziła jego grzywę. Dotarli do furtki. Nie zeszła z konia. Rzut oka w stronę cmentarza wystarczył, by zobaczyła, że na grobach i ścieżce nie ma żadnych kamiennych kopców.

Już miała zawrócić i odjechać, gdy nagle, kątem oka, dostrzegła postać stojącą przy zardzewiałym ogrodzeniu. Wyglądała jak prababka, chociaż była bardziej nierzeczywista, jak gdyby utkana z mgły. Mina nie okazała strachu. Duchy widziała od zawsze, choć uczono ją, by przez większość czasu je ignorować. Tym razem jednak postać próbowała chyba coś jej przekazać. Nie, to nie mogła być prababka, mimo że jej twarz też była zakryta czarnym woalem.

– Czego chcesz? – spytała hardo Mina.

Kobieta uniosła dłonie o powykrzywianych palcach i sięgnęła do koronkowego materiału, by powoli go podnieść. Miała pomarszczoną twarz. Jedna połowa nosiła ślady poparzenia. Nagle kilkukrotnie wykonała gest, który zmusił Minę do zastanowienia. Zakryła oczy dłońmi, po czym przyłożyła palec do ust, jak gdyby chciała ją uciszyć. Następnie powtórzyła ruch jeszcze kilka razy. „Nie widzisz”. „Ciii”. „Nie widzisz”. „Ciii”. „Nie widzisz”. „Ciii”. Zniknęła.

Zdezorientowana dziewczyna rozejrzała się wokół, czując znajomy niepokój zwiastujący nadejście czegoś niedobrego. Potrząsnęła głową, odganiając od siebie te myśli.

– Przynajmniej już pamiętam, co mi się śniło – powiedziała na głos do Eurusa.

Rezydencja pełna była rodzinnych pamiątek. Oczywiście najczęściej pojawiającym się motywem było motto oraz herb Aires. Od dzieciństwa Mina widywała go nad drzwiami do poszczególnych pomieszczeń, na fortepianie i meblach. Był wyszyty dyskretnie na serwetkach, umieszczony na sygnetach i pierścieniach, wisiorach, spinkach, na posadzce holu, na siodłach koni, na pościeli, nawet na podeszwach trzewików. Był wszędzie. Dyskretnie, bardzo dyskretnie wszechobecny – zupełnie jak sam ród Aires, który miał potężne wpływy i specjalne przywileje nie tylko w całym mieście, ale i daleko poza jego granicami. Chyba tylko Las był miejscem, w którym Rodzina traciła całe władztwo. Mina nie była jedyną, która się Go bała, ale z racji jej talentów ją szczególnie przestrzegano przed Lasem, odkąd była małą dziewczynką. Tak – coś, co w normalnym domu mogłoby zostać uznane za anomalię, za nieszczęśliwe, pechowe predyspozycje, być może nawet za przekleństwo, w przypadku rodu Aires było po prostu użytecznym talentem.

– Babciu, nieżywe dziewczynki znów tu są. Czy ja już zawsze będę je widzieć? – spytała Mina, mając cztery, może pięć lat, gdy podczas śniadania wpatrywała się w sylwetki zmarłych kilkadziesiąt lat wcześniej dzieci okrążających stół w upiornym tańcu, jak gdyby chciały zaprosić ją do wspólnej zabawy. Zaskoczony pan Donne uniósł wzrok znad przepiórczych jajek.

– Ach, te dzieci i ich wyobraźnia – zaśmiała się babka, klepiąc go uspokajająco po ramieniu. – Mino, tyle razy prosiłam, abyś nie straszyła naszych gości!

– Nie przy śniadaniu, na Boga, nigdy przy śniadaniu! – Kuzynka Maribel już kilkanaście lat temu była targana rozmaitymi neurozami i lękami. Być może miało to związek z jej wczesnym dzieciństwem, podczas którego na jeden dzień zabłądziła w Lesie. Od tamtej pory Rodzina trzymała ją w domu pod kluczem, nie pozwalając opuszczać rezydencji, by nie skompromitować wszystkich jej szaleństwem. Łaskawie pozwolono jej jednak śniadać we wspólnym gronie.

Tego dnia Mina zrozumiała, że nie wszystkie rodziny są takie jak Airesowie – i że nie wszystkie dzieci są takie jak ona. I oczywiście że mogą o tym wiedzieć tylko wybrani. Od tamtej pory babka zajęła się organizacją jej edukacji. W owym czasie prababka była jeszcze zrzędliwą, ale czerstwą matroną, która stała na straży wszystkich rodzinnych interesów i sekretów, nie angażując się jednak nadmiernie w niczyje życie. Matka z kolei rzadko zwracała na Minę uwagę. Wiecznie wyczekując listów od ojca, błąkała się po pałacu, ogarnięta obsesją swoich prac badawczych, i niekiedy tylko pozwalała dziewczynce wejść do gabinetu, w którym było mnóstwo książek, map, wykresów i szkiców. Najczulszy moment, jaki pamiętała Mina, wiązał się z ofiarowaniem jej jednego z matczynych pierścieni w dniu, w którym dziewczynka skończyła trzynaście lat. W rodzinie Aires był to symboliczny czas pozostawienia za sobą dzieciństwa i wkroczenia w wiek panieński. Wtedy Mina rozumiała już doskonale, że świat wokół zmienia się, modernizuje, gdzieś tam toczą się konflikty zbrojne, upadają systemy totalitarne, technologia zaskakuje niebanalnymi rozwiązaniami, człowiek leci na Księżyc – ale w tym pałacu czas stoi w miejscu. Przynajmniej jeśli chodzi o rodzinne tradycje. Aby przypodobać się matce i babce, a także trochę dlatego, że zwyczajnie nie widziała dla siebie miejsca w zewnętrznym świecie, Mina kultywowała zwyczaje, które jej przekazywano, nie podważała sensu ich istnienia i nie podejmowała tematu „otwarcia się na świat”, do którego wiecznie wracali młodzi kuzyni. Wszyscy jednak wiedzieli, że rządzi tutaj prababka, a ona nigdy nie pozwoli, by ród Aires „schłopiał”, „zbezcześcił się” wpuszczeniem do pałacu nowych obyczajów, rozwiązań czy nawet sprzętów. Z tego powodu wewnątrz panował wieczny półmrok, w holach unosił się kurz widoczny w wąskich promieniach światła słonecznego, wpadającego przez szpary w ciężkich zasłonach, meble, choć piękne i kunsztownie wykonane, niszczały z wiekiem, a cały pałac zaczynał przypominać trochę ją samą. Był jak stara, dziwnie pachnąca, pomarszczona i ciężko dysząca kobieta.

Edukację, którą piętnaście lat temu zorganizowała babka, Mina kontynuowała po dziś dzień. Przed południem, aż do lunchu, udzielano jej lekcji literatury, arytmetyki, nauk przyrodniczych i historii. Później była gra na flecie oraz taniec. Ale dopiero wieczorem, po obiadokolacji, zaczynały się „właściwe” lekcje.

Ród Aires był szczególny nie tylko z racji swej długiej historii i ogromnego majątku, ale przede wszystkim dlatego, że był to ród magiczny. Loża Wielkich Magów Ceremonialnych, utworzona kilkaset lat temu przez przodków Miny, działała do dzisiaj, wielostopniowa, skomplikowana, potężna. Czcigodna Mistrzyni stojąca na jej czele była zawsze głową rodu Aires – musiała jednak być w odpowiednim wieku. Obecnie, po śmierci babki kilka lat temu, funkcję tę przejęła matka, co jeszcze bardziej pogmatwało jej relacje z Miną. Ze względu na skomplikowane, niekiedy wyczerpujące rytuały magiczne prababka pełniła w Loży już tylko funkcje honorowe, nie biorąc udziału w spotkaniach – ale i tak każdy wiedział, że niczego nie postanowi się bez jej wiedzy i zgody. Przez jakiś czas tedy matka była z jednej strony najważniejszą Mistrzynią i Magiem, z drugiej wykonawczynią woli prababki. Później jednak prababka zaniemogła – czy to z racji wieku, trawiących ją chorób, czy intensywnych przeżyć emocjonalnych, takich jak śmierć córki, stała się już tylko cieniem samej siebie. Mamrotała coś, śliniła się, pokazywała palcami, w nocy krzyczała przerażona. Zachowywała się po prostu jak bardzo, bardzo stary człowiek, zawieszony pomiędzy światem żywych a światem umarłych. Mina, patrząc na nią podczas śniadań i kolacji, mogła niemalże zauważyć unoszącą się wokół dyskretnie aurę śmierci.

Tak. Odejście babci Charlotty wszystko skomplikowało.

Było już po kolacji, kiedy wyrwana z rozmyślań na temat wypadków ostatnich kilku lat Mina została poinformowana przez Dorithy, że monsieur Corentin czeka w Sali Luster. Poprawiła wstążkę we włosach i wyszła na lekcję.

Z portretów na ścianach patrzyły na nią czujne twarze przodków. Nie mniej czujne twarze żyjących krewnych wpatrywały się w Minę, gdy szła na lekcję z panem Corentinem, czarnowłosym, bladym mężczyzną o zabawnym akcencie. I właściwie na tym akcencie kończyły się zabawne strony Corentina. Mina nigdy nie widziała, by uśmiechnął się choćby półgębkiem. Podchodził śmiertelnie poważnie do magicznej edukacji dziedziczki rodu Aires, ponieważ wiedział, jak łatwo przyszłoby wymienić go na innego mistrza, surowo przy tym karząc za brak satysfakcjonujących postępów dziewczyny. Mina była jednak zdolna, choć jak często jej powtarzał, miała duże skłonności do przedkładania emocji nad zdrowy rozsądek i logiczne myślenie. To ostatnie było jego zdaniem szczególnie ważne w magii ceremonialnej, gdzie najdrobniejszy błąd, nieprzemyślany krok czy okazanie strachu mogły bardzo dużo kosztować adepta. „Zawsze pamiętaj, by być silniejsza od sił, które chcesz przywołać i wykorzystać”.

Sala Luster była długim, przestronnym holem, wzdłuż jego ścian ciągnęły się złote rzeźby przedstawiające nagie kobiety trzymające kandelabry. Na jednej ścianie umieszczono ogromne, łukowato wykończone lustra, zawieszone dokładnie naprzeciw siedemnastu arkadowych okien. Tworzyło to wrażenie niezwykłej głębi i potęgowało wieczorną grę świateł. Ponieważ galerię wybudowano w Skrzydle Zachodnim służącym wszelkim sprawom magicznym, o zmierzchu można było oglądać przez okna purpurowe zachodzące słońce, które odbijało się także w lustrach. Daleko, daleko na horyzoncie czerniał Las. Mina widziała jego złowrogą granicę w czasie lekcji. Często wyprowadzało ją to z równowagi, za co była karcona przez Corentina.

– Panno Wilhelmino! Czy znów coś cię rozprasza? – usłyszała głos mistrza, gdy wpatrywała się w niezwykle barwny sufit, zapełniony w całości wspaniałymi malowidłami.

– Miałam sen na temat Lasu.

– Nie powinnaś rozpraszać się na kilka miesięcy przed nadaniem ci stopnia zelatora. Przed tobą jeszcze dużo nauki. Czy próbowałaś sposobów na kontrolowanie snów, które ci pokazałem? – Monsieur Corentin podszedł bliżej. Pod pachą trzymał magiczny grymuar.

Mina zauważyła u niego oznaki dużego zmęczenia. Bladość policzków kontrastowała z szarymi cieniami pod oczami i z czarnymi kędzierzawymi włosami, w których srebrzyły się już pierwsze siwe pasma.

– Próbowałam, ale na Las one nie działają. Jest po prostu silniejszy od naszej magii. – Mina wzruszyła ramionami.

– Panno Wilhelmino! Nigdy nie wolno ci tak mówić. Nie ma potęgi silniejszej od rodziny Aires. Ty, jako dziedziczka całej tej fortuny, powinnaś najlepiej rozumieć, dlaczego nie wolno nawet myśleć, że coś może nam zagrażać. Zresztą… – Natychmiast się opanował. – …jestem tu po to, aby pomóc ci odnaleźć w sobie prawdziwą moc, aby nauczyć cię ujarzmiania i kontrolowania duchów, demonów, upiorów, a nawet aniołów, aby nauczyć cię rozkazywania wszystkim magicznym istotom, naginania ich do twojej woli. Pamiętaj, twoim podstawowym narzędziem jest twój umysł. Twoja Wola, Wola prawdziwego Maga, Mistrza Świątyni. Nie pozwól, by emocje wzięły nad nią górę.

– Dobrze. Przed położeniem się w łóżku będę kontynuowała naukę kontrolowania snów. Co mamy w planach na dzisiaj? – spytała Mina zrezygnowana. Miała wrażenie, że nikomu nie może się tutaj zwierzyć ze swoich niepokojów. Czy kiedykolwiek miała przyjaciela?

– Wyprostuj plecy. Wydłuż szyję. Unieś ręce. Oprzyj obie stopy całą powierzchnią na podłodze. Pracujemy dziś z żywiołem powietrza. Powoli weź głęboki wdech, a następnie wypuść powietrze, mówiąc: „Przybądź, Paraldo!”. Pamiętaj, że Paralda to niebezpieczny władca żywiołaków, demon. Nie możesz okazać przed nim strachu.

– Nie boję się go – odpowiedziała pewnym głosem Mina. – Lubię żywioł powietrza.

Corentin zacisnął powieki.

– Panno Wilhelmino. Nie możesz go lubić. Ty masz nim władać, ujarzmić go, podporządkować! Złamać! Tak działa magia Airesów!

Mina milczała. Zamknęła się głębiej w sobie. Przyjęła odpowiednią pozycję i rzekła zimno i cicho:

– Przybądź, Paraldo.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik Wydawczyni: Agnieszka Fiedorowicz Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania Korekta: Kinga Dąbrowicz Projekt okładki: Łukasz Werpachowski Grafiki wykorzystane na okładce: © kateja, © Zaleman, © jenesesimre / Stock.Adobe.com

Copyright © 2024 by Katarzyna Kujawska Copyright © 2024 by Aleksandra Seliga

Copyright © 2024, Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne Białystok 2024 ISBN 978-83-8371-297-0

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com