Starucha. Gołoborze. Tom 3 - Aleksandra Seliga - ebook

Starucha. Gołoborze. Tom 3 ebook

Seliga Aleksandra

4,4

Opis

  • Porywający finał mistrzowskiej, przesiąkniętej słowiańszczyzną trylogii Gołoborze.
  • Słowiańscy bogowie, rytuały, przesądy i mity zawarte w trzymającej w napięciu, znakomitej opowieści.
  • Wielki, literacki powrót na Łysą Górę – legendarne miejsce spotkań zarówno czarownic, jak i chrześcijańskich pielgrzymów.

Obiecała sobie nie mieszać się więcej w sprawy Bogów. Los miał jednak wobec niej inne plany.

Nawojka z Łazów, waleczna kapłanka Starych Bogów i obrończyni starej wiary, rezygnuje z prowadzenia krucjaty. Teraz jako starsza pani, nie Nawojka, nie Brygida, ale Dobromiła, wiedzie spokojny żywot w Łazach u podnóży Łysej Góry. Przysięgła sobie, że nie będzie odprawiała żadnych czarów, a Weles dotrzymał danego słowa i nie rzucał jej w wir wielkich wydarzeń. W tym wcieleniu nie prowadzi wojen, nie przeżywa tragedii, spokojnie czeka swego kresu, obserwując zmieniający się świat. Zupełnie jak jej babka, Mieła, przeszło dziewięć wieków temu…Kiedy jednak u podnóży Łysej Góry dochodzi do morderstwa, a podejrzenia padają na członków jej najbliższej rodziny, Dobromiła zmuszona jest sięgnąć po odrzucone umiejętności i moce.

Czas jest niczym Uroboros, wąż zjadający własny ogon – opowieść o końcu musi być zarazem opowieścią o początku. Wyrusz w tę ostatnią i jednocześnie pierwszą podróż. Pozwól zabrać się do świata, w którym dawni Bogowie są wciąż wśród nas.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 341

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (67 ocen)
40
17
6
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
xbuniax

Dobrze spędzony czas

Bez szału
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

kolejna część histori rewelacja.
00
ulenstwo18

Dobrze spędzony czas

Tym razem niewielkie rozczarowanie. Mówi się o klątwie drugiego tomu, a tu dopadła ostatni. Narracja pierwszoosobowa zupełnie tu nie pasuje, do tego mariaż czarownic ze współczesnością nie całkiem udany. Niemniej sporo wątków zostało wyjaśnionych. Cała trylogia godna polecenia
00
pysia2307

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawy zabieg z umieszczeniem akcji we współczesności. Napisana z wrażliwością i myślę że to właśnie jest lekcja dla nas do odrobienia.
00
kassfelis

Dobrze spędzony czas

Godna polecenia
00

Popularność




Moim babciom, Basi – za pierogi z żółtym serem, Testy Bańskie i Sielpię, Lili – za omlet z jagodami i bitą śmietaną oraz zaszczepienie miłości do literatury

Wiatr mnie pędzi po drogach,

wiatr, bóstwo odmiany

o dmuchających policzkach.

Kocham ten wiatr,

cieszę się

odmianom.

Chodzę po świecie

we dwoje albo sama

i miłe są jednakowo

tęsknota i śmierć tęsknoty,

która nazywa się spełnienie.

Czegoś jest we mnie za dużo.

Przelewam się przez brzegi

jak drożdże. Drożdże mają

swój własny rodzaj szczęścia.

Idę, ciągle idę,

czasem przyłącza się do mnie mężczyzna.

Idziemy razem,

on mówi, że to do śmierci,

potem gubi się o zmroku

jak rzecz nieważna.

Idę sama,

potem znów na zakręcie

zjawia się nowy towarzysz.

Idę, ciągle idę,

wiatr pędzi po drogach.

Na moich drogach

zawsze wieje wiatr.

Kobieta mówi o swoim życiu

Anna Świrszczyńska

Wszelkie podobieństwo osób, zdarzeń i miejsc opisanych w tej książce jest przypadkowe i niezamierzone. Opisane zdarzenia są całkowicie fikcyjne i nie mają pokrycia w rzeczywistości.

  1  

Pewnego mroźnego styczniowego popołudnia weszłam do kuchni i poczułam zapach swojej babki. Była to osobliwa, trochę miła, a trochę budząca wstręt mieszanka potu, charakterystycznej woni starszych ludzi – może ma to coś wspólnego ze zwiotczałą skórą, gospodarką hormonalną? – tanich, kwiatowych perfum i drożdżowego ciasta. Wdychałam woń dłuższą chwilę, po czym dotarło do mnie, że przecież to nie może być zapach mojej babki – moja babka nie żyje od czterdziestu lat. A więc…

To był mój zapach.

Stałam tak – trochę zdziwiona, a trochę przerażona – przez dłuższą chwilę, zadając sobie to pytanie, to ponadczasowe pytanie, które stawia prędzej czy później każdy w moim wieku.

Kiedy się zestarzałam?

Przecież tak niedawno byłam jeszcze młodą, pełną wigoru dziewczyną: zmysłową, gorącą, odważną, która nie bała się wykrzyczeć światu, co o nim myśli. Kiedy zmieniłam się w to, czym jestem teraz – pomarszczoną, obolałą, tłustą staruchę, która nie poznawała własnego ciała wiecznie odmawiającego jej posłuszeństwa? Ten zapach… Pachniałam starym człowiekiem. Tego zapachu brzydzą się nastolatki w autobusach, unikają go nienagannie ubrani urzędnicy w bankach, stronią od niego młodzi lekarze, świat wystrzega się jak morowego powietrza.

Spojrzałam w dół na swoje stopy. Opuchlizna była dotkliwa i aż nazbyt widoczna, rozlatujący się kapeć okalał ciasno obrzękłą kostkę, krąglącą się pod brązową podkolanówką przeciwżylakową. Dawniej nazywałyśmy to z koleżankami „antygwałtki”. Dlaczego? Bo gdyby jakiś mężczyzna chciał cię dotknąć, uciekłby po znalezieniu pod spódnicą tych obrzydliwych, kończących się na kolanie pończoch starych bab. A teraz po prostu musiałam je nosić – moje stopy były tak spuchnięte, że nie nadawały się do skarpetek. A do tego te haluksy. Miałam, po dziadku, haluksy małego palca, zwane deformacją bunionette bądź kostką krawca. Noszenie skarpetek i wąskiego obuwia sprawiało mi ból.

Usiadłam ciężko za okrągłym dębowym stołem i sięgnęłam po kawałek ciasta. Ledwo mieściłam się w krześle, taka byłam gruba. Spacery na Łysą Górę nie sprawiały mi już przyjemności. Męczyłam się w połowie drogi, z trudem łapiąc oddech. Dlatego ostatnio zaszywałam się w domu i wychodziłam z rzadka. Czasem przychodzili do mnie klienci, żeby postawić im karty: kobiety, mężczyźni, sporo nastolatek. Biedni, bogaci, wysoko postawieni lub nic nieznaczący – każdy chciał wiedzieć, co go czeka, a moje wróżby zawsze się sprawdzały. To była jednak jedyna magiczna czynność, jaką się parałam. Dawno temu postanowiłam sobie już nigdy nie zajmować się zaklęciami, nie odprawiać żadnych rytuałów, nie czarować.

– Do kitu – powiedziała Svetlana, wypijając kieliszek nalewki i głośno odstawiając go na blat. – Beznadinist.

Spojrzałam na nią zza stołu, przeżułam do końca kawałek drożdżowego ciasta i skrzywiłam się, mamrocząc.

– Co? Nie taki miał być koniec Nawojki z Łazów, wielkiej Soity, szamanki kultury przeworskiej? Rozczarowani, że stała się starą, zrzędliwą babą, która mieszka w rozwalonym, zatęchłym domu z cegieł o eternitowym, dziurawym dachu i każe sobie płacić za stawianie tarota?

Svetlana roześmiała się gardłowo. Potem długo milczałyśmy, zadumane nad tym, co przed chwilą powiedziałam.

– A jak twij syn? – spytała po chwili.

– Jak zwykle. Ma mnie w nosie, dba tylko o pomnożenie majątku i o swoje zasrane konie – sarknęłam i uzupełniłam nasze kieliszki kolejną porcją nalewki domowej roboty.

Kiedy byłyśmy młode, chciało nam się walczyć, wojować, wysyłać na śmierć i samemu ginąć w obronie Starej Wiary. Teraz to co innego. Lubię ugotować coś dobrego, najeść się i popatrzeć, jak za oknem śnieg pada na żwirowaną drogę Łazów. Na skrzyżowaniu niedaleko mojego domu kończy się bowiem asfalt. Dalej za jezdnią są już rozległe stoki Gór Świętokrzyskich, teraz w styczniu – białe jak mleko. Musiałabym oszaleć, żeby znów przyłączyć się do tej przeklętej walki Bogów.

–  On mogłby poslat tu kohoś do sprzątania. Widziałaś swoje okna? – Svetlana sięgnęła po kawałek ciasta. Była tak samo gruba jak ja.

– Widziałaś swój ukraiński nochol? No to nie wsadzaj go w nie swoje sprawy – odparłam zgryźliwie. Zerknęłam jednak na okna – oczywiście miała rację. Były brudne, jak wszystko w domu. Okopcone, zakurzone i zatłuszczone. Stare meble, do których przywiązałam się tak mocno, że nie chciałam słyszeć o innych; stare, pożółkłe firanki, kuchenne dekoracje z czosnku pamiętające czasy PRL-u, poplamiony marokański dywan, który kiedyś przywiózł Janek z jednej ze swoich licznych wielkich wypraw. Setki zdjęć Olgierda i Nawojki na ścianach ze starą, złuszczającą się tapetą, kilkanaście dużych fotografii wykonanych przez Janka w zamorskich krainach, fajansowe zakurzone figurki. Biała porcelanowa kura służąca do chowania biżuterii i drobiazgów, w której leżał mój arcykapłański naszyjnik. Nawojka lubiła się nim bawić, dawniej, dwadzieścia lat temu, kiedy była mała. Jak o tym pomyślałam, od razu zatęskniłam za wnuczką. Nie była tu chyba od wakacji. Teraz to przecież wielka pani doktor.

– Ne sierdź się, sestra. Dawaj wypijemo ostatni raz. Meni treba iść. – Svetlana przerwała moje rozmyślania i przesłała mi pomarszczony uśmiech, w którym błysnął złoty ząb wstawiony jeszcze w Ukrainie.

Spojrzałam na duży zegar ścienny odziedziczony po dziadku, po tym dziadku od haluksów i od innych mebli, w tym od dębowego stołu.

– Masz rację, niedługo musisz wychodzić, bo w końcu zrobi się ciemno i dopadną cię łysogórskie zmory.

Roześmiałyśmy się kwaśno. Obie wiedziałyśmy, że nie ma już prawie żadnych łysogórskich zmor i jedyne, co może się stać, to konieczność spaceru po ciemku w styczniowym mrozie, a w Łazach nie było chodnika, tylko wąska, oblodzona jezdnia. Napiłyśmy się i Svetlana wstała, podnosząc swój wielki ukraiński zad ze starego krzesła. Pachniała podobnie jak ja, z tą różnicą, że od niej czuć już było nalewką, fioletową płukanką do siwych włosów i cerkiewnym kadzidłem, którym przesiąkły wszystkie jej swetry, a które sprowadzała sobie z Ukrainy i paliła w mieszkaniu, a czasami nawet w swoim sklepie.

– Do pobaczennja! – rzuciła na odchodne, wcisnęła na głowę beret i wyszła mimo śnieżycy, kuląc się ciasno w tanim palcie z lumpeksu. Przez chwilę obserwowałam ją, stojąc w otwartych drzwiach, po czym zamknęłam się w domu i wróciłam do stołu, siadając z westchnieniem.

– Bo mama nigdy nie chce pieniędzy! Kupiłbym mamie porządną komórkę, a nie tę starą cegłę, co ciągle się psuje i bez przerwy trzeba ją ładować! – usłyszałam w słuchawce rzeczonego telefonu.

– Nie ma mowy – odparłam. – Nie umiem, nie znam się, nie chcę. Nie nauczę się obsługi nowego.

Po drugiej stronie rozległo się przekleństwo. Z nerwów skierowałam kroki w stronę lodówki, ale przypomniało mi się, że kabel do ładowania mojego telefonu jest za krótki, a gdybym go odłączyła, mogłabym nie porozmawiać dłużej z synem.

– Olgierd, wpadnij do mnie z Nawojką, tak dawno się nie widzieliśmy – powiedziałam cicho, chociaż od razu się na siebie zezłościłam. Nienawidziłam go o to prosić, żebrać o spotkanie. W święta nawet słowem się nie odezwałam, gdy obwieścił, że leci na Malediwy i nie będzie go na Wigilii. Nawojka wzięła dyżur w szpitalu i też jej nie było. Dobrze, że miałam moje małe kółeczko starych wariatek.

– Czy mama nie wie, że ja w styczniu mam istne urwanie głowy? Wszystkie pokoje i domki wynajęte, w sobotę kulig organizuję, przyjeżdża grupa turystów z Niemiec. Oni lubią te klimaty słowiańskiej wsi, agroturystykę, stare góry…

– Tak, tak. Oczywiście. Innym razem. A Nawojka?

– No to już mama musi z nią gadać, zadzwonić do niej – przerwał. – A jak zdrowie? Jak nogi?

– Kolana mnie bolą. Trochę ciężko do sklepu chodzić w śnieżycę – powiedziałam z nadzieją, że może w takim razie wpadnie z zakupami.

– To sobie mama online zamówi. Pod drzwi przyniosą. Albo przyślę chłopaków z hotelu, pomogą, podwiozą – mówił od niechcenia rozkojarzony Olgierd, a ja wiedziałam, że jednocześnie robi coś innego.

– Słyszę, że jesteś zajęty. Może potem oddzwonisz? – spytałam.

– Jasne, jasne. Niech mama poczeka – odpowiedział i rozłączył się. Byłam pewna, że nie zadzwoni po raz drugi.

Zamieszałam kawę w kubku, który dostałam od Hanki na urodziny. Był w kształcie kociołka czarownicy, czarny, pękaty, na trzech nóżkach. Dowcipnisia. Fusy wzburzyły się od mieszania i wiedziałam, że będą nieprzyjemnie osadzać się na języku podczas picia, smakować bagnem. Miałam pomarszczone dłonie i przedramiona pełne brązowych pieprzyków. Pierścionki wrzynały się w opuchnięte palce o przerośniętych kostkach, powyginanych z powodu gośćca. O bogowie. Starość była koszmarna. Ileż to razy w przeszłości przyglądałam się mojej babce Miele, kiedy byłam małą Nawojką, brzydząc się tych wszystkich oznak podeszłego wieku: zgarbionych pleców, smrodu, powykrzywianych kończyn…? Ile razy współczułam Żegocince, będąc młodą matką, Brygidą? A teraz to mnie dzieciaki przezywały Babą Jagą, to mnie unikano jako zrzędliwej jędzy. Ale jak nie zrzędzić, jak nie narzekać, kiedy wszystko boli, kiedy każda kończyna odmawia posłuszeństwa, kiedy człowiek z gorzką pewnością czuje, że jego dawne życie, cele, pragnienia bezpowrotnie minęły, a wraz z nimi minęła energia na robienie czegokolwiek? Jak nie zrzędzić, gdy wszystko irytuje: bogaty syn dorobkiewicz mający cię teraz w nosie, uczona wnuczka zaglądająca z rzadka, pyszałkowata młodzież codziennie wywrzaskująca coś na ulicy Szkolnej, która biegła przez Łazy nieopodal mojego starego domu? Jak nie narzekać, gdy wszystko tutaj, wokół mnie, rozpada się jak ja sama: meble, firanki, obrusy, dywany, a nawet strop? I to nie był żaden klimatyczny, drewniany domek wiejskiej czarownicy, o nie! To była chałupa z lat pięćdziesiątych o rakotwórczym, brzydkim dachu, zarośniętym, zaśmieconym ogrodzie, w którym nie chciało mi się nic uprawiać, otoczona zwykłą drucianą siatką, nie drewnianym płotkiem o magicznych sztachetach, na których można wznieść się w powietrze.

Siedziałam przy stole zgarbiona, obolała i patrzyłam na sypiący za oknem śnieg, a z trzeszczącego radia dolatywały dźwięki Stabat Mater (dolorosa) grane przez Program Drugi Polskiego Radia, moją ulubioną stację. I to już? Tak to się miało skończyć? Soita, wielka kapłanka, Soita, wielka buntowniczka? Cóż, sama przecież powiedziałam Welesowi, żeby nie mieszał się w moje życie. Dotrzymał słowa i nigdy więcej niczego ode mnie nie chciał. W tym wcieleniu nie prowadziłam wojen, nie przeżywałam wielkich tragedii i „za miliony nie cierpiałam katuszy”. Teraz miałam wnuczkę, Nawojkę. Całe życie ciężko pracowałam, a na starość, schorowana i samotna, mieszkałam znów w Łazach, tak jak Mieła dziewięć wieków temu. Koło zatoczyło pełen obrót. Tyle że nie byłam wielką znachorką, a wnuczka nie była moją uczennicą. Kończyłam życie jako zwykła emerytka, która spotyka się z przyjaciółkami w sabaty i czasem postawi karty za pięćdziesiąt złotych, a Nawojeczka właśnie zdała państwowy egzamin specjalizacyjny i została psychiatrą. Nie w głowie miała te stare bajania o bogach, te legendy, gminne opowieści i zabobony… Era czarownic odeszła w przeszłość, ustąpiła miejsca Nauce. Tak samo zresztą jak era Kościoła. Na koniec dnia wszyscy przegraliśmy, co powiedział mi kiedyś Hubert. Sieciech.

Z rozmyślań wyrwało mnie głośne pukanie.

O wilku mowa, a wilk tu! Intuicja od razu podpowiedziała mi, że w odwiedziny przychodzi mój brat. Podniosłam się ciężko, powoli, z jęknięciem. Rwało w plecach, gdzieś w dole, przy nerkach. Jedna stopa kłuła, gdy ostrożnie stawiałam kroki w stronę drzwi. Dla pewności wyjrzałam przez judasza. Na starość człowiek robi się nieufny i płochliwy. Po drugiej stronie zobaczyłam zniekształconą twarz Emanuela, jak teraz kazał nazywać siebie Sieciech.

– Emanuel w niskości – sarknęłam pod nosem, otwierając drzwi.

– Dobrusiu! Wpuść mnie, bo wieje jak diabli! – wykrzyczał przez styczniową śnieżycę.

– Diabli to ciebie nadali – odburknęłam, ale i tak odsunęłam się, by mógł wejść. Otrzepał buty na wycieraczce, zdjął śmieszną sobolową czapę, która miała chyba imitować nakrycie głowy syberyjskiego szamana, po czym uścisnął mnie serdecznie.

– Przesyłam ci pozytywną energię, światło i miłość… – zaczął, ale przerwałam mu prychnięciem i poczłapałam w stronę kuchni.

– Skończ już z tym ezopieprzeniem – powiedziałam. – Jak ja tego nie znoszę!

– Ty nie znosisz wszystkiego i wszystkich – odparł z uśmiechem. – Nie martw się jednak, siostrzyczko, Wszechświat ma dla ciebie plan, ma plan dla każdej żywej istoty.

– Czego chcesz? – spytałam podejrzliwie. Emanuel otworzył lodówkę i wyciągnął z niej banana, którego dokładnie obejrzał z każdej strony.

– Nie masz więcej owoców? Albo warzyw? Wiesz, że nie jadam mięsa. Przeszkadza w osiągnięciu oświecenia, moja duszko. A poza tym jest niezdrowe. Tak źle się odżywiasz! – powiedział łagodnie. Usiadł przy stole, podkasał rękawy jakiejś dziwacznej, psychodelicznej koszuli i zaczął obierać mojego banana.

– Czego chcesz? – powtórzyłam pytanie.

Mlasnął i odchrząknął.

– Tysiąc złotych.

– Co? – prychnęłam oburzona. – Żartujesz? Sama ledwo wiążę koniec z końcem. Wiesz, ile teraz kosztuje prąd?

– Dobrusiu, daj spokój. Nie unoś się tak, psujesz wibracje miłości, z którymi tu przybywam. Poza tym… Ty przecież masz Olgierda, to krezus! Nie pozwoli ci zginąć z głodu. Wiesz, że w tym roku powiększył stadninę? Widzieliśmy z plemieniem podczas rytuału Yule.

Potarłam twarz dłońmi. O bogowie, Emanuel.

– Zdajesz sobie sprawę z tego, że nigdy nie biorę pieniędzy od syna? Dlaczego ty do niego nie pójdziesz, żeby zasponsorował tę twoją sektę? – spytałam, patrząc, jak je mojego banana, uśmiechnięty od ucha do ucha.

– Duszko, to jest plemię, nie sekta. Prowadzę ich do oświecenia, nirwany! A co do Olgierda, to dobrze wiesz, jakie jest jego podejście do spraw ważnych. Wiesz, duchowości, zbawienia, metafizyki, wspólnoty… On myśli tylko o pieniądzach, nie rozumie mojej misji. Ale ty… Ty to co innego! Jesteś przecież kapłanką, zawsze byłaś. Tobie moje apostolstwo nie jest obce, ty powinnaś rozumieć. Twoja obecność na naszych rytuałach wiele by wniosła do naszej grupy.

– Nie, nie i jeszcze raz nie. Od lat ci tłumaczę, że mierzi mnie ten cały New Age, ta współczesna ezoteryka.

Emanuel wrzucił skórkę od banana do doniczki z rachitycznym kwiatkiem, który stał na oknie.

– Nie wyrzucaj, duszko, będzie na kompost do naszego permakulturowego gospodarstwa… Tak czy siak, co do tego tysiąca złotych – odchrząknął. – Dałabyś radę?

– Po co ci? – spytałam, a błysk w jego oczach świadczył o tym, że już ma się za zwycięzcę, bo przykuł moją uwagę.

– Organizuję festiwal leczenia kryształami. To będzie wielka, wspaniała rzecz, inwestycja się zwróci, zobaczysz. Jeremiasz rozgłosi go w internecie, na social mediach wspólnoty, wszędzie, w całej Polsce. „Uzdrawianie kryształami pod Łysą Górą”, takie wydarzenie. Tylko wiesz, musimy kupić te kryształy – rzucił. Przemawiał łagodnie, lecz jednocześnie z zaangażowaniem. Jego łysy, pomarszczony łeb błyszczał w świetle żarówek z zapalonego żyrandola. Wiedziałam, że Jeremiasz był partnerem mojego brata młodszym o jakieś dwadzieścia lat, i miałam nadzieję, że Emanuel traktuje go poważnie. Razem przewodzili tej szalonej grupie ezopopaprańców grasujących w Górach Świętokrzyskich. Wstyd mi było, że sama wróżę z tarota, kiedy patrzyłam na to ich „plemię”, złożone głównie z bogatych, bananowych pracowników korporacji szukających duchowości rozpiętej gdzieś pomiędzy coachingiem a luksusowym wyjazdem na Bali, „wyspę bogów”. A jednak mój brat, prorok, przywódca, był wiecznie biedny. I chyba rzeczywiście wierzył w swoją „misję”, poselstwo. Nawojka mawiała: „Babciu, wujek się w to wkręcił”, i miała na myśli, że traktował poważnie tę działalność. Nigdy nie był dobrym biznesmenem, tak samo jak ja. Olgierd musiał wdać się w ojca. Popatrzyłam w jego brązowe oczy i złagodniałam, zmieniłam ton.

– Ech… Niech będzie. Ale dam ci pięćset złotych. Zwróci się albo nie – powiedziałam tonem, jakim przemawia cierpliwa przedszkolanka do pięciolatka.

– Dobruniu, duszko – odparł wzruszony. – A dołączysz do nas? Przyjdziesz na rytuał Imbolg? – zaryzykował.

– Nie! A tak w ogóle źle wymawiasz tę nazwę – powiedziałam z przekąsem, wracając do starego, zgryźliwego tonu. Wstałam od stołu, sięgnęłam do doniczki po wepchniętą przez niego skórkę od banana, teraz całą w ziemi, a potem poszłam do kuchni, by wywalić ją do kosza. W dużym słoju na górnej półce, schowanym za mąkami i cukrem pudrem, wepchnięte były stuzłotówki. Odliczyłam pięć i wróciłam do pokoju, wkładając mu je w dłoń.

– Proszę cię, tylko zorganizuj ten kurs. Nie wydaj na LSD albo grzyby. To już nie są lata siedemdziesiąte, Emanuel. Świat się zmienił.

– Au contraire, Dobruniu, świat jest zupełnie taki sam jak wtedy, a pod tym kątem, o którym wspomniałaś, nawet lepszy. Era Wodnika otworzyła ludziom oczy na wyższe wymiary…

– Emanuel!

– Dobrze, dobrze. Oczywiście, że kupię za to kryształy. – Spojrzał na moją podniesioną brew. – I mówiąc to, nie mam na myśli żadnych narkotyków.

  2  

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
Rozdział 1
Rozdział 2
Rozdział 3
Rozdział 4
Rozdział 5
Rozdział 6
Rozdział 7
Rozdział 8
Rozdział 9
Rozdział 10
Rozdział 11
Rozdział 12
Rozdział 13
Rozdział 14
Rozdział 15

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Agnieszka Fiedorowicz

Redakcja: Anna Brzezińska

Korekta: Katarzyna Kusojć

Projekt okładki: Łukasz Werpachowski

Zdjęcie na okładce: © Daunhijauxx,

© Richard Laschon / Stock.Adobe.com

Wyklejka: © LP Design / Stock.Adobe.com

Copyright © 2024 by Aleksandra Seliga

Copyright © 2024, Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2024

ISBN 978-83-8371-172-0

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek