Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
– Spełnia się twoje marzenie… – na wieść o książce znajoma zaklaskała w dłonie.
– Marzenie?
– Wydanie swojej własnej książki było twoim marzeniem, czyż nie? – spojrzała na mnie zaskoczona.
– Nie… Nie miałam nawet odwagi, aby o tym marzyć…
Stanowię kryjówkę dla słów. Panoszą się we mnie od zawsze. Są nieposłuszne i krnąbrne. Przeganiają się nawzajem i kłócą między sobą o to, które z nich jest ważniejsze. Rządzi nimi chaos, nie ja… Zdarza się jednak, że zanęcą mnie swoimi barwami i dają się ujarzmić. Na moment. I wtedy, układają się w zdania, których jestem pewna tak samo jak tego, że dreptanie bosymi stopami po trawie nie należy do przyjemności.
Dzięki zaufaniu Redaktor Naczelnej, nieporadnie zaczynałam na BuwLOG, czyli blogu Biblioteki Uniwersyteckiej w Warszawie. A potem Ania BB wyczarowała dla mnie osobistego bloga Heart and Feathers, który pomógł mi dostrzec cud rozłożonych skrzydeł… Za tym wszystkim stanęły osoby, które nie zamykały oczu na widok wymyślonych historyjek...
Zapraszam do lektury moich opowiadań, bo ufam, że niepokorna cząstka mnie, którą do nich wkładam spodoba się Wam choć odrobinkę.
***
Sercem i piórem to zbiór wyjątkowych, chwytających za serce opowiadań, spośród których każdy wyłowi coś dla siebie i gdzie spotka postacie, z jakimi natychmiast się utożsami. Słodko-gorzkie niczym samo życie, przesycone szczerością, ale zarazem dopieszczone magią, poruszające i skłaniające do zadumy, lecz także zabawne, a nawet rozpalające zmysły, głębokie, a jednak równocześnie przesiąknięte sporą dozą swobody oraz fantazji. Ta książka jest niczym piękna kobieta, zaintryguje Was, uwiedzie i nie pozwoli o sobie zapomnieć na bardzo długo! Polecam gorąco!
Anna Rydzewska, Z fascynacją o książkach
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 283
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by W.L. Białe Pióro & Dorota Bocian
Zdjęcia i projekt okładki: Agnieszka Kazała
Skład i łamanie: WLBP
Redakcja i korekta: Aleksandra Sitkiewicz, Aga Dubicka
Wydawnictwo Literackie Białe Pióro
www.wydawnictwobialepioro.pl
Wydanie: II, Warszawa 2023
ISBN: 978-83-66945-76-0
Jestem wdzięczna Moim Bliskim, Przyjaciołom, a także Znajomym, za to, że przymuszani bez przerwy do czytania moich tekstów, nie protestowali za bardzo i ograniczali się jedynie od czasu do czasu do wymownych i teatralnych westchnięć :)
Podziękowania z serducha, w układzie alfabetycznym (taki zawodowy nawyk ;)
Adasiowi K., za bezgraniczną potęgę ciepłych, unikalnych i niezapomnianych słów.
Agatce W., za spontaniczność, wsłuchiwanie się w moje monologi, a także odważną i czułą chęć wykupienia od razu całego nakładu.
Adze B., za wybornie niestrudzoną, budującą, codzienną motywację i spokojne wysłuchiwanie moich narzekań.
Agnieszce K., za rolę wyrozumiałego i zawsze uśmiechniętego wydawcy.
Ani B.B., za mega wyjątkowy prezent w postaci bloga Heart and Feathers, od którego wszystko się zaczęło i pogaduchy z serii do poduchy.
Ani S., za nieskończoną, odwieczną łagodność i wyciąganie mnie za „uszy”.
Ani K.G., za kategoryczne upominanie się o książkę.
Annie W., za szansę na BuwLOG-u.
Eli B., za moc ekscytującej energii.
Krysi F., za najukochańszy maminy bezkrytycyzm i życiodajną troskę.
Krzysiowi D., za idealnie odmładzającą okładkową fotkę.
Kubusiowi B., za mężowskie uczucie, poważne traktowanie moich pomysłów z sufitu i tytaniczną do mnie cierpliwość, która o dziwo nie blednie.
Magdalence K., za silną wiarę, że potrafię.
Magdusi C., za transgraniczną obecność.
Małgosi G.S., za ujmujący upór w sięganiu po moje teksty.
Marcie K., za uskrzydlające słowa.
Monice O., za bezcenny impuls.
Pawciowi Ch., za niezmierzoną inspirację.
Piotrusiowi Ch., za propozycje rozświetlające bloga.
Romkowi D., za refleksyjne opinie.
Szymonkowi B., za to, że jest Moim Synkiem i za powtarzane non stop, niczym niezachwiane pytanie „Przytulić cię?”.
Tomaszkowi K., za komentarze lepsze od moich tekstów.
Urszulce Ch., za bezwarunkową siostrzaną miłość, zarażający optymizm i przymykanie pięknych oczu na moje błędy. I za to, że w jej poczuciu humoru mogę oglądać Tatę i że dzięki niej mogę kochać Królewnę Zu.
Wiesławowi M., za decydujący doping i natchnienie do czynnego działania.
Po prostu, dziękuję Wam Kochani… Bez Waszej pomocy nie znalazłabym się nigdy w tym miejscu…
Dorota Bocian (Boci@n)
Czas pomiędzy latem i jesienią to czas nijaki. To był jeden z takich właśnie nijakich dni. Takie dni mają to do siebie, że zarażają nijakością wszystkich i wszystko wokół. Tym samym moje nijakie nogi wlokły mnie w tempie ślimaczym zabarwionym nijakością. A nijakie myśli snuły się po mojej głowie, ziewając przy tym szkaradnie. W takim samym nijakim tempie szła przede mną kobieta, trzymając za rękę kilkuletnie dziecko. Chłopczyk z rudą czuprynką podskakiwał radośnie i nic sobie nie robił z lepkiej nijakości.
Odporny na nijakość berbeć… Ciekawe… kiedy mu to przejdzie? – pomyślałam rozbawiona.
Nasza trójka zmierzała wolno, ale konsekwentnie w tym samym kierunku. Na chodniku pojawił się jednak ktoś, kto zmierzał w zupełnie inną stronę. I nie była to właściwa droga, oj nie…
– Mamo, mamo, popatrz! Ślimak z bajki! Dokąd on idzie po tym chodniku? Czy idzie do swojego drugiego domu? Czy on wie, gdzie idzie? Może trzeba mu pomóc?! – Dziecko przykucnęło zainteresowane swoim arcyważnym odkryciem i wyciągnęło małą rączkę w kierunku zagubionego brzuchonoga.
– Na litość boską, co ty wyprawiasz?! Zaraz się cały wybrudzisz! Zostaw to paskudztwo! Wstań natychmiast! – Zdenerwowana kobieta mocniej ścisnęła rękę syna i szarpnęła nią mocno.
Chłopczyk potulnie wstał i już bez żadnego słowa ruszył za swoją matką.
Był piękny, całkiem powolny i bezbronny. I nie nijaki. Miał niepospolicie tęczową skorupkę i zabawne czułki, które poruszały się pracowicie i zdecydowanie nerwowo. To przerażenie.
– Skąd tu się wziąłeś, bajkowy mięczaku? Mama nie ostrzegała cię, że należy się trzymać z daleka od ludzkich chodników? Masz duże szanse zginąć tu marnie. – Podniosłam go z ziemi i kiedy delikatnie odkładałam na trawę, chłopczyk o miedzianych włosach odwrócił się nagle w naszą stronę i uśmiechnął promiennie niepełnym uzębieniem (na szczęście brak górnych jedynek to chwilowa niedogodność).
W tym momencie rozmyła się ta nijakość i słońce wyjrzało zza ciężkich, szarych zasłon. Jakoś raźniej podążyłam do pracy, a całkiem później, bo przed snem, szepnęłam zdziwiona w poduszkę:
– To nie był wcale nijaki dzień…
Poranna intuicja podpowiadała mi, że ten kolejny dzień z gatunku nijakich, bo wciąż zawieszony pomiędzy latem a jesienią, będzie zupełnie lepszy od poprzedniego. Szłam do pracy tą samą trasą i podśpiewywałam piosenkę Jana Kaczmarka:
To fakt bezsporny absolutnie,
więc nie ma sensu go podważać,
choć w tym temacie trwają kłótnie,
historia lubi się powtarzać…
Przede mną szła ta sama naburmuszona kobieta z chłopcem o włosach w kolorze dyni. I tak samo jak poprzedniego dnia, po chodniku sunął ślimak z tęczowym domkiem na plecach. Chłopiec stanął jak wryty.
– Szymek, dlaczego stanąłeś?! – I znów ten świdrujący i bezsensowny krzyk raniący moje uszy. – Idziemy!
– Nigdzie nie idę. Najpierw muszę przenieść ślimaczka w bezpieczne miejsce…
Uśmiechnęłam się. Z dumnie wysuniętą bródką stał przede mną brzdąc, który odrobił wczorajszą lekcję…
Czasem tak niewiele trzeba,
Kiedy znak dostajesz z nieba.
By słabszemu rękę podać,
Jeden gest wystarczy dodać.
W tym rodziców ziemska rola,
O dobroci… Od przedszkola
Dzień odwdzięczy się uśmiechem,
A uczynek głośnym echem.
Syczący szum w skroniach tłumił zgiełk miasta. Wolałam być ofiarą zgiełku. On, jak sprawiedliwy ojciec, obdarowywał swoim napięciem wszystkich, po równo. Telefon w torebce odezwał się – jak sądził, po przyjacielsku – smutnymi słowami piosenki The Rolling Stones Angie. Prawdę mówiąc, nienawidziłam jej i nie wiem, dlaczego wciąż miałam ją przy sobie.
– Za ile będziesz?
– Pytałeś mnie o to pięć minut temu… Jadę przecież…
– OK. Spotkamy się na miejscu.
Bez słowa wyłączyłam komórkę. OK. Spotkamy się na miejscu. Dorota Terakowska miała swoją teorię drugiego brzegu. Wmawiała nam, że nie lubimy własnego, do którego, chcąc nie chcąc, zmierzamy. Za to kochamy i tęsknimy za tym drugim. Dlaczego? Ja także znałam odpowiedź. Bo według nas prowadziła do niego bardziej słoneczna droga, przy której rosły bardziej kolorowe marzenia, zawsze bardziej gotowe do spełnienia.
Przemijanie. Czy także rozglądamy się za każdym innym, tylko nie za swoim? Złodziejka cudzego przemijania? Nie. Przemijanie gwarantuje zmarszczki każdemu w podobnym wydaniu. Nie istnieję więc ja, ty, on, ona, ono, wy, oni. Jesteśmy my. Przemijający…
Jakub otworzył drzwi. Ciężkie, skrzypiące… Szpital. Miejsce znienawidzone przez wielu, obnażające nasze słabości i z zapałem godnym pożałowania, obdzierające z godności.
Nabrałam w płuca powietrza wypełnionego zapachem niemytych i starych ciał. Nie dałam rady opanować obrzydzenia na widok mężczyzny leżącego zaraz przy samych drzwiach wejściowych. Rany na twarzy, rękach i nogach wystawały nieprzyzwoicie spod cienkiego koca. A obok niego tak jakoś nieśmiało przycupnął foliowy czarny worek. Napęczniały mizernym dobytkiem człowieka. Bezdomny? Zupełnie mnie to nie obchodziło, skoro minęłam go bez słowa i bez większej uwagi.
Mama. Mama Jakuba.
Znudzona pielęgniarka niedbałym ruchem głowy pokazała, gdzie jej szukać. Mistrzyni lodowatego spojrzenia. Pyszna młodość.
Zobaczyliśmy ją z daleka. Podzieliła los pacjenta spod wejściowych drzwi. Leżała zupełnie jak on, w korytarzu kontrolowanym przez złowrogie echo. Na niskiej polówce, zwinięta w kuleczkę, wyglądała jak porzucone dziecko. Jej rozwichrzone siwe włosy sterczały na wszystkie strony, a ona dotykała ich z jakimś uporczywym niedowierzaniem, że są jej częścią.
Ze ściśniętym gardłem odezwałam się pierwsza:
– Dzień dobry. Widzę mamo, że podłapałaś niezłą fuchę… Zostałaś strażniczką schowka…
Jakub zaśmiał się nienaturalnie i nie ruszył z miejsca. Jednocześnie spojrzeliśmy na zamknięte drzwi, przy których ustawiono łóżko. Raził w oczy wymowny napis na tabliczce: SCHOWEK.
Miałam ochotę włożyć sobie mamę pod pachę i wynieść z tego przygnębiającego miejsca. Dałabym przecież radę. Była taka malutka. Nie ważyła zbyt wiele. Rozczulały mnie jej ręce, jak zasuszone, jesienne gałązki. Widziałam jej oczy, które z karkołomnym wysiłkiem próbowały przywołać uśmiech. Zero skuteczności.
Kucnęłam obok niej.
– Jakubie, idź porozmawiaj z lekarzem. Fela nie może leżeć w takich warunkach. – Dotknęłam dłoni pokrytej misterną siecią błękitnych żył, żyłek i żyłeczek. Przypominały drogi i dróżki wyrysowane na mapie.
– Ktoś cię skrzywdził? Dlaczego płaczesz?
– Nie płaczę… – szepnęła.
– Masz zaczerwienione oczy, powiedz, proszę…
– Bo jak sobie pomyślę, że Franciszek był moim jedynym mężczyzną w życiu… To najzwyczajniej w świecie mi… żal… – Szloch zamienił się w regularny płacz.
– Ależ mamo, masz dziewięćdziesiąt lat! Nie mogłaś wyciągnąć z tego wniosków, powiedzmy, czterdzieści lat temu? – Nie potrafiłam ukryć rozbawienia.
– Tak, miałam przecież okazję, żeby nie być mu wierną.
Wydawało mi się, że się zarumieniła.
– Chodź ze mną – poprosiłam. – Wykąpię cię i od razu poczujesz się lepiej.
– A umyjesz mi głowę? – spytała tym swoim spokojnym głosem.
– Pytasz, masz. – Troskliwie pogładziłam ją po białych włosach.
Droga do łazienki ciągnęła się w nieskończoność. Fela była słaba i oddychała ciężko. Drobiła powolne, mikroskopijnych rozmiarów kroczki.
– Rozbierz się.
– Wstydzę się.
– Chyba żartujesz? Poprzednim razem się nie wstydziłaś.
– Bo byłam młodsza.
– Przypominam ci, że to było niespełna pół roku temu.
– I co z tego?
– To nie casting – roześmiałam się. – Obiecuję nie liczyć ci zmarszczek.
Stała bez ruchu i nie sprzeciwiła się, gdy bez pośpiechu zdejmowałam z niej koszulę, stanik, majtki i skarpetki. Przemijanie. Starość. Stała przede mną i powoli prostowała zgarbione ramiona. Zawsze była dumna ze swoich ciężkich, ogromnych i sterczących na baczność piersi. Franciszek nazywał je ołowianymi żołnierzykami na warcie. Kiedyś pełne pychy, teraz, przytulone z całych sił do brzucha, nie walczyły o jakąkolwiek uwagę.
Myłam ją powoli, starannie. I tak bardzo się bałam, żeby jej nie uszkodzić. Była przecież taka krucha. Dziwiłam się, że jej pergaminowa skóra nie drze się jak papier pod naporem mojego szorstkiego dotyku. Wydawało mi się, że serce w takim eterycznym jak mgła ciele naznaczonym upływem czasu, jest bardziej słyszalne. Tak, zdecydowanie biło głośniej niż moje. A może czuło, że zostało mu mało czasu i nie chciało tracić ani sekundy na ciszę. Bić. Bić. Bić. Oby jak najdłużej i jak najgłośniej, ile się tylko da…
Otulił nas chłód, gdy wychodziłyśmy z zaparowanej łazienki. Odetchnęła z ulgą i mocniej ścisnęła moją rękę.
– Widzisz, jaka z ciebie teraz superbabka. Czasem wystarczy jedna kąpiel, aby świat nabrał koloru tęczy.
Szłyśmy w kierunku SCHOWKA… Może nie był tak blisko, jak nam się wydawało…
Na kogo wypadnie, na tego bęc…
– Jestem w ciąży…
– Tym razem wyjdź spod koca, proszę…
Moim azylem od zawsze była kanapa, ale tylko w połączeniu z kocem, pod którym lubiłam się chować. Inaczej się nie liczyło. Każdy, nawet chwilowy zamiar wylogowania się z rzeczywistości kończył się siadaniem po turecku na kanapie z kocem na głowie. W ten sposób radziłam sobie, gdy świat mi dokuczył. Przez moje życie przetoczyło się wiele kanap i koców. Osobiste koce chyba częściej niż inne pledy przecierały się od natłoku niepokoju i dręczących myśli. A mój rytuał chowania się przed problemami trzymał się dziarsko. I co najważniejsze: pomagał przetrwać. Był po prostu skuteczny. Jedne przeczekiwania pod kocem przemijały i robiły miejsce kolejnym.
Ale pewnego dnia pojawił się Witek. On zmienił wszystko. No, prawie wszystko. Nadal chowałam się pod kocem, a on podejmował karkołomne próby wykurzenia mnie z mojej przystani. Przy nim skupienie w dusznych ciemnościach stawało się farsą. Za każdym razem stosował te same, finezyjnie utkane metody… Wsuwał ręce pod koc i rozpoczynał spektakl. Na scenie jako pierwsze pojawiały się piersi. Wkładał je w swoje drżące dłonie w rozczulający mnie sposób, zupełnie jakby się bał, że będą chciały zniknąć. Pieścił je nieśpiesznie pod bluzką, by nagle puścić wolno. A one, nabrzmiałe i rozczarowane, czekały na ciąg dalszy. Wcale go to nie wzruszało, bo niecierpliwie na swoją kolej czekał już brzuch. Uwielbiałam ten moment, w którym oszałamiające ciepło pojawiało się znikąd, buszowało we mnie i budziło z ponurej zadumy. A kiedy nadchodziło odpowiednie mgnienie na wewnętrzną stronę ud, moje ciało przestawało mnie słuchać. Ręce Witka wyczarowywały na mojej skórze uniesienia, o jakich marzy każda zakochana kobieta. W ostatnim akcie, pokryta kropelkami potu, czekałam na zamknięte w szkle bąbelki, które zabawnie drażniły moje podniebienie. Kieliszek szampana wręczany przez dłonie rozkoszy studził mój zamęt i pozwalał zejść na ziemię. Troski robiły w tył zwrot. A my zaczynaliśmy rozmowę… Kochałam go „od stóp do głów i na powrót znów”… Jan Sztaudynger na każdą okazję…
– Wyjdź spod koca, musimy porozmawiać – powtórzył.
– Nie. – Strach przed codziennością był silniejszy ode mnie.
Trzaśnięcie drzwiami. Siedziałam na sofie sztywna, wyprostowana i przerażona. Tym razem zostałam sama. I jakoś ani kanapa, ani koc, który dostałam od Witka na gwiazdkę, nie przynosiły ukojenia. Zdradziecki azyl wyszedł ze swojej roli, a ja próbowałam tkwić w nim na siłę, choć nie potrafiłam jakoś zebrać myśli. W moim ciele narodziło się nowe życie. Będę mamą. Tak! Ja, ze swoimi wszystkimi fobiami i lękami zostanę mamą! Czy szkrab zdoła pokochać moje wady i tę znienawidzoną, wszechpotężną panikę, która rozsadzała mnie od środka każdego dnia?
Dźwięk klucza w zamku przerwał moje rozterki. Witek. Serce zabiło mi mocniej. A jednak wrócił! Słyszałam, jak zdejmuje kurtkę, krząta się najpierw po kuchni, a potem wchodzi do pokoju.
Pod kocem pojawiły się długo wyczekiwane, kochane dłonie z ulubionym kieliszkiem. Zapachniało truskawkami.
– Piccolo?! – zamruczałam rozbawiona spod koca.
– W twoim stanie nic innego nie wchodzi w grę. To co? Wyjdziesz z tej swojej pułapki?
Wtuliłam się w jego szorstki sweter. Może i u brzdąca mam jakieś szanse na miłość.
Pracowała w barze szybkiej obsługi i tu właśnie zakochała się w jego uszach. Przychodził po kawę i ciastko z kremem każdego poranka. Był małomówny. Hmm… Nie! Źle! Towarzyszyła mu przecież kompletna cisza. Pokazywał ciastko z gablotki i kawę z menu. Nawet dokładnie odliczony bilon nie brzęczał w jego dłoni. Dziwny. Za to jego uszy – to było istne arcydzieło Stwórcy. Słusznych rozmiarów i lekko zaróżowione magazynowały promienie słoneczne w zachwycający sposób. Oślepiały blaskiem. Pomyślała ze śmiechem, że facet z takimi radarami, nie ma bata, musi mieć supersłuch. W podstawówce była zakochana w kolanach Piotrka, w liceum w Adama jabłku Adama. Przyszedł widocznie czas na uszy. Nie zdziwiła się, że nie zwracał na nią żadnej uwagi. Odkąd szef kazał im nosić czapki, z których wyrastały potężnych rozmiarów okrągłe uszyska, jedyne, na co mogła liczyć, to ironiczne uśmieszki klientów…
Wpatrywała się w niego, gdy podawała mu ciastko i kawę, wpatrywała się w niego, gdy wręczał jej pieniądze i nie przestawała wpatrywać, gdy opuszczał lokal. Nagle, lawina sekund nabrała mocy i przyspieszyła nieuchronne... Gdy chłopak zamykał za sobą drzwi, z jego spodni wysunęły się klucze i z brzdękiem upadły na posadzkę. A on, jakby nigdy nic, nie oglądając się za siebie, zniknął z jej pola widzenia.
– Ulka, zastąp mnie! – krzyknęła i wybiegła za nim, ściskając klucze w ręce. Na szczęście nie miał zwyczaju biegać po ulicy, tylko dostojnie kroczył. Bez trudu odszukała go wzrokiem (uszy lśniły w słońcu jak zawsze).
– Przepraszam!! Zgubiłeś klucze!! – wrzasnęła. Co za gość?! Skupiony tylko na sobie… – Zaczekaj, słyszysz?
Podbiegła do niego i złapała go lekko za ramię. Odwrócił się spłoszony. A ona uprzytomniła sobie, że zapomniała zdjąć tę idiotyczną czapkę z czarnymi okrągłymi uszami, które dodawały jej co najmniej pół metra wzrostu.
– Klucze ci wypadły, nie słyszałeś? – Sapała wyraźnie, a uszy z czapki załopotały na wietrze.
Przyjrzał się jej uważnie i nic nie odpowiedział. Wyjął za to z kieszeni notes i pośpiesznie coś w nim zapisał. Czytała na głos:
– Masz cudaczną czapkę i moje klucze. Dziękuję. Nie słyszę i nie mówię, ale umiem czytać z ruchu warg. Śmiało, porozmawiajmy…
I porozmawiali. I tego dnia i następnego. A potem wprowadzili w życie plan totalnego podwyższenia jakości wspólnych rozmów. W ruch poszły ręce. Miganie stało się jej naturalnym rytmem dnia. Nie mogła się nadziwić, że takie czarowne słowa wychodzą spod jej dłoni… Odpowiednia chwila na wspomnienia z dzieciństwa… To zdarzenie niezmiennie wywoływało w niej falę wzruszeń…
Było to dawno, dawno temu, w czasach noszenia podkolanówek do sandałów i kokard w kucykach. Razem z siostrą spędzały leniwe wakacje u ciotki na wsi. Siedziały w starym lesie, w krzakach jagodowych, i kłóciły się zawzięcie o to, której język jest bardziej fioletowy. Wtedy na polanę podjechał wóz zaprzężony w dwa siwki nieziemskiej urody. Zaroiło się na polanie od kolorowo ubranych dzieci, które ochoczo zeskoczyły z wozu i rozpoczęły gonitwę wśród drzew. Patrzyła na nie z zachwytem, jak na rój stubarwnych motyli. Ale dopiero po chwili dotarło do niej, że pewien drobiazg burzy ten sielski obrazek. Cisza. Wszechobecna cisza, bez śmiechów i chichów, przekomarzań i dziecięcych pisków. To była grupa kolonijna z pobliskiego ośrodka dla głuchoniemych dzieci…
Siedziały w parku, grzejąc się w wiosennym słońcu, i nie spuszczały z oczu umorusanego po pachy chłopca, który aktualnie wisiał do góry nogami na drabinkach. Obawiały się, że ten stan zawieszenia może ulec dynamicznej zmianie w dowolnej sekundzie.
– Wiesz, co mi dziś powiedział Wojtuś? Że kocha mnie mimo wszystko.
– Słucham?
– Jesteś jakaś rozkojarzona. Nie masz ty czasem temperatury? – mówiąc to, wpakowała jej termometr do ust.
– Nie przestajesz mnie zadziwiać, mamuśko – syknęła z termometrem między zębami. – Po kieszeniach nosisz te termometry czy jak? A wodę utlenioną też masz przy sobie? – To mówiąc, uważniej przyjrzała się Wojtkowi, który aktualnie udowadniał sobie, że potrafi wisieć tylko na jednej nodze… Ku uciesze przedszkolaków zebranych pod drabinką, jego ręce i prawa noga dyndały swobodnie…
– Ano mam. – Pokazała jej małą buteleczkę, którą wyjęła z kieszeni płaszcza. – Nie mogę sobie pozwolić na jeden nawet najmniejszy błąd, bo on zaraz komentuje moje potknięcia wychowawcze… Słuchaj, próbuję ci opowiedzieć właśnie, że mój siedmioletni syn, a twój siostrzeniec, zakomunikował mi dziś, że kocha mnie mimo wszystko.
– Mimo czego?
– No właśnie, też zadałam mu to pytanie. I wiesz, co mi odpowiedział? „Pomimo tego, że nie jesteś bogata”. A ja mu na to: „Synku, pieniądze szczęścia nie dają”. Odbił piłeczkę błyskawicznie, jak to on: „Tak? To dlaczego wrzuca się je do fontanny na szczęście?”. Zwariuję z tym dzieciakiem. Po każdej takiej wymianie zdań mój autorytet wisi na coraz cieńszym włosku… Dlaczego akurat mnie trafiło się takie rezolutne i bystre dziecko? Pytam się grzecznie, dlaczego?
– Moim zdaniem to powinnaś być raczej zadowolona, że pomimo kiepskiego statusu majątkowego, jaki sobą reprezentujesz, ktoś darzy cię potężnym uczuciem.
– W sumie to masz rację. Ja też go kocham mimo wszystko.
– Mimo czego?
– Mimo tego, że przez niego już dawno osiwiałam.
– Zakochałam się…
– A, tym razem w jakiej części czyjegoś ciała?
– Tym razem to poważna sprawa. To znaczy najpierw były uszy, a potem wyłoniła się jego reszta. Edward jest niesłyszący i niemówiący. I jest najpiękniejszym człowiekiem, jakiego spotkałam w życiu.
– Nie słyszy i nie mówi? I mimo wszystko go pokochałaś? – Przytuliła ją mocno. – To jesteś szczęściarą… Kocham cię, siostrzyczko…
– Mimo wszystko…
Natarczywy dzwonek do drzwi oderwał mnie od mieszania w garnku.
– Wybawca! Ki diabeł podkusił mnie do smażenia tych cholernych powideł – gderałam pod nosem i wpatrywałam się w bąbel, który właśnie obezwładniał (i nie było w tym krzty przesady) moją prawą rękę… Śliwki. Wszędzie tylko śliwki. To śliwki pętały mój umysł, sny i zalegały w przestrzeni kuchennej od ponad tygodnia, a co najgorsze – nie zamierzały się z niej wynieść. Przewidywałam, że jeśli śliwki nie znikną z mojego życia już wkrótce… przyjdzie mi oszaleć.
Stał w progu i patrzył na mnie z czułością. Mój jedyny, idealny, prawdziwy. Dwieście centymetrów wzrostu do wielbienia. Przyznaję, pracochłonne zadanie.
– Cześć. Na głowie spoczywa ci pestka. Wiedziałaś o tym? – Nachylił się nade mną, delikatnie ujął ją w dwa palce i podstawił pod nos.
– Nie mam pojęcia, jak się tam znalazła… Czuję się osaczona – jęknęłam.
– Hmm… Przyniosłem ci trochę śliwek… – Niepewny mojej reakcji, zdjął powolutku plecak i wyjął z niego reklamówkę wielkości dwuosobowego namiotu.
– Nie masz nade mną litości…
– Mam. Dlatego drugie tyle rozdałem biednym na ulicy. – W szerokim uśmiechu pokazał białe zęby.
– Kiedy ty wreszcie wydoroślejesz? – Śmiejąc się, próbowałam dosięgnąć jego twarzy. A on przykucnął jak zawsze i pozwolił dokończyć odwieczny rytuał. Głaskałam go po policzku i cieszyłam się tą chwilą szczęścia nasyconą wonną efemerą.
– Zapomniałbym! Mam dla ciebie niespodziankę!
– Jeszcze jedną? Nie mów, że na korytarzu czeka na mnie kontener załadowany śliwkami… – Miałam po dziurki w nosie tej akcji szkolnej, którą wymyślił dla swoich krasnali z podstawówki (jak zwykł o nich mówić) pod hasłem: „Nierobaczywki śliwki fioletowe, w każdą porę roku do zjedzenia gotowe!”.
– Wróć do kuchni i zamknij oczy.
Posłusznie wypełniłam polecenie i grzecznie usiadłam na zydelku. Nie podglądałam, ale podsłuchiwałam. I chciwie chłonęłam każdy szmer dochodzący najpierw z klatki schodowej, a potem z przedpokoju… Podobno ciekawość – pierwszy stopień do piekła. Było mi to obojętne, kręciłam się na stołku niespokojnie, jak mała dziewczynka.
– Dobrze. A teraz chodź do pokoju.
Stanęłam jak wryta. Na środku stał najbardziej bujany fotel, jaki w życiu widziałam…
Fotel bujany. Marzenie nieśmiertelne, marzenie cierpliwe, marzenie uparte. Jako smarkata pragnęłam konia na biegunach. Wraz z wiekiem wypchane trocinami zwierzę z wytrzeszczonymi szklanymi oczami przestało być atrakcją. Naturalnym (dla mnie) stało się więc marzenie o posiadaniu fotela na biegunach. Fantazja ziszczona.
– Mamciu, to dla ciebie – rzekł z dumą. – Kocham cię i obiecuję, że już w tym roku nie przyniosę ci ani jednej, nawet zasuszonej i pomarszczonej śliweczki.
– Synku! Godna podziwu deklaracja, zwłaszcza że sezon na te fioletowe cholery niedługo się kończy. Chodź tu do mnie. – Moje wzruszenie zasmarkało mu koszulę i nawet kawałek krawata.
Odtąd nie wyobrażałam sobie wieczorów bez fotela na biegunach. Zdetronizował bez pardonu wygodną sofę i rozpanoszył się pod oknem, zaraz obok stojącej lampy. Zauważyłam nawet, że się polubili i jakoś tak uzupełniali wzajemnie. Było mi dobrze w ich towarzystwie. Ceniłam sobie obezwładniającą i oczyszczającą domową ciszę. Stawałam się jej frywolnym uczestnikiem, któremu wystarczało stłumione trzeszczenie drewnianego tronu. Tak było i tym razem. Siedziałam więc sobie w bujanym fotelu i pozwalałam moim radosnym stopom wystukiwać kołyszące takty… Czytałam książkę Portrety nie tylko filmowe, zasłuchana w słowa Anny Dymnej…
Kiedyś jechałam do telewizji taksówką i ten kierowca byłby babę jakąś rozjechał, bo się ciągle do lusterka na mnie patrzył z okropnie skupionym wyrazem twarzy. Mówię: „Panie, dlaczego mi się Pan tak przygląda?”. A on: „Pani jest podobna do takiej jednej, na k, ona z Warszawy, co to takiego męża miała i go spaliła w tym domu, wie pani, zabiła go, dzieci to miała pełno i kochanków, taka kurwa ostatnia, już nie żyje, jak ona się nazywa? Coś koło pożaru, o, Dymna się nazywa”. Ja na to: „Nie znam, na szczęście, z takimi babami się nie zadaję”. I on tak całą drogę, po czym, jak przyjechał do telewizji, to nagle osłupiał, zorientował się, że to jestem ja i że żyję, i to o mnie mi opowiadał. Pieniędzy nie chciał wziąć i siedział taki głupi jeszcze długo…
Pomyłka. Kąciki ust podniosły się w nieśmiałym uśmiechu. Przywołałam bez trudu wspomnienie, któremu nie pozwalałam pokryć się kurzem i które zmieniło kompletnie moje życie… Zamknęłam oczy i jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki przeniosłam się do tamtego dnia… Rumieniec pieścił moje ciało…
Wpatrywałam się w swoje niespełna osiemnastoletnie odbicie w lustrze.
Czuję, że czeka mnie wieczór pełen niespodzianek – pomyślałam podekscytowana.
Nie mogłam uwierzyć w swoje szczęście. To miała być moja pierwsza dyskoteka w życiu, na którą puszczą mnie rodzice. W przygotowaniach pomagała Monika, moja przyjaciółka od zawsze i na każdą pogodę, której w ostatniej chwili coś wypadło i musiała odłożyć na później swoje plany dyskotekowe. Z resztą koleżanek miałam się spotkać na parkiecie.
– Marysiu, wyglądasz niebiańsko! – obwieściła rozpromieniona Monika. – Wszystkim chłopakom ze wsi opadną koparki. Nie dasz rady się od nich opędzić.
– Chcę jedynie Andrzeja – rechotałam, próbując ukryć zawstydzenie.
– Przyniosłam ci te kolczyki, o które prosiłaś.
To był Moniki znak rozpoznawczy. Błyskotka, którą dostała od cioci z Australii, mieniła się wszystkimi kolorami tęczy. A przy każdym ruchu jej łabędziej szyi wydawała dźwięki łaskoczące słodko uszy. Chwaliła się tymi kolczykami przy każdej okazji, a chłopcy ze szkoły nie potrafili oderwać od niej oczu, kiedy paradowała w nich środkiem korytarza. Wszyscy bez wyjątku kochali się w Monice. Podziwiałam jej smukłą sylwetkę i ruchy pełne kociej gracji. Była zjawiskowa i wiedziała o tym doskonale. Dzisiejszego wieczoru jej słynne kolczyki miały dodać mi blasku i uwolnić moją uśpioną kobiecość. Nie mogłam się tego doczekać…
Maszerowałam więc sobie raźnie, chyba nawet trochę podrygiwałam. Wesoło dzwoniące ozdoby w uszach dodawały mi animuszu. Mijałam ostatnie zagrody sąsiadów. Powoli zapadał zmrok, a świerszcze ukryte w trawie zapraszały na niepowtarzalny koncert. Nagle usłyszałam niepokojący szelest i zanim zdążyłam się wystraszyć, ktoś podbiegł do mnie z tyłu i okrył silnymi ramionami. Schowałam się w nich cała, calutka. A on wtulił się w mój kark i odetchnął głęboko. Chciałam chyba coś powiedzieć, ale mężczyzna odwrócił mnie łagodnie i zachłannie przywarł do moich ust. To było jak rozkoszne zaproszenie. Rozchyliłam wargi i pozwoliłam, aby jego język muskał moje dziąsła i zęby. Jego ruchy nabrały miękkości i ciepła, które pojawiło się równocześnie w moim ciele. Delikatnie zaciągnął mnie do zagajnika, w którym pachniało polnymi kwiatami. Ułożył mnie na dywanie utkanym z mchu i rumianków. Nie protestowałam i zapragnęłam, aby upajające uczucie tajemniczej niemocy trzymało mnie w swoim władaniu bez ustanku. Nie widziałam w mroku jego twarzy, wystarczył mi jego gorący oddech wplątany we włosy i palce błądzące po moim brzuchu. Nasze biodra i uda rozpoczęły wspólny i wyjątkowy taniec… Pożądanie mamiło i smakowało ambrozją… Nie było już powrotu…
A potem czarcie sługusy ruszyły z bram królestwa ciemności…
– Dlaczego mi to zrobiłaś?! – wykrzywiona w złości twarz Moniki patrzyła na mnie z wyrzutem.
– Co ja ci takiego zrobiłam? Uczulam cię na drobny szczególik, że to ja jestem w ciąży, a nie ty! – Wciąż miałam w głowie jego zdziwiony szept: „to nie ty”. – On się pomylił!! Nie rozumiesz tego, idiotko?! Ile razy mam ci powtarzać?! Chciał ciebie, było ciemno, zmyliły go kolczyki w moich uszach… – Kolejne tłumaczenia coraz trudniej przechodziły mi przez gardło. Nie zamierzałam przyznać się Monice, że tego żaru i żądzy, które nas wtedy opętały, nie będę umiała zapomnieć do końca swoich dni…
– Zraniłaś mnie!
– A w jaki niby sposób?! Przecież nawet go nie znasz…
– Nieprawda! Widziałam go w zeszłym tygodniu w sklepie, jak kupował… yyy prezerwatywy?? A jeszcze wcześniej w przychodni. Był obrzydliwie zasmarkany.
– Co ty bredzisz?! Chodziłaś sobie beztrosko po wsi, flirtowałaś ze wszystkimi i nie miałaś zielonego pojęcia, że ktoś się w tobie skrycie podkochuje. A on desperacko próbował nawiązać z tobą kontakt. I wpadł wreszcie na ten durny pomysł, z którego w sumie skorzystałam ja – spąsowiałam i zachichotałam nerwowo.
– Jesteś zepsuta do szpiku kości!!!
– Nie mam zamiaru stawać na waszej drodze do szczęścia – syknęłam z przekąsem. – Skup się i posłuchaj mnie teraz uważnie…
Posłuchała… Życie potoczyło się dogadanym rytmem.
Telefon zawibrował wesołą nutką. Przeszłość odpłynęła i przysiadła czujna na regale…
– Co tam u ciebie, mamciu?
– Na szczęście po staremu, synku. Nieustannie wypełniasz mój świat…
Idealista to człowiek, który zauważywszy, że róża pachnie ładniej od kapusty, wnioskuje stąd, że będzie z niej lepsza zupa.
(H.L. Mencken)
Czuła pot spływający ciurkiem po plecach. Niestrudzone kropelki wsiąkały w koronkową i niewygodną bieliznę w kolorze bluzki. Była wściekle zmęczona po całym dniu pracy i w nastroju do kłótni. Zresztą jedną miała już za sobą. Poranną.
– Mam dosyć. Słyszysz?
– O co chodzi tym razem?
– Tyle razy cię prosiłem… Nie wchodź do mojego gabinetu.
– Nie wchodziłam.
– To co robią te róże na biurku?
– Nie wchodziłam – podkreśliła dobitnie. – Jedynie wpadłam i wypadłam… Chciałam ci zrobić niespodziankę…
– Zabierz je stamtąd! I ogarnij się! Spojrzyj w lustro. Zobacz, jak ty wyglądasz! Dlaczego nie włożyłaś tej sukienki, którą ci ostatnio kupiłem?!
Wybiegł z mieszkania, zanim zdążyła zareagować. Jego powtarzające się napady złości tłumaczyła stresującą i odpowiedzialną pracą. Wiara w idealny związek na glinianych nogach. Coraz częściej nie potrafiła znaleźć w sobie siły, aby ignorować jego zachowanie. Była znużona jego ciągłym czepialstwem, a wczoraj przebiegło jej nawet przez głowę prowokacyjne i niepokojące pytanie: – Ilu walizek potrzebowałabym, aby wyrwać się na zawsze z tego przepysznie urządzonego więzienia?
Jednej. Tadeusz uwielbiał obsypywać ją drogimi fatałaszkami, które zupełnie nie były w jej stylu. Nieustannie krytykował każdą rzecz, którą próbowała kupić samodzielnie. Była zmuszona chować je potem na dno szafy i nosić tylko wtedy, gdy wyjeżdżał na arcyważne i ponure delegacje.
Dziecinny i nędzny pucz.
A teraz stała w zatłoczonym autobusie i pragnęła tylko jednego:
Wypieprzę te szpilki zaraz po powrocie do domu. Ich uroda i wysoka cena nie idą niestety w parze z wygodą. Przekonam go jakoś, że niefortunnie złamałam w nich obcas… – układała przebiegły plan i zaklęła nieładnie pod nosem. Chyba zbyt głośno, bo kobieta w jaskrawym nakryciu głowy, która stała obok, zmierzyła ją surowym spojrzeniem.
Bazyliszek w czerwonym berecie – pomyślała cichutko i westchnęła ostentacyjnie. Nie przyniosło jej to ulgi, bo i kierowca autobusu nie ułatwiał zadania: – Miłośnik tropików się znalazł, cholera jasna! Grzać przy takiej pogodzie to sadyzm! Ten kaszmirowy golf mnie wykończy…
Spojrzała w twarze współpasażerów. Obojętność. I nic więcej. Czy wśród nich są tacy Tadeusze kropka w kropkę jak jej? Niespodziewanie mignęła znajoma twarz. Stał prawie tuż-tuż i czytał najzwyczajniej w świecie jakąś kolorową gazetę. Miałaby go na wyciągnięcie ręki, gdyby nie siatka z zakupami, która krępowała jej ruchy. Doskonale znała ten profil. Karol. Od dawna nie jej Karol. Siwe skronie dodawały mu uroku. Z zachłannością godną pożałowania błądziła po jego włosach, nosie i ustach. Ich spojrzenia spotkały się na krótką chwilę, a jej serce podskoczyło do gardła jak oszalałe. Urzeczona, z trudem oderwała od niego wzrok i skupiła się na zachowaniu rozwagi.
Wysiadła na swoim przystanku, aby po chwili usłyszeć za sobą melodyjny głos, który i teraz wywoływał u niej gęsią skórkę i przyspieszony oddech.
– Krysia? Krysia Chabrowska! To ty!!! – Rozpromienił się.
– Pomylił mnie pan z kimś innym. – W popłochu przyspieszyła kroku.
– Nie pamiętasz mnie? Jak to możliwe? Jestem Karol Różalski… Studiowaliśmy razem… Była z nas kwiecista para… Jestem Karol Różalski… Szeptałaś do mnie „moja ty nieokiełznana, dzika różo”… Zapomniałaś?… – Jego głos zawisł gdzieś pomiędzy rozpędzoną radością, a rozpychającym się smutkiem.
– Kwiecista para, powiada pan… Nie znam pana… Proszę wybaczyć, ale bardzo się spieszę. – Poliki paliły ją niemiłosiernie i czuła na plecach jego wzrok.
Kolejne kłamstwo. Stawała się ekspertką od łgarstw. Przez ułamek sekundy zapragnęła to wszystko odkręcić, uśmiechnąć się kokieteryjnie, przywołać beztroskie czasy. Po co? Nie dostrzegłby w niej ideału sprzed lat. Idealistka przez małe „i”… Przyspieszyła kroku…
Wstąpię po drodze do warzywniaka po kapustę… Kapuśniak na obiad… To całkiem bezpieczny i rozsądny pomysł… Pomysł na dziś. Tylko na dziś. I muszę pamiętać o schowaniu róż przed powrotem Tadeusza… Niech mu będzie. Ten ostatni raz. Ostatni? Czyżby? – Z zapałem zdjęła buty, wrzuciła do kosza na śmieci i na bosaka pomaszerowała w stronę sklepu, przywołując „złotą” myśl… – A jutro może poszperam i może znajdę w sobie moc, może odkurzę kwieciste marzenia i może walizkę w szafie, a może znajdę właściwy sposób na stawianie róż w gabinecie…
Idealistka przez nic nieważne „i”.
Idealista to człowiek, który zauważywszy, że róża pachnie ładniej od kapusty, wierzy w to, że różą i kapustą można się jednocześnie zachwycić i najeść.
Wydawałoby się, że obskurna poczekalnia przychodni rejonowej to żadne miejsce nawet na najkrótszą historię… A jednak…
Trzy na głucho zamknięte gabinety lekarskie. A pod każdym z nich jedna zniecierpliwiona pacjentka. Razem: trzy zniecierpliwione pacjentki w jednej poczekalni i niespodziewane preludium do wspólnej rozmowy…
– Jak długo jeszcze można czekać! Akurat ja nie mogę sobie pozwolić na marnowanie czasu! – fuknęła pierwsza z nich. Zerwała się dziarsko z krzesła i z młodzieńczą energią zaczęła przemierzać korytarz w tę i z powrotem. Spodnie, które miała na sobie, jak na markowe jeansy przystało, wydawały przy każdym ruchu swojskie dźwięki.
– A gdzie się pani tak śpieszy? – zapytała grzecznie druga. Czerwona pomadka na jej ustach nienaturalnie odbijała się na tle białych ścian.
– Proszę pani, w moim wieku czas jest na wagę złota. Mam dziewięćdziesiąt siedem lat! Przyznają mi panie rację, że bezczynne siedzenie przed gabinetem nie ma prawa zadziałać na moją korzyść! – odpowiedziała poirytowana.
– Och, zapewne nie jest pani miłośniczką toastu Sto lat, sto lat – dystyngowana dama z kameą przy koronkowej bluzce przestawiła kule w inne miejsce. Obawiała się, że dla tych dziarsko kroczących nóg w wieku pobalzakowskim mogą stać się przeszkodą nie do przeskoczenia.
– Kiedy zbliżała się moja osiemdziesiątka, moim jedynym zmartwieniem było to, czy nie stracę ochoty na miłość. Obawy bez pokrycia, drogie panie! Mam teraz na karku osiemdziesiąt pięć i od tygodnia mam tyle motyli w brzuchu, że nie czuję w ogóle głodu. Schudłam nawet. Miłość to najlepsza dieta, bierzcie ze mnie przykład! Stosowałam ją przez całe życie, z piorunującym skutkiem. – Pomadka zaśmiała się promiennie i pokryła rumieńcem. – Ja, proszę pań, mam zasadę. Żyć kolorowo… – I karminowe usta zanuciły piosenkę Ewy Bem:
Żyj kolorowo, marzenia najbarwniejsze miej.
Do przodu żyj, a daję słowo, napotkasz mnie na drodze swej.
A ja już o to się postaram ze wszystkich sił,
byś kolorowo żył, byś kolorowo żył…
– Hedonistka z pani… Miłość w tym wieku?… To tak można? Ja od dziesięciu lat jestem sama, od śmierci męża nie spojrzałam na żadnego mężczyznę… – Kamea ze smutkiem pokiwała głową.
– No co też pani kochana wyprawia!!! Toż to grzech, gdy się nie kocha co najmniej trzech!!!