85,00 zł
Głównymi bohaterkami powieści są Caroline i Shirley. Pierwsza z nich to biedna siostrzenica pastora, która została porzucona przez matkę w dzieciństwie. Mieszka z wujem na plebanii i z wzajemnością jest zakochana w Robercie Moore – lokalnym właścicielu fabryki. Robert, mimo że jego serce należy do Caroline, rozważa poślubienie Shirley, pewnej siebie, bogatej dziedziczki majątku Fieldhead. Dziewczyny, choć bardzo się różnią, zostają bliskimi przyjaciółkami.
W powieści nie brak barwnych postaci, motywów wojny płci, biedy i bogactwa, konfliktów interesów. Romantyczne tło stanowią wrzosowiska północnej Anglii. Obok rozterek miłosnych autorka kładzie nacisk na różnice warstw społecznych Anglii w czasach wojen napoleońskich. Kraj przeżywa gospodarczą zapaść, trwa rewolucja przemysłowa, mechanizacja fabryk pozbawia robotników pracy, a właściciele mierzą się z brakiem zaufania i nienawiścią ludzi.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 887
1
KAPŁANI
W ostatnich latach na północną Anglię spadł rzęsisty deszcz wikarych. Obficie zalał tutejsze wzgórza, w każdej parafii mamy co najmniej jednego. To ludzie młodzi i energiczni, powinni więc zrobić wiele dobrego. Ale nie o ostatnich latach będzie tu mowa. Cofniemy się raczej do początków tego stulecia. Ostatnie lata są zakurzone, spalone słońcem, gorące i suche. Unikniemy zatem południa, zapomnimy o nim podczas sjesty, spędzimy środek dnia we śnie, marząc o świcie.
Czytelniku, jeśli po przeczytaniu powyższego wstępu myślisz, że czeka cię jakaś romantyczna historia, to bardzo się mylisz. Oczekujesz sentymentów, poezji, słodkich rozmyślań? Spodziewasz się namiętności, silnych bodźców, melodramatu? Powściągnij swoje oczekiwania, obniż je do skromniejszego poziomu. Przed tobą coś realnego, zimnego i prozaicznego. Tak nieromantycznego jak poniedziałkowy poranek, kiedy wszyscy, którzy mają pracę, budzą się ze świadomością, że muszą wstać i zabrać się do roboty. Niewykluczone, że skosztujesz czegoś ekscytującego, być może w połowie lub pod koniec posiłku, jednak pierwsze postawione na stole danie katolik mógłby zjeść w Wielki Piątek – tak, nawet anglokatolik1: zimna soczewica z octem, bez oleju; przaśny chleb z gorzkimi ziołami. Nie ma mowy o żadnej pieczonej jagnięcinie.
Wspominaliśmy o ulewie wikarych na północy Anglii w ostatnich latach, jednak w okresie 1811–1812 takie opady się nie zdarzały. Niewielu ich wtedy było. Nie istniała Kościelna Pomoc Duszpasterska ani Towarzystwo Dodatkowych Wikariuszy2, które by wyciągnęły pomocną dłoń do piastujących urzędy starych, steranych proboszczów i udzieliły im niezbędnych funduszy na opłacenie jakichś młodych, pełnych wigoru pomocników po Oksfordzie lub Cambridge. Obecni następcy apostołów, uczniowie dr Pusey’a3, przyszłe narzędzia propagandy, w tamtym czasie leżeli w ciepłej kołysce, a nianie poddawały ich ożywczym ablucjom w umywalce. Patrząc na któregoś z nich, nigdy nie odgadlibyśmy, że podwójne falbanki wykrochmalonego czepka obramują czoło przyszłego duchownego, naznaczonego z góry, uświęconego następcy świętych Pawła, Piotra czy Jana. Fałdki długiej koszulki nocnej nie nasunęłyby nam skojarzeń z białą komżą, w której przyszli kapłani będą kiedyś surowo napominać swoich parafian, a sama komża, powiewając wysoko na ambonie (wcześniej na dole tylko lekko falowała) wprawi w zakłopotanie staromodnego pastora.
Jednak nawet wtedy, w dniach wakatów, można było natknąć się na wikarych, choć nieczęsto, jak na rzadkie, cenne rośliny. Pewna uprzywilejowana dzielnica West Riding w hrabstwie Yorkshire mogła się pochwalić aż trzema rozkwitłymi z laski Aarona 4 okazami na obszarze zaledwie jakichś trzydziestu mil kwadratowych. Czytelniku, właśnie teraz możesz ich zobaczyć. Zapraszam cię do saloniku w pewnym domku z ogrodem, na obrzeżach Whinbury. Właśnie jedzą kolację. Pozwól, że ci przedstawię: pan Donne, wikary z Whinbury, pan Malone, wikary z Briarfield, pan Sweeting, wikary z Nunnely. Tutaj właśnie, w domostwie pewnego drobnego sukiennika, niejakiego Johna Gale’a, kwateruje pan Donne, który na dzisiejszą wieczerzę zaprosił kolegów. Przyłączmy się do uczty, aby ich zobaczyć i usłyszeć, co mówią. Zanim jednak skończą posiłek, porozmawiajmy na stronie.
Nasi panowie są w rozkwicie młodości: posiadają całą energię tego interesującego wieku – moc, którą starzy, osowiali pastorzy chętnie wykorzystują przy spełnianiu obowiązków duszpasterskich, zachęcając młodych, by gorliwie nadzorowali szkoły i jak najczęściej odwiedzali chorych parafian. Lecz takie nudne zajęcia nie w smak są młodym lewitom. Nie szczędzą za to sił na coś, co wydawałoby się, równie monotonne jak praca tkacza, co jednak przysparza im niemało radości i wiele przyjemnych chwil.
Otóż wikarzy przez cały rok, zimą czy latem, w kółko, a może raczej w trójkąt, wzajemnie się odwiedzają. Żadna pogoda ich nie odstraszy, nieważne: śnieg czy grad, wiatr czy deszcz, błoto czy kurz, z niezrozumiałą gorliwością trudzą się, przychodząc na wspólny obiad, herbatę czy kolację. Trudno powiedzieć, co ich do siebie przyciąga. Nie jest to przyjaźń, bo kłócą się, kiedy tylko się spotykają. Nie jest to religia – o tej nigdy nie rozmawiają, czasem dyskutują o kwestiach teologicznych, ale na temat pobożności – nigdy. Nie jest to zamiłowanie do jedzenia i picia. Każdy z nich może zjeść równie dobry udziec i pudding, wypić równie mocną herbatę z chrupiącymi grzankami u siebie. Panie Gale, Hogg czy Whipp – gospodynie młodych duchownych – twierdzą, że „chodzi tylko o to, żeby ludzie mieli więcej kłopotu”. Mówiąc „ludzie”, panie te mają naturalnie na myśli siebie, bo trudno się nie zgodzić, że to wzajemne nachodzenie się wikarych sprawia ich gospodyniom niemało kłopotu.
Jak już powiedziano, pan Donne i jego goście siedzą przy kolacji; pani Gale im usługuje, ale jej oczy skrzą się od ognia pod kuchnią. Uważa, że przywilej zapraszania przyjaciół na posiłek co jakiś czas, bez dodatkowej opłaty (uwzględniono ów przywilej w umowie, na podstawie której wynajmowała kwaterę) jest przez jej lokatora stanowczo nadużywany. Dziś dopiero czwartek, a przecież w poniedziałek pan Malone, wikary z Briarfield, przyszedł na śniadanie i został na obiedzie. We wtorek panowie Malone i Sweeting, z parafii w Nunnely, gościli na podwieczorku, po czym zostali na kolacji. Zajęli dodatkowe łóżka i zaszczycali ją swym towarzystwem do śniadania w środę, a dziś czwartek, a oni znów obaj są na obiedzie. Pani Gale ma prawie pewność, że będą tu nocować. C’en est trop5– powiedziałaby, gdyby znała francuski.
Krojąc drobno pieczeń na talerzu, pan Sweeting narzeka, że twarda jak podeszwa, a pan Donne utyskuje na zwietrzałe piwo. To już przesada! Gdyby chociaż byli uprzejmi, pani Gale tak by to nie obeszło; wiele mogłaby im wybaczyć, jeśliby tylko smakowało im to, co podała, ale „ci młodzi duchowni zbytnio już zadzierają nosa i patrzą na wszystkich z góry”. Nie traktują jej jak równej sobie tylko dlatego, że nie trzyma służącej, sama wykonuje wszystkie prace w domu, podobnie jak kiedyś jej matka. Na dodatek zawsze złośliwie wyrażają się o obyczajach w Yorkshire i o mieszkańcach hrabstwa; według niej nie świadczy to o ich dobrym wychowaniu, a już na pewno nie o szlachetnym urodzeniu. „Nie ma co porównywać starych pastorów z tymi młodzikami; tamci wiedzą jak się zachować i dla wszystkich są grzeczni”.
Jeszcze chleba! – krzyczy pan Malone, a jego wymowa, chociaż wypowiedział zaledwie dwa słowa, zdradza od razu, że pochodzi z kraju koniczyny i ziemniaków6. Pani Gale z całej trójki duchownych jego właśnie najbardziej nie cierpi, ale również najbardziej się obawia, bo też wysoki i silnie zbudowany to mężczyzna. Patrząc na niego od razu odgadniesz, że to Irlandczyk, chociaż nie w typie „milezjańskim”7 ani nie w stylu Daniela O’Connella8; jego twarz z wystającymi kośćmi policzkowymi, niczym u Indianina z Ameryki Północnej, charakterystyczna jest tylko dla znanej warstwy drobnej szlachty irlandzkiej. Na twarzach tych ludzi zastygł wyraz pogardy, bardziej odpowiedni dla właścicieli niewolników niż dla ziemian, którzy mają do czynienia z wolnymi chłopami. Ojciec Malone’a uważał się za dżentelmena, lecz żył w nędzy i tonął w długach, mimo to jego hardością można by obdzielić kilka osób; tak samo rzecz się ma u jego syna.
Pani Gale przyniosła chleb.
Pokrój go, kobieto – polecił gość, więc „kobieta” zrobiła, co jej kazano. Gdyby jednak mogła, pokroiłaby także pastora. Ten rozkazujący ton wstrząsnął do głębi mieszkanką Yorkshire.
Panowie nie narzekali na brak apetytu, zjedli więc ogromne ilości „twardej jak podeszwa” wołowiny, wypili też niemało „zwietrzałego” piwa. Błyskawicznie, niczym liście z drzew po nalocie szarańczy, zniknęły pudding i dwie miski warzyw. Ser również spotkał się z należytym zainteresowaniem, a placek – ten jakby rozpłynął się w powietrzu. Tylko sześcioletni syn i spadkobierca pani Gale, Abraham, nie mógł o nim zapomnieć; spodziewał się, że jakiś kawałek i jemu się dostanie, gdy więc matka przyniosła do kuchni pusty talerz, malec zalał się łzami z rozpaczy.
Wikarzy tymczasem sączyli wino, cienkie, więc bez szczególnej przyjemności. Malone wolałby raczej whisky, ale Donne, jako prawdziwy Anglik nie trzymał u siebie tego trunku. Przy winie rozgorzała dyskusja, ale nie o polityce, filozofii, czy o literaturze – te dziedziny, jak zwykle zupełnie ich nie interesowały; nawet nie o teologii praktycznej czy o dogmatach – skądże, rozmawiali o szczegółach dyscypliny kościelnej, drobiazgach, które wszystkim, oprócz nich samych, wydałyby się błahe i puste jak bańki mydlane. Pan Malone, który niepostrzeżenie osuszył już dwie szklanki wina, podczas gdy pozostali zadowolili się jedną, poczuł przypływ energii i na swój sposób poweselał: zaczął zachowywać się wyzywająco, zarozumiałym tonem prawił impertynencje i hałaśliwie cieszył się ze swojej błyskotliwości.
Obiektem jego dowcipów po kolei stawał się każdy z jego kompanów. Malone miał w pogotowiu zapas żartów, którymi przy takich okazjach zwykle częstował współbiesiadników. Nie silił się nawet na różnorodność; nie było takiej potrzeby, sam bynajmniej nie uważał się za nudnego, a o to, co myślą inni, nie troszczył się wcale. Najpierw wyśmiewał się z niezwykłej szczupłości i zadartego nosa pana Donne, dworował sobie z przetartego surduta w kolorze czekolady, w którym Donne paradował bez względu na pogodę, po czym na celownik wziął wymowę i gwarowe wyrażenia, którymi kolega „ozdabiał” swoje wypowiedzi, co pewnie dodawało im „wyrafinowania” i kolorytu.
Sweetinga obśmiał ze względu na posturę – w porównaniu z atletycznie zbudowanym Malone’em, Sweeting wyglądał jak chłopiec; drwił więc z jego talentów muzycznych – grał na flecie i śpiewał kantyczki „anielskim”, jak oceniły młode parafianki, głosem; nazwał go bawidamkiem, a na domiar złego kpił z nieprzemijającego wciąż przywiązania Sweetinga do matki i sióstr, gdy ten czasem o nich nierozważnie wspominał w obecności Irlandczyka, którego oschłe serce nie znało podobnych uczuć.
Ofiary przyjmowały te ataki każda po swojemu. Donne przeciwstawił im zadufaną w sobie tępotę i niczym niezmąconą wyniosłość, która zastępowała mu poczucie godności osobistej; Sweeting – obojętną ustępliwość wesołego młodzika, który nie dba o zachowanie godności.
Gdy kpiny Malone’a stały się już nadto obraźliwe, co nastąpiło dość szybko, połączyli siły odpłacając szydercy pięknym za nadobne. Byli ciekawi, ilu chłopców krzyczało dziś za Malone’em: „Piotr – Irlandczyk!”(Malone miał na imię Piotr – wielebny Piotr August Malone). Pytali go też, czy w Irlandii to normalne, że młodzi duchowni podczas wizyt duszpasterskich noszą przy sobie pałki, a w kieszeniach naładowane pistolety. Dociekali też, jakież to znaczenie mają słowa, takie jak twarrdy, sztorrm, czy hełum (tak Malone wymawiał „twardy”, „sztorm”, czy „hełm”), krótko mówiąc, uruchomili cały swój „arsenał dowcipów”, żeby wziąć odwet na prześmiewcy.
Nic dobrego to nie przyniosło. Malone, nie wyróżniając się bynajmniej dobrodusznością ani opanowaniem, nie posiadał się teraz ze złości. Wrzeszczał, gestykulował, a Donne i Sweeting chichotali. Przenikliwym, wysokim celtyckim głosem wyzywał ich od Sasów i snobów, na co tamci odcięli się mówiąc, że Malone reprezentuje naród podbity. Ten pogroził im buntem swojego „krraju”, dał upust złości na rządy Anglików; oni zaś odparli atak, krzycząc o łachmanach, żebrakach i zarazie. Mały salonik wypełnił zgiełk; można było pomyśleć, że po takich zjadliwych zniewagach nastąpi pojedynek; to cud, że pan i pani Gale nie wszczęli alarmu z powodu tego hałasu i nie posłali po posterunkowego, żeby zaprowadził spokój. Byli jednak przyzwyczajeni do podobnych pokazów, świetnie wiedzieli, że wikarzy nigdy nie biesiadują bez podobnych ćwiczeń retorycznych, łatwo więc przewidzieć, jak się rzecz zakończy. Te księżowskie awantury, nie tyle groźne, co hałaśliwe, rozchodziły się po kościach. Bez względu na to, jak bardzo wikarzy dziś są na siebie obrażeni, jutro rano spotkają się jak gdyby nigdy nic.
Zacna para siedziała więc przy kuchennym ogniu przysłuchując się, jak w salonie Malone raz po raz wali pięścią w blat mahoniowego stołu, karafki i szklanki podskakują, głośno brzęcząc po każdym uderzeniu. Sprzymierzeni angielscy dysputanci wybuchają szyderczym śmiechem, a osamotniony Irlandczyk zacinającym się głosem wygłasza swoje tyrady. Gdy tak siedzieli, w pewnej chwili usłyszeli kroki na schodach i po chwili ktoś gwałtownie zastukał kołatką do drzwi.
Pan Gale poszedł otworzyć.
– Kto tam u was jest na górze w salonie? – władczym tonem zapytał nosowy głos.
– Pan Helstone, nieprawdaż? Nie poznałem od razu, ciemno tutaj, wcześnie teraz mrok zapada. Będzie pan łaskaw wejść do środka?
– Najpierw muszę wiedzieć, czy warto. Kogo tam macie na górze?
– Wikarych, proszę pana.
– Co?! Wszystkich?
– Zgadza się, proszę pana.
– Przy stole?
– Tak, proszę pana.
– Dosyć tego.
Z tymi słowami na ustach do domu wszedł ubrany na czarno mężczyzna w średnim wieku. Przeszedł przez kuchnię, otworzył wewnętrzne drzwi i podniósłszy głowę, nasłuchiwał przez chwilę. Było czego posłuchać, bo akurat hałas na górze przybrał na sile.
Przybysz burknął coś pod nosem do siebie, po czym zwrócił się do pana Gale’a:
– Często się tak zabawiają?
Jako były kościelny, pan Gale miał dla księży dużo pobłażliwości.
– Są młodzi, proszę pana, młodzi… sam pan wie – powiedział bagatelizującym tonem.
– Młodzi!? Domagają się lania. A to hultaje! Darmozjady! Przecież nawet gdyby był pan dysydentem 9 a nie pobożnym synem angielskiego kościoła, robiliby to samo! I tak by się kompromitowali! Ale ja im…
Nie kończąc zdania, przybysz wyszedł z kuchni, po czym zamknął za sobą drzwi i po schodach wszedł na górę. Przystanął na chwilę przed drzwiami salonu, żeby przysłuchać się dochodzącym zza nich odgłosom, po czym bez pukania wszedł do środka. Całkowicie zaskoczeni wikarzy umilkli jak zaczarowani, przybyły także milczał. Był to mężczyzna niewysoki, ale trzymający się prosto, jego mała głowa osadzona na szerokich ramionach, haczykowaty nos i bystre oczy przywodziły na myśl jastrzębia. Na głowie miał wywinięty po bokach kapelusz, którego nie uznał za stosowne zdjąć ani nawet uchylić. Skrzyżował ręce na piersiach i nie ruszając się z miejsca, patrzył z góry na młodych przyjaciół; gdybyż to choć byli jego przyjaciele.
– Co ja słyszę! – zaczął, jego głos stracił nosowość, przybierając głębokie, donośne tony. – Co słyszę! Czyżby nastąpiło powtórne Zesłanie Ducha Świętego? Czy ponownie rozdzieliły się języki ogniste? Ale gdzie się podziały? Przed chwilą cały dom był pełen hałasu. Rozpoznałem siedemnaście różnych języków: Partowie i Medowie, Elamici i mieszkańcy Mezopotamii, Judei oraz Kapadocji, Pontu i Azji, Frygii oraz Pamfilii, Egiptu i tych części Libii, które leżą blisko Cyreny i przybysze z Rzymu, Żydzi oraz prozelici, Kreteńczycy i Arabowie – oni wszyscy musieli przed chwilą być w tym pokoju, przed dwoma minutami.
– Proszę wybaczyć, panie Helstone – zaczął Donne – niech pan spocznie. Może wina?
Jego uprzejmość została zignorowana. Jastrząb w czarnym ubraniu ciągnął dalej.
– Ale co ja mówię o darze języków? Właśnie, dar! Pomyliłem rozdziały i księgi, Nowy Testament ze Starym, Dzieje Apostolskie z Księgą Rodzaju, Jerozolimę z Babilonią. Nie, ten zgiełk, który mnie przed chwilą ogłuszył to nie dar, ale istna wieża Babel i pomieszanie języków. Wy macie być apostołami? Wy trzej? Na pewno nie. Jesteście jak trzej bezczelni babilońscy kamieniarze – i tyle!
– Zapewniam pana, że my tylko tak sobie gawędzimy przy szklaneczce wina, po przyjacielskiej kolacji – zabraliśmy się do dysydentów!
– Do dysydentów? Naprawdę? Czy Malone rozprawiał się z dysydentami? Dla mnie to wyglądało, jakby rozprawiał się ze swoimi współbraćmi. Robiliście prawie tyle rwetesu – wy trzej – ile nasz krawiec Mojżesz Barraclough i wszyscy jego słuchacze w kaplicy metodystów, kiedy wpadną w ferwor dyskusji. Ale wiem, czyja to wina. Pana, panie Malone!
– Moja?
– Tak, pańska. Donne i Sweeting byli cicho, zanim pan przyjechał i będą cicho, jak pan odjedzie. Przyjeżdżając do nas, powinien był pan zostawić swoje irlandzkie przyzwyczajenia po tamtej stronie kanału. Być może wśród dzikich bagien i gór Connaughtu takie postępowanie dublińskiego studenta uchodzi na sucho, ale tu, w przyzwoitej angielskiej parafii jest niedopuszczalne. Wy wszyscy przynosicie wstyd samym sobie, a co gorzej Kościołowi, którego jesteście tylko skromnymi sługami.
W zachowaniu niewysokiego starszego mężczyzny dającego reprymendę tym młodzikom była jakaś dostojność, choć możliwe, że nie bardzo pasowała do sytuacji. Pan Helstone, wyprostowany jak struna, z jastrzębim spojrzeniem – mimo swojego księżego kapelusza, czarnego płaszcza i getrów – bardziej przypominał starszego oficera służbistę, który beszta swoich podwładnych niż czcigodnego kapłana, napominającego duchowych synów. Jego smagła, czujna twarz nie wyrażała ewangelicznej łagodności ani apostolskiej dobrotliwości, za to dostrzec można było na niej linie wyżłobione przez twardość i zadumę.
– Spotkałem Supplehougha – ciągnął Helstone. – Nie bacząc na słotę i nocną porę szedł do Milldean, by głosić tam ewangelię. Jak wam mówiłem, słyszałem, jak nauczał Barraclough, ryczał niby rozjuszony byk. A wy, panowie? Zasiedzieliście się nad szklanką mętnego portwajnu i zrzędzicie jak rozzłoszczone stare kumoszki. Nic dziwnego, że Supplehough ochrzcił szesnaścioro dorosłych nawróconych w ciągu jednego dnia (stało się to dwa tygodnie temu), nic dziwnego, że Barraclough, ten nicpoń i hipokryta, zdołał przyciągnąć do swojej kaplicy wszystkie te młode tkaczki, przystrojone we wstążki i kwiaty, żeby się przekonać, o ile jego palce są twardsze od drewnianych brzegów chrzcielnicy. Tak samo nie dziwi, że wy, panowie, kiedy jesteście pozostawieni sami sobie, bez wsparcia swoich proboszczów – mojego, czy panów Halla i Boulthbiego – zbyt często odprawiacie nabożeństwo w pustym kościele i wygłaszacie swoje suche kazania jedynie dla zakrystian, organisty i kościelnego. Ale dość o tym. Przyszedłem tu, że porozmawiać z Malone’em. – Mam dla ciebie zadanie, kapitanie!
– O co chodzi? – zapytał niezadowolony Malone. – Zbyt już późno na pogrzeb.
– Jest pan uzbrojony?
– Jasne, nigdy nie jestem bezbronny. (Malone wyciągnął przed siebie swoje umięśnione ręce).
– Bez żartów. Chodzi mi o prawdziwą broń.
– Mam pistolety, które mi pan dał. Nigdy się z nimi nie rozstaję. W nocy zawsze są w pogotowiu na krześle, przy moim łóżku. Mam też pałkę.
– Bardzo dobrze. Pójdziesz do fabryki Moore’a?
– A co się tam stało?
– Jeszcze nic, ale możliwe, że coś się wydarzy, Moore jest tam teraz sam. Posłał wszystkich zaufanych robotników do Stilbro, zostały z nim tylko dwie kobiety. Jeżeli jego „przyjaciele” dowiedzą się, że droga wolna, na pewno nie omieszkają go odwiedzić.
– Nie należę do jego przyjaciół, proszę pana. On mnie nie obchodzi.
– Strach cię obleciał, Malone?
– Wie pan, że nie. Gdybym przypuszczał, że szykuje się awantura, na pewno bym się tam zjawił. Ale Moore to dziwny, nieśmiały człowiek, nigdy nie udawałem, że go rozumiem i nie będę się ruszał się z miejsca tylko po to, żeby spędzić chwilę w jego słodkim towarzystwie.
– Awantura jest całkiem prawdopodobna. Wielkiej bijatyki pewnie nie będzie, ale wątpię, żeby ta noc przeszła spokojnie. Wiesz, że Moore zdecydował się na nowe maszyny, dziś wieczorem oczekuje dwóch furgonów z krosnami i postrzygarkami ze Stilbro. Jego majster Scott i kilku zaufanych robotników pojechało po nie.
– Przywiozą je bezpiecznie w nienaruszonym stanie, proszę pana.
– Moore też tak sądzi i zapewnia, że nie chce nikogo do pomocy. Ktoś tam jednak powinien być, chociażby jako świadek, na wypadek gdyby coś się stało. Moore jest bardzo nieostrożny. Nie zamyka okiennic w kantorze, spaceruje zupełnie sam po zmroku po zboczu parowu albo wśród zarośli posiadłości Fieldhead, niczym jakiś ulubieniec sąsiadów. Czasem też budzi odrazę – bo wiedzie beztroskie życie, jak to się mówi w bajkach dla dzieci. Nie odstrasza go los Pearsona ani Armitage’a – do jednego strzelano w jego własnym domu, a do drugiego na wrzosowiskach.
– Ale przecież powinien się tym przejąć i być ostrożniejszy – wtrącił Sweeting – i na pewno by był, gdyby słyszał to, co ja ostatnio.
– Co słyszałeś, Davy?
– Zna pan Mike’a Hartleya?
– Tego tkacza antynomistę?10 Owszem.
– Po kilkutygodniowej pijatyce Mike zwykle przychodzi na plebanię w Nunnely i mówi panu Hallowi, co myśli o jego kazaniach, piętnuje jego oddanie dla doktryny dobrych uczynków i ostrzega, że on i wszyscy jego parafianie przebywają w egipskich ciemnościach.
– Dobrze, tylko co to ma wspólnego z Moore’em?
– Mike to nie tylko antynomista, ale jakobin11 i leweller12.
– Wiem o tym. Kiedy jest pijany, jego myśli krążą wokół królobójstwa. Mike orientuje się w historii i czasem wylicza wszystkich tyranów, którzy, jak mówi, „nie ujdą krwawej zemście”. Cieszy się z morderstw dokonanych na koronowanych głowach lub innych ludziach, zabitych z powodów politycznych. Słyszałem już, że jakoś dziwnie interesuje się Moore’em. Czy to masz na myśli, Sweeting?
– Zgadł pan. Hall myśli, że Mike nie odczuwa osobistej nienawiści do Moore’a. On sam mówi, że nawet lubi z Moore’em rozmawiać, ale marzy mu się, żeby fabrykant posłużył jako przykład dla innych. Wychwalał go przed Hallem, jako najmądrzejszego ze wszystkich właścicieli fabryk w Yorkshire i właśnie z powodu zalet, według niego, Moore powinien być poświęcony jako ofiara na odkupienie. Nie wydaje się panu, że Hartley to szaleniec? – na koniec prostodusznie zapytał Sweeting.
– Kto wie? Może to szaleniec, a może chytrus, albo jedno i drugie.
– Mówił, że miewa wizje.
– No tak. Jeśli o wizje chodzi, to Mike jest jak Ezechiel13 lub Daniel14. Przyszedł do mnie w zeszły piątek wieczorem, właśnie kładłem się spać. Chciał mi opowiedzieć o wizji, którą miał tego samego dnia w parku w Nunnely.
– Niech pan nam opowie. Co to za wizja? – znów zapytał Sweeting.
– Wielki narząd ciekawości rozpoznaję na czaszce twej15, Davy. A Malone, jak widzisz, nie ma go wcale. Żadne morderstwa ani wizje go nie interesują. Popatrz, wygląda jak wielgachny, bezmyślny Saf16”.
– Saf? Kto to jest?
– Przypuszczałem, że nie będziesz wiedział. Doucz się, to z Biblii. Zresztą ja sam znam tylko jego imię i pochodzenie; ale już w dzieciństwie postać Safa wryła mi się w pamięć. Był uczciwy, ale niezgrabny i nie miał szczęścia. Zginął z rąk Sibbekaia w okolicach miasta Gob.
– No a wizja, proszę pana?
– Zaraz usłyszysz, Davy. Donne obgryza paznokcie, a Malone ziewa, powiem więc to tylko tobie. Niestety, Mike, jak wielu innych, jest obecnie bez zajęcia i Grame, zarządca pana Philipa Nunnely zlecił mu robotę przy klasztorze. Mike opowiadał mi, jak niedługo przed zmrokiem, gdy sadził żywopłot, wydało mu się, że gdzieś daleko gra orkiestra. Rozpoznał dźwięki rogu, piszczałek i trąbki, dobiegały gdzieś z lasu, więc poszedł zobaczyć, co to. Wśród drzew dostrzegł jakieś postacie, czerwone jak kwiaty maku i białe, niczym kwiaty głogu. Las był nimi wypełniony, wchodziły już do parku. Wtedy uświadomił sobie, że to żołnierze – dziesiątki tysięcy żołnierzy, którzy, pomimo tak ogromnej liczby, nie robili więcej hałasu niż chmara muszek w letni wieczór. Uformowali szyk – zapewniał Mike – i przemaszerowali, pułk za pułkiem, przez park. Szedł za nimi do błoni w Nunnely. Wciąż słyszał tylko delikatne dźwięki muzyki z oddali. Na błoniach zobaczył, jak zmieniają szyk na komendę stojącego w samym środku, ubranego w szkarłat mężczyzny. Według Mike’a, oddziały zajmowały obszar jakichś pięćdziesięciu akrów17. Przyglądał im się przez dobre pół godziny, aż oddziały dokądś cicho odmaszerowały. Przez cały czas nie słyszał ani głosów żołnierzy, ani ich kroków. Nic, tylko ciche dźwięki uroczystego marszu.
– Dokąd poszli, proszę pana?
– W kierunku Briarfield. Mike szedł za nimi. Gdy przechodzili przez Fieldhead, słup bladoniebieskiego dymu, jak po wystrzale artyleryjskim, bezszelestnie rozszedł się po polach, drogach i błoniach, aż do jego stóp. Kiedy się rozwiał, Mike zaczął wypatrywać żołnierzy, ale ci zniknęli i więcej już ich nie zobaczył. Niczym roztropny Daniel, Mike nie tylko szczegółowo opowiedział swoją wizję, ale i sam ją sobie wytłumaczył. Według niego, oznacza ona rozlew krwi i zamieszki.
– Czy pan w to wierzy?
– A ty, Davy? Ale co to, Malone? Nie zbierasz się do drogi?
– Dziwi mnie, że pan nie został z Moore’em. Przecież lubi pan takie rzeczy.
– Tak bym pewnie zrobił, ale niestety, zaprosiłem Boultby’ego na kolację, ma wstąpić do mnie po drodze ze spotkania towarzystwa biblijnego w Nunnely. Obiecałem jednak, że wyślę ciebie w zastępstwie; za co, swoją drogą, Moore nawet mi nie podziękował. Wolałby, żebym to ja tam był, a nie ty, Piotrze. Gdyby coś się działo, przyjadę do was. Niech uderzą w dzwon fabryki, to będzie sygnał. Tymczasem idź już, chyba że (zwracając się nagle do Sweetinga i Donne’a), Davy Sweeting i Joseph Donne wolą pójść. – Co powiecie, panowie? Zadanie ma charakter honorowy, jest jednak dość niebezpieczne; wiecie sami, że niespokojnie u nas, a Moore, jego fabryka i maszyny są dostatecznie znienawidzeni. Nie wątpię, że wasze serca wypełniają rycerskie uczucia i szlachetna odwaga. Mam pewnie zbytnią słabość do Piotra, niech więc nasz mały Dawid będzie mistrzem lub nieskazitelny Józef. – W końcu ty, Malone jesteś tylko wielkim, niezdarnym Saulem18, nadajesz się jedynie do tego, żeby podać zbroję godniejszym od siebie. Wyjmijże swoje pistolety i przynieś pałkę. Jest tam, w kącie.
Z nieodgadnionym uśmiechem Malone wyciągnął pistolety i podał swoim współbraciom. Ci jednak nie spieszyli się, żeby je przyjąć. Z pełną gracji skromnością cofnęli się o krok przed wyciągniętą bronią.
– Nigdy nie biorę broni do ręki. W życiu nie tknąłem czegoś takiego – powiedział Donne.
– Prawie nie znam pana Moore’a – wymamrotał Sweeting.
– Jeśli nigdy nie miałeś w ręku pistoletu, teraz masz okazję poczuć, jak to jest, wielki satrapo Egiptu. Co do małego minstrela, pewnie woli spotkać się z Filistynami, trzymając w rękach jedynie swój flet. – Podaj im kapelusze, Malone, obaj gotowi są do drogi.
– Nie, nie, panie Helstone. Mojej matce by się to nie spodobało – bronił się Sweeting.
– A ja wyznaję zasadę, żeby nigdy się nie mieszać do tego rodzaju awantur – oznajmił Donne.
Helstone uśmiechnął się ironicznie; Malone zarechotał. Odłożył na miejsce pistolety, wziął kapelusz i pałkę i ze słowami:
– W to mi graj, jeszcze nigdy tak się nie czułem przed awanturą, chciałbym, żeby tkacze potrzaskali apartamenty Moore’a tej nocy – wyszedł, sadząc wielkie kroki po schodach. Drzwi wejściowe zatrzasnął z takim hukiem, że dom zatrząsł się w posadach.
2
FURGONY
Wieczór był ciemny, bez gwiazd i księżyca, utopiony w deszczowych chmurach, które szare w dzień, w nocy – były czarne jak smoła. Malone nie był typem obserwatora natury, pawie wcale nie zauważał zachodzących w niej zmian. Mógł przewędrować szmat drogi w najbardziej kapryśny kwietniowy dzień i w ogóle nie dostrzec cudownego flirtu ziemi z niebem – nigdy nie zauważał, jak promień słońca całuje szczyty gór, a one rozjaśniają się widocznym w zielonym świetle uśmiechem. Nie widział, jak wzgórza zasnuwają wiszące nisko, rozczochrane pasma chmur i zraszają je swoimi łzami. Nie porównywał nieba, takiego, jakie było w tej chwili – opatulone w chmury sklepienie, całe czarne, tylko na wschodzie piece hut w Stilbro rzucały drżącą, upiorną łunę na horyzont – do bezchmurnego nieboskłonu w mroźną noc. Nie zastawiał się, gdzie podziały się konstelacje i planety, nie żal mu było, że ten czarnogranatowy, powietrzny ocean z rozrzuconymi po nim białymi wysepkami zakrywa teraz drugi żywioł – cięższy i gęstszy. Malone szedł tylko zawzięcie swoją drogą, pochylony lekko do przodu, zwyczajem Irlandczyków zsunąwszy kapelusz na tył głowy. „Stuk, stuk”, jego buty stukały po wyłożonej kamieniami ścieżce, w miejscach, gdzie droga mogła się pochwalić takim mianem; „chlup, chlup” po wyżłobionych przez wozy koleinach, gdzie bruk przechodził w miękkie błoto. Mężczyzna wypatrywał punktów orientacyjnych – iglicy kościoła w Briarfield, a potem świateł gospody w Redhouse. Gdy dotarł do tej ostatniej, oczom jego ukazał się wylewający się przez na wpół zasłonięte okna odblask ognia, a widok okrągłego stołu zastawionego szklankami i siedzących na dębowych ławach biesiadników, omal nie zawrócił go z drogi. Pomyślał: tęsknię za szklanką whisky z wodą. Gdyby był w innym miejscu, pewnie natychmiast spełniłby swoje marzenie, jednak zebrane tutaj towarzystwo stanowili parafianie Helstone’a; wszyscy go znali. Westchnął tylko i poszedł dalej.
Teraz trzeba było zejść z przejezdnej drogi – przejście przez pola, równe i monotonne, znacząco mogło skrócić pozostały do przebycia dystans. Malone ruszył więc na przełaj, przeskakując przez żywopłoty i mury. Mijał teraz ogromny budynek, który choć nieforemny, przypominał dwór. Z wysokim dachem, zwieńczającym długą ścianę frontową, łączył się niższy, pokryty licznymi kominami, a za nim widać było jakieś drzewa. W budynku panowała ciemność, w ani jednym oknie nie paliła się świeca. W zalegającej ciszy słychać było tylko deszcz cieknący z dachów i wiatr pogwizdujący w kominach i konarach drzew.
Malone minął ów budynek, pola dotychczas płaskie, urywały się dość gwałtownie i przechodziły w parów. Dobiegał tu wyraźny szum przepływającej w dole wody. W oddali majaczyło jedyne światełko i właśnie w jego stronę skierował się Malone.
Podszedł do bielejącego nawet w tych gęstych ciemnościach domku i zastukał do drzwi. Otworzyła mu rumiana służąca. Świeca, którą trzymała w ręku, oświetliła ciasny korytarz prowadzący do wąskich schodów. Dwoje drzwi obitych pąsowym suknem i wyłożony na schodach dywan w tym samym kolorze kontrastowały z jasną barwą ścian i białą podłogą, przez co to niewielkie wnętrze emanowało czystością i świeżością.
– Pan Moore jest w domu, jak przypuszczam?
– Tak, proszę pana, ale nie ma go w środku.
– Nie ma go w środku? Gdzież więc jest?
– W fabryce, w kantorze.
W tym momencie otworzyły się jedne z pąsowych drzwi.
– Czy furgony przyjechały, Saro? – zapytał kobiecy głos. W tej samej chwili ukazała się jego właścicielka. Być może nie była to bogini, zwitki papilotów na skroniach właściwie nie pozwalały na takie przypuszczenie, ale też nie miała twarzy gorgony, mimo to Malone jakby się czegoś wystraszył. Cofnął swoją wielką postać w deszcz i wymamrotał: „Pójdę go poszukać.” Zmieszany, ścieżką biegnącą wzdłuż żywopłotu przeszedł szybko przez podwórze i skierował się w stronę wielkiego, czarnego budynku fabryki.
Dzień roboczy już dawno się skończył, robotnicy odeszli. Maszyny odpoczywały, fabryka była zamknięta. Malone obszedł ją wkoło i na długiej, zakopconej fasadzie zobaczył plamę światła. Używając grubszego końca swojej pałki, zabębnił do drzwi. Klucz przekręcił się w zamku i drzwi stanęły otworem.
– Joe Scott? To ty? Co z furgonami?
– Nie, to ja. Pan Helstone mnie tu przysłał.
– O, pan Malone. – W głosie mówiącego zabrzmiał leciutki ton rozczarowania. Po krótkiej pauzie głos ciągnął dalej, uprzejmie, acz nieco oficjalnie.
– Proszę, niech pan wejdzie, panie Malone. Bardzo żałuję, że pan Helstone uznał, że musi się pan trudzić tak daleko. To nie było konieczne, mówiłem mu to… i jeszcze w taką noc. Ale niechże pan wejdzie.
Przez ciemne pomieszczenie, w którym niczego nie można było dojrzeć, Malone przeszedł za właścicielem do jasno oświetlonego pokoju – bardzo jasnego i wesołego, szczególnie dla oczu, które przez ostatnią godzinę musiały wpatrywać się w gęstą ciemność nocy i mgłę. Z wyjątkiem jaskrawego ognia i stojącej na stole lampy o wytwornej konstrukcji, która żywym blaskiem rozświetlała pomieszczenie, było to jednak bardzo proste wnętrze. Na podłodze z desek brakowało dywanu, trzy czy cztery pomalowane na zielono krzesła ze sztywnym oparciem, wyglądały jakby wzięto je z wiejskiej kuchni. Ciężkie, solidne biurko, podobny stół, jakieś oprawione w ramkę, zawieszone na pomalowanych na szaro ścianach plany budynków, ogrodu, projekty maszyn i tym podobne, dopełniały umeblowania tego pomieszczenia.
Jego prostota zdawała się jednak przypaść do gustu Malone’owi, który zdjął mokry surdut i kapelusz i powiesił je na wieszaku, po czym wysunął jedno z krzeseł, wyglądających jakby wykrzywił je reumatyzm, przysunął je do kominka i usiadł, prawie dotykając kolanami rozgrzanej kraty paleniska.
– Wygodnie się pan tu urządził, panie Moore.
– Tak, ale moja siostra byłaby rada ugościć pana w domu.
– Ależ nie, panie najlepiej zostawić w spokoju. Nigdy nie byłem bawidamkiem. Czy pan czasem nie myli mnie ze Sweetingiem, proszę pana?
– Ze Sweetingiem? A który to? Ten w czekoladowym płaszczu czy ten mały dżentelmen?
– Ten mały – z parafii z Nunnely; kawaler pań Sykes, we wszystkich sześciu jest zakochany. Ha, ha!
– Lepiej być zakochanym ogólnie we wszystkich niż w jakiejś jednej szczególnie, takie jest moje zdanie.
– Ale on właśnie jest szczególnie zakochany w jednej, bo kiedyśmy go z Donne’em naciskali, żeby którąś wybrał, wymienił. Którą, jak pan myśli?
Uśmiechając się do swoich myśli Moore odparł:
– Dorę albo Harriet.
– Ha, ha! Doskonale. Ale czemu myśli pan o tych dwóch?
– Ponieważ są najwyższe, najładniejsze, a Dora przynajmniej najbardziej dorodna, a skoro pana przyjaciel Sweeting cieszy się raczej drobną posturą, pomyślałem, według częstej reguły w takich przypadkach, że pewnie pociąga go kontrast.
– Ma pan rację, to Dora. Ale nie ma u niej szans, prawda?
– Co Sweeting posiada poza pensją wikarego?
Pytanie to zdało się niezwykle rozbawić Malone’a. Zanim odpowiedział, śmiał się kilka dobrych minut.
– Co Sweeting posiada? Swoją harfę i flet, co na jedno wychodzi. Ma coś w rodzaju zegarka z imitacji złota; podobny pierścień i monokl. To wszystko.
– Skądże więc weźmie na utrzymanie panny Sykes, choćby na same jej stroje?
– Ha, ha! Doskonałe! Zapytam go przy najbliższej okazji. Pośmieję się z jego tupetu. On z pewnością spodziewa się, że Christopher Sykes da córce przyzwoity posag. Jest bogaty, prawda? Mieszkają w dużym domu.
– Sykes prowadzi poważne interesy.
– Zatem musi być bogaty, co?
– Zatem musi mieć sporo roboty ze swoim bogactwem. W dzisiejszych czasach równie prawdopodobne jest, że myśli o wycofaniu pieniędzy z obrotu, aby mieć na posag dla swoich córek, jak to, że ja marzę o wyburzeniu wiejskiego domku i postawieniu na jego miejscu ogromnej siedziby, jak Fieldhead.
– Wie pan, co ostatnio słyszałem, panie Moore?
– Nie. Być może, że miałem doprowadzić do podobnych zmian. Plotkarze z Briarfield powtarzają nawet jeszcze głupsze rzeczy.
– Że miał pan wziąć Fieldhead w dzierżawę (dziś tamtędy przechodziłem, to okropne miejsce) i że chciał pan umieścić tam pannę Sykes jako panią domu – krótko mówiąc, ożenić się. Ha, ha! Z którą? Na pewno z Dorą. Powiedział pan, że jest najładniejsza.
– Odkąd przyjechałem do Briarfield, cały czas mnie swatają. Swatali mnie już z każdą panną na wydaniu w okolicy. Były dwie panny Wynns, najpierw czarna, potem jasnowłosa, dalej rudowłosa panna Armitage, później dojrzała Ann Pearson. Obecnie rzuca pan na moje barki cały klan Sykesów. Skąd się biorą takie plotki, Bóg raczy wiedzieć. Składając wizyty, szukam towarzystwa kobiet tak wytrwale jak pan, Malone. Jeśli jadę do Whinbury, to tylko po to, by odwiedzić kantor Sykesa albo Pearsona, z którymi rozmawiam na tematy inne niż matrymonialne, nasze myśli zajmuje coś innego niż swaty i posagi. Tkaniny, których nie możemy sprzedać, robotnicy, których nie możemy zatrudnić, fabryki, które trzeba zamknąć – przewrotny bieg wydarzeń, którego nie możemy odwrócić – to właśnie leży nam na sercu. Takie wymysły jak amory uważam w tej chwili za całkowicie wykluczone.
– Zgadzam się z panem całkowicie. Nic bardziej nie jest mi wstrętne jak małżeństwo – mam na myśli pospolite, trywialne małżeństwo – dwoje biednych głupców godzących się połączyć swoją nędzę nonsensownym węzłem uczucia. Brednie! Ale jakieś korzystne związki, oparte na wzajemnych interesach i zgodności poglądów nie są najgorsze, co?
– Nie są – odpowiedział Moore, cokolwiek zamyślony. Temat wydawał się go niewiele interesować, nie podjął go. Przez chwilę wpatrywał się w ogień, jakby zaabsorbowany jakimiś myślami, następnie odwrócił głowę w stronę Malone’a.
– Co to? – odezwał się. – Czy słyszał pan stukot kół?
Podniósł się z krzesła, podszedł do okna, otworzył je i nasłuchiwał przez chwilę, po czym je zamknął. – Wydawało mi się. Pewnie wiatr się nasilił – zauważył – albo wezbrał strumień w kotlinie. Wozy miały być o szóstej, a jest prawie dziewiąta.
– Poważnie myśli pan, że zakup tych maszyn sprowadzi na pana niebezpieczeństwo? – dociekał Malone. – Helstone sądzi, że tak.
– Chcę tylko, żeby maszyny znalazły się bezpiecznie pod dachem fabryki. Jak już je ustawią, żadni tkacze mi nie straszni. Niech tylko przyjdą w odwiedziny, poniosą konsekwencje. Moja fabryka to moja twierdza.
– Pogardzać tymi psubratami – zauważył Malone tonem głębokiej refleksji. – Prawie życzyłbym sobie, żeby złożyli panu wizytę dziś wieczorem, ale droga wydała mi się nadzwyczaj spokojna, gdy szedłem. Nie widziałem niczego podejrzanego.
– Przechodził pan obok gospody?
– Owszem.
– Na tej drodze nic się nie wydarzy. Ta droga do Stilbro jest niebezpieczna.
– Sądzi pan, że niebezpieczeństwo istnieje?
– To, co ci ludzie zrobili innym, mogą zrobić i mnie. Jest jednak różnica: większość właścicieli fabryk paraliżuje strach. Na przykład Sykes. Spalono jego fabrykę, tkaniny na rozciągarkach podarto, po polach walały się strzępy, a on niczego nie zrobił, żeby znaleźć i ukarać szubrawców: poddał się potulnie, jak królik w szczękach fretki. A ja, o ile sam siebie znam, będę bronił mojej fabryki i maszyn.
– Helstone myśli, że one są pańskimi bożkami, a Rozporządzenia Rady19 w sprawie blokady morskiej uznaje pan za nowe siedem grzechów głównych. Mówi, że Castlereagh20 jest dla pana antychrystem, a stronnictwo wojenne jego legionami.
– Tak, mam odrazę do tych rozporządzeń, bo doprowadzają mnie do ruiny. Stoją mi na drodze, nie pozwalają iść do przodu. Rujnują moje plany. Czuję się zaskakiwany na każdym kroku przez ich nieprzewidziane rezultaty.
– Ale daje pan sobie radę, jest pan przecież bogaty, panie Moore?
– Jestem bardzo bogaty, w tkaniny, których nie mogę sprzedać. Powinien pan zajrzeć do moich magazynów i zobaczyć jak się w nich piętrzą po sam sufit. Roakes i Pearson są w takiej samej sytuacji. Przez Radę pozbyliśmy się największego rynku zbytu – Ameryki.
Malone zdawał się nie mieć ochoty na podtrzymywanie tego rodzaju dyskusji. Zaczął stukać obcasem o obcas i ziewać.
– I pomyśleć – ciągnął Moore, chyba zbyt pochłonięty swoimi myślami, żeby zauważyć oznaki znudzenia u gościa, że tu, w Whinbury i Briarfield, ciągle człowieka prześladują tymi śmiesznymi plotkami i swatami! Jakby nic innego nie było do zrobienia w życiu, tylko, jak to mówią, „zwrócić uwagę” na jakąś młodą damę, a potem zaprowadzić ją przed ołtarz, następnie odbyć podróż poślubną, złożyć serię stosownych wizyt i „być płodnym i rozmnażać się”. O, que le diable emporte!21 – Przerwał nagle swoją płomienną wypowiedź i dodał już spokojniej: – Wierzę, że kobiety rozmawiają i myślą tylko o tym i naturalnie, chciałyby, żeby mężczyźni zajmowali się tym samym.
– Oczywiście, oczywiście – zgodził się Malone – ale nie ma co się nimi przejmować. – Zagwizdał, rozejrzał się niecierpliwie wokół, sprawiając wrażenie, że czegoś bardzo mu potrzeba. Tym razem Moore dostrzegł to i odgadł, co Malone daje do zrozumienia.
– Panie Malone – powiedział – po tym spacerze w deszczu przydałoby się panu coś na odświeżenie. Zapomniałem o gościnności.
– Nie, nie trzeba. – Zaprzeczył Malone, ale wyglądało na to, że jest inaczej. Moore podniósł się i otworzył jakąś szafkę.
– Lubię – powiedział – mieć przy sobie wszystko, co potrzebne i nie być zależny na każdym kroku od kobiet. Często spędzam tu wieczór i jem kolację sam, a śpię, tak jak Joe Scott, w fabryce. Czasem jestem swoim własnym stróżem. Potrzeba mi niewiele snu, lubię w taki ładny wieczór pospacerować z muszkietem przez godzinę, dwie po kotlinie. Malone, umie pan przyrządzić kotlet barani?
– Niech pan się przekona. Robiłem to setki razy jako student.
– Mamy tu jakiś półmisek, jest też ruszt. Proszę nim szybko obracać. Zna pan sekret soczystego mięsa?
– Bez obaw, przekona się pan. Poproszę nóż i widelec.
Wikary odwinął mankiety płaszcza i ochoczo zabrał się do kucharzenia. Fabrykant tymczasem położył na stole talerze, bochenek chleba, butelkę z ciemnym płynem i dwie szklanki. Następnie wyciągnął mały miedziany czajnik – wszystko z dobrze zaopatrzonego kredensu – napełnił go wodą ze stojącego w kącie dużego kamiennego dzbana i postawił na ogniu obok syczącego rusztu. Wyjął cytrynę, cukier i małą porcelanową wazę do ponczu. Zaczął przyrządzać poncz, ale przerwało tę czynność stukanie do drzwi.
– Czy to ty, Saro?
– Tak, proszę pana. Czy przyjdzie pan na kolację?
– Nie, dziś wieczór zjem poza domem, będę spał w fabryce. Zamknij zatem drzwi na klucz i powiedz pani, żeby się już położyła.
Wrócił do ponczu.
– Ma pan porządek w gospodarstwie – odezwał się Malone z aprobatą, twarz zarumieniła mu się jak węgielki, nad którymi się pochylał, wytrwale obracając ruszt z mięsem. – Nie jest pan pantoflarzem jak biedny Sweeting, człowiek – ale ten tłuszcz pryska, oparzyłem się w rękę! – stworzony do podporządkowania się kobietom. Natomiast pan i ja – ten ładny, rumiany kawałek dla pana, z dużą ilością sosu – nie pozwolimy kobiecie nami rządzić, gdy się ożenimy.
– Nie wiem, nigdy się nad tym nie zastanawiam. Jeżeli żona przystojna i zgodna, dlaczego by nie?
– Kotlety gotowe. Czy poncz się uwarzył?
– Nalałem panu, proszę spróbować. Gdy Joe Scott wróci ze swoimi ludźmi, będą mogli się poczęstować, jeśli dowieźli maszyny w nienaruszonym stanie.
Przy kolacji Malone bardzo poweselał. Głośno śmiał się z drobiazgów, mówił sprośne żarty i sam klaskał z uciechy, krótko mówiąc rozochocił się. Gospodarz, przeciwnie, pozostał cichy jak wcześniej. Czas już, czytelniku, żebyś miał jakieś wyobrażenie, jak wyglądał, postaram się więc naszkicować jego postać, gdy tak siedzi przy stole.
Na pierwszy rzut oka pewnie uznałbyś, że wygląda nieco dziwnie, trochę z cudzoziemska, szczupły, ciemnowłosy, blady, ciemne włosy niedbale opadają mu na czoło. Sądzić można, że dbałość o wygląd niewiele go zajmuje, inaczej postarałby się wyglądać gustowniej. Zdaje się nieświadomy posiadania urodziwej twarzy w typie południowca, o wytwornym owalu i regularnych, subtelnie rzeźbionych rysach. Zresztą i rozmówca uświadamia to sobie wówczas, gdy dobrze mu się przyjrzy. Dzieje się tak z powodu wyrazu niepokoju i pewnej ponurości, które zaburzają urodę tej twarzy. Duże, szare oczy patrzą w skupieniu, bardziej badawczo niż łagodnie, prędzej zamyślone niż przyjazne. Kiedy rozchyla usta w uśmiechu, twarz rozjaśnia się, ale nawet wtedy nie wygląda na szczerą lub pogodną Czuje się od niego łagodny spokój, przywodzący na myśl, choć może jest to wrażenie złudne, człowieka liczącego się z innymi, cierpliwego, wyrozumiałego, możliwe, że wiernego, posiadającego więc cechy drogocenne w życiu rodzinnym. Wciąż młody, ma nie więcej niż trzydzieści lat, wysoki, o smukłej figurze. Nieprzyjemny jest jego sposób mówienia. Dziwaczny akcent, mimo wystudiowanej, mającej go zamaskować, niedbałości w wymowie i dykcji, drażni uszy Anglika, a tym bardziej mieszkańca Yorkshire.
Pan Moore z pochodzenia był tylko w połowie Anglikiem. Matka była Francuzką, dzieciństwo spędził za granicą. Będąc pół Anglikiem, pół Francuzem, miał chyba także mieszane uczucia w związku z różnymi pojęciami – na przykład z patriotyzmem; prawdopodobnie nie był w stanie związać się z jakimkolwiek stronnictwem, wyznaniem czy nawet krajem i jego obyczajami. Niewykluczone, że miał skłonność do izolowania się od każdej społeczności, do której los mógł go tymczasowo wrzucić i czuł, że to najlepszy wybór dla niego. Zasadą numer jeden dla Roberta Gérarda Moore’a było postawić swój interes osobisty na pierwszym miejscu, nie biorąc pod uwagę filantropijnego pojęcia interesu ogółu, ten bowiem wydawał mu się całkiem obcy. Jego odziedziczonym powołaniem był handel: przez dwa stulecia Gérardowie z Antwerpii byli kupcami. Kiedyś zamożni, jednak niepewność i zmienność sytuacji politycznej odcisnęły na nich swoje piętno. Katastrofalne w skutkach spekulacje podkopały z czasem ich prestiż. Mimo chwiejnej pozycji, przez niewiele ponad dziesięć lat dom handlowy Gérardów jakoś się utrzymywał, ale w końcu, po rewolucji francuskiej popadł w całkowitą ruinę. Jego upadek pociągnął za sobą także angielską firmę Moore’ów, blisko powiązanej z Antwerpią. Jeden z partnerów, mieszkający w Antwerpii, Robert Moore, poślubił Hortensję Gérard, mając nadzieję, że żona odziedziczy udziały ojca, Constantine’a Gérarda w interesach. Odziedziczyła jednak tylko jego udział w długach firmy. Mówiono, że część tych zobowiązań, zredukowanych przez polubowne układy z wierzycielami, przeszła na jej syna, Roberta, który miał nadzieję kiedyś je spłacić i przywrócić upadłej firmie Gérardów i Moore’ów dawny blask. Przebyte trudności zostawiły ślad w jego sercu i jeśli rzeczywiście gorzkie doświadczenia dzieciństwa, spędzonego przy boku ponurej matki, w przeczuciu nadchodzącej katastrofy, młodości zatrutej nieubłaganym nadejściem burzliwych wydarzeń, mogły boleśnie odcisnąć się w jego świadomości, to oczywiste się staje, że we wspomnieniach nie zachował jedynie radosnych wydarzeń.
W każdym razie jednak, jeśli marzył o odbudowie firmy handlowej Gérardów, to nie miał ani środków, ani możliwości, żeby tego dokonać. W oczekiwaniu na lepsze czasy musiał zadowalać się małymi rzeczami. Kiedy przybył do Yorkshire, on – którego przodkowie posiadali magazyny w porcie i fabryki w mieście, mieli rezydencje w mieście i wiejskie posiadłości – mógł jedynie wynająć tkalnię w maleńkim miasteczku w odległym rejonie, zamieszkać w sąsiadującym z nią wiejskim domu i dodać do swojego stanu posiadania parę akrów ziemi położonej na zboczu kotliny, przez którą płynęła fabryczna rzeczka. Można tam było paść konia i ustawić rozciągarki. Wszystko to za wysoki czynsz (były to ciężkie, wojenne czasy i panowała drożyzna) płacony zarządzającym, w imieniu niepełnoletniej dziedziczki posiadłości Fieldhead.
W czasie, gdy toczy się nasza historia, Robert Moore od dwóch już lat mieszka w tym rejonie, w ciągu tego czasu zasłużył sobie na miano człowieka rzutkiego i energicznego. Brudny, wiejski dom przemienił w schludną i gustowną posiadłość. Z części nieobrobionej ziemi urządził ogród, który uprawiał z niezwykłą, iście flamandzką dokładnością i zapałem. Co do fabryki mieszczącej się w starym budynku i wypełnionej maszynami, niewydajnymi już i przestarzałymi, od początku nią pogardzał. Celem jego stała się więc radykalna jej reforma; wprowadzał ją tak szybko, jak tylko pozwalał mu na to ograniczony kapitał. Z powodu szczupłości środków nie mógł nabrać rozmachu i to bardzo go irytowało. Moore chciał zawsze iść z postępem, jego dewizę stanowiło słowo „naprzód”, ale postępy hamowało ubóstwo. Czasem, mówiąc metaforycznie, piana szła mu z ust, gdy wędzidło zbyt mocno wciskało mu się w twarz. Nie można było się spodziewać, że Moore w podobnym stanie będzie deliberował o tym, czy jego interesy zaszkodzą innym, czy nie. Był obcego pochodzenia i dopiero od niedawna zamieszkały w tych stronach, nie bardzo więc przejmował się tym, że jego innowacje pozbawią robotników pracy. Nigdy się nie zastanawiał, skąd ci robotnicy, którym jego fabryka przestanie wypłacać tygodniówki, wezmą na chleb. Pod tym względem nie różnił się jednak od tysiąca innych przedsiębiorców, od których głodujący mieszkańcy Yorkshire tym bardziej żądali współczucia.
Okres, o którym piszę, położył się cieniem na historii Wielkiej Brytanii, a szczególnie jej północnych prowincji. Wojna trwała w najlepsze, wciągnięta została w nią cała Europa. Anglia, jeśli jeszcze niecałkowicie wycieńczona, była wyczerpana długotrwałym oporem – tak, znużeni ludzie błagali o pokój na każdych warunkach. Honor narodu stał się jedynie pustym hasłem, w oczach wielu nie miał żadnej wartości, ponieważ głód przysłaniał im wzrok, za kęs mięsa sprzedaliby swoje należne im prawa.
Rozporządzenia Rady, wydane w odpowiedzi na mediolańskie i berlińskie dekrety Napoleona, zabraniały neutralnym państwom handlować z Francją, uraziły tym Amerykę i natychmiast odcięły rynek zbytu handlu wełną hrabstwu Yorkshire. W konsekwencji doprowadziły go na skraj bankructwa. Mniejsze rynki zagraniczne były nasycone i więcej już nie kupowały. Brazylia, Portugalia czy Sycylia zostały zawalone towarami na kolejne dwa lata. W tym kryzysowym czasie wprowadzono do fabryk na północy nowe maszyny tkackie, co bardzo zredukowało liczbę zatrudnionych, pozostawiając tysiące bez pracy i bez legalnych środków do życia. W dodatku był to rok nieurodzaju. Nędza osiągnęła apogeum. Miara wytrzymałości ludzi przepełniała się, wybuchały bunty. W północnych hrabstwach czuło się jakby konwulsje, coś w rodzaju moralnego trzęsienia ziemi. Jednak, jak to zwykle bywa w takich przypadkach, mało kto zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Czy to wybuchły zamieszki z powodu braku żywności w zamieszkanym przez robotników mieście, czy spłonęła podpalona przez buntowników fabryka, zaatakowano dom fabrykanta, meble wyrzucono na ulicę, a rodzina zmuszona była do ucieczki – miejscowe władze reagowały niechętnie albo i wcale. Prowodyra czasem znajdowano, ale najczęściej udawało mu się umknąć. Relacje o wydarzeniach ukazywały się w gazetach i na tym sprawa się kończyła. Co do biedaków, których jedynym dobrem była praca – i właśnie ją utracili (nie mogli znaleźć zajęcia, a co za tym idzie, nie dostawali wypłat i nie mieli za co kupić kawałka chleba) – pozostawiono ich samych, z ich cierpieniem i biedą. Być może było to nie do uniknięcia… Nie można było zatrzymać postępu ani szkodzić nauce, zniechęcając do ulepszeń. Wojny też nie można było nagle zakończyć, nie dało się zebrać dostatecznego wsparcia. Pomoc nie miała skąd nadejść; zatem bezrobotni poddali się losowi – pili swoją czarę goryczy do dna.
Nędza wyzwala nienawiść. Biedacy nienawidzili maszyn, które według nich zabrały im chleb; nienawidzili budynków, w których te maszyny stały, nienawidzili fabrykantów, właścicieli owych fabryk. W parafii Briarfield, o której tu opowiadamy, przedmiotem szczególnej nienawiści była fabryka Gérarda Moore’a, Hollow’s Mill; a on sam, na wpół cudzoziemiec i zdecydowany zwolennik postępu był najbardziej znienawidzonym fabrykantem. Być może Moore’owi z jego usposobieniem nawet się podobało, że wywołuje taką nienawiść, szczególnie kiedy jej powód on sam uznawał za rzecz właściwą i korzystną. Dlatego tej nocy, podekscytowany i w wojowniczym nastroju, oczekiwał na przybycie furgonów. Możliwe, że wizyta Malone’a i jego towarzystwo było mu całkowicie nie na rękę. Wolałby być sam, ponieważ lubił swoje ciche, ponure i smutne ustronie. Muszkiet jego stróża wystarczał mu za całe towarzystwo; strumyk przepływający w dole brzmiał dla jego uszu milej niż głosy ludzi.
Fabrykant w milczeniu obserwował przez jakieś dziesięć minut irlandzkiego duchownego, gdy ten częstował się ponczem; w pewnej chwili jego zamyślone, szare oczy zmieniły wyraz, jakby coś dostrzegł. Podniósł rękę.
– Pst! – powiedział, gdy Malone stuknął szklanką. Nasłuchiwał czegoś przez chwilę, po czym wstał, włożył kapelusz i wyszedł z kantoru.
Noc nadal była cicha, ciemna i nieruchoma: szumiała tylko woda w strumieniu, w głębokiej ciszy wydawało się, że to ogromna rzeka. Ucho Moore’a wychwyciło jednak w oddali inne dźwięki: urywany odgłos ciężkich kół toczących się po kamienistej drodze.
Wrócił do kantoru i zapalił latarnię, z którą poszedł otworzyć bramę. Wielkie furgony nadjeżdżały. Słychać było odgłos końskich kopyt przechodzących po błocie i wodzie. „Hej tam, Joe Scott! Wszystko w porządku?” – krzyknął w ich stronę Moore.
Będąc chyba zbyt daleko, żeby usłyszeć, Joe Scott nie odpowiedział.
– Pytam, czy wszystko w porządku! – znów krzyknął Moore, gdy wielka głowa pierwszego konia prawie dotknęła jego ramienia.
Ktoś wyskoczył z ostatniego wozu na drogę i krzyknął głośno:
– Tak, tak, diable rogaty, wszystko w porządku! Rozbiliśmy je!
Pobiegł gdzieś. Konie znieruchomiały.
– Joe Scott! – Scott nie odpowiadał. – Murgatroyd! Pighills! Sykes! – Bez odpowiedzi. Moore podniósł latarnię i zajrzał do wozów. Nie było ani mężczyzn, ani maszyn, wozy przyjechały puste.
Dla Moore’a maszyny znaczyły bardzo wiele. Zaryzykował ostatnie pieniądze na ich zakup, dziś miały być dostarczone. Od nich zależały operacje najwyższej dla jego interesów wagi: gdzież więc były?
Słowa „Rozbiliśmy je!” dzwoniły mu w uszach. Jak ta katastrofa na niego wpłynie? W świetle latarni widać było, jak się uśmiechnął, osobliwym uśmiechem człowieka z charakterem, który jest w takim momencie swojego życia, kiedy trzeba zebrać wszystkie siły, całe męstwo, żeby stawić czoło wyzwaniu i nie dać się złamać. Jednak milczał, w tej chwili nie wiedział ani co zrobić, ani co powiedzieć. Przystanął, postawił latarnię na drodze i z rękami założonymi na piersi wpatrywał się w ziemię, coś rozważał.
Któryś koń niecierpliwie uderzał kopytami o ziemię, Moore podniósł wzrok. W oczy rzuciło mu się coś białego, do uprzęży przyczepiono jakiś przedmiot. Poświeciwszy latarnią Moore znalazł zwitek papieru. Był to liścik, bez adresu, pełen błędów ortograficznych. Zaczynał się od zwrotu:
„Do djabła z fabryki w kotlinie”
Nie będziemy tu przytaczać tego listu w jego oryginalnej wersji, ograniczymy się jedynie do przekazania treści.
„Kawałki twoich diabelskich maszyn walają się po wrzosowiskach w Stilbro, a twoi ludzie leżą ze związanymi rękami i nogami w przydrożnym rowie. Przyjmij to jako ostrzeżenie od mężczyzn, którzy umierają z głodu i którzy po zrobieniu tego, co do nich należy, wrócą do głodujących żon i dzieci. Jeśli kupisz nowe maszyny albo będziesz nadal robił to, co robisz, znów o nas usłyszysz. Strzeż się!”
– Znów o was usłyszę? Tak, usłyszę na pewno, ale wy też usłyszycie o mnie! Już za chwilę pogadam z wami na wrzosowiskach.
Odprowadził wozy za bramy i pospieszył w kierunku domu. Otworzył drzwi i cichym głosem wypowiedział szybko kilka słów do dwóch kobiet, które wybiegły mu na spotkanie. Jedną z nich, widocznie wystraszoną, postarał się uspokoić, opowiadając jej ostrożnie o wydarzeniach, do drugiej powiedział:
– Idź do fabryki, Saro – jest tam klucz – i jak najgłośniej uderz w dzwon. Potem weźmiesz jeszcze jedną latarnię i pomożesz mi oświetlić frontową ścianę.
Wrócił do koni, zdjął im uprząż, nasypał paszy i szybko odprowadził je do stajni, zatrzymując się od czasu do czasu, jakby nasłuchiwał bicia fabrycznego dzwonu. Rozległ się w końcu nieregularny, lecz donośny dzwon na trwogę. Pospieszne, urywane tony brzmiały bardziej nagląco niż zwykle, ręka pociągająca za sznur nie była wprawiona w tej czynności. W tę cichą noc, o tak niezwykłej porze, bicie dzwonu rozlegało się bardzo daleko. Bywalcy gospody Redhouse wzdrygnęli się słysząc te dźwięki i stwierdziwszy, że „coś niezwykłego dzieje się w fabryce”, wzięli latarnie i pospieszyli na miejsce. Ledwie zgromadzili się na podwórzu ze swoimi latarniami, a już rozległ się tętent końskich kopyt i mały mężczyzna w wywiniętym po bokach kapeluszu wjechał na grzbiecie kudłatego kucyka, a za nim, na większym wierzchowcu, jego „adiutant”.
Tymczasem Moore, odprowadziwszy konie pociągowe do stajni, osiodłał swojego wierzchowca i z pomocą służącej Sary oświetlił fabrykę, której ściana frontowa stała się teraz jedną wielką iluminacją, rzucając mnóstwo światła na dziedziniec. Nie trzeba już było obawiać się zamętu, który mógłby powstać w tych ciemnościach. Wkrótce gwar głosów rozbrzmiał na dziedzińcu. Pan Malone wyszedł w końcu z kantoru, przezornie zanurzywszy przedtem głowę w kamiennym dzbanie z wodą. Zabieg ten i nagły przestrach prawie przywróciły mu jasność zmysłów, którą poncz częściowo zamroczył. Stał z kapeluszem zsuniętym na tył głowy i pałką w prawej pięści i odpowiadał na sypiące się z każdej strony pytania nowo przybyłych z Redhouse. Zjawił się Moore i natychmiast stanęli przed nim osobnik w kapeluszu z wywiniętymi bokami i kudłaty kucyk.
– Moore, czego potrzebujesz? Uznałem, że chciałbyś, żebyśmy tu byli – ja i hetman (poklepał szyję kucyka), i Tom na swoim rumaku. Kiedy usłyszałem bicie dzwonu, nie mogłem usiedzieć na miejscu, zostawiłem Boultby’ego, żeby sam dokończył kolację. Ale gdzie wróg? Nie widzę tu żadnej maski ani usmolonej twarzy22; nie rozbito nawet jednej szyby w oknach. Przypuszczono już atak czy dopiero się go spodziewasz?
– Nie, wcale nie! Ani nie przypuszczono, ani nie spodziewam się żadnego ataku – spokojnie odparł Moore. – Kazałem bić w dzwon, ponieważ chcę, żeby dwaj lub trzej sąsiedzi zostali tu, w Hollow, kiedy ja z moimi ludźmi pojadę na wrzosowiska w Stilbro.
– Na wrzosowiska w Stilbro! Po co? Po furgony?
– Furgony przyjechały godzinę temu.
– W takim razie wszystko w porządku, czego chcieć więcej?
– Przyjechały puste, a Joe Scott i jego towarzysze są na wrzosowiskach, tak samo jak maszyny. Proszę przeczytać ten świstek.
Pan Helstone wziął do ręki papier i przestudiował jego zawartość, którą my już znamy.
– Hmm! Poczęstowali was tym, czym poczęstują innych! Ale ci biedacy w rowie pewnie niecierpliwie oczekują na pomoc. Jest za mokro na takie miejsce postoju. Ja i Tom jedziemy z tobą. Malone może tu zostać i pilnować fabryki; ale co się z nim dzieje? Wygląda, jakby oczy miały mu wyjść z orbit.
– Jadł właśnie barani kotlet.
– W samej rzeczy! Piotrze Auguście, pilnuj się. Nie jedz dziś więcej baranich kotletów. Zostawiamy cię tu, byś dowodził terenem – to honorowe zadanie!
– Czy ktoś ze mną tu zostanie?
– Wybieraj, kogo chcesz. Chłopcy, ilu z was zostaje tutaj, a ilu rusza ze mną i panem Moore’em na pomoc napadniętym przez niszczycieli maszyn?
Tylko trzech ochotników zdecydowało się pojechać, reszta wolała zostać na miejscu. Gdy pan Moore wsiadł na konia, proboszcz zapytał go cicho, czy zamknął na klucz kotlety, żeby Piotr August nie mógł się do nich dostać. Fabrykant potakująco skinął głową i mały oddział ratowniczy wyruszył.
3
PAN YORKE
Pogoda ducha zależy zarówno od naszego stanu wewnętrznego, jak i od tego, co nas otacza i wokół nas się dzieje. Robię tę banalną uwagę, bo panowie Helstone i Moore, jak mi wiadomo, kłusowali od bram fabryki na czele małej grupy w doskonałym humorze. Kiedy promień światła latarni (każdy z trzech piechurów miał jedną) oświetlił smagłą twarz Moore’a, dostrzec można było jego ożywienie i błyszczące oczy. Oświetlona przez latarnię twarz proboszcza emanowała wesołością, twarde rysy zmiękczał uśmiech. Jednakowoż deszczowa noc i ryzykowna wyprawa nie powinny były wywoływać entuzjazmu moknących na deszczu i ryzykujących życie ludzi, biorących udział w takiej eskapadzie. Gdyby któryś z uczestników zajścia w Stilbro zobaczył tę grupę, pewnie nie odmówiłby sobie przyjemności i strzelił zza węgła do któregokolwiek z jadących na czele mężczyzn. Oni zdawali sobie z tego sprawę, jednak świadomość ta wprawiała ich w euforię, byli to bowiem mężczyźni o stalowych nerwach i zahartowanych sercach.
Mam świadomość, drogi czytelniku, że wojowniczy pastor to coś strasznego; wiadomo przecież, że duchowni powinni nieść pokój. Mam niejasne pojęcie, jaka jest misja duchownych wśród rodzaju ludzkiego. Jednak wiadomo, czyimi są sługami, czyje przesłanie niosą i kogo mają naśladować. Jeśli jednak, drogi czytelniku, nie cierpisz pastorów, nie spodziewaj się, że razem z tobą wejdę na tę fatalną, prowadzącą do upadku, niechrześcijańską ścieżkę. Nie przyłączę się do ciebie w głębokim potępieniu, jednocześnie ograniczonym i totalnym, nie podzielę trującej nienawiści, tak intensywnej i tak niedorzecznej, z wrogami duchowieństwa. Nie myśl, że razem z Supplehough będę wznosić wzrok i ręce do nieba albo z Barraclough krzyczeć, ile sił w płucach, ganiąc i piętnując diabolicznego proboszcza z Briarfield.
Nie był on wcale uosobieniem zła. Nieszczęście polegało na tym, że człowiek ten minął się z powołaniem. Powinien był zostać żołnierzem, lecz okoliczności uczyniły go księdzem. Ten sumienny, trzeźwy, mający twardą rękę, odważny, nieugięty, bezkompromisowy i lojalny mały mężczyzna był prawie całkowicie pozbawiony współczucia. Obcesowy, stronniczy i surowy, ale wierny zasadom, prawy, roztropny i prostolinijny. Wydaje mi się, drogi czytelniku, że nie da się idealnie dopasować ludzi do zawodu, jak ubrania szytego na miarę. Nie powinno się nikogo przeklinać z tego powodu, że nie pasuje charakterem do wykonywanego zajęcia. Nie będę więc osądzać pastora Helstone’a, nawet jeśli był z niego taki wojak. Przeklinało go jednak wielu jego własnych parafian, podczas gdy inni go uwielbiali – taki jest często los ludzi pobłażliwych dla przyjaciół i zawziętych wobec wrogów, wiernych zarówno swoim przekonaniom, jak i przesądom.
Helstone i Moore, będąc obaj w doskonałych humorach, mieli obecnie jeden cel, można było więc oczekiwać, że gdy tak jadą obok siebie, będą rozmawiać po przyjacielsku. Skądże znowu! Ci dwaj mężczyźni, obaj z charakterem twardym, odpychającym, gdy tylko się spotkali, prawie zawsze się z sobą sprzeczali. Kością niezgody była dla nich kwestia wojny. Helstone zaliczał się do zwolenników torysów23 (w tamtych czasach torysi już istnieli), a Moore do zaciekłych wigów, przynajmniej jeśli chodzi o punkt widzenia stronnictwa na wojnę (wigowie byli jej przeciwnikami). Chodziło tu o jego własny interes, a sprawy handlu były jedynymi, które Moore’a interesowały w brytyjskiej polityce w ogóle. Z przyjemnością prowokował Helstone’a, deklarując, że wierzy w niezwyciężoność Bonapartego; szydził z nieudolnych wysiłków Anglii i Europy próbujących mu się przeciwstawić i z zimną krwią stwierdził, że wcześniej czy później ustąpią, gdyż Napoleon zmiażdży każdego przeciwnika i zapanuje nad światem.
Helstone wychodził z siebie, słysząc podobne opinie. Przypomniał sobie jednak, że Moore to cudzoziemiec, emigrant z innego kraju, krew płynąca w jego żyłach jest jedynie w połowie brytyjska, zepsuta obcą domieszką, więc słuchając go, trzymał na wodzy chęć zdruzgotania rozmówcy. Na złagodzenie jego oburzenia wpłynął także fakt, że proboszcz dobrze rozumiał zawziętość, z jaką Moore wypowiadał swoje opinie, a buntowniczy charakter młodego fabrykanta budził jego szacunek.
Gdy wędrowcy wjechali na drogę prowadzącą do Stilbro, przywitał ich wiatr i strugi deszczu. Jakby podrażniony zacinającą mżawką i zimnym, wiejącym w oczy wiatrem, Moore zaczął podjudzać towarzysza.
– Czy wieści z Półwyspu Pirenejskiego nadal pana cieszą? – zapytał.
– O co panu chodzi? – opryskliwie spytał proboszcz.
– Chodzi mi o to, czy nadal pan wierzy w tego Baala24, lorda Wellingtona25?
– Co to ma znaczyć?
– Czy wciąż pan wierzy, że ten bożek całej Anglii, o twarzy z drewna i sercu z kamienia, może sprowadzić ogień z nieba i do cna strawić ten francuski kataklizm?
– Wierzę, że Wellington spuści lanie francuskim marszałkom i zepchnie ich do morza w dniu, w którym tego zapragnie.
– Ależ mój drogi panie, pan raczy żartować! Marszałkowie Bonapartego to wspaniali dowódcy, którymi kieruje geniusz. Pański Wellington jest najnudniejszym z pospolitych służbistów, na dodatek jego powolne, mechaniczne posunięcia hamuje niedouczony rząd.
– Wellington ucieleśnia ducha Anglii, broni słusznej sprawy i reprezentuje w walce potężny, zdecydowany i uczciwy naród.
– Pana słuszna sprawa, o ile dobrze zrozumiałem, oznacza po prostu przywrócenie na tron tego paskudnego i słabego Ferdynanda26, który tronowi przynosi wstyd. Pański przedstawiciel uczciwych ludzi jest tępym poganiaczem bydła, reprezentującym jeszcze bardziej tępych wieśniaków w starciu z niepokonaną siłą i zwycięskim geniuszem.
– Uzurpator występuje przeciwko legalnej władzy, pyszałkowata, dwulicowa, egoistyczna i zdradziecka ambicja posiadania atakuje skromny, prostoduszny i sprawiedliwy naród. Niech Bóg obroni prawych!
– Bóg często broni silnych.
– Co?! Czyżby garstka Izraelitów, która suchą stopą przeszła na azjatycki brzeg Morza Czerwonego, była potężniejsza od tłumu Egipcjan zebranych na brzegu afrykańskim? Czy byli liczniejsi? Lepiej dobrani? Jednym słowem, potężniejsi, co? Niech pan tego nie mówi, Moore, bo inaczej pan skłamie; wie pan o tym. Była to tylko grupa biednych, wzburzonych niewolników. Tyrani ciemiężyli ich przez stulecia. Część tej niewielkiej przecież gromady stanowiły kobiety i dzieci. Dowodzący wojskami egipskimi Etiopczycy popędzali żołnierzy w pogoni za uciekinierami przez rozstąpione wody, a byli ci Etiopczycy tak groźni, jak libijskie lwy. Uzbrojeni, jechali konno lub na rydwanach, a biedni Hebrajczycy wędrowali pieszo. Pewnie niewielu z tych ostatnich miało broń, jedynie kije pasterskie albo narzędzia murarskie, ich łagodny i potężny przywódca sam miał tylko laskę. Ale niech pan sobie przypomni, Robercie Moore, prawda była po ich stronie, Bóg bitew był z nimi. Zbrodnia i upadły archanioł dowodziły szeregami wojsk faraona, a kto zwyciężył? Wiemy bardzo dobrze. „W tym to dniu wybawił Pan Izrael z rąk Egipcjan, i widzieli Izraelici martwych Egipcjan na brzegu morza”27. Tak, głębia pokryła ich i poszli na dno jak kamień. Prawa ręka Pana stała się pełna mocy, prawa ręka Pana rozniosła wroga w pył!
– Ma pan rację, tyle tylko, że pańskie porównanie jest niewłaściwe. To Francja jest niczym Izrael, a Napoleon jest jak Mojżesz. Europa ze swoimi starymi imperiami i zgniłymi dynastiami oznacza zdeprawowany Egipt; waleczna Francja – Dwanaście Plemion Izraela28, a jej nowy, silny przywódca to Pasterz z Synaju.
– Nie będę się zniżał do udzielenia odpowiedzi.
Moore ciągnął dalej, nieco ciszej, jakby mówił do siebie:
– O tak! We Włoszech był niczym Mojżesz. Tylko on mógł doprowadzić do odrodzenia narodów. Zadziwia mnie dzisiaj, jak zdobywca Lodi29 mógł się tak się poniżyć i zostać cesarzem; prostackie, głupie szachrajstwo! A jeszcze bardziej mnie dziwi, jak naród, który kiedyś nazywał się republikanami, mógł się stoczyć do poziomu zwykłych niewolników. Gardzę Francją! Gdyby Anglia doszła tak daleko w marszu cywilizacyjnym jak Francja, nie wycofałaby się tak bezwstydnie.
– Chcesz powiedzieć, że ta zwariowana Francja cesarska jest gorsza niż krwawa Francja republikańska? – odparował Helstone gwałtownie.
– Nic nie chcę powiedzieć, ale mogę myśleć, co chcę, wie pan, panie Helstone? Zarówno o Francji, jak o i Anglii; o rewolucjach, królobójstwach i przywracaniu władzy ogólnie; również o boskim prawie królów, o które pan często walczy w swoich kazaniach i o obowiązku niestawiania oporu i rozumnej wojnie i… – tu Moore urwał, ponieważ ni, stąd ni zowąd na drogę wtoczyła się dwukółka, która zatrzymała się na środku drogi. Obaj z proboszczem byli zbyt zajęci dyskusją, żeby ją zauważyć, nim się do nich zbliżyła.
– Hej tam, czy furgony dotarły do domu? – zażądał odpowiedzi głos z pojazdu.
– Joe Scott?
– Tak! – odpowiedział jakiś inny głos. Mężczyźni z latarniami zostali w tyle albo raczej to jeźdźcy ich wyprzedzili, ale pojazd miał swoją lampę, w świetle której widać było, że w środku są dwie osoby.
– Tak, panie Moore, jest tu Joe Scott, wyciągnąłem go z tarapatów. Znalazłem go na szczycie wrzosowiska po tamtej stronie, jego i trzech innych. Co mi dasz za zwrócenie go całego i zdrowego?
– Pewnie moje podziękowania, bo nie mógłbym stracić cenniejszego człowieka. To pan, panie Yorke? Poznaję po głosie.
– Tak, to ja, przyjacielu. Wracałem do domu z rynku w Stilbro i kiedy dotarłem na środek wrzosowiska, a pędziłem szybko jak wiatr (bo, jak mówią, nie są to bezpieczne czasy, dzięki naszym władzom!), usłyszałem jęk. Podjechałem bliżej. Inni by zacięli konia i pojechali jeszcze szybciej, ale ja się zatrzymałem, czego się mam bać? Nie sądzę, żeby ktoś w naszych stronach chciał mnie napaść, a jeżeli już by się taki znalazł, nie byłbym mu dłużny! Pytam więc: „Czego wam trzeba?”. Ktoś, jakby spod ziemi, odpowiada: „Jest do zrobienia dobry uczynek”. Ja na to: „Co trzeba zrobić? Powiedz wyraźnie”. „Nic takiego, poza tym, że nas czterech leży w rowie”. – spokojnie mówi Joe. Myśląc, że pijani, powiedziałem im trochę do słuchu i kazałem wstawać i ruszać się, a jak nie, to trzasnę biczem, bo uznałem, że wszyscy oni byli w pełni sił. „Zrobilibyśmy to z godzinę temu, ale nogi nam powiązali”. No to ja w mig zszedłem do rowu i uwolniłem ich za pomocą mojego scyzoryka. Scott jedzie ze mną, żeby mi opowiedzieć, co się stało, a pozostali biegną ile sił na piechotę.
– Jestem panu bardzo zobowiązany, panie Yorke.
– Naprawdę, chłopcze? Nie może być! Oto i pozostali! Ale tam jeszcze ktoś idzie? Mój Boże! Ludzie ze światłem w amforach, jak armia Gedeona30. Ale skoro i pastor jest z nami – dobry wieczór, panie Helstone – to wszystko w porządku.
Bardzo sztywno Helstone odwzajemnił powitanie mężczyzny w dwukółce. Tamten ciągnął:
– Jest nas jedenastu silnych mężczyzn, mamy konie i wozy. Gdybyśmy tylko mogli zmierzyć się z tymi zagłodzonymi obdartusami, którzy niszczą maszyny, odnieślibyśmy wielkie zwycięstwo, niczym jakiś Wellington – mam nadzieję, że to porównanie przypadło panu do gustu, panie Helstone – a jakie artykuły mogliby o nas pisać w gazetach! Briarfield byłoby sławne; zresztą i tak mamy zapewnioną jakąś kolumnę i pół w „Kurierze Stilbro”. Oczekuję nie mniej.
– Obiecuję też nie mniej, panie Yorke, ponieważ sam ten artykuł napiszę – odparł proboszcz.
– Żeby mieć pewność, naturalnie. Ale niech pan pamięta, że zniszczyli maszyny i związali nogi Joe’emu, powinni być za to powieszeni bez odpuszczenia grzechów. To jest sprawa, za którą się wiesza albo powinna być. Bez wątpienia.
– Gdybym ja ich sądził, nie zastanawiałbym się długo! – krzyknął Moore. – Ale chcę, żeby puszczono ich wolno po tym napadzie, tylko trzeba dać im sznur, żeby mieć pewność, że w końcu sami się powieszą.
– Puścić ich wolno, powiadasz? Czy możesz to obiecać?
– Obiecać? Nie. Chciałem tylko powiedzieć, że nie będę się trudził łapaniem ich, ale jeśli ktoś mi się nawinie…
– Rzucisz się na niego, oczywiście. Tylko wolałbyś, żeby zrobili coś gorszego, niż tylko zatrzymali wóz, wtedy byś się z nimi porachował. No cóż, nie będziemy już o tym teraz rozmawiać. Jesteśmy już w progach mojego domu, panowie, i mam nadzieję, że wejdziecie do środka razem ze swoimi ludźmi. Przyda się jakieś małe pokrzepienie.
Moore i Helstone zaczęli się wymigiwać, ale gospodarz zapraszał ich tak uprzejmie, a poza tym noc była tak surowa, poświata lejąca się z okien za muślinowymi firankami wyglądała tak zapraszająco, że wkrótce ustąpili. Po wyjściu z powozu, który zostawił pod opieką służącego, Yorke poprowadził gości do środka.
Tu należy wspomnieć, że Yorke umiał zmieniać swój styl wypowiadania się. Raz mówił jak typowy mieszkaniec Yorkshire, a za chwilę nienaganną angielszczyzną. Jego sposób zachowania również wydawał się zmieniać. Mógł być uprzejmy i przyjazny albo mówić szorstko i bez ogródek. Niełatwo przychodziło określić jego status na podstawie wypowiedzi i zachowania. Może przybycie do jego siedziby przesądzi sprawę.