Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
WYJECHAŁA W POSZUKIWANIU PRZYGODY… A ZNALAZŁA…
Kate Evans jest niezależną i odważną młodą kobietą, obdarzoną duchem pionierstwa. Gdy opuszcza rodzinny dom w stanie Waszyngton, podążając za marzeniem pilotowania samolotu w alaskiej głuszy, zdaje sobie sprawę, że czeka ją walka. Nie spodziewa się jednak, że będzie aż tak trudno. Jako samotna kobieta w męskim świecie przekonuje się, że stawianie czoła ludzkim oczekiwaniom jest niemal równie niebezpieczne, jak pilotowanie samolotu w szalejącej arktycznej burzy.
Kiedy spotyka tajemniczego mężczyznę żyjącego samotnie w niedostępnej dziczy, staje przed kolejnym wyzwaniem. Czy uda się jej przebić przez mur, jakim się otoczył? I czy strach powstrzyma ją przed spełnieniem marzeń?
Pierwszy tom z serii Niebo nad Alaską utrzymuje czytelnika w napięciu, wciągając w wir wydarzeń, których tło stanowi zachwycający krajobraz dzikiej Alaski.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 439
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tom I z serii Niebo nad Alaską
Tłumaczenie Beata Hrycak-Domke
Tytuł oryginału:
Touching the Clouds. Alaskan Skies.
Autor:
Bonnie Leon
Tłumaczenie z języka angielskiego:
Beata Hrycak-Domke
Redakcja:
Lidia Miś-Nowak
Korekta:
Natalia Lechoszest
Skład:
Alicja Malinka
ISBN 978-83-65843-56-2
© 2010 by Bonnie Leon
© 2017 for the Polish edition by Dreams Wydawnictwo
Dreams Wydawnictwo Lidia Miś-Nowak
ul. Unii Lubelskiej 6A, 35-310 Rzeszów
www.dreamswydawnictwo.pl
Druk: drukarnia Skleniarz
Wszystkie cytaty pochodzą z Biblii Tysiąclecia.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.
Kate Evans pchnęła siatkowe drzwi i wyszła na szeroki ganek wiejskiego domu rodziców. To miał być dzień jej ślubu. Tymczasem długa koronkowa suknia wisiała w szafie.
Zarzucając plecak na ramię, podeszła do balustrady. Zamknęła oczy i rozkoszowała się lekkim, chłodzącym skórę wiatrem, wdychała delikatny aromat rozgrzanej słońcem trawy. Obraz Richarda wdarł się w jej myśli i zakłócił spokój. Oczami wyobraźni widziała jego opadające na czoło blond loki, zranione spojrzenie. Zawsze był zrównoważony, ale jej komunikat wprawił go w osłupienie. Pragnęła kochać go wystarczająco mocno, żeby zostać, jednak zamęt, jaki czuła od pewnego czasu, narastał, aż wreszcie uznała, że nie ma wyboru – po prostu nie może tego zrobić.
Zacisnęła ręce na poręczy, fala niepokoju targnęła nią niczym letnia nawałnica. Czy popełniła straszliwy błąd? Co innego odłożyć ślub na później niż odwołać go na zawsze.
Przyjaźnili się od dziecka i dobrze czuli się w swoim towarzystwie. Czy to oznaczało, że musieli do siebie pasować? Gdyby została, musiałaby zrezygnować z odwiecznego marzenia i zadowolić się banalnym, pospolitym życiem. W końcu znienawidziłaby Richarda. Nie mogła znieść tej myśli.
Otrząsając się z wątpliwości, przeniosła wzrok na kwiatowe rabaty matki. Zadbane podwórko okalały grządki żyznej ziemi porośnięte aksamitnymi bratkami oraz różami, które cicho obwieszczały swoją wspaniałość. Z kolei na rabacie z boku tłoczyły się garnące się do słońca jaskrawe dalie. Za nimi widać było jabłoniowe sady. Kwiaty opadły już z drzew, a w ich miejsce pojawiło się zatrzęsienie zielonych jabłuszek.
Kate skrzyżowała ramiona na piersi. Nie mogła wybrać sobie gorszego momentu na to śmiałe przedsięwzięcie. Był rok 1935, większość kraju cierpiała z powodu suszy, a pomimo „Nowego ładu”, programu reform prezydenta Roosevelta, gospodarka była w rozsypce.
Usłyszała skrzypnięcie siatkowych drzwi i odwróciła się, widząc przestępującą próg ganku matkę.
– Cześć, mamo – przywitała ją najweselszym tonem, na jaki potrafiła się zdobyć.
Joan Evans pokazała kosz piknikowy.
– Masz tu trochę jedzenia na drogę. – Uśmiechnęła się z trudem.
Kate wzięła kosz z rąk matki.
– Dziękuję.
Joan oberwała zwiędłe listki posadzonej w wiszącym koszyku czerwonej lobelii, po czym zwróciła na córkę łagodne spojrzenie.
– Spędziliśmy na tym ganku wiele ciepłych letnich wieczorów. – Przycisnęła do ust opuszki palców. – Pamiętam, jak ty i Alison sypiałyście tu na powietrzu i paplałyście prawie do rana.
Kate wzięła głęboki oddech i powoli wypuszczała powietrze, starając się uśmierzyć narastający w piersi ból.
– To były dobre czasy.
Wspomnienia przesuwały się jej przed oczami niczym wyświetlane jedno po drugim przeźrocza, póki ich od siebie nie odepchnęła.
– Kate, wyjaśniłaś, dlaczego wyjeżdżasz, ale wiem, że kryje się za tym coś więcej.
– Mówiłam ci. Chcę zrobić coś ze swoim życiem.
– Nie uważasz, że bycie żoną i wychowywanie dzieci to robienie czegoś konkretnego?
– Tak, ale to nie dla mnie, przynajmniej jeszcze nie teraz. Muszę...
Nie potrafiła wyrazić, co czuje. Miała wrażenie, że jeśli się stąd nie wyrwie, jej serce roztrzaska się w drobny mak. Musiała zrobić coś znaczącego, coś ważniejszego niż to, czego oczekiwano od wychowanej na farmie dziewczyny, a co sprowadzało się do wyjścia za mąż i urodzenia dzieci. I być kimś więcej niż dziewczyną, która bawi się w latanie.
Joan usadowiła się na wiklinowym krześle.
Kate wiedziała, co się święci i nie miała ochoty o tym rozmawiać. Przycupnęła na brzegu krzesła i położyła plecak na podłodze. Kosz postawiła sobie na kolanach. Objąwszy go rękoma, przycisnęła do brzucha i trzymała się go kurczowo jak jakiejś opoki.
Joan rozpoczęła łagodnym głosem.
– Wiem, że nie ma ani dnia, w którym nie pamiętałabyś i nie czułabyś ciężaru... śmierci Alison. – Przyglądała się zwiędłym listkom, które spoczywały w jej dłoni, a następnie spojrzała na córkę. – To było dawno temu. To przeszłość. Nie cofniesz czasu. Musisz żyć własnym życiem.
Kate zacisnęła usta. Postanowiła milczeć, ale bez względu na to, jak bardzo starała się powstrzymać słowa, one i tak popłynęły z jej ust.
– Nie wiesz, jak to jest... kiedy każdego dnia budzisz się ze świadomością, że ona nie żyje i że jesteś temu winna. Gdybym nie była tak zadufana w sobie, tak nieostrożna, Alison by żyła. Wyszłaby za mąż, urodziłaby dzieci, a jej rodzice byliby szczęśliwi... i nie czuliby do mnie nienawiści.
– Rezygnacja z własnego życia jej nie wskrzesi, nie zmieni niczego na lepsze.
– Staram się żyć własnym życiem. Ale tutaj nie mogę. Za każdym razem, kiedy jadę do miasta, boję się, że spotkam jej matkę albo ojca... albo brata czy...
– Kate, nie możesz pozwolić, by przeszłość rządziła teraźniejszością.
– Ale właśnie tak się dzieje. Dopóki tu jestem, wszystko będzie obracało się wokół przeszłości. Muszę zacząć od nowa w miejscu, gdzie będę mogła dowieść swojej wartości, uwolnić się od nękających mnie cieni tamtego koszmarnego dnia. – Pokręciła głową, usiłując pohamować łzy. – Po wypadku bałam się nawet wzbić w powietrze. Myślałam, że już nigdy nie będę latać, ale tato mi pomógł i znów wsiadłam za stery. Dzięki niemu jestem dobrą pilotką. A teraz, cóż... mam dwadzieścia pięć lat i muszę coś zrobić z tą umiejętnością, póki jest jeszcze czas. I chcę, żebyście byli ze mnie dumni.
– Jesteśmy. Przecież wiesz.
Kate przygryzła dolną wargę.
– No dobrze, ale i ja muszę być z siebie dumna.
– Alaska to niebezpieczne miejsce, szczególnie dla pilotów.
Otworzyły się frontowe drzwi i na ganku zjawił się ojciec Kate.
– Jak tam, Katie, gotowa?
Chwyciła plecak i wstała.
– Jak najbardziej.
Bill Evans objął córkę ramieniem.
– No to chodźmy.
Kate zamaszystym krokiem podeszła do swojej intensywnie czerwonej bellanki pacemaker, która stała na lądowisku za domem. Z nerwów żołądek podjeżdżał jej do gardła. Przyjrzała się napisowi wymalowanemu na boku kadłuba – „Nieustraszona Kate”. Czy rzeczywiście była nieustraszona, czy tylko udawała?
Ułożyła swoje rzeczy z tyłu samolotu, obeszła maszynę, sprawdzając, czy jest gotowa do lotu. Nie zauważyła śladów wgnieceń ani wycieku paliwa, odsłoniętych lub wiszących przewodów, opony też były w dobrym stanie.
Zbliżyła się do drzwi samolotu.
– Gotowy do startu.
Ojciec zmrużył oczy przed słońcem wczesnego poranka.
– Skontrolowałem paliwo. Wszystko okej. I wstawiłem z tyłu dodatkowe kanistry z benzyną, na wypadek gdybyś potrzebowała więcej. – Lekki wiatr poruszył jego sterczące spod kapelusza szpakowate włosy. – Olej też w porządku.
– Dzięki, tato.
Podszedł do swojej jedynaczki i delikatnie chwycił ją za ramiona.
– Będę tęsknił za moją wspólniczką. Tak długo tworzyliśmy zgraną załogę.
– Ja też będę za tobą tęsknić. – Kate szybko mrugała powiekami, żeby się nie rozpłakać. – Wciąż pamiętam pierwszy raz, kiedy poszybowaliśmy w przestworza. Byłam tak przerażona, że aż cała się trzęsłam ze strachu. Ale to był dzień, w którym zrozumiałam, że muszę latać.
Uśmiechnął się, uwydatniając zmarszczki wokół oczu.
– Zabrałaś wszystko, czego potrzebujesz?
– Tak sądzę. Mama przygotowała mi tyle prowiantu, że wystarczy na jakiś tydzień. Mam narzędzia, dodatkowe koce i wodę... na wszelki wypadek.
Kate odważyła się rzucić matce spojrzenie. Joan miała ściągnięte usta i lekko zadartą brodę.
– Czas ruszać. Przede mną wiele mil. – Podeszła do matki. – Napiszę. Obiecuję.
Do brązowych oczu Joan napłynęły łzy. Otarła je ukradkiem.
– Zapakowałam ci do kosza Biblię babci. Chciałaby, żebyś ją ze sobą wzięła.
Kate ścisnęło się gardło. Wciąż miała przed oczyma zniszczone dłonie babci leżące na kartach Biblii.
Od strony szosy dobiegł odgłos zbliżającego się pojazdu. Spowijały go tumany kurzu. Kate poczuła ucisk w żołądku. To Richard. Miała nadzieję, że się nie pojawi, a z drugiej strony byłaby rozczarowana, gdyby tego nie zrobił.
Ford pickup zahamował i stanął, a ze środka wysiadł mocno zbudowany mężczyzna. Ruszył w stronę Kate z wyrazem determinacji na twarzy.
– Musimy porozmawiać.
– Powiedzieliśmy sobie wszystko, co było do powiedzenia. – Kate skrzyżowała ramiona w nadziei, że ten gest jest równie wymowny jak nieustępliwa mina Richarda.
– Nie wszystko. – Złapał ją za łokieć i odciągnął kilka kroków dalej.
Marzyła o tym, by istniał jakiś sposób, jakikolwiek, na uniknięcie tego, co miało za chwilę nastąpić. Co miałaby mu powiedzieć? Żadne słowa nie ułatwią zadania. Dlaczego on nie potrafi tego zrozumieć?
Gdy znaleźli się poza zasięgiem uszu rodziców, Richard przystanął. Zwrócony twarzą do Kate, ujął jej dłonie. Lubiła ten silny uścisk twardych rąk. Jej zdecydowanie osłabło.
– Dlaczego to robisz? Mieliśmy dzisiaj rozpocząć nowe wspólne życie.
– Już wyjaśniłam... – Uwolniła dłonie.
– Wcale nie. Tydzień temu, zaledwie tydzień przed naszym ślubem przyszłaś do mnie i powiedziałaś, że musisz przeprowadzić się na Alaskę, musisz latać i nie umiałabyś wieść zwyczajnego życia. I że nie potrafisz wytłumaczyć dlaczego. – Przesunął ręką po włosach. – Nie rozumiem tego, Kate. Nawet ty sama nie potrafisz tego pojąć – mówił gniewnym tonem.
– Wiem. Przepraszam. Ale... muszę wyjechać. Gdybym wyszła za mąż, już nigdy nie miałabym szansy spełnić swych marzeń.
– Marzeń o byciu pilotem na pustkowiach bez lotnisk? – Pokręcił głową. – To nie marzenie, to igranie ze śmiercią... i nie przywróci życia Alison, ani nie dowiedzie...
Zakryła dłońmi uszy.
– Przestań! Wiem, że nie przywróci jej życia. – Opuściła ramiona. – Po prostu chcę latać.
– Możesz latać tutaj.
– To nie to samo. – Kate szykowała się do obrony swoich racji. W niebieskich oczach Richarda płonęły ból i gniew. – Nie chcę cię skrzywdzić. Proszę, uwierz mi.
– Więc dlaczego nie idziesz dzisiaj ze mną do ołtarza?
Nie znała odpowiedzi. Rzeczywiście, sama nie do końca rozumiała, co gna ją gdzieś dalej.
– Przepraszam. – Odwróciła się i zaczęła iść w stronę samolotu.
– Kate!
Nie zatrzymała się.
– Jeśli wyjedziesz, to koniec. Już nigdy mnie nie zobaczysz.
Z trudem maszerowała dalej. Kochała Richarda, ale nie był wystarczającym powodem, żeby tu zostać.
– Ja nie żartuję, Kate.
Puszczając to mimo uszu, przytuliła zgnębioną matkę.
– Na mnie już czas, mamo. Kocham cię.
Trzasnęły drzwi pickupa, zawarczał silnik. Richard ruszył z kopyta, spod opon wyprysnęły kamienie i żwir.
Patrząc za oddalającym się samochodem, Kate przycisnęła do ust zwiniętą w pięść dłoń. Dlaczego jej nie wystarczał? Odwróciła się do rodziców i poprosiła:
– Powiedzcie mu, że bardzo mi przykro.
Bill otoczył córkę ramieniem.
– Powiemy.
Wsparła się na ojcu. On zawsze ją rozumiał.
Zaszumiał wiatr, wzbijając w powietrze kurz i opadłe liście. W Kate wzbierała tęsknota za spokojem. Gdyby tylko potrafiła zadowolić się zwyczajnym życiem...
– Lepiej już pojadę.
Joan zamknęła Kate w ramionach i przyglądała się córce pełnym uwielbienia wzrokiem. Odsunęła jej z czoła kosmyk kasztanowych włosów.
– Pamiętam, jak zobaczyłam cię po raz pierwszy. Mój Boże, wrzeszczałaś wniebogłosy, oburzona, że powołano cię na ten świat. I od tamtej pory torpedowałaś moje próby uspokojenia cię. – Spojrzała na Billa. – Wdałaś się w ojca. – Otarła łzy. – Nie przestałam wierzyć, że kiedyś się ustatkujesz i założysz rodzinę.
Kate wbiła wzrok w czubki butów, a następnie popatrzyła na matkę.
– Może kiedyś...
– Richard tu będzie, kiedy wrócisz. Zaczeka... jeśli nie wyjedziesz na zbyt długo.
Kate wzięła głęboki oddech. Ciążyła jej na sercu podjęta już decyzja.
– Tak sądzisz?
Joan kiwnęła głową.
– On cię kocha.
Ojciec położył jej dłoń na ramieniu.
– Jestem z ciebie dumny... z tego, że się nie ustatkowałaś. Jesteś dobrą pilotką, nigdy o tym nie zapominaj. Dzięki tobie na Alasce będzie żyło się lepiej.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz. – Obawy podkopały pewność siebie Kate. Poruszyła ramionami, starając się rozluźnić napięte mięśnie, następnie spojrzała na niebo, po którym sunęły pierzaste białe obłoki. – Idealny dzień na latanie. – Przeniosła wzrok na trawiasty pas startowy otoczony sadami jabłoni. – Będzie mi brakowało jabłek prosto z drzewa, słyszałam, że trudno o nie na Alasce.
– Zapakujemy ci w skrzynkę i wyślemy – zapowiedział ojciec.
– Trzymam cię za słowo. – Kiedy podeszła do samolotu, ogarnęła ją panika i znów poczuła się jak mała dziewczynka przed swoim pierwszym lotem w życiu, śmiertelnie wystraszona.
– To ja zakręcę śmigłem. – Bill stanął z boku bellanki, uruchomił ręczną korbę i zaczął ją obracać.
Kate wsiadła do samolotu, zamknęła i zabezpieczyła drzwi, po czym przeszła na przód maszyny i usadowiła się w fotelu. Gdy śmigło się rozszumiało, włożyła kask i zawołała przez okno:
– Wszystko gotowe?
Ojciec się cofnął.
– Tak, gotowa do startu.
Kate uruchomiła zapłon. Silnik ożył. Bill podał jej przez okienko korbkę, którą odłożyła na miejsce.
Motor ryczał jej w uszach. Sprawdziła jeszcze ciśnienie oleju i wskaźniki temperatury – wszystko w normie. Poziom paliwa prawidłowy. Podczas gdy silnik się rozgrzewał, ponownie skontrolowała urządzenia, po czym odnotowała w dzienniku pokładowym godzinę odlotu.
Rzuciwszy po raz ostatni okiem na wskaźnik temperatury, pomachała tacie przez okno i je zamknęła. Wiatrowskaz, który trzepotał na tyczce obok lotniska, powiewał z zachodu na wschód.
Czując nagły przypływ adrenaliny, skierowała samolot na wschodni kraniec pasa startowego, obróciła maszynę pod wiatr i zwiększyła obroty silnika. W kokpicie czuć było zapach paliwa i oleju.
Matka uniosła rękę, ale nie machała. Ojciec uchylił kapelusza. Z dłonią na drążku i stopami na pedałach sterujących, Kate ruszyła naprzód. Samolot toczył się po pasie startowym, powoli nabierając prędkości, zaś serce Kate tłukło się pod żebrami. Robiła to tysiąc razy, lecz nigdy nie przywiązywała do startu aż takiej wagi. Mignął jej przed oczami obraz Alison. To dla ciebie.
Jeszcze ostatnie spojrzenie na rodziców, którzy stali trzymając się pod ręce, i zwiększyła moc. Poczuła, jak koła odrywają się od ziemi, samolot robi się lekki, a następnie chwilową nieważkość, gdy maszyna wzbiła się w powietrze.
Dom i sady pozostały w dole. Kate wzniosła się ponad drzewa i spojrzała w dół na znajomą szachownicę rodzinnego rancza. Wysokie dęby otulały stary wiejski dom, kury na podwórku wygrzebywały z ziemi robaki. Jabłonie ciągnęły się długimi zielonymi rzędami.
Jaskrawe słońce błysnęło w przedniej szybie, oślepiając ją przez chwilę, potem jednak widziała już tylko bezkresne błękitne niebo. Czuła radość z pięcia się w górę, z wyzbywania się własnych lęków. Nie mogła powstrzymać uśmiechu.
Sunęła nad łagodnymi brązowymi pagórkami, które rozpościerały się aż po zielone lasy i ośnieżone góry. Jeszcze raz minęła w dole farmę, następnie zatoczyła szeroki łuk. Zbliżając się do lądowiska, obniżyła lot i znalazła się tuż ponad wierzchołkami drzew.
Przelatując nisko, zamachała skrzydłami samolotu na znak pożegnania, radość mieszała się w niej z odrobiną żalu na widok wspartej na ojcu matki. Bill i Joan stali z uniesionymi rękami, a Kate skierowała się ku białym, urwistym szczytom Gór Kaskadowych.
Pod samolotem Kate przesuwały się wyschnięte trawy i krzaczaste zarośla. W oddali rysowały się góry dzielące stan Waszyngton na część wschodnią i zachodnią. Stanowiły nie lada przeszkodę. Kate pokonywała je już wcześniej i wiedziała o śmiercionośnych prądach zstępujących oraz niebezpiecznych bocznych wiatrach, które czyhały na niczego niepodejrzewających pilotów. Jej wzrok niemal bezwiednie skupił się na odległej górze Rainier. Nawet z tej odległości czuła jej potęgę. Powędrowała myślami ku czekającym ją etapom podróży – najpierw Vancouver, potem południowo-wschodnia Alaska i wreszcie Anchorage.
Gdy zbliżała się do Gór Kaskadowych, wiatry były spokojne. Ciemne wody Jeziora Rimrock przycupnęły w dole między sosnowymi lasami. Kate poczuła skurcz żołądka. Bombardowały ją przerażające obrazy. Wciąż czuła lodowatą wodę jeziora. Kiedy samolot uderzył w taflę, jezioro wessało maszynę, jakby głodne ludzkiego życia. Od tamtego czasu minęło siedem lat, a wydawało się jakby wczoraj.
Przepraszam, Alison.
W głowie Kate kłębiły się oskarżenia z przeszłości. Dlaczego poleciałaś nad jezioro? Była mgła. Powinnaś mieć więcej rozsądku.
Znów wezbrała w niej nienawiść do samej siebie. Tamtego dnia namówiła Alison na wypad samolotem ojca. Kiedy wyruszały, niebo było bezchmurne, ale gdy dotarły do jeziora, mgła przywarła do zboczy wzgórz i zasnuła wodę. Powinna była zawrócić, ale tego nie zrobiła. A potem... było za późno.
Przepraszam. Tak okropnie mi przykro. Otarła łzy, patrząc z ulgą, jak jezioro niknie pośród drzew.
Ledwo Kate wzbiła się ponad szczyty, jej wzrok padł na górę Rainier. Sterczała pośród surowego, urwistego masywu Gór Kaskadowych niczym lśniący biały klejnot. Jej potęga jak zwykle budziła respekt.
Pokonawszy przełęcz, Kate napawała się wspaniałością lasów, wartkich rzek oraz połaci bieli. Tego dnia góry okazały się łaskawe, oszczędziły jej zdradliwych prądów. Przelot nad masywem był spokojny i krzepiący.
Zostawiła Góry Kaskadowe daleko w tyle i zbliżała się do Seattle. Krajobraz był usiany przypominającymi błękitne kleksy jeziorkami. Srebrne wstęgi wody przecinały żyzne pola uprawne, stłoczone w szerokiej dolinie na południe od miasta.
Uwagę Kate przykuły błękitne wody cieśniny Puget oraz metropolia Seattle z mnogością wzgórz oraz długimi molami wcinającymi się w zatokę.
Jej wzrok skierował się ku szramie przecinającej część miasta przylegającą do oceanu. Piękno krajobrazu szpeciły blaszane dachy, okopcone rury od pieców, sterty śmieci i sznury do suszenia bielizny. Gazety od miesięcy zamieszczały wizerunki ludzi, których wygnały z domów susze, burze piaskowe i bieda. Dzielnice nędzy lepiej znane pod nazwą „miasteczek Hoovera” wyrastały w całym kraju. Kate z ulgą zostawiła w tyle tę mekkę dla bezdomnych i skierowała się w stronę Vancouver.
Po przyzwoitym nocnym wypoczynku Kate czuła się rześka i gotowa do odbycia następnego etapu podróży. Szła przez lotnisko. Mżawka moczyła włosy i ubranie. Na widok szarego nieba zatęskniła za słońcem minionego dnia.
Pracownik lotniska czekał na nią przy samolocie. Lekko się uśmiechnął i wyciągnął rękę.
– Dzień dobry. Nazywam się Donald Brown.
– Kate Evans. – Dołożyła starań, by uścisk był mocny, czuła bowiem potrzebę przekonania tego mężczyzny, że jest silna i wytrzymała. Kobietom pilotującym samoloty przyglądano się często ze szczególną uwagą.
– Zatankowałem samolot i zrobiłem ogólny przegląd. Jest gotowy do lotu.
– Dziękuję. Doceniam pańską pomoc.
– Podobno kieruje się pani na północ. Zna pani prognozę pogody?
– Tak, od pilota, który przyleciał wczoraj wieczorem z Port Alice. Mówił, że intensywnie pada i solidnie wieje. Musiał mieć się na baczności.
Donald wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Tam to mierzą wysokość opadów w stopach.
– Też tak słyszałam – przyznała Kate, ale nawet kiepskie warunki pogodowe nie były w stanie zgasić jej entuzjazmu.
– W pasie wybrzeża pogoda potrafi szybko się zepsuć, nawet w lipcu. Więc niech pani uważa.
Kate zapięła kurtkę i założyła skórzany kask.
– Będę ostrożna, ale zdaje mi się, że moja bellanca radzi sobie niemal w każdych warunkach.
Donald zerknął na peacemakera.
– Porządna maszyna, zgadza się. Mimo to lepiej ją posadzić, jeśli zrobi się niebezpiecznie.
Kiwnęła głową, jednak wcale nie myślała o rozwadze, tylko o przygodzie.
Ocierając z twarzy mżawkę, powiedział:
– Zakręcę śmigłem.
– Dziękuję. – Podeszła do samolotu.
– Niewiele kobiet, zresztą także i mężczyzn, jest skłonnych latać po terytorium Alaski.
Kate otworzyła drzwi i wrzuciła do środka plecak.
– Nie potrafię zrozumieć, jak piloci mogą unikać tego miejsca. – Błysnęła uśmiechem i wsiadła do maszyny. Wzięła z kokpitu korbę i podała ją Donaldowi. – Jestem wdzięczna za pomoc i troskę.
Skinął głową i ustawił się z boku kadłuba.
Kate zamknęła drzwi i usadowiła się na fotelu pilota. Zarejestrowała czas odlotu, poprawiła kask. Donald podniósł kciuki, pokazując, że wszystko gra, a Kate zapaliła silnik. Podał jej korbę przez okno.
– Powodzenia! – zawołał.
– Dziękuję. Przyda mi się – odkrzyknęła, po czym zamknęła okno. Po ostatniej kontroli zegarów oddaliła się od hangaru i ustawiła maszynę na końcu pasa startowego. Nie było wiatru. Będzie musiała mocniej rozgrzać silnik, żeby zagwarantować sobie bezpieczny start. Tu rozpoczyna się latanie z prawdziwego zdarzenia.
Kate mknęła po pasie startowym, a żołądek znów podjechał jej do gardła. Spojrzała na leżącą na fotelu pasażera Biblię swojej babci i przypomniała sobie, że rodzice się za nią modlą. Nie była sama.
Po pięciu dniach niezwykłej, cudownej i nieprzewidywalnej podróży Anchorage było już w zasięgu ręki. Kate aż kipiała z ekscytacji i nadziei.
I wtedy nagle dopadło ją wspomnienie tłumionego śmiechu Alison oraz pełnych udręki twarzy rodziców zmarłej przyjaciółki. Przez moment poczuła się zdezorientowana i oszołomiona. Jej wzrok błądził po bezkresnym pustkowiu. Co ja sobie wyobrażałam? Nie jestem na to gotowa. Czuła się bezradna i przestraszona.
Nieoczekiwany podmuch wiatru pchnął samolot w górę. Z całej siły złapała za drążek, starając się zapanować nad maszyną. Uważaj! Prądy tworzone przez łańcuchy górskie miotały samolotem, gdy torowała sobie drogę na mniejsze wysokości. Skupiła się na bieżącym zadaniu, ufając solidnej konstrukcji bellanki pomimo wewnętrznego rozdygotania.
W dole rozpościerało się spektakularne piękno dzikiej Alaski – białe szczyty, szare i czarne formacje skalne, pola lodowe i głębokie doliny o stromych zboczach. Góry ustępowały miejsca łagodnym pagórkom i rzadko rozsianym wzniesieniom. Ponieważ wiatry osłabły, Kate odprężyła się za sterami. Niewielkie łaty bieli odcinały się od zielonego tła. Dopiero po chwili zorientowała się, że te białe plamki to owce pasące się na porośniętych krótką trawą wzgórzach. Jałowce i olszyny otulały pasma gór, które zdawały się płynąć ku morzu, spienione wodospady wyglądały jak białe szramy rozcinające ciemne urwiska. W miarę, jak posuwała się na północ, lasy i łąki zaczynały ustępować miejsca jeziorkom i trzęsawiskom.
A potem ukazał się cel podróży – Anchorage. Społeczność skupiona wokół ogromnej, szarej jak łupki zatoki.
– Udało się! – wykrzyknęła radośnie Kate.
W euforii skierowała samolot w stronę osady. Choć była niewielka, wyglądała jak prawdziwe miasto.
Kate wkrótce dostrzegła lotnisko. Delikatnie przechyliła samolot i okrążyła aerodrom, który składał się z dwóch żwirowych pasów startowych, rękawa szaleńczo trzepoczącego na wietrze, niewielkiego budynku oraz czegoś, co wyglądało jak latarnia naprowadzająca lądujące w ciemności samoloty.
Ustawiła się nad północnym pasem i skierowała samolot w dół, niecierpliwie wyczekując chwili, gdy koła dotkną ziemi. Boczny wiatr uderzył w maszynę i cisnął nią w bok. Kate chwyciła drążek i ostrożnie dotykając pedałów, wyprowadziła samolot na właściwą pozycję. Wydała okrzyk radości, gdy koła zetknęły się z podłożem.
Samolot odbił się dwukrotnie od ziemi, po czym gładko potoczył na kraniec pasa. Zawróciwszy bellankę w kierunku budynku, Kate stanęła na niewielkim skrawku trawy obok pasa. Odetchnęła, zdjęła kask lotniczy i zamknęła oczy. Jestem na miejscu. Naprawdę tu jestem.
Kate chwyciła torebkę, wyjęła z niej szczotkę i przeciągnęła nią po włosach, następnie wygrzebała puderniczkę i nałożyła świeżą szminkę. Niewiele wskóram, wyglądając jak ktoś, kto właśnie wstał z łóżka, pomyślała, rozcierając ustami pomadkę. Wrzuciła do torebki puderniczkę i pomadkę i przesunęła się na tył samolotu.
Wiedziała, że rodzice prawdopodobnie czekają na wiadomość. Zadzwonię do nich, jak tylko gdzieś się tu zahaczę. Postać Richarda wdarła się w jej myśli i Kate z zaskoczeniem doznała nagłego smutku. Zdołała wyprzeć jego obraz... przynajmniej na razie.
Wysiadła z samolotu i rozejrzała się dookoła z nadzieją, że natknie się na jakiegoś pracownika lotniska. Nie było nikogo. Obliczając w pamięci, ile ma pieniędzy, ruszyła w stronę budynku. Mam nadzieję, że potrzebują pilota.
Dotarłszy do czegoś, co uznała za biuro, zatrzymała się przed drzwiami, by pozbierać myśli. Przećwiczyła ze sto razy, co powinna powiedzieć, w tym jednak momencie nie przychodziło jej do głowy nic sensownego. Przekręciła gałkę w drzwiach. Wkroczyła do środka, próbując wykrzesać z siebie jak największą pewność siebie.
Panowała cisza. Niewielkie pomieszczenie miało tylko jedno okno. W rogu przycupnął żeliwny piecyk, przy ścianie w głębi stało odrapane drewniane biurko i krzesło w nie lepszym stanie. Na stołach warsztatowych piętrzyły się części zamienne i narzędzia. W powietrzu unosił się ostry zapach oleju napędowego, dzięki czemu Kate poczuła się bardziej swojsko. Przypomniała sobie warsztat ojca na farmie.
Z ręką na klamce zajrzała w głąb pomieszczenia.
– Halo? Jest tu ktoś?
Chwilę później w progu drzwi prowadzących na zaplecze pojawił się krępy mężczyzna w kraciastej koszuli i niebieskich dżinsach. Wytarł dłonie w szmatę.
– Dzień dobry. Czym mogę służyć?
Miał wypchany policzek, Kate domyśliła się, że tytoniem.
– Dzień dobry. Pan jest tu szefem?
– Tak jakby. Głównie staram się utrzymywać ruch w interesie. – Wcisnął szmatę do tylnej kieszeni spodni.
Kate weszła głębiej, zamknęła za sobą drzwi. Wytarła wilgotne dłonie w nogawki spodni i wyciągnęła prawą rękę.
– Nazywam się Kate Evans.
Mężczyzna miał żelazny uścisk dłoni.
– Miło mi poznać. George Parker.
Kate zdobyła się na uśmiech.
– Właśnie przyleciałam ze stanu Waszyngton.
Brwi George’a wygięły się w górę.
– No, no. Szmat drogi.
– To prawda. Leciałam wzdłuż wybrzeża. Chyba nigdy w życiu nie widziałam tyle zieleni.
Mężczyzna pokiwał głową.
– Ładna trasa, zgadza się. – Rzucił szybkie spojrzenie w stronę okna. – Jest pani sama?
– Yhym.
Zapadła między nimi niezręczna cisza. Po chwili Kate zebrała się na odwagę.
– Szukam pracy... w charakterze pilota. – Zanim George zdążył odpowiedzieć, dodała: – Praktycznie wychowałam się w samolocie. Tato nauczył mnie latać. Dużo potrafię i...
Podniósł otwartą dłoń.
– Muszę pani przerwać, panienko. Przykro mi, ale nie potrzebuję pilota. W każdym razie nie teraz. A nawet gdybym potrzebował, nie byłoby mnie stać.
– Pracowałabym na zlecenie – najpierw płacono by panu, potem ja dostawałabym wypłatę.
Przyjrzał się jej i pokręcił głową.
– Nic z tego. Po prostu nikogo nie potrzebuję. Niewiele się tu dzieje. Żałuję, że nie mogę pomóc. – Wsadził ręce do kieszeni. – Ale cieszę się, że się tu pani zjawiła. Takich kobiet zuchów nigdy nie za wiele.
– Skąd pan wie, czy jestem zuchem czy nie? – Kate starała się zachować lekki ton, łudząc się, że ukryje swoje rozczarowanie.
– Wykombinowałem sobie, że skoro przyleciała tu pani całkiem sama w przekonaniu, że dostanie pracę pilota na Alasce, to albo jest pani kobietą z ikrą, albo zwyczajnie brakuje pani piątej klepki. – Uśmiechnął się od ucha do ucha, a następnie wypluł tytoń do ustawionej przy biurku pustej puszki po kawie.
Kate spodobała się myśl, że jest odważna. Czytała kiedyś w gazecie, że Marvel Crosson, jej idolkę, asa przestworzy też nazywano zuch-kobietą.
– Cóż, rozumu raczej mi nie brakuje. – Cofnęła się do drzwi. Uświadomiwszy sobie, że nie ma najmniejszego pojęcia, dokąd pójść, przystanęła. – W jakim hotelu mogłabym się zatrzymać?
George podrapał się w baki na policzkach.
– Nie ma tu za wiele takich miejsc. Ale jest porządny hotel przy Trzeciej Ulicy. Naprawdę elegancki.
– Jak tam trafić?
– To niedaleko. Trzeba pójść drogą w stronę zatoki, do Trzeciej Ulicy i skręcić w lewo. Od razu będzie go widać.
– Nie brzmi skomplikowanie. – Kate chwyciła gałkę drzwi. – Mam wpisać się do książki?
– Tak. I lepiej także przymocować samolot linami. Nigdy nie wiadomo, kiedy zerwie się wiatr. – George wziął ze stolika rejestr z pozaginanymi rogami i podał go Kate.
Wypełniła informacje i ruszyła do swojej bellanki.
Kate stanęła z boku z przewieszonym przez ramię plecakiem i patrzyła na hotel. Był porządny, zbyt porządny. Rozejrzała się po ulicy w nadziei znalezienia czegoś bardziej przystępnego. Nie znalazła.
Dochodząc do wniosku, że nie zaszkodzi sprawdzić cenę, pchnęła drzwi i wkroczyła na gruby dywan. Nie najlepszy to znak dla kogoś, kto musi liczyć się z groszem. Poczuła się nieodpowiednio ubrana, straciła nieco rezon, lecz mimo wszystko wyprostowała się i podeszła do recepcji. Za chwilę wykona pewnie zwrot w tył.
Recepcjonista meldował innego gościa. Miał gładko zaczesane, wypomadowane włosy. Zbyt starannie ułożone wąsy, które zdawały się tańczyć nad ustami, kiedy mówił, też były potraktowane pomadą. Wezwał boya.
– Zaprowadź pana Daltona do pokoju dwieście dwa.
– Dobrze – odparł przysadzisty młody człowiek, biorąc klucz i wrzucając go sobie do kieszeni munduru. Podniósł z podłogi dwie walizki. – Proszę tędy, sir.
Recepcjonista zwrócił się w stronę Kate i obrzucił ją krytycznym spojrzeniem. Uświadomiła sobie wtedy, jak nieszablonowo jest ubrana – luźne spodnie, kurtka lotnicza i plecak.
Mężczyzna nawet nie starał się ukryć swojej dezaprobaty.
– Czym mogę służyć?
Z zakłopotaniem dotknęła potarganych włosów.
– Ja... chciałabym dowiedzieć się o pokoje.
– A konkretnie?
– Proszę mi powiedzieć, ile kosztuje jeden nocleg?
Kącik ust mężczyzny nieznacznie powędrował w górę.
– Z pewnością więcej niż mogłaby sobie pani pozwolić.
Nieśmiałość ustąpiła miejsca oburzeniu.
– Cena nie gra roli. Zapytałam z ciekawości. Wezmę pokój. – Zacisnęła usta i rzuciła mu harde spojrzenie.
Uniósł brew.
– Oczywiście. – Podszedł do leżącego na biurku rejestru gości i wziął do ręki pióro.
– Pani godność?
– Kate... Katharine Evans.
– Adres?
– Ja... nie mam jeszcze adresu. Dopiero tutaj przyjechałam.
– Gdzie pani mieszkała przed przybyciem do naszego pięknego miasta? – mówił protekcjonalnym tonem.
– W Yakima, stan Waszyngton, Reservoir Road pięćdziesiąt siedem.
Mężczyzna zanotował informacje, po czym podsunął jej księgę meldunkową.
– Proszę podpisać.
Złość spowodowała wyrzut takiej dawki adrenaliny, że Kate z trudem powstrzymywała drżenie rąk. Zdołała złożyć podpis, mając pełną świadomość, że nocleg w tak drogim przybytku jest zwykłą głupotą. Powinna natychmiast stąd wyjść.
– Pięć dolarów za noc... płatne z góry.
Aż zatrzęsła się z oburzenia. Pięć dolarów! Istne zdzierstwo! Udając obojętność, wyjęła portmonetkę, odliczyła wymaganą kwotę i położyła pieniądze na blacie.
– Może pani wziąć pokój dwieście dziesięć. – Wręczył jej klucz. – Drugie piętro.
– Dziękuję.
Kate ruszyła w stronę schodów, besztając się w duchu. Znów pozwoliła, aby duma wzięła nad nią górę. Odnalazła swój pokój, wsadziła klucz do zamka i otworzyła drzwi. Z korytarza zajrzała do środka. Ta sama pluszowa wykładzina, którą wyłożony był cały hol. Duże łóżko i komoda. Brokatowe zasłony obramowywały okno, przez które wpadało ukosem popołudniowe światło.
Zbliżył się do niej boy hotelowy, którego widziała przy recepcji. Poruszał się w taki sposób, jakby starał się nie pognieść nienagannie wyprasowanego uniformu.
– Mogę czymś służyć?
Cienki pasek czapki wpijał mu się w podwójny podbródek.
– Nie, poradzę sobie, dziękuję.
Marzyła o odpoczynku. Jednak chłopak nie ruszył się z miejsca.
– Jak długo zostanie pani w mieście?
– Jeszcze nie wiem. Mam nadzieję, że na dłużej.
– No to serdecznie witamy.
– Dziękuję. – Kate chłonęła jego życzliwość. Poprawił się jej humor. – Czy mogłabym dostać gdzieś tu pracę?
– Jakiego rodzaju?
– Jakąkolwiek.
– Słyszałem, że szukają kogoś do sklepu wielobranżowego. Sprzedają tam porządne towary i płacą w terminie.
Sklep to nie latanie, ale zawsze coś. Potrzebowała zajęcia, żeby się utrzymać do czasu znalezienia pracy na lotnisku.
– Gdzie to jest?
– Jedną przecznicę stąd. – Wszedł do pokoju i zbliżył się do okna, a następnie pokazał ulicę. – Widzi pani? O tam.
Kate spojrzała we wskazanym kierunku, czując, jak budzi się w niej nadzieja.
– Pójdę tam od razu. Dziękuję.
Uśmiechnął się.
– Jeśli mógłbym się na coś przydać, proszę dać mi znać. Mam na imię Bill.
– A ja Kate.
Chłopak zatrzymał się przy drzwiach.
– A tak przy okazji, proszę nie przejmować się Howardem.
– Howardem?
– Recepcjonistą. Słyszałem, jak panią potraktował. Zadziera nosa tak wysoko, że gdy pada deszcz, grozi mu utopienie. – Zachichotał. – Jest tu nowy i długo miejsca nie zagrzeje.
Kate się uśmiechnęła.
– Mam nadzieję.
Po wyjściu Billa Kate obejrzała pokój i z zachwytem odkryła wolnostojącą wannę. Gorąca kąpiel to dokładnie to, czego jej potrzeba.
Wygrzebała z plecaka swoją jedyną sukienkę. Próbowała rozprostować zagniecenia na lnianej tkaninie, a potem powiesiła sukienkę w łazience. Odkręciła kran, licząc na to, że para wygładzi część fałdek.
Zdjęła strój podróżny, zanurzyła się w gorącej wodzie, oparła głowę o brzeg wanny i zamknęła oczy. Zmęczone mięśnie zaczęły się rozluźniać, senność spowiła ją ciepłym, parnym kokonem. Zmuszając się do otwarcia oczu, wzięła kostkę perfumowanego mydła i namydliła ciało. Umyła włosy i spłukała pod kranem, wyszła z kąpieli i wytarła się do sucha ręcznikiem.
Stanęła przed lustrem, przyglądając się swemu odbiciu. Pomięta sukienka wisiała na jej wysokiej i szczupłej sylwetce.
– Wyglądam okropnie – mruknęła pod nosem i naciągnęła sweter, żeby ukryć pod nim część fałd na tkaninie. Przeczesała szczotką krótko przycięte włosy, pomalowała usta i nałożyła kroplę perfum na wewnętrzną stronę nadgarstków. Jeszcze jeden rzut oka w lustro i ruszyła do drzwi. Wymięta czy nie, iść trzeba. Potrzebowała pracy.
Dzwonek wiszący na drzwiach sklepu obwieścił wejście Kate. Za ladą stał łysiejący mężczyzna w okularach. Mrużył oczy, notując coś w księgach. Kiedy podeszła bliżej, wyprostował się i spojrzał na nią, unosząc okulary.
– Dzień dobry. Czym mogę służyć?
– Właśnie przyjechałam do miasta i powiedziano mi, że poszukuje pan kogoś do pracy – powiedziała z uśmiechem, modląc się w duchu, by nie zauważył stanu jej sukienki.
– Może i tak. – Popatrzył na nią z zainteresowaniem. – Pracowała pani kiedyś w sklepie?
– Nie. Ale z pewnością się nauczę. Poza tym jestem silna, wychowywałam się na farmie.
– Wygląda pani krzepko, to prawda... jak na kobietę. Potrzebuję kogoś, kto jest w stanie dźwigać pięćdziesięciofuntowe worki. Dałaby pani radę?
– Oczywiście.
– Skąd pani pochodzi?
– Z Yakima.
– W stanie Waszyngton?
– Tak. Rodzice mają tam sad jabłoniowy.
– Kawał drogi od domu. Co panią tu sprowadza?
Kate nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć. Jeśli zdradzi, że chciałaby znaleźć pracę w charakterze pilota, mógłby jej nie zatrudnić, ale nie lubiła kłamać. Z ociąganiem rzekła:
– Pilotuję samolot... chciałabym latać na terenach pozbawionych lotnisk.
Mężczyzna uśmiechnął się współczująco.
– W takim razie naprawdę potrzebuje pani pracy.
Kate nie bardzo wiedziała, jak potraktować te słowa, ale nie brzmiały optymistycznie.
– Szukam ekspedientki. Dziewczyna, która u mnie pracowała, wyjechała z przyjacielem, nie uprzedzając mnie ani mojej żony nawet słowem. – Oparł rękę na księdze rachunkowej i popatrzył Kate prosto w oczy.
– Może pani przyjść jutro o ósmej rano?
– Jak najbardziej. Mogę wcześniej w razie potrzeby.
– Nie. Ósma jest w sam raz. – Uśmiechnął się. – Może zanotuję imię. Żonka będzie chciała wiedzieć.
– Kate Evans.
Zapisał nazwisko i ponownie podniósł na nią wzrok.
– Albert Towns.
– Bardzo mi miło.
– Ma pani gdzie mieszkać?
– Zatrzymałam się w hotelu Anchorage.
– To szykowne miejsce. Nie mogę płacić pensji, która pokryłaby koszty pobytu.
– Mam nadzieję znaleźć coś tańszego.
Albert podrapał się w gładko ogolony policzek.
– Mamy pokój na tyłach sklepu. Skromny, ale będzie tam pani ciepło i sucho. Jest mała kuchnia ze zlewem i łazienka. Na sofie śpi się zupełnie przyzwoicie. No i żona dopiero co wszystko odmalowała.
– Brzmi idealnie.
– Chce pani rzucić okiem?
– Na pewno jest w porządku. – Zresztą i tak nie mam innego wyjścia. – Podała rękę. – Zatem do zobaczenia jutro?
Uścisnął jej dłoń.
– Do jutra.
Kate pomaszerowała do drzwi. Praca i dach nad głową! Muszę zadzwonić do rodziców.
Przyspieszyła kroku, żywiąc nadzieję, że w hotelu jest telefon oraz zastanawiając się, ile będzie kosztować ją rozmowa.
Paul Anderson podążał ulicą Anchorage, chłonąc widoki i odgłosy miasta. Wiódł głównie samotnicze życie w rejonie Bear Creek i rzadko przyjeżdżał do miasta, zatem nawet coś tak zwyczajnego jak samochód wydawało się godne uwagi.
Zwolnił kroku i postanowił pooglądać sklepowe witryny. Zatrzymał się przy wystawie biżuterii, gdzie wystawiono także piękne zegarki. Wyjął swój zegarek kieszonkowy, przyjrzał się złotej kopercie, a następnie ją otworzył. Było kilka minut po dziewiątej. Zatrzasnął wieczko i odwrócił czasomierz na drugą stronę, przesuwając kciukiem po wygrawerowanych na spodzie literach G.A. Gerald Anderson był dobrym człowiekiem. Paul wciąż miał przed oczami duże dłonie taty otwierające kopertę zegarka. Ojciec zawsze pedantycznie przestrzegał punktualności.
Zerwał się lekki wiatr, w powietrzu zawirował kurz. Paul wsunął chronometr do kieszeni i kontynuował spacer ulicą. Jego wzrok przykuła para butów w oknie wystawowym. Miło by było wymienić stare na nowe. Zerknął na swoje obuwie i uznał, że wytrzyma jeszcze kolejny rok. Lato powoli dobiegało końca, wkrótce i tak trzeba będzie wyciągnąć ocieplane futrem śniegowce.
Zauważył mężczyznę i małego chłopca stojących przed witryną sklepu obok. Malec patrzył na coś z nosem niemal przyklejonym do szyby. Mężczyzna pochylił się i położył dziecku rękę na plecach. Paul pomyślał, że to pewnie ojciec z synem i poczuł dławienie w gardle. Jego syn byłby teraz mniej więcej w tym samym wieku.
Paulowi zrobiło się ciężko na duszy, gdy jego myśli popłynęły ku życiowym kwestiom z rodzaju „co by było gdyby...” – gdyby żyła Susan... gdyby ocalał jego syn... gdyby wciąż miał dom w San Francisco... Dostrzegł swoje odbicie w szybie. Zwykle poważny wyraz twarzy sposępniał jeszcze bardziej. Paul się wyprostował, podniósł kapelusz, by odgarnąć z czoła gęste brązowe włosy i przeniósł wzrok na ulicę.
Dwaj chłopcy przemknęli obok niczym błyskawica. Jeden z malców wpadł na Paula, gubiąc czapkę. Zatrzymał się.
– Przepraszam pana.
– Nie ma za co. – Paul schylił się po nakrycie głowy i podał je chłopcu.
Dzieciak wsadził je sobie na głowę, ukłonił się i pobiegł za kolegą. Paul wziął głęboki, pełen żalu oddech i patrzył za oddalającymi się dziećmi. Szkoda, że jego życie nie potoczyło się inaczej.
Ruszył w stronę sklepu wielobranżowego. Dokończy zakupy i wróci do domu.
Dzwonek obwieścił jego przybycie, gdy tylko przekroczył próg. Lubił ten sklep; było tu swojsko, domowo, pachniało zawsze przyprawami i zbożem. Zdjął kapelusz i rozejrzał się po wnętrzu za Albertem albo Helen. Cieszył się na spotkanie z nimi. Oprócz Patricka, który mieszkał na sąsiedniej działce, byli mu najbliżsi na Alasce. Nie miał innych przyjaciół.
Albert Towns postawił przy ścianie worek z ziarnem i wyprostował plecy.
– Jak się masz! – Podszedł do Paula, chwycił jego rękę i energicznie uścisnął. – Miło cię widzieć. Gdzie się podziewałeś?
– Nad potokiem. – Paul poklepał Alberta po plecach. – Czas zrobić zapasy na zimę.
– Lato przyszło i minęło tak szybko, że człowiek ledwo się obejrzał. Oby zima jeszcze poczekała.
– To dopiero trzeci tydzień sierpnia. Zostało nam jeszcze trochę lata.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz. – Sklepikarz stanął za kontuarem i wyjąwszy zza ucha ołówek, zanotował coś w księdze. Podniósł wzrok. – No to na jak długo zostajesz w mieście?
– Muszę dzisiaj wyjechać.
Albert wyprostował plecy.
– Fatalnie. Helen na pewno chciałaby się z tobą zobaczyć.
– Żałuję, że nie mam czasu. Pozdrów ją ode mnie.
– Ma się rozumieć. – Albert znów wcisnął ołówek za ucho. – Więc co dla ciebie?
– Potrzebuję mąkę, cukier, płatki owsiane, fasolę i ryż.
– Ile? Jak szacujesz?
– Sto funtów mąki powinno mi wystarczyć.
– Mąki nie brakuje. – Albert udał się na tyły sklepu.
Paul poszedł za nim.
– Potrzebuję po pięćdziesiąt funtów ryżu i fasoli i dwadzieścia pięć funtów cukru.
Albert stanął i przyjrzał się badawczo Paulowi.
– Pięćdziesiąt funtów ryżu?
– Coś nie tak?
– Nie. Po prostu nie jadam go za wiele.
– Jest wyśmienity w zapiekance rybnej. Sezon wędkarski był w tym roku udany, więc będę często ją przyrządzał.
– Muszę spróbować.
– Przyjedź do mnie kiedyś, to cię poczęstuję.
– Trzymam cię za słowo. To znaczy, jeśli uda mi się wyrwać. Helen trzyma mnie ostatnio na krótkiej smyczy. – W jego oczach skrzyła się wesołość. Stanął przy rzędzie beczułek. – Zaopatrzymy cię jak należy.
Kiedy już przytaszczyli do kasy worki podstawowych produktów, Albert postawił na kontuarze torbę cukru i zapytał:
– Potrzebne ci sidła?
– Pomyślałem, że dostanę je w Susitna. Teraz nie wystarczy mi na nie miejsca. – Paul wyciągnął z przedniej kieszeni listę zakupów. – Ale przydałoby się kilka innych rzeczy. Na przykład naboje do strzelby.
– Ile?
– Cztery pudełka powinny wystarczyć.
Albert podniósł z podłogi drewnianą skrzynkę i postawił ją na ladzie. Włożył do niej cukier, następnie sięgnął po leżące na półce za kasą naboje i dołożył je do pozostałych zakupów.
– Co słychać nad potokiem?
– Jest nieźle. Mieliśmy w tym roku długi okres wegetacji. Ostatnio rzadko widuję Patricka. Kładzie u siebie nowy dach. Zaproponowałem, że mu pomogę, ale powiedział, że da radę z pomocą chłopców oraz Lily i że więcej rąk do pracy nie potrzeba.
– Lily jest zawsze chętna do każdej, nawet najbardziej niewdzięcznej roboty. A synowie pewnie mocno wyrośli.
– Wątpię, by z dwóch młodszych był wielki pożytek, ale Douglas potrafi ciężko pracować.
– Pozdrów ode mnie Patricka. – Albert oparł dłoń o torbę cukru. – A kule potrzebujesz?
– Sam odlewam.
– Z roku na rok coraz bardziej przypominasz trapera. – Pokręcił głową. – Nie mógłbym mieszkać tak daleko od miasta. Straszne odludzie.
– Przynajmniej jest spokój. – I nikt się nie wtrąca, pomyślał. Paul nie przepadał za światem.
Albert zerknął na zegar ścienny obok drzwi wejściowych.
– Chyba się nie obrazisz, jeśli poproszę Kate, żeby dokończyła twoje zamówienie. Helen niedomaga, obiecałem, że coś jej ugotuję. Dochodzi pierwsza, pewnie już psioczy, że się spóźniam. – Zachichotał.
– Mam nadzieję, że to nic poważnego.
– Nie. Po prostu ból głowy. Rzadko je miewa, ale kiedy już się przytrafią, kładą ją na łopatki.
– Poradź jej, żeby namoczyła w wodzie korzeń imbiru i wypiła napój. Powinna przebywać w zaciemnionym pokoju.
– Znasz się na domowym leczeniu?
– Moja babcia cierpiała na bóle głowy i wierzyła w skuteczność imbirowej herbaty.
– Wezmę trochę imbiru. Nie zaszkodzi wypróbować. – Albert rozejrzał się po sklepie. – Gdzież podziała się Kate?
Paul dostrzegł wysoką, szczupłą kobietę stojącą na drabince na końcu rzędu z naczyniami kuchennymi.
– To ona? – Wskazał głową kobietę.
Zerkając w głąb sklepu, Albert potwierdził:
– Tak. Hej, Kate, mógłbym cię tu prosić na chwilę?
Szła w stronę kasy swobodnym, zamaszystym krokiem. Paulowi podobał się sposób, w jaki się poruszała, wyglądała na kogoś, kto dobrze czuje się w swojej skórze. Zaskoczyło go spojrzenie jej żywych bursztynowych oczu. Posłał jej niedbały – miał nadzieję – uśmiech.
Skinęła głową i zwróciła się do Alberta.
– Potrzebuje pan czegoś?
– Obiecałem Helen, że przygotuję dla niej obiad. Czy mogłabyś zająć się resztą zamówienia pana Andersona?
– Tak, oczywiście. – Uśmiechnęła się przyjaźnie do Paula i życzliwie popatrzyła mu prosto w oczy.
– Paul, to jest Kate Evans. Kilka tygodni temu przyjechała tu z Yakima w stanie Waszyngton i od tej pory pracuje u mnie w sklepie.
– Miło mi poznać. – Paulowi wydawało się, że wyczuł woń perfum. „Paryski wieczór”. Ścisnęło mu się serce. Był to ulubiony zapach Susan.
– Bardzo mi przyjemnie – odparła Kate.
Albert podszedł do skrzyni z warzywami.
– Mamy imbir?
– Raczej nie. Czy zamówić?
– Tak. Sprawdź, jak szybko możemy go sprowadzić. – Zdjął z kołka na ścianie za kasą płaszcz i kapelusz. – Nie wiem, co bym bez ciebie zrobił. – Popatrzył na Paula. – Ona prowadzi ten sklep lepiej ode mnie. – Wcisnąwszy na głowę kapelusz, dodał: – Szkoda, że nie planuje zostać tu na stałe.
– Prawdopodobnie zabawię tu dość długo – rzekła.
– I bardzo dobrze. – Puścił do niej oko. – Dopilnuj, by Paul dostał wszystko, czego potrzebuje. Mieszka daleko stąd, w Bear Creek, nie chciałbym, żeby o czymś zapomniał.
– Przypilnuję. – Kate zwróciła się do Paula. – Bear Creek... hmmm... zdaje się, że nie raz słyszałam tę nazwę, od kiedy zaczęłam tu pracować.
Paul szeroko się uśmiechnął.
– W okolicy jest kilka miejsc o tej nazwie. Bear Creek, gdzie mieszkam ja, to dopływ rzeki Susitna.
Kate pokiwała głową, jakby wiedziała wszystko o Susitna. Paul bardzo w to wątpił.
Albert włożył płaszcz.
– Wrócę mniej więcej za godzinę.
– Proszę pozdrowić ode mnie żonę – powiedziała Kate. – Przykro mi, że nie mogę jej jakoś pomóc.
– Nie ma się czym martwić. Za dzień lub dwa będzie zdrowa jak ryba. – Wyszedł na zewnątrz i zamknął za sobą wyposażone w dzwoneczek drzwi.
Kate położyła ręce na kontuarze i utkwiła wzrok w Paulu.
– A więc czym mogę służyć?
Paul starał się nie zwracać uwagi na urodę sprzedawczyni i jej smukłą, długonogą sylwetkę. Wpatrywał się w listę zakupów.
– Zostało jeszcze tylko kilka pozycji. Miałem nadzieję, że dostanę u was mocne płótno, takie, z którego mógłbym uszyć roboczą koszulę.
– Mamy mnóstwo różnych tkanin. – Podeszła do półki z belami materiałów. – Ma pan jakieś preferencje co do koloru?
– Brązowy. Dwa i ćwierć jarda powinno wystarczyć. – Wziął w palce ciemnobrązową tkaninę i potarł, sprawdzając wytrzymałość. – Ta wydaje się odpowiednia.
Kate zdjęła materiał z półki.
– I może jeszcze kawałek niebieskiego. I wełny w kratkę.
Podawszy tkaninę Paulowi, Kate ściągnęła z półki inne bele.
– Czy pańska żona ma guziki i nici?
Paul zawahał się, a potem podniósł głowę i odparł:
– Nie jestem żonaty. – Zanim odwrócił wzrok, wydawało mu się, że w oczach Kate błysnęła iskierka zainteresowania. – Ale owszem, potrzebne mi guziki i nici.
Uniosła brew.
– Sam pan szyje?
– Czy jest w tym coś zabawnego?
– Nie, oczywiście, że nie. Po prostu nigdy nie spotkałam mężczyzny, który potrafi szyć.
Paulowi spodobała się jej prostolinijność. Pozwolił sobie na uśmiech.
– Jak się żyje w dziczy, trzeba być samowystarczalnym.
Oddaliła się między półki.
– Guziki i nici są tutaj.
– Dziękuję. Chyba pamiętam, gdzie co jest.
Kate go pociągała... a nie chciał, by pociągała go jakakolwiek kobieta. Przyciskał do piersi belę materiału, używając jej w charakterze odgradzającej go od niej zapory.
– W takim razie wezmę się za krojenie – powiedziała, wyjmując mu z rąk tkaninę i dokładając ją do stosu innych rzeczy.
Podeszła do kasy i położyła płótno na ladzie, a w tym czasie Paul wybierał pozostałe artykuły. Podniósł wzrok i zauważył, że Kate mu się przygląda. Szybko powróciła do odmierzania i krojenia materiału, a nim zaczęły targać sprzeczne myśli – wbrew sobie chciał dowiedzieć się o niej czegoś więcej.
Gdy położył na ladzie nici i guziki, zapytała:
– Coś jeszcze?
– Tak. Jeszcze... jedna rzecz. – Zniknął między półkami i chwilę później wrócił z dwiema parami kalesonów. Z największą nonszalancją, na jaką potrafił się zdobyć, dorzucił je do pozostałych towarów. Czuł falę gorąca na policzkach i miał nadzieję, że Kate niczego nie zauważyła.
– A więc mieszka pan nad Bear Creek?
– Aha.
– Czy rzeka Susitna wpływa do Zatoki Cooka?
– Tak. Po północnej stronie zatoki. Gdy dociera się do ujścia Susitny, trzeba pojechać kawałek dalej na północ i tam Bear Creek wpada do rzeki. Mieszkam w pobliżu ujścia dopływu.
– Kawał drogi stąd.
– To mi odpowiada.
Skierował rozmowę z powrotem na Kate.
– A pani? Ma tu pani rodzinę?
– Nie. Mieszkają w stanie Waszyngton.
– Albert mówił, że szuka pani innej pracy?
– Szukam, ale nie znajduję. Jestem pilotką. – Dopakowała bieliznę do innych zapasów.
– Nigdy nie spotkałem kobiety pilota.
Kate uważnie mu się przyglądała.
– Czy to panu przeszkadza?
W jej tonie pobrzmiewało jakieś wyzwanie i Paul pomyślał, że dziewczyna jest na tym punkcie przewrażliwiona, prawdopodobnie nie bez powodu.
– Nie. Wcale. Kobieta powinna móc pilotować samolot tak samo jak mężczyzna. – Zdobył się na krzywy uśmiech. – Ale to lekka ironia, że zdziwiło panią, że szyję... skoro sama wiedzie pani życie, które większość uznałaby za dość niekonwencjonalne.
Kate złożyła płótno.
– Po prostu byłam zaskoczona i już. – Włożyła materiał do skrzyni.
– Od dawna pani lata?
– Od dziecka... Mój tato miał samolot. – Zdmuchnęła grzywkę z czoła.
Ten gest wydał mu się uroczy. Przeniósł uwagę na zaopatrzenie.
– Zanim wyjechałam z domu, słyszałam, że jest tu dużo pracy dla pilotów. Nasłuchałam się opowieści o czekających na Alasce przygodach. Szukałam, ale wygląda na to, że nikt tu nie potrzebuje pilotów, a przynajmniej wykonujących ten zawód kobiet.
– Poznałem wczoraj gościa, który otworzył niedawno lotnisko. Może on by kogoś potrzebował.
– Gdzie? W Merrill Field?
– Nie. To nowy biznes, niewielki, nad Jeziorem Spenard.
W oczach Kate rozbłysło zainteresowanie.
– Z kim trzeba rozmawiać?
– Z Sidneyem Schaeferem. Młody gość, ale ma wielkie marzenia i mnóstwo zapału.
Paul wątpił, by Kate miała szansę na pracę i zastanawiał się, czy nie powinien był przypadkiem trzymać języka za zębami. Po co podsycać w niej nadzieje.
– Sprawdzę. Dziękuję.
Kate dołożyła do pudła nici i guziki. Paul nie potrafił powstrzymać się przed przestrogą.
– Latanie to niebezpieczna profesja.
– Tak, podobnie jak wiele innych zawodów. Nigdzie nie czuję się tak szczęśliwa jak w powietrzu. Uwielbiam być tam w górze. – Jej twarz przybrała błogi wyraz. – Stamtąd świat wygląda inaczej, jest piękniejszy.
– Kilka razy leciałem jako pasażer. Dawno temu, ale pamiętam, że mi się podobało. Chyba rozumiem, o czym pani mówi.
– Może zabiorę pana kiedyś na wycieczkę. – Zarumieniła się i przeniosła wzrok na półki. – Potrzebuje pan czegoś jeszcze? Owoców albo warzyw? Przypraw?
Paul wcisnął na głowę kapelusz.
– Mam sporo warzyw. W tym roku ogród prześcignął sam siebie. W przyprawy też jestem zaopatrzony. Ale kawa by się przydała.
Kate podeszła do pobliskiej półki.
– Ile pan potrzebuje?
– Cztery puszki powinny wystarczyć.
Zdjęła dwie i podała je Paulowi, następnie poszła po dwie kolejne i wróciła z nimi do kasy.
– Coś jeszcze?
– Myślę, że to pozwoli mi przetrwać zimę.
Kate podliczyła zamówienie.
– To będzie trzydzieści dwa dolary i dwadzieścia jeden centów. Dopisać do rachunku czy płaci pan gotówką?
– Gotówką. – Z tylnej kieszeni wyjął portfel, wyciągnął kilka banknotów, następnie sięgnął do kieszeni z przodu po drobne i odliczył potrzebną kwotę.
Kate przyglądała się stercie towarów.
– Pomóc panu?
– Nie. Zwykle zawożę wszystkie zakupy do przystani taczką.
– Pan Towns ma taczkę na zapleczu.
– Tak. Już z niej korzystałem. – Paul przeszedł w głąb sklepu. Zawahał się, dochodząc do wniosku, że powinien jeszcze coś powiedzieć. – Dziękuję. Miło było panią poznać.
– Nie ma za co. Cała przyjemność po mojej stronie – odparła z uśmiechem.
Paul wymamrotał z niejakim zakłopotaniem:
– No to do zobaczenia. Pewnie wiosną.
Zanim Paul załadował wszystkie zakupy na łódkę, jego koszula zrobiła się mokra od potu. Chciało mu się pić. Odstawiwszy taczkę na miejsce, wziął napój ze sklepowej półki.
Kate była zajęta przestawianiem puszek, a Albert zajął swoje miejsce za kasą. Paul przyłapał się na myśli, że żałuje, że Albert już wrócił.
– Należy się pięć centów, zgadza się?
– Zgadza.
Podał monetę.
– Jak się czuje Helen?
– Nadal marnie. – Albert wysunął szufladę, wygrzebał z niej otwieracz do butelek i wręczył go Paulowi. – Szkoda, że nie mam imbiru.
– Moja matka wierzyła w jego skuteczność.
Albert zmarszczył czoło.
– Wydawało mi się, że mówiłeś o babce.
– Och... no tak. – Paul szukał właściwej odpowiedzi. – Tak, ale matka też cierpiała od czasu do czasu na bóle głowy. To u nas rodzinne. – Zdjął kapsel i pociągnął szybki łyk napoju, a następnie oddał otwieracz. – No, na ten rok wystarczy.
– Uważaj na siebie. Może znów będziemy mieli łagodną zimę, jak ta poprzednia.
– Nie liczę na to. Poza tym ciężkie zimy to lepsze futra.
– Tu masz rację. Pozdrów ode mnie Warrenów. I powiedz Patrickowi, żeby pospieszył się z tym dachem. – Albert się uśmiechnął, a w jego niebieskich oczach błysnęły szelmowskie iskierki. – Ćwiczyłem się w szachach, czekając na jego przyjazd.
Paul odwzajemnił uśmiech i kiwnął głową.
– Przekażę.
Zabrzęczał dzwonek i Albert poszedł obsłużyć kolejnego klienta. Paul cofnął się od kontuaru. Dopijając napój, rozglądał się po sklepowych półkach za ostatnimi rzeczami, których mógłby jeszcze potrzebować. Jego myśli powędrowały ku Kate. Zerknął na nią, żałując, że nie może pobyć z nią dłużej. Sam był tym zaskoczony. Już dawno nie zdarzyła mu się ochota na spędzenie czasu w towarzystwie kobiety – od czasu Susan. Przypomniał sobie swoje postanowienie, że już nigdy więcej nie zainteresuje się na poważnie żadną kobietą.
Kate przeszła na koniec działu spożywczego, zachowując się w taki sposób, jakby chciała coś powiedzieć. Pomachała mu na pożegnanie.
– Do zobaczenia.
Paul pomachał jej w odpowiedzi, wrócił do lady, oddał pustą butelkę po napoju i ruszył w stronę drzwi.
Nim zdążył wyjść na zewnątrz, zatrzymała go Kate.
– A co by pan powiedział na przejażdżkę moim samolotem, gdy znów zjawi się pan w mieście? – Oblała się rumieńcem i czym prędzej dodała: – Mówił pan, że się panu podobało, a od ostatniego razu minęło sporo czasu. Więc co pan powie na darmowy lot?
Uśmiechnął się. Czyżby była nim zainteresowana? A może po prostu chciała się zaprzyjaźnić. Uznał, że podniebna wycieczka nie zaszkodzi.
– Brzmi dobrze. Umowa stoi. – Przez chwilę patrzył jej w oczy, a rumieniec na jej twarzy przybrał głębszą barwę. – Do zobaczenia wiosną.
Paul skierował łódź na północny zachód i zaczął płynąć w stronę zatoki. Dziób bez trudu pruł spokojną wodę, ale niewielki silnik męczył się z powodu dużego obciążenia.
Chmury otulały podnóże góry Susitna. Przyglądnął się szczytowi zwanemu „Śpiącą Damą”. Gdyby użył wyobraźni, dostrzegłby sylwetkę kobiety o spływających na ramiona włosach, która leży na plecach i spogląda w niebo.
Obraz Susan odpoczywającej w cieniu dębu wrócił do niego z przeszłości niczym włócznia rzucona po to, by trafić go prosto w serce. Dzień był wtedy upalny, postanowiła się położyć. On łowił ryby, ona zaś leżała na trawie, patrząc w dal przez listowie.
Boże, jak mogłeś do tego dopuścić? Ufałem Ci. A potem zbeształ go wewnętrzny głos. Ona ufała Tobie.