Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Charakter i odwaga zawsze pomagały jej przetrwać trudne chwile. Czy jednak ma w sobie dość wytrwałości, by doprowadzić każdą sprawę do końca?
Chociaż Kate Evans jest kobietą w „męskim” zawodzie, plasuje się w ścisłej czołówce najlepszych alaskich pilotów. Gdyby tylko jej życie osobiste nie było tak skomplikowane… Rozdarta między uczuciem do Mike’a Conlina, kolegi po fachu, i lekarza Paula Andersona, marzy o pokoju serca. Kiedy jednak dochodzi do strasznego nieszczęścia, być może los podejmie decyzję za nią…
W powieści Skrzydła nadziei autorka już po raz drugi zabiera czytelnika w alaskie przestworza, oferując chwile wzruszenia i niezapomniane podniebne przygody.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 443
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tom II z serii Niebo nad Alaską
Tłumaczenie Beata Hrycak-Domke
Tytuł oryginału:
Wings of Promise. Alaskan Skies.
Autor:
Bonnie Leon
Tłumaczenie z języka angielskiego:
Beata Hrycak-Domke
Redakcja:
Dominika Wilk
Korekta:
Natalia Lechoszest
Skład:
Alicja Malinka
ISBN 978-83-65843-57-9
© 2011 by Bonnie Leon
© 2018 for the Polish edition by Dreams Wydawnictwo
© Photography by Steve Gardner, Pixelworks Studios
Dreams Wydawnictwo Lidia Miś-Nowak
ul. Unii Lubelskiej 6A, 35-310 Rzeszów
www.dreamswydawnictwo.pl
Druk: drukarnia Skleniarz
Książkę wydrukowano na papierze Ecco Book 2.0 80g dostarczonym przez Antalis Poland Sp. z o. o.
Wszystkie cytaty pochodzą z Biblii Tysiąclecia.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu bez pisemnej zgody wydawcy.
Dedykuję Gayle Ranney – kobiecie, która podążała za swoim marzeniem.
Kate zjechała z drogi swoim plymouthem coupe i zatrzymała się przed domem Townsów, serdecznych przyjaciół. Była im wdzięczna za zaproszenie na święta Bożego Narodzenia. A mimo to, gdy gasiła silnik, wyrwało się jej z piersi westchnienie. W Bear Creek, w towarzystwie Paula, byłoby o wiele weselej, ale polarna temperatura zatrzymała ją w Anchorage. Doskonale wiedziała, że na Alasce nie można liczyć na pogodę.
Przez kilka minut siedziała w aucie, próbując okiełznać myśli. Kalendarz pokazywał dwudziesty piąty dzień grudnia, jednak bez Paula nie czuło się świątecznego nastroju. Miało to być ich pierwsze wspólne Boże Narodzenie. Planowali uczcić je choinką, prezentami i uroczystą kolacją. A może nawet wycieczką psim zaprzęgiem w górę Bear Creek. Kate wyobrażała sobie romantyczny wieczór: siedzieliby przytuleni, popijając gorącą czekoladę i wpatrując się w skrzące się alaskijskie niebo. Rozmawialiby o wspólnej przyszłości, a przy odrobinie szczęścia podziwialiby razem piękno tańczącej na niebie zorzy polarnej.
Może Sidney pozwoli jej skorzystać z radia w kantorku i skontaktować się z mieszkającym nad potokiem Patrickiem. Paul na pewno u niego będzie. Czy zadzwonienie do niego nie wyglądałoby na zbyt śmiałe?
Może uda nam się uczcić razem Nowy Rok. To niemal równie miłe jak wspólne spędzenie świąt. Według prognoz jest powód do radości – są widoki na to, że w roku tysiąc dziewięćset trzydziestym siódmym kraj zacznie pomału dźwigać się z wyniszczającego go kryzysu.
Powędrowała myślami do rodziny mieszkającej w stanie Waszyngton. Będą obchodzić święta w Yakimie z przyjaciółmi. Wciąż dźwięczała jej w uszach zawoalowana melancholia w radosnym z pozoru głosie matki podczas porannej rozmowy. Kate za nimi tęskniła.
Wyciągnęła rękę i poklepała po głowie Angel, swojego psa.
– Gotowa na przyjęcie?
Suczka, mieszaniec ras husky i malamute, odpowiedziała merdaniem ogona i cichym szczeknięciem.
– No to idziemy.
Kate wysiadła z samochodu, Angel wyskoczyła za nią. Ściskając w ręku torbę z prezentami, ostrożnie stąpała po oblodzonej ścieżce wiodącej pod frontowe drzwi. Zapukała i czekała. Helen zapowiedziała, że będzie u nich Mike Conlin. Kate poczuła się nieswojo na myśl o spędzeniu z nim wieczoru. Zaprzyjaźnili się od razu, już od pierwszego spotkania latem tysiąc dziewięćset trzydziestego piątego roku, gdy po raz pierwszy zjawiła się w Anchorage. To on wprowadził ją w tajniki życia na Alasce i pilotowania samolotu na tym terytorium. Ale odkąd dwa miesiące temu odrzuciła jego oświadczyny, stał się chłodny i powściągliwy. Brakowało jej ich dawnego koleżeństwa. Wiedziała, że jego towarzystwo będzie dla niej niezręczne. Gdyby tak mogła być z Paulem...
Otworzyły się drzwi i Albert Towns przywitał Kate z szerokim uśmiechem na ustach.
– Już zaczynaliśmy się obawiać, że nie dotrzesz.
Przeczesał dłonią przerzedzające się włosy. Przyciągnął ją do siebie i zamknął w ramionach.
Radość mężczyzny była zaraźliwa, więc Kate poczuła, jak i ją zaczyna ogarniać świąteczny nastrój. Traktowała go bardziej jak ojca niż gospodarza domu.
– Przepraszam za spóźnienie.
– Angel! Miło cię widzieć, piesku. – Albert zanurzył rękę w gęstej sierści.
– Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko jej obecności. Nie miałam serca zostawić jej samej w święta.
– Zawsze jest u nas mile widziana.
Do Alberta dołączyła Helen, której jasnoniebieskie oczy skrzyły się świąteczną radością.
– Kate, moja droga! Wejdź. Na dworze jest lodowato. – Wprowadziła kobietę do środka. – Słuchałaś dzisiaj rano przemówienia prezydenta Roosevelta?
– Nie. Nie miałam okazji. Dzwonili do mnie rodzice.
– Co u nich?
– Wszystko dobrze.
I rzeczywiście miewali się dobrze, choć Kate wiedziała, że święta bez niej zostawiły w rodzinnym domu pustkę. Zawsze był to szczególny czas dla rodziny. Gdyby tylko istniał sposób na spędzenie tych dni razem. Może kiedyś zdoła przekonać rodziców, że Alaska to doskonałe miejsce do życia.
– Pozdrów ich ode mnie przy najbliższej okazji. – Helen położyła dłoń na plecach Kate. – Wielka szkoda, że nie słyszałaś przemówienia prezydenta. Wprost uwielbiam jego płomienne mowy. Dzisiejsza była wyjątkowo inspirująca, niosła pokrzepienie w tych ciężkich czasach. I bardzo ładnie z jego strony, że wygłosił mowę do narodu w świąteczny poranek.
– Coś mi się zdaje, że już ją kiedyś słyszałem – rzekł Albert tonem zaprawionym sarkazmem. Zamknął drzwi. – Myślę, że to było nagranie. Kate, pozwól, powieszę twoją kurtkę.
Kate postawiła torbę, ściągnęła rękawiczki i wcisnęła je do kieszeni parki, a następnie podała ją Albertowi. Poprawiając palcami krótkie kasztanowe włosy, by nadać spłaszczonej pod kapturem fryzurze nieco objętości, weszła do przytulnego saloniku. Powitało ją ciepło oraz przemieszane aromaty słodkich bułeczek i pieczonego mięsa.
– Bajecznie pachnie.
– Zasługa mojej Helen – odparł Albert, otaczając żonę ramieniem.
Siedzący na sofie Mike wstał. O dziwo, miał na ustach uśmiech, powrócił też jego swobodny sposób bycia.
– Dzień dobry, Kate. Miło cię widzieć.
– Cześć.
Kate postarała się o serdeczny wyraz twarzy. Angel podreptała do Mike’a, żeby się przywitać.
– Cześć, psinko.
Potarmosił psa i ruszył w stronę Kate. Zesztywniała, nie wiedząc, czego się spodziewać. Mike zatrzymał się na wyciągnięcie ramienia.
– Obawialiśmy się, że będziemy musieli zjeść bez ciebie. – Uściskał ją. – Dobrze cię widzieć.
– Ja także się cieszę, że jestem tu z wami. Będzie wesoło. – Opuściła spięte ramiona i odetchnęła z ulgą, zdziwiona zmianą w zachowaniu Mike’a, a zarazem dziękując w duchu, że owa zmiana nastąpiła. – Przegapienie obiadu u Helen byłoby prawdziwą tragedią. – Kate uświadomiła sobie, jak wielką przyjemność znajduje w towarzystwie tych ludzi. Byli dla niej kimś więcej niż przyjaciółmi. Byli rodziną. Przybyła na Alaskę ledwie półtora roku temu, a już tak wiele ich ze sobą łączyło. – Muszę zająć się kilkoma rzeczami. – Z kpiarskim uśmiechem na twarzy podniosła torbę z prezentami. – Zostawiłam pakowanie na ostatnią chwilę. – Zerknęła na małą choinkę w kącie, a potem zwróciła się do Helen. – Położyć pod drzewkiem?
Mike sięgnął po torbę.
– Ja to zrobię.
Kate cofnęła rękę.
– O nie, nic z tego.
– Masz coś dla mnie? – Uniósł brew i wyszczerzył zęby.
– Poczekaj, to zobaczysz.
Lekkim krokiem podeszła do choinki. Zastanawiała się, co teraz robi Paul. Czy też ma świąteczne drzewko? Wątpiła. Może w przyszłym roku ustawią wspólne... jeśli będą małżeństwem. Na tę myśl przeszedł ją przyjemny dreszcz. Nie potrafiła powstrzymać uśmiechu.
Niewysoką jodłę zdobiły lśniące szklane bombki i własnoręcznie przygotowane ozdoby. Przyglądając się jej, wyobrażała sobie choinkę, która z pewnością stała w salonie rodziców. Zawsze ustawiali dużą, dostojną sosnę. Dotknęła uśmiechniętego bałwanka.
– Helen, sama robiłaś ozdoby?
– Niektóre. Sporo z nich jest dziełem Muriel. – Rozejrzała się po pokoju. – Pewnie zastaniesz ją w kuchni.
Kate wyjęła z torby paczuszki i dołożyła je do innych, ukrytych pod gałęziami. Wyprostowała się i wyjrzała przez okno.
– Znów zaczął sypać śnieg.
– Co to za święta bez śniegu. – Helen stała przy frontowym oknie z rękami wciśniętymi w kieszenie fartucha. – Pod białą pierzynką wszystko wygląda jak nowe.
Córka państwa Townsów, Muriel, weszła do pokoju wraz ze swoim mężem Terrencem.
– Cześć, Kate.
Muriel zdmuchnęła z czoła wilgotne kosmyki blond włosów i wytarła ręce w fartuch.
– Jakże się cieszę, że do nas dotarłaś. Mama upichciła wspaniałe potrawy.
Helen uśmiechnęła się do córki. Jej oczy jaśniały bardziej niż zwykle.
– Napracowałaś się tak samo jak ja.
Pani Towns podeszła do córki, objęła ją ramieniem i przytuliła.
– Gotuje lepiej ode mnie. – Rozpromieniła się i mówiła dalej: – Wiem, że miałam z tym poczekać, ale zwyczajnie nie potrafię. – Zerknęła na córkę. – Mamy nowinę.
Muriel popatrzyła na matkę z ukosa i się uśmiechnęła, a wtedy na jej prawym policzku pojawił się dołeczek.
– No dobrze, mów.
Helen odczekała chwilę, a potem wypaliła:
– Zostanę babcią!
– Dziecko? Cudownie! – powiedziała Kate. – Ogromnie się cieszę. – Natychmiast pomyślała o sobie i Paulu. Byłby dobrym ojcem.
Muriel położyła rękę na brzuchu.
– To dopiero początek. – Popatrzyła na męża. – Jestem bardzo zadowolona, że przeprowadziliśmy się z powrotem na Alaskę. Kiedy urodzi się maleństwo, będę blisko rodziców.
Mama znów ją uściskała.
– Gratulacje – rzekł Mike tonem bynajmniej nie radosnym. Zerknął ukradkiem na Kate.
O czym wtedy myślał? Że powinni się pobrać i założyć rodzinę? Kate przeniosła wzrok na Muriel. Córka państwa Townsów zawsze pragnęła być żoną i matką. Kate cieszyła się jej szczęściem.
Terrence uśmiechnął się, a potem poprawił na nosie okulary w drucianej oprawie.
– Rodzina to wielka odpowiedzialność. Ale zawsze mieliśmy nadzieję, że urodzą się nam dzieci.
Muriel przytuliła się do męża, on zaś otoczył ramieniem jej szczupłe plecy. Niebieskie oczy kobiety, jakże podobne do oczu matki, błyszczały z radości.
A gdyby to Kate i Paul ogłosili taką nowinę? Kate błądziła myślami, zastanawiając się, jak by się wtedy czuła. Nigdy dotąd nie zaprzątała sobie głowy takimi rzeczami. Kariera zawsze była u niej na pierwszym miejscu. Z trudem odepchnęła od siebie te rozmyślania. Przecież Paul wcale nie poprosił jej o rękę, przynajmniej na razie. Poza tym nie widzieli się od czasu, kiedy kilka tygodni temu wyznali sobie miłość.
Podniosła wzrok i napotkała spojrzenie Mike’a. Mimo że zachowywał się serdecznie, Kate dostrzegała jego smutek. Miał nadzieję, że będzie dzielił z nią życie. Kochał ją, ona jednak widziała w nim jedynie dobrego przyjaciela.
W Kate rozbłysła iskierka strachu. Czy w ogóle może się coś wydarzyć między nią a Paulem? Od prawie sześciu lat nie miał żony. Kate wiedziała też, że gryzie go coś z przeszłości. Nie powiedział jej, o co chodzi. Czy ta dawna zadra mogłaby wpłynąć na ich związek? Była pierwszą kobietą, którą zainteresował się od śmierci Susan. Czy to możliwe, że pożałował swojego miłosnego wyznania? Nie, odpowiedziała sobie w myślach Kate. Kiedy ostatnio rozmawiali przez radio, był tak samo podekscytowany wspólnymi świętami jak ona.
Coś jednak mogło się zmienić. Zdawała sobie z tego sprawę. W końcu sama zerwała zaręczyny z Richardem, wieloletnim przyjacielem z Yakimy. Najpierw byli po prostu kumplami, a potem gdzieś po drodze się w sobie zakochali. Tyle że on marzył o zwykłym życiu u boku zwykłej żony. Zaś Kate pragnęła więcej.
Gdy odwołała ślub zaledwie na tydzień przed uroczystością i poleciała na Alaskę, bała się, że Richard nigdy jej tego nie wybaczy. Na szczęście czas wyleczył rany. Dawny wybranek serca przysłał kartkę świąteczną wraz z długim, swobodnym w tonie listem. Jego przyjaźń dodawała jej teraz otuchy. Napisze do niego przy pierwszej sposobności.
Wszystko wyglądało jak należy. Miała Paula. Pasują do siebie, a kiedyś wezmą ślub. Była tego pewna.
– Mam nadzieję, że burczy wam w brzuchach – powiedziała Helen. Podeszła do drzwi dzielących salon i kuchnię. – Kolacja gotowa. – Stała w progu z rozpostartymi ramionami, jakby zagarniała stado owiec do dużej jadalni przy kuchni.
Albert postawił na stole półmisek ze złocistobrązowym indykiem. Helen i Muriel porozstawiały naczynia z resztą potraw. Kate usadowiła się na krześle, Mike zajął miejsce obok. Angel badała nosem niosące się od stołu smakowite aromaty.
– To nie dla ciebie, psinko – rzekła Kate kategorycznym tonem. – Leżeć.
Pies poczłapał do kąta pomiędzy kuchnią a wyjściem na podwórze i umościł się na kolorowym, plecionym dywaniku.
Mike szturchnął Kate.
– Powinnaś poprosić Helen i Muriel o kilka przepisów. Mogłabyś je na mnie wypróbować.
Mike sprawiał wrażenie aż nadto serdecznego. Czyżby próbował wskrzesić ich dawną zażyłość?
– Wiesz, że żadna ze mnie kucharka – odparła, myśląc sobie w duchu, że powinna nauczyć się gotować. Może nadejdzie czas, kiedy przyda jej się umiejętność przyrządzenia świątecznego posiłku. – Zresztą i tak w moim ciasnym mieszkanku nie ma miejsca na gotowanie. – Popatrzyła na Helen i Alberta, od których wynajmowała pokój. – Ale i tak je uwielbiam. Jest takie przytulne.
– I malutkie – przyznał Albert. – Oczywiście zrozumiemy, gdybyś chciała przeprowadzić się gdzie indziej.
– Miło się tam mieszka. – Oparła ręce o stół. – Mam nadzieję, że kiedyś kupię własne cztery ściany. Ponieważ jednak mój samolot spoczywa na dnie jeziora...
– Wciąż trudno mi uwierzyć, że rozbiłaś się wtedy nad jeziorem – wtrąciła Muriel. – I przetrwałaś tyle dni w kompletnej głuszy.
Kate wróciła w myślach do wypadku, w którym o mało nie straciły z Neną życia. Nie ocalałyby, gdyby nie wytrwałość Mike’a i Paula. Nigdy nie zapomni ulgi i radości, które poczuła na widok tych dwóch wyłaniających się z lasu.
– To było straszne, ale jakoś się udało – odparła z uśmiechem. – Moje oszczędności pójdą na nowy samolot. Gdy wrócę do latania, podreperuję stan konta.
– Pokój jest twój tak długo, jak długo będziesz go potrzebować – zapewniła Helen.
– Dziękuję. Zostanę tu jeszcze trochę. Mam na oku samolot, bellankę pacemaker, niemal taką samą jak ta, którą rozbiłam, tyle że o dwa lata młodszą.
– Dziś nie czas na zawracanie sobie głowy lataniem – powiedział Mike. – Nawet Sidney wziął wolne.
– Doprawdy? – Helen postawiła na stole galaretkę owocową. – Gdzie się podziewa?
– W Kenai. Nie mógł się doczekać spotkania z rodzicami i gromadką siostrzenic i bratanków. – Mike pochylił się nad stołem. – W głębi serca jest bardzo rodzinny. Powinien założyć własną rodzinę. – Zmierzył wzrokiem Kate. – Nigdy nie mogłem zrozumieć, dlaczego pozostał kawalerem.
– Uwielbia latać i zarządzać lotniskiem – rzekła Kate, biorąc do ręki widelec. – Pracuje ciężej od nas, a ten rodzaj pracy jest szalenie wymagający, przez co nie ma się zbyt wiele czasu dla rodziny. – Spojrzała na Muriel. Gdy zdecydowała się być pilotką, uważała, że jest to zajęcie warte każdego poświęcenia. Teraz nie była już tego taka pewna. Gdyby została panią Anderson, musiałaby zrewidować część swoich poglądów dotyczących latania.
Helen rozłożyła serwetkę na kolanach. Obok niej siedział Albert.
– Myślę, że można pogodzić pracę z rodziną. Prowadzimy sklep od wielu lat i ta sztuka całkiem nieźle się nam udała. – Uśmiechnęła się do córki.
Muriel strząsnęła z ramion jasne włosy.
– Pamiętam, jak po drodze ze szkoły zaglądałam do sklepu. Uwielbiałam pomagać.
– Bardziej niż praca interesowało cię opróżnianie słoja z cukierkami. Podobnie było z twoimi koleżankami – zauważył Albert z szerokim uśmiechem.
– To nieprawda. – Muriel uśmiechnęła się z wyższością. – No dobrze, niecała prawda. Przyznaję się bez bicia, że opychałam się ciastkami z kremem.
– Ponieważ oboje pracowaliśmy, był to dla nas niemały wysiłek. – Albert ujął dłoń żony i złożył na niej pocałunek. – Ale poradziliśmy sobie i dobrze się nam żyje.
– Los nam sprzyjał – dodała Helen. – Utrzymanie sklepu w tych okropnych czasach kryzysu to dar od Boga. Cierpi tak wielu ludzi, tak wielu jest bez pracy, straciło dach nad głową. Straszne.
Albert rozejrzał się po zgromadzonych przy stole.
– Podziękujmy Panu za posiłek oraz błogosławieństwa, którymi nas obdarzył.
Wszyscy chwycili się za ręce. Dłoń Muriel wydawała się drobniutka w ręku Kate. Dłoń Mike’a była ciepła i twarda. Kate poczuła jej uścisk. Ten nagły przejaw uczuć wprawił ją w zakłopotanie.
– Ojcze Niebieski – zaczął Albert. – Dziękujemy Ci za przyjaciół i rodzinę. I dziękujemy Ci za Twoje hojne dary. Otrzymujemy więcej, niż zasługujemy. Prosimy Cię, Panie Boże, zatroszcz się o tych, którzy cierpią niedostatek – mówił. – W tym szczególnym dniu, w którym wspominamy narodziny Twojego Syna, pamiętamy o cenie, którą za nas zapłacił, i składamy nasze dziękczynienie. Proszę, pobłogosław ten wspólny czas i nie ustawaj w budowaniu więzów przyjaźni między nami. Amen.
Mike ponownie uścisnął rękę Kate, a ona szybko uwolniła dłoń.
Po skończonym posiłku mężczyźni przenieśli się do salonu, a kobiety porządkowały kuchnię. Muriel sprzątała naczynia ze stołu, Helen zmywała, a Kate wycierała.
– Tak się objadłam, że ledwo dyszę – oznajmiła Kate. Wyjrzała przez okno. Zapadł już wczesny zimowy zmrok. – Muszę się przespacerować. Szkoda, że dni nie są dłuższe.
– Uwielbiam przebywać na dworze po zmierzchu – rzekła Muriel. – Zwłaszcza gdy zorze polarne pokazują się w pełnej krasie. Czasem, kiedy stoję pod niebem, na którym tańczą światła, mam wrażenie, że uchyla się przede mną rąbek niebios.
Helen przyjrzała się córce.
– Na razie ogranicz zaglądanie w niebiosa do przestrzeni świątyni. Jesteś w delikatnym stanie i nie powinnaś przebywać w tak niskich temperaturach.
– Nic mi się nie stanie. Nie ma o co robić hałasu.
– Nie robię hałasu – odparła Helen, powracając do zmywania. – Musisz myśleć o dziecku.
Muriel odstawiła pusty półmisek na kuchenny blat.
– Przesadnie się martwisz. – Pochyliła się i cmoknęła matkę w policzek. – Ale za to cię kocham.
– Kiedy wypada termin? – zapytała Kate, odkładając na stosik kolejny talerz.
– Doktor szacuje, że w połowie lipca – powiedziała Muriel, spoglądając na swój brzuch.
– Idealny czas na wydanie dziecka na świat. – Helen podała Kate następny talerz. – Dni są ciepłe.
– Tylko nie daj się Terrence’owi wyciągnąć na letnią wycieczkę w sam środek głuszy. Wolałabym nie wieźć Paula w jakieś niedostępne miejsce, żeby przyjął poród – rzekła Kate ze śmiechem.
– Terrence uwielbia takie eskapady, ale wątpię, by wybierał się gdzieś akurat w lipcu.
Helen zachichotała.
– Kiedy będzie zbliżać się twój czas, zacznie zachowywać się nerwowo jak wszyscy przyszli ojcowie. Jak kogut w kurniku, w którym grasuje wygłodniały lis.
– Nie wyobrażam sobie taty w takim stanie – wtrąciła Muriel.
– Och, był taki sam. – Jej matka się uśmiechnęła, zmywając tłusty sos z talerza. – W dniu twoich narodzin myślałam, że wydepcze dziurę w podłodze. – Parsknęła śmiechem. – Ale dobry był z niego ojciec.
– Dobrze mieć lekarza opiekującego się ludźmi żyjącymi poza miastem. – Muriel zamoczyła ściereczkę w zlewie i ją wyżęła. – Myślę, że Paul okazuje wielkie serce.
Helen zanurzyła talerz w wodzie, opłukała go i podała Kate.
– Wielka szkoda, że nie mógł dzisiaj do nas dołączyć. – Zwróciła się do Kate. – Jak mu się podoba praca lekarza na odludziu?
– Jest podekscytowany. Ale ponieważ od dawna nie leczył, trochę zjadają go nerwy.
– Dlaczego porzucił praktykę w San Francisco? – zapytała Muriel.
Kate poczuła, jak ściska się jej żołądek. Sama zadawała sobie to pytanie, lecz ten temat był zakazany.
– Nie wiem – odparła z największą nonszalancją, na jaką potrafiła się zdobyć. – On o tym nie mówi, a ja nie chcę być wścibska.
– Tak się cieszę z waszego związku. Uważam, że to cudowne, że na siebie trafiliście. Kiedy poznałam Terrence’a, od razu wiedziałam, że jest mi przeznaczony – rzekła Muriel.
Kate się uśmiechnęła.
– Ja z kolei jestem pewna, że Paul jest dla mnie tym jedynym. Jeszcze się nie oświadczył, ale mam nadzieję, że to zrobi. Gdy planowaliśmy spędzić razem święta, napomknął o naszej przyszłości.
– Założę się, że pewnie wkrótce poprosi cię o rękę – wtrąciła Helen.
Kate przetarła ścierką talerz.
– Mam nadzieję, że się nie mylisz.
– Będziesz miała latający szpital. Co ty na to? – zapytała Muriel, zbierając serwetki.
– Czuję dreszczyk emocji. Praca z Paulem zapowiada się wspaniale. Tak bardzo potrzeba tu lekarza. Myślę, że mi się spodoba.
Helen zanurzyła filiżankę w mydlinach, a potem zerknęła w stronę saloniku.
– Cieszę się, że Mike dzisiaj przyszedł. Nie był sobą od czasu... odkąd wy dwoje...
– Wiem. Ale teraz wydaje się być w formie. Może nadal będziemy przyjaciółmi.
– Jestem przekonana, że on też na to liczy. Zachowuje się dziś dość swobodnie.
Mike przekroczył próg kuchni.
– Skończyłyście?
Helen odwiązała fartuch.
– Prawie.
– To dobrze. Czas rozpakować prezenty. Zdaje mi się, że pod choinką coś na mnie czeka. – Puścił oko do Kate.
Co go naszło? Odkąd odrzuciła jego oświadczyny, chodził z nosem spuszczonym na kwintę, a teraz, ni z tego, ni z owego znów był dawnym czarującym Mikiem? Może pogodził się z losem i był gotów ruszyć naprzód. Na myśl o tym poczuła pewną ulgę. Mógłby dalej się boczyć, ale to do niego niepodobne. Mike jest dobrym człowiekiem i przy odrobinie szczęścia odnowią łączącą ich przyjaźń.
Ponieważ kuchnia lśniła już czystością, kobiety dołączyły do siedzących w salonie mężczyzn.
– Tak sobie pomyślałam, że chętnie pośpiewałabym kolędy – oznajmiła Helen. Usadowiła się na otomanie obok męża i poklepała go po udzie.
– Co powiecie na „Dzwonki sań”? – zapytał Albert.
Kate skinęła głową, przypomniawszy sobie własną wersję tej piosenki, którą wymyśliła w zeszłym roku, rozwożąc do wiosek świąteczne paczki. Zastanawiała się, czyby nie nauczyć pozostałych. Mieliby ubaw po pachy. Zanim zdążyła otworzyć usta, Albert zaintonował:
– „Poprzez białe drogi, z mrozem za pan brat...”.
Gdy skończyli śpiewać, Mike zapytał:
– Może teraz tę nową, która właśnie się ukazała? „Winter Wonderland”?
– Ciągle leci w radiu – zauważyła Muriel. – Uwielbiam ją.
Wkrótce wszyscy nucili nową melodię. Potem Helen nalegała na prawdziwą kolędę, a po niej nadszedł czas na otwarcie prezentów. Albert wręczył każdej osobie po dwie paczuszki, wyjaśniając, że to podarki od niego i Helen. W jednej była puszka z domowymi słodyczami, a w drugiej robiony na drutach szalik.
Kate owinęła szyję szalikiem w kolorze głębokiej zieleni, a później skosztowała krówki.
– Bardzo dziękuję. Wiecie, jak lubię cukierki, a szalik jest przepiękny.
– Żałuję, że nie mogliśmy pozwolić sobie na więcej, jednakże przy słabym utargu w sklepie... No cóż, wiecie, jak jest.
– Sądziłem, że już wychodzimy z kryzysu – powiedział Terrence. – Ale zdaje się, że pogrążamy się w nim z powrotem.
– Wszystko się ułoży. – Helen oparła się o Alberta i do niego uśmiechnęła. Jej miłość do męża była oczywista, nawet po tak wielu wspólnych latach.
Następne były prezenty od Kate. Udało się jej kupić od Joego Turchika kilka filigranowych rzeźb z kości słoniowej. Proponował, że je Kate podaruje, ale wskutek nalegań zgodził się w końcu przyjąć symboliczną zapłatę. Rozdała podarki i patrzyła, jak wszyscy je rozpakowują.
Helen pokazała foczą mamę z malutką foczką u boku.
– Och, jakie śliczne. Gdzie to zdobyłaś?
– Pamiętasz Turchików? Nena mi towarzyszyła, kiedy rozbił się samolot.
– Tak, oczywiście. Bardzo mili ludzie. – Helen przesunęła opuszkę palca po wyrzeźbionej foce.
– To dzieło Joego Turchika.
– Jest rdzennym mieszkańcem Alaski? – zapytał Terrence, przyglądając się pulchnemu morsowi.
– Tak. Eskimosem – wyjaśnił Mike, odpakowując figurkę Eskimosa dzierżącego włócznię.
– Zatrzymuję się u nich za każdym razem, gdy ląduję w Kotzebue. To serdeczni przyjaciele. Choć wątpię, by po tamtej katastrofie Nena jeszcze kiedyś zechciała wsiąść ze mną do samolotu.
– To prawdziwy cud, że obie ocalałyście – rzekła Muriel.
– Proszę, przekaż Joemu, że bardzo podobają się nam jego rzeźby i podziękuj mu w naszym imieniu. – Helen oglądała kościane foki. – Napiszę do niego list, doręczysz mu przy okazji kolejnego lotu na północ.
Rozpakowano resztę prezentów. Z wyjątkiem jednego. Ten ostatni był od Mike’a dla Kate. Malutka paczuszka. Kate nie domyślała się, co jest w środku. Wszyscy obserwowali, jak ostrożnie odwija ozdobny papier.
– Wiem, że nie pakowałeś tego własnoręcznie. O wiele za ładnie – droczyła się.
– Właśnie że pakowałem. – Popatrzył na nią z czułością. – Dla najlepszych tylko to, co najlepsze.
Kate trzymała w dłoniach małe puzderko. Nagle zdjął ją strach. A jeśli Mike postanowił zrobić coś głupiego? Gdy podnosiła wieczko, lekko drżały jej dłonie.
Zajrzała do środka i się rozpromieniła.
– Och, Mike! – Wyjęła maleńki złoty samolot zawieszony na złotym łańcuszku. Na boku miniaturowej maszyny był wygrawerowany czerwony napis: „Nieustraszona Kate”. – Jest piękny. – Podniosła wisiorek do światła, a do oczu napłynęły jej łzy. – To mój samolot.
Mike uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Pomyślałem, że spodoba ci się coś, co będzie ci go przypominało.
– Przecudny. Skąd go masz?
– Nie tylko ty masz konszachty z artystami. – Mężczyzna puścił oko. – Pomogę ci założyć.
Kate zawiesiła łańcuszek na szyi i pozwoliła Mike’owi go zapiąć. Jego dłoń dotknęła jej karku.
Zignorowawszy ten gest, kobieta podziwiała swój filigranowy samolot, a potem opuściła go na dekolt.
– Dziękuję. To naprawdę cudowny prezent. – Chciała uściskać Mike’a, ale nie śmiała. Zamiast tego popatrzyła w jego spokojne niebieskie oczy i rzekła: – Zawsze będę go hołubić.
Na dźwięk silnika samolotu puls Paula przyspieszył jak szalony. Mężczyzna wyszedł na ganek i zaczął lustrować niebo w nadziei, że to Kate. Tęsknił za nią i nie mógł oderwać od niej myśli. A potem zauważył maszynę. Nową, czerwoną bellankę pacemaker.
– Kate – wyszeptał.
Pobiegł ścieżką, jednak kiedy dostrzegł wysiadającą z samolotu Kate, nagle opuściła go pewność siebie. Nie widział jej od tamtego dnia w Anchorage, gdy wyznał, co do niej czuje. Jak powinien się przywitać? Czego ona od niego oczekuje? Czy powinien ją pocałować, czy tylko uściskać z atencją? A jeśli zmieniła co do niego zdanie?
Kate do niego pomachała, on zaś odwzajemnił gest. Angel galopowała w jego stronę. Zadowolony z tego Paul ukląkł w śniegu i złapał psa, który wpadł mu w ramiona. Ze śmiechem uchylał się przed mokrymi pocałunkami zwierzęcia i porządnie wytarmosił mu grzbiet.
– Jesteś w szampańskim nastroju – powiedział do Angel, jeszcze raz ją przytulając.
Wstał z kolan i ruszył w kierunku Kate. Stała szczupła i wysoka jak trzcina porastająca latem brzegi potoku. Serce waliło mu jak młotem, a ciało drżało z niecierpliwości. Dziewczyna odgarnęła z twarzy krótkie włosy i uśmiechnęła się do niego. Brązowe oczy patrzyły przyjaźnie i wyczekująco. Paula przepełniła miłość. Natychmiast pozbył się wątpliwości co do tego, jak ją przywitać.
Przyspieszył kroku, a gdy znalazł się przy Kate, przyciągnął ją w ramiona.
– Tęskniłem za tobą.
Wtulił twarz w jej włosy i wdychał zapach szamponu marki Breck.
Kobieta objęła go ramionami i przylgnęła do niego tak, jakby nie zamierzała go już nigdy wypuścić.
– Nie widziałam cię całe wieki.
Długą chwilę trwali w uścisku. Kate podniosła wzrok.
– Marzyłam o tym spotkaniu. Minęło zbyt wiele czasu.
Pocałował ją. Długo, niespiesznie. Kiedy się od siebie oderwali, Kate uśmiechnęła się i ponownie do niego przywarła.
– Bałam się, że to wszystko było tylko wytworem mojej wyobraźni i że nie czeka mnie nic prócz „cześć” i rozmowy o sprawach zawodowych. Jakże się cieszę, że się myliłam. – Znów go przytuliła.
– Żadnych rozmów zawodowych, przynajmniej dzisiaj. – Paul przycisnął ją do piersi i delikatnie oparł brodę o czubek jej głowy. – Gdy obudziłem się rano i ujrzałem słońce, miałem nadzieję, że cię dziś zobaczę.
– Wystartowałam skoro świt. Myślałam tylko o tobie. Tak bardzo tęskniłam za tobą w Boże Narodzenie.
– Cóż, przed nami Nowy Rok – rzekł Paul i szeroko się uśmiechnął. – Powitamy go razem.
Mężczyzna przeniósł uwagę na samolot Kate i uważnie mu się przyglądał.
– A więc to jest twoja nowa maszyna. Wyrazista. Czerwona, tak jak poprzednia.
– Mój ulubiony kolor. – Popatrzyła na bellankę. – Mam szczęście, że udało mi się ją zdobyć. Jest dwa lata młodsza od poprzedniej. No i ma radio.
– Bardzo mnie to cieszy. – Paul nadal lustrował samolot. – A gdzie napis „Nieustraszona Kate”? – Wyszczerzył zęby w uśmiechu, przypominając sobie, jak ukochana wypisała tę nazwę ozdobnymi literami na kadłubie starej bellanki.
– Tym razem bez napisu. Uznałam, że raz wystarczy. – Dotknęła zawieszonego na szyi filigranowego złotego samolotu.
– Co to?
– To? – Wzięła do ręki wisiorek. – To kopia mojej bellanki, tej, którą rozbiłam. Dostałam ją od Mike’a na święta.
Paul poczuł ukłucie zazdrości.
– Miło z jego strony. Nie wiedziałem, że się spotkaliście.
– Albert i Helen zaprosili go na świąteczny obiad.
Kate wzięła Paula pod rękę i przywarła do jego ramienia.
– Myślałam o tobie.
– To dobrze.
Cmoknął ją w czoło.
Po kolacji złożonej z pieczonego kurczaka Paul i Kate przenieśli się na ganek, a tam wpatrywali w nocne niebo. W oddali zawył wilk, ale tym razem Paul nie poczuł się samotny. Nie był już sam.
Kate wypiła łyk gorącej czekolady.
– Właśnie tak to sobie wyobrażałam. My dwoje, czyste ciemne niebo i gorąca czekolada. – Uśmiechnęła się do niego, a on ją pocałował. – To najlepsze, co mogło mi się w życiu przytrafić. Szkoda tylko, że nie możemy częściej przeżywać takich wspólnych chwil. Od jutra powrót do pracy.
– Tak. – Paul poczuł w środku ukłucie trwogi, jakby ktoś wbił mu w serce kolec. A jeśli nie ma wystarczających umiejętności? A jeśli ktoś umrze... przez niego?
Weź się w garść. Jesteś gotów. Te powtarzane w duchu słowa wcale go nie przekonały co do tego, czy aby na pewno ma odpowiednie kwalifikacje i jest gotów podjąć się pracy lekarza na takim odludziu.
– Jestem ogromnie podekscytowana. Kocham latać i kocham ciebie. Stworzymy doskonały zespół. – Ścisnęła go za ramię.
– Ja też cię kocham.
Zadanie, którego się podjęli, nagle przybrało realny kształt. Związane z nim niebezpieczeństwa także były realne. Kochał tę kobietę. Była pierwszą osobą, którą pokochał od śmierci Susan. Przed oczami przemknął mu obraz zmarłej żony. Była drobniutka, miała jasne włosy i niebieskie oczy, w niczym nie przypominała Kate. Strach podniósł swój ohydny łeb niczym hydra, grożąc atakiem. A jeśli straci też Kate? Wspólne latanie zwiększy liczbę godzin spędzanych przez nią w powietrzu. Ciaśniej otoczył ją ramieniem.
– Och, byłabym zapomniała... – Kate nagle rzuciła się ku drzwiom. Po chwili zjawiła się z małą paczuszką w dłoni. – Mam coś dla ciebie.
– Dla mnie?
Uśmiechnęła się szeroko i wręczyła mu pudełeczko.
– Taki drobiazg, ale pomyślałam, że może ci się spodobać.
Paul odwinął papier i zdjął wieczko.
– A cóż to takiego? – Chłonął wzrokiem wyrzeźbionego w kości słoniowej psa, który wyglądał jak Buck i ciągnął sanie. – Gdzie to wyszukałaś?
– Dzieło Joego Turchika. Poprosiłabym go o wyrzeźbienie wszystkich psów, jednak zabrakłoby czasu. Uznałam więc, że gdybyś musiał wybrać jednego, byłby to Buck.
– Piękne. – Paul przesunął palcem po wypolerowanej figurce. – Dziękuję. – Przytulił do siebie Kate, a potem z lekkim uśmieszkiem oznajmił: – Ja też mam coś dla ciebie.
Kate weszła za nim do środka. Wyjął z biblioteczki niewielkie puzderko. Było owinięte czerwonym świątecznym papierem i przewiązane wstążką. Wręczył jej prezent.
Ostrożnie rozwiązała kokardę i zdjęła ozdobny papier. Spojrzała na Paula błyszczącymi z emocji oczami. Drżały jej dłonie. Podniosła wieczko, odkrywając ułożony na bibułce naszyjnik z pereł.
Patrzyła na niego, nie mówiąc ani słowa. Może się jej nie podoba? Jest zbyt kobiecy?
– Zaryzykowałem – rzekł Paul, wzruszając ramionami. – Jeśli chcesz, mogę go zwrócić i kupić coś innego.
– Ależ nie. Bardzo mi się podoba! – Kate wyjęła biżuterię z pudełeczka. – Jest piękny.
– Kiedy byłem ostatni raz w Anchorage, zauważyłem go na wystawie w drodze powrotnej do domu. Pomyślałem, że może przypaść ci do gustu.
– Podoba mi się. Ogromnie. – Kate przyglądała się wspaniałemu sznurowi pereł. – Pomożesz mi go założyć?
– Nie będzie pasował do tego, który masz na szyi.
Paul zastanawiał się, który naszyjnik woli Kate. Ten od Mike’a miał szczególne znaczenie.
Kate szybko rozpięła podarowany jej przez Mike’a łańcuszek, a następnie odwróciła się plecami do Paula, żeby zapiął jej naszyjnik z pereł.
– Na pewno wydałeś mnóstwo pieniędzy.
– Dla ciebie żadna kwota nie jest za wysoka.
Musnął ustami jej szyję. Zwróciła ku niemu twarz, dotykając palcami pereł.
– Cudowny prezent.
– Cieszę się, że tak uważasz.
Pocałował ją. Wezbrała w nim miłość do tej kobiety, miłość tak wielka, że o mało nie rozsadziła mu serca. Starał się wyciszyć emocje. Ubóstwiał Kate, ale to uczucie przypominało mu zarazem o możliwości utraty ukochanej. A tego by nie zniósł.
– Lepiej połóżmy się spać – zasugerowała Kate. – Czeka nas długi dzień.
– Pójdę po latarnię. Odprowadzę cię do Warrenów. Sassa przygotowała dla ciebie posłanie.
Rano następnego dnia wyruszyli w stronę zamarzniętego potoku. Paul osłaniał dłonią oczy, wpatrywał się w lazurowe niebo i próbował uspokoić nerwy kilkoma głębokimi, powolnymi oddechami. Miał niezbędne umiejętności i był gotów do pracy, ale co będzie, jeśli coś sknoci? Odwrócił się do Kate i z największą pewnością, na jaką potrafił się zdobyć, powiedział:
– Dobry dzień na lot.
– Wprost idealny.
Mężczyzna przeniósł uwagę na swój drewniany dom, nad którym w nieskazitelnie przejrzystym powietrzu snuł się dym z komina.
– Nie przeszkadzałoby ci, gdybym zabrał ze sobą kilka skór? Miałem nadzieję, że sprzedam je w karnawale.
– Ależ skąd. Jest miejsce.
Paul umieścił w samolocie torbę oraz plecak.
– Zaraz wracam – rzekł i podążył ścieżką w stronę chaty.
– Pomogę ci – zaproponowała Kate, dołączając do niego.
Wrócili do samolotu z naręczem futer.
– W tym roku kiepsko ze skórami – stwierdził Paul.
– Wydaje się, że jest ich całkiem sporo.
– Nie bardzo. W zeszłym roku miałem cztery razy tyle. – Wzruszył ramionami. – Mniejsza z tym. Od teraz i tak nie będzie zbyt dużo czasu na zakładanie potrzasków.
– Czy to problem... mam na myśli finanse?
– Nie. Żaden problem.
Liczył na to, że nie będzie drążyła tego tematu. Odziedziczył spadek, a także odłożył pieniądze, kiedy pracował w San Francisco, dzięki czemu posiadał więcej niż inni. Mimo to krępowała go rozmowa o sprawach majątkowych. Doprowadziłaby bowiem do dalszych pytań, na które nie był gotowy.
Upychał futra w samolocie, podczas gdy Kate uruchamiała korbą śmigło. Następnie wsiadła do kokpitu i zapaliła silnik. Angel zajęła swoje miejsce z przodu.
– Wybacz, piesku, ale nie dzisiaj.
Kate ściągnęła pupila z fotela. Suczka podreptała cicho na tył samolotu i umościła się na stercie koców. Z zawiedzionym wyrazem pyska położyła głowę na dużych łapach.
Paul zgiął się wpół, żeby zmieścić się na siedzeniu, i rzucił okiem na Angel.
– Nie jest zadowolona.
– Nie przejmuj się nią. Nie dzieje się jej żadna krzywda. Kiedy wożę pasażerów, tam jest jej miejsce. Zwyczajnie się dąsa. – Kate omiatała wzrokiem lśniący, biały krajobraz. – Wspaniały dzień na nowy początek.
– Bez wątpienia. – Paul czuł się spięty. Czy na pewno jest gotów?
– Wszystko w porządku? – zapytała Kate.
Pokiwał głową, ale żołądek podjeżdżał mu do gardła. Zgadzając się na leczenie ludzi zamieszkujących dzikie ostępy, dał się ponieść chwili. Czyżby lekkomyślnie przyjął propozycję ukochanej?
– Denerwujesz się? – Kate zwiększyła obroty silnika.
– Tak, trochę.
– Dasz sobie radę – zapewniła i pochyliła się, by go pocałować. – I to znakomicie. Przecież widziałam cię przy pracy, pamiętasz?
W Paulu rozgorzała iskierka radości.
– Dziękuję. Będę potrzebował nieco czasu, by się wdrożyć.
Kate ponownie skupiła się na pilotażu.
– Kto oczyścił lądowisko?
– Patrick i ja. Doszliśmy do wniosku, że skoro będziesz miała tu dodatkowe przystanki, musimy zagwarantować, że bezpiecznie posadzisz maszynę.
– Dobra robota. Dziękuję.
Umilkli oboje. Słychać było tylko warkot silnika. Samolot oderwał się od ziemi, zostawiając w dole spowity bielą świat.
– To na pewno nie za duży kłopot, żebyś leciała po mnie taki kawał drogi?
– Nie zamierzam kłamać. Byłoby łatwiej, gdybyś mieszkał w Anchorage. Ale cieszę się, że zgodziłeś się to robić, mam więc motywację, by tu po ciebie przylatywać. Kocham to miejsce.
– Obiecałem, że spróbuję. Zobaczymy, jak pójdzie.
– No tak... – Umilkła, choć wydawało się, że ma ochotę coś dodać.
– Tak uzgodniliśmy, pamiętaj.
– Tak. Ustaliliśmy, że na razie tylko się przymierzamy.
Kate patrzyła prosto przed siebie, przygryzając dolną wargę. Paul wiedział, że oczekiwała od niego czegoś więcej, jednak nie czuł się jeszcze na siłach. Nie praktykował od czasu śmierci żony, czyli od niemal sześciu lat. Gdyby Susan nie umarła z jego winy, może czułby się inaczej, ale nie miał, niestety, wątpliwości, że żyłaby do dziś, jeśliby poważniej potraktował jej stan zdrowia.
– Nie będzie nas mniej więcej przez tydzień. Kto zaopiekuje się psami?
– Synowie Patricka. Ze względu na to, że Douglas jest najstarszy i najbardziej odpowiedzialny, to jemu powierzyłem ten obowiązek.
– To dobre dzieci. A są jakieś wieści od Lily? Wiem, że Sassa za nią tęskni. Musi być im wyjątkowo ciężko, ponieważ to ich jedyna córka.
– Tak. Bardzo przeżywają jej wyjazd, zwłaszcza Sassa. Choć Patrick mówił, że regularnie do nich pisuje. Znalazła pracę oraz mieszkanie w Seattle i postanowiła tam zostać. Myślę, że mogła też znaleźć sobie mężczyznę.
– I co na to Sassa?
– Wiedziała, że to kiedyś musi się zdarzyć. Lily jest urocza, przyjemnie na nią patrzeć. Przypuszczam, że Sassa się z tym pogodziła, chociaż z pewnością wolałaby, żeby jej córka zakochała się w Alaskijczyku. Byłaby bliżej domu.
– Rozpoczęła całkiem nowe życie. Seattle to duże miasto, zupełnie nie przypomina Bear Creek. Trochę jak dla ciebie przeprowadzka tutaj z San Francisco.
Rzuciła mu ukradkowe spojrzenie.
Paul zacisnął zęby. Wiedział, że Kate próbuje wyłowić jakieś informacje. Nie mógł zdradzić jej całej przeszłości, jeszcze nie teraz.
– Pewnie tak.
– Myślisz, że Lily kiedyś wróci?
– Trudno powiedzieć. – Skrzyżował ramiona na piersi. – Ale z moich obserwacji wynika, że Alaskijczyk na zawsze pozostaje w duszy Alaskijczykiem. Ma to we krwi.
– Teraz już to wiem. Kiedy wyjeżdżałam z Yakimy, mamie było ciężko. Natomiast tato rozumiał. Prawdę mówiąc, wręcz zachęcał mnie do realizacji mojego marzenia. Mama wolała, żebym nie ruszała się z miejsca, jednak myślę, że już jest jej łatwiej. Szczególnie po letnich odwiedzinach.
– Od twojej przeprowadzki minęły niemalże dwa lata, prawda?
– Miną w lipcu.
– W takim razie założę się, że nie wrócisz już do Stanów. To terytorium albo daje ci w kość w pierwszym roku pobytu, albo wciąga cię na dobre.
Baza Susitna stała spokojnie nad brzegiem rzeki, otoczona z drugiej strony lasem drzew o bezlistnych konarach. Nad chatami snuły się dymy. Paulowi zdawało się, że dostrzegł Charliego Agnaka na nabrzeżu przed sklepem. I rzeczywiście, mężczyzna zadarł głowę i pomachał, gdy mijali go w drodze na północ.
– Tu jest teraz mój dom – rzekła Kate. – Ale tęsknię za rodziną.
Paul poczuł znajomy ucisk w sercu. Nie odrywał wzroku od krajobrazu.
– Nie sądzę, by dało się tak całkiem otrząsnąć z tęsknoty za ludźmi, których kochamy. – Poruszył łopatkami, próbując rozluźnić napięte mięśnie. – Jaki jest porządek dnia?
– Pierwszy przystanek niedaleko stąd. Chata osadnika.
– Co się tam dzieje?
– Zachorował jeden z synów Kennedych. Sidney nie mówił, co mu dolega.
Kate wylądowała pośrodku rozległej połaci bieli. Wśród śnieżnych zasp, bezlistnej brzozy i karłowatych świerków stała niewielka chata. Zanim Kate zatrzymała samolot, otworzyły się drzwi i z wnętrza domu wypadł czarny pies, prawie pod szyję brodząc w śniegu. Kate podeszła do drzwi bellanki i je otworzyła.
– Cześć, Max – zawołała.
Angel wyskoczyła i puściła się pędem w stronę psa. Zwierzęta niemal się ze sobą zderzyły. Obwąchały się nawzajem, a potem odbiegły wielkimi susami, podskubując się i koziołkując podczas harców na białej łące.
– Angel wszędzie ma przyjaciół – skonstatował Paul.
– Dobrze, że dogaduje się z innymi psami. W przeciwnym razie musiałabym ciągle zostawiać ją w samolocie. Tutaj wszyscy mają psy. – Kate wzięła Paula za rękę. – Dziękuję, że mi ją podarowałeś.
Paul delikatnie ścisnął jej dłoń.
– Nita miała dobry miot, ale kiedy wziąłem Angel na ręce, od razu wiedziałem, że będzie idealnym szczeniakiem dla ciebie.
– Miałeś rację. – Przesłała mu uśmiech, a później zaczęła przedzierać się przez śnieg w stronę chaty.
Paul ruszył za nią. Ziąb szczypał go w policzki, a także kłuł w płuca. Chciał otoczyć Kate ramieniem, jednak się pohamował. Nie wiedział, jak zareagowałaby na publiczne okazywanie uczuć.
– Jack nie jest tak przyjazny jak Max, ale nie zrobi krzywdy – wyjaśniła Kate, patrząc na Paula.
– Jack?
– Drugi pies Kennedych. Jest już staruszkiem, mimo to nie ma zamiaru schodzić z posterunku. Nadal stróżuje.
– Mam nadzieję, że nie będzie niezadowolony z mojej wizyty.
– Owszem, będzie. – Kobieta uśmiechnęła się szeroko i czule ścisnęła Paula za ramię.
Na ganku stał mężczyzna o bujnych rudych włosach i takiej samej kędzierzawej brodzie. Ręce wcisnął w kieszenie ogrodniczek.
– Uszanowanko.
– Witaj – zawołała Kate.
Jack odepchnął od desek ganku swój sędziwy korpus i ze zjeżoną sierścią rzucił się do drzwi, ujadając.
– Już dobrze, spokój – powiedział mężczyzna, kładąc psu rękę na głowie.
Kate zbliżyła się do schodów.
– Przywiozłam doktora.
Mężczyzna zszedł po stopniach. Jack nie odstępował go na krok, jeżąc się i nieufnie łypiąc na przybyszy.
– Chciałabym przedstawić Paula Andersona, naszego nowego lekarza.
Mężczyzna wyciągnął rękę.
– Miło mi poznać. Jestem Bill Kennedy. Cieszę się, że doktor obejrzy mojego chłopaka.
Paul uścisnął wielkie łapsko osadnika.
– Bardzo mi przyjemnie.
– Wejdźcie – zaprosił Bill. – Za zimno, żeby sterczeć na dworze.
Paul zrobił krok naprzód, ale Jack zawarczał i zatarasował mu drogę.
– Już wystarczy, Jack – zakomenderował Bill.
– Pilnuje rodziny.
Paul uznał, że pies tylko udaje groźnego, więc ukląkł i zdjął rękawicę, a potem wyciągnął do niego gołą rękę, odwracając wewnętrzną część dłoni do góry. Pies starannie ją obwąchał. Paul ostrożnie dotknął głowy psa i pogłaskał gęstą sierść. Zwierzę się uspokoiło i podeszło bliżej, podsuwając łeb i ocierając się zmierzwionym bokiem o nogę mężczyzny.
– Wygląda na to, że zostałeś zaakceptowany – rzekł ze śmiechem Bill. – Jack cię nie zapomni. Wejdź.
Po dokonaniu prezentacji synowie Kennedych odeszli na bok. Wizyta lekarza wyraźnie nie wzbudziła ich entuzjazmu.
– Chodźcie, chodźcie. Nie ma się czego bać. – Bill zwrócił się do Paula. – Carl ma problem ze zdrowiem. Od ponad tygodnia boli go ucho.
Paul osłuchał serce i płuca chłopca. Wsadził mu termometr do ust, a następnie zbadał uszy.
– W prawym uchu rzeczywiście jest infekcja. – Popatrzył na matkę chłopca, Iris. – Zdarzało mu się to wcześniej?
– Tak. W zasadzie dość regularnie. Cztery, pięć razy do roku.
Paul wyjął termometr i odczytał temperaturę:
– Trzydzieści osiem i trzy kreski. Nie jest źle. – Schował termometr do futerału. – Można by się zastanowić nad usunięciem migdałków. Ten zabieg zazwyczaj rozwiązuje problem.
Iris pobladła.
– Dość radykalne rozwiązanie jak na chore ucho.
– Rutynowe postępowanie. Powtarzające się stany zapalne mogą uszkodzić słuch. Poza tym... nie chcę straszyć, ale czasem infekcje zagnieżdżają się w wyrostku sutkowatym, o, tutaj. – Dotknął Carla za uchem. – Jeśli do tego dojdzie, robi się poważny problem.
– Naprawdę? – Palce Iris skubały kołnierzyk sukienki. Zerknęła na męża. – Musimy to przedyskutować.
Paul uśmiechnął się i sięgnął do torby lekarskiej.
– A tymczasem proszę trzy razy dziennie wkrapiać do ucha dwie krople tego oleju. – Podał Iris lekarstwo. – Przykładanie do ucha termoforu złagodzi ból. Jest w domu aspiryna?
– Tak. Zawsze mam trochę pod ręką.
– To dobrze. – Paul zamknął torbę. – Podawajcie mu jedną tabletkę co cztery, sześć godzin. Zbije gorączkę i zmniejszy ból. – Potarmosił włosy na czubku głowy Carla. – Za kilka dni chłopak będzie zdrów jak ryba.
– Bardzo dziękujemy za pomoc, doktorze – rzekł Bill. – Nie mamy zbyt dużo pieniędzy, ale miałem nadzieję, że przyjmie doktor kilka skór. To był dobry rok na kuny.
– W tym sezonie moje sidła zwykle świeciły pustkami. Będę wdzięczny za skóry.
Kate i Paul opuścili gospodarstwo Kennedych i ruszyli do obozu górników. Kilku wymagających pomocy lekarskiej mężczyzn stłoczono w niewielkim pomieszczeniu na tyłach sklepu wielobranżowego. Cuchnęło tam potem i niedomytymi ciałami.
Paul przedstawił się i przystąpił do pracy. Po diagnozie udzielał górnikom medycznej pomocy oraz porad co do dalszego postępowania, przepisując leczenie rozmaitych dolegliwości górników. Czas płynął niepostrzeżenie, póki nie podniósł głowy i nie ujrzał przyglądającej mu się w progu Kate.
– Gdzie byłaś? – zapytał.
– Dostarczyłam pocztę i zaopatrzenie.
– Mogłabyś mi pomóc?
– Yyy... oczywiście – odparła.
– Jeden z mężczyzn paskudnie rozciął sobie rękę podczas patroszenia ryb. Gdy tylko zdjąłem bandaże, zaczęła krwawić – wyjaśnił. – Mogłabyś odsączać krew, kiedy będę zszywał skórę? – Podał jej kilka gazików.
– Dobrze – zgodziła się, zerkając na skaleczoną rękę i natychmiast odwracając głowę od ziejącej rany.
– Musisz widzieć, co robisz – powiedział Paul.
– Jestem pilotką, a nie pielęgniarką.
Paul mruknął z rozbawieniem i zaczął dokładnie oczyszczać ranę. Następnie przystąpił do zakładania szwów. Kate dzielnie usuwała sączącą się krew, choć raz po raz uciekała wzrokiem.
Gdy ponownie wzbili się w powietrze, Paul odetchnął i rozsiadł się wygodnie na fotelu.
– Jestem wykończony.
– Nie wiedziałam, że leczenie to taka ciężka praca – zauważyła Kate.
– Czasem tak. – Otworzył jedno oko i łypnął nim na towarzyszkę. – Dobrze się spisałaś. Gdybyś postanowiła zerwać kiedyś z lataniem...
– Przykro mi, to nie moja bajka. Mam nadzieję, że nie będziesz zbyt często potrzebował mojej pomocy. Kilka razy o mało nie zwymiotowałam. Zwłaszcza przy tym mężczyźnie z zakażonym palcem u nogi. Nie sądziłam, że palec może tak obrzydliwie wyglądać.
Paul zachichotał.
– Rzeczywiście był szkaradny.
Kate chwyciła dłoń Paula i delikatnie ją ścisnęła.
– Jesteś dobrym lekarzem. Jeśli będę kiedyś w potrzebie, wiem, kogo wezwać.
Puścił do niej oko.
– Dzięki. – Popatrzył na zamarzniętą tundrę w dole. – W sumie miło wrócić do pracy.
Jedyne, co pamiętał ze swej kariery lekarskiej, to uczucie kompletnej porażki. Czuł się jak morderca. Nie spodziewał się, że ten dzień przyniesie mu satysfakcję. Był zadowolony, pomagając pacjentom.
– Zapłacono ci w obozie?
– Dwóch mi zapłaciło. Górnikom chyba nie najlepiej się powodzi. Zresztą nie robię tego dla pieniędzy. – Spojrzał na nią. – A jak tobie płacą za czas spędzony za sterami?
– Kiedy ty zajmowałeś się pacjentami, doręczyłam i odebrałam kilka paczek. Tym razem nie mam dodatkowych pasażerów, ale w nadchodzących tygodniach będzie ich pod dostatkiem.
Oboje zatrzymali się na nocleg w zajeździe w McGrath. Po kolacji, na którą zjedli gulasz z karibu podany ze świeżo upieczonym chlebem, Paul odprowadził Kate do jej pokoju.
– Do zobaczenia rano.
Nie bardzo wiedział, jak pożegnać się na dobranoc. Nie chciał zszargać Kate reputacji, choć nie miał ochoty odejść bez pocałunku.
– Ależ miałam dzisiaj ubaw. Śmierdzące nogi i inne atrakcje. – Przysunęła się do Paula. – Jestem z ciebie dumna.
– Rutynowa robota – odparł, ale jej podziw poprawił mu samopoczucie.
Kate delikatnie cmoknęła go w policzek, a potem otoczyła jego szyję ramieniem i przyciągnęła mężczyznę do siebie.
– Tak się cieszę, że razem pracujemy. – Przycisnęła usta do jego ust.
Wybuchła namiętność. Paul przycisnął kobietę do piersi i odwzajemnił pocałunek. Pragnął więcej, jednak się wycofał.
– Czas powiedzieć sobie dobranoc.
– Dobrze – rzekła Kate bez tchu. – Do zobaczenia rano.
Na jej ustach błąkał się łagodny uśmiech.
– Do jutra – zdołał wykrztusić Paul.
Przez kilka kolejnych dni Kate i Paul przenosili się z wioski do wioski. Pod koniec czwartego dnia podróży lecieli wzdłuż wybrzeża Morza Beringa. Paul koniecznie chciał odwiedzić Kotzebue. Nie widział się z Joem i Neną od czasu wypadku Kate. Był ciekaw, jak Nena daje sobie radę.
Patrzył na bezkresny, zmrożony krajobraz.
– Nigdy nie widziałem czegoś podobnego... Całe kilometry... niczego.
– Lodu i wiatru. Od czasu do czasu można dostrzec watahę wilków albo niedźwiedzia. Osady są rozproszone. Głównym ośrodkiem jest Nome. Mają tam lekarza, ale i tak będziemy czasem zaglądać w to miejsce, żeby podrzucić pasażerów i zaopatrzenie albo zabrać ludzi i towary.
Mężczyzna powrócił do obserwacji skutego lodem oceanu.
– Trudno sobie wyobrazić, że taki ogrom wody może zamarznąć.
Kate spojrzała na lodową pokrywę.
– Zawsze czuję się tu taka malutka.
– Raczej mikroskopijna.
– Za to nigdy nie doskwiera mi samotność. To niezwykła kraina, ogromna, bezkresna. Patrząc na to dzieło stworzenia, czuję obecność Boga. I wiem, że On widzi, jak tędy przelatuję. – Uśmiechnęła się.
– Tak myślisz? Chciałbym mieć twoją wiarę. Niektóre wydarzenia w życiu potrafią mocno nią zachwiać.
Kate obrzuciła go badawczym spojrzeniem, ale nic nie odpowiedziała. Zerknęła na zegarek.
– Zbliżamy się do Kotzebue. To dobrze. Przed wpół do czwartej zapadnie zmrok.
Paul nie chciał nawet myśleć o zawodzie, jakiego doznał ze strony Boga. Siłą woli odepchnął od siebie wspomnienie Susan oraz wszystkiego, co wydarzyło się w San Francisco, i pozwolił oczom błądzić po górskim grzbiecie przecinającym połacie bieli.
– Góry i ziemia zlewają się ze sobą – powiedział, obserwując arktyczne pustkowie. – Zdumiewające. – Odwrócił się do Kate. – Dziękuję za pokazanie mi Alaski. Przez tyle czasu siedziałem zaszyty w lesie i nie zdawałem sobie sprawy, że jest tu tyle do zobaczenia.
– Za rok będziesz doskonale znał te ziemie... i żyjących tu ludzi. – Usta Kate wygięły się w łagodnym uśmiechu, gdy chłonęła wzrokiem rozciągający się na północ biały przestwór. – Kocham Alaskę.
Zwróciła oczy na morze.
– Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, co przeżywa w tej chwili Amelia Earhart [1]. To musi być niesamowita przygoda. Przelatuje nad miejscami, których nie dosięgnął jeszcze ludzki wzrok. Chciałabym czegoś takiego doświadczyć.
– Chciałabyś oblecieć świat dookoła? – zapytał Paul, kręcąc głową.
– Tak. Wyobrażasz to sobie?
– To by była przygoda. – Paul zachichotał. – Ale ona musi być lekko stuknięta, nie uważasz? Kobieta i nawigator, zdani tylko na siebie, przemierzający tysiące kilometrów nad nieznanym terytorium, zmagający się z wszelkimi możliwymi warunkami pogodowymi. Nie wspominając już o zawodności samolotów.
– Ma najlepsze wyposażenie, a w dodatku jest w kontakcie z personelem naziemnym. – Kate błyszczały oczy, zdawała się nie zważać na niebezpieczeństwa. – Pomyśl tylko: lot nad Indiami, Australią i...
– Niech ci nic szalonego nie przychodzi do głowy. – Paula ścisnęło w dołku. Czasami Kate sprawiała wrażenie osoby całkowicie wyzutej ze zdrowego rozsądku. A mimo to kochał w niej właśnie tę odwagę i ducha przygody.
– Nie przyjdzie. Zresztą i tak nie byłoby mnie stać na taką eskapadę. Ale marzę o poznaniu kiedyś tej kobiety.
Nim dotarli do Kotzebue, słońce, jakby wyprane z wszelkich barw, spoczywało na linii horyzontu. Rozpalono już ognie i rozstawiono je wzdłuż lądowiska.
Gdy tylko koła samolotu dotknęły ziemi, Joe Turchik już spieszył na powitanie. Paul otworzył drzwi, Angel dała susa na ziemię, a tuż za nią Kate. Joe się uśmiechnął. Migdałowe oczy niemal zniknęły w okrągłej, ogorzałej twarzy.
– Cieszę się, że cię widzę.
– Dobrze, że znów tu jestem – rzekła Kate. Odwróciła się do Paula. – Pamiętasz Paula? Był w szpitalu, kiedy Nena leżała tam po wypadku.
– Pamiętam. Pomogłeś uratować moją Nenę. Dziękuję. – Joe uścisnął Paulowi dłoń. – Witaj w Kotzebue.
– Cieszę się, że mogłem tu przyjechać. – Paul patrzył na wioskę położoną pośród lodów Arktyki. Przenikliwy wiatr targał rąbkiem kaptura i szczypał w policzki. Mężczyzna ciaśniej otulił się kapturem. – Przeraźliwie tu zimno.
– Eh, wy, przybysze z południa – powiedział ze śmiechem Joe.
We troje, wspólnymi siłami, zabezpieczyli bellankę Kate. Spuścili olej, przykryli silnik, mocno przywiązali maszynę i dopiero wtedy ruszyli do wioski. Wiatr podnosił z zamarzniętej ziemi drobinki lodu, które wirowały, tworząc w gasnącym świetle dnia skrzącą się mgłę.
Podczas tej podniebnej podróży Paul nabrał jeszcze większego podziwu dla Kate. Była zupełnie wyjątkową kobietą. Chwycił ją za ramię i zatrzymał. Joe szedł dalej przed siebie.
– Kate.
Jak wyrazić to, co czuje?
– Tak?
Patrzyła na niego ze zdziwioną miną.
– Chcę tylko, żebyś wiedziała... że nie rozumiałem. – Głośno odetchnął. – Przez cały czas... nie pojmowałem... dlaczego podejmujesz takie ryzyko, dlaczego prowadzisz takie życie, jaki wpływ wywierasz na innych. Jestem z ciebie ogromnie dumny. – Zerknął na plecy Joego i szybko cmoknął Kate. – Jesteś niesamowita.
– Wcale nie. – Łzy cisnęły się jej do oczu. Pokręciła głową. – Daleko mi do tego.
– Nieprawda – zaprotestował. – Nie pozwól, by przeszłość stanęła ci na drodze.
– Nie pozwalam. Dlaczego robisz to ty?
Wiatr i ziąb zagnały Paula do domu Turchików, podzielonego na część sklepową i mieszkalną. Wnętrze było niewielkie, wręcz przegrzane, zagracone prowiantem i meblami, pachnące gotowanym mięsem.
Troje malców pognało do Kate na łeb na szyję i obsypało ją uściskami. Najmłodsze z nich, dziewczynka, przywarło do jej nóg. Paul zastanawiał się, czy kiedykolwiek widział piękniejsze dzieci. Proste czarne włosy okalały okrągłe, śniade buzie.
Kate objęła całą trójkę na raz.
– Och, ależ się za wami stęskniłam.
Angel wcisnęła się między dzieci. Zanurzyły ręce w sierści psa, a mniejszy z dwóch chłopców objął go ramionami za szyję.
– Cześć, Angel. Jesteś najfajniejszym psem na świecie.
Wyższy zadarł głowę i uśmiechnął się do Kate.
– Cieszymy się, że przyjechałaś.
– Ja też się cieszę – odparła i jeszcze raz go uściskała.
Tulący się do suczki chłopczyk oznajmił:
– Mam coś dla ciebie. – Podbiegł do stołu, wziął do ręki kartkę papieru i pędem wrócił do Kate. – To obrazek z kwiatami i górami. Tak jak wyglądają latem. – Pokazał swoje dzieło i dotknął rysunku. – A to jest słońce.
– Jaki świetny rysunek, Nick – pochwaliła Kate, przyjmując prezent. – Miło sobie przypomnieć, jak jest tu pięknie, kiedy słonko mocniej przygrzewa.
Chłopiec uśmiechnął się od ucha do ucha.
– Latem często świeci u nas słońce.
Mała dziewczynka podniosła ramiona, domagając się tym samym wzięcia na ręce. Kate podniosła ją i posadziła sobie na biodrze.
– Mary, przysięgam, że od naszego ostatniego spotkania przybrałaś z pięć kilogramów.
– Zmiata wszystko z talerza, pewnie wkrótce przerośnie braci – rzekła Nena, która wyglądała jak kopia dziewczynki, tylko starsza.
– Oby tak dalej. – Kate położyła dłoń na głowie starszego z chłopców. – Peter, jak ty urosłeś. – Krępy chłopak wyprostował się jak struna, chcąc dodać sobie centymetrów.
Kate rozejrzała się po wnętrzu. Choć wypełniały je sklepowe towary, Nenie udało się stworzyć domowy klimat.
– Dobrze być tu u was.
Nena otoczyła ramionami Kate i Mary.
– Jesteśmy wdzięczni losowi, że mogliśmy cię poznać. – Następnie zwróciła się z uśmiechem do Paula. – Miło znów cię widzieć.
– Świetnie wyglądasz. – Ściągając rękawice, Paul przyglądał się zdrowej, brązowej twarzy. – Jak się czujesz?
– Dobrze.
– Żadnych bólów i zawrotów głowy?
– Żadnych. Zupełnie nic – odparła. – Miewam drobne problemy z utrzymaniem równowagi, ale jest coraz lepiej. – Pokazała w uśmiechu białe zęby. – Dziękujemy, że przyjechałeś. Wielu mieszkańców wioski chciałoby się z tobą zobaczyć.
– Świetnie. No i cieszę się, że jesteś w dobrej kondycji. Lekarze nie byli pewni, czy się wykaraskasz. – Paul poczuł gulę w gardle na wspomnienie Joego czuwającego przy łóżku Neny. Nie różniło się wiele od czuwania, które stało się kiedyś jego udziałem, z tą różnicą, że tamto nie miało szczęśliwego zakończenia.
– Muszę podziękować Bogu i dobrym lekarzom. – Nena podniosła wzrok. – On był przy mnie, tak samo jak Kate. Nie przeżyłabym, gdyby nie wyciągnęła mnie z wraku i się mną nie zaopiekowała. – Jeszcze raz uścisnęła Kate.
– Nigdy bym cię nie opuściła – wyznała Kate. – Przeżyłyśmy prawdziwą przygodę. – Objęła Nenę jedną ręką.
– Dziękujemy Bogu i ludziom – powiedział Joe, a zwróciwszy się do Paula, dodał: – Zaś mieszkańcy Kotzebue są przeszczęśliwi, że mogą zasięgnąć porady lekarza.
– Mam nadzieję, że się na coś przydam. – Paula nie odstępował strach. A jeśli sprawi zawód?
– To moje dzieci. – Joe ruchem głowy wskazał jednego z chłopców. – Nick ma pięć lat. – Uśmiechnął się do Paula. Najwyższy z trójki stał u boku ojca. Joe położył mu dłoń na ramieniu. – Peter siedem. – Na koniec odwrócił się do Kate trzymającej w ramionach małą dziewczynkę. – A Mary dwa.
Nena podeszła do kuchennego pieca.
– Ugotowałam gulasz z karibu. Mam nadzieję, że będzie wam smakował. – Uchyliła pokrywkę, z rondla buchnęła para. Zamieszała potrawę drewnianą łyżką.
Joe przeszedł do pokoju i opadł na krzesło.
– Siadaj, Paul.
Wziął fajkę i tytoń ze zrobionego z pustej beczki stołu i przekazał je swemu gościowi.
– Dziękuję. – Mężczyzna nabił fajkę, uciskając tytoń kciukiem. Joe podał ogień, Paul pociągnął, aż w powietrzu uniósł się dym. Kilka razy pyknął, po czym oddał fajkę gospodarzowi. – Dobra – powiedział, chociaż smakowała tanim tytoniem.
– Nie za bardzo – odparł Joe. – Ale ujdzie. – Nabił kolejną, ścisnął w zębach ustnik i zaczął wciągać powietrze przez cybuch. – Byłeś już kiedyś w Kotzebue? – Wygodniej usadowił się na krześle.
– Nie. Jest tu zupełnie inaczej niż w moich stronach nad Bear Creek. Ale Kotzebue sprawia wrażenie przyjemnego małego miasteczka. – Nie do końca była to prawda. Sklepów jak na lekarstwo, domy i rozmaite warsztaty były ciasne i wymagały remontu, jednak Paul nie zamierzał szczędzić komplementów. Rozumiał, jak ważne jest dla mieszkańców ich najbliższe otoczenie.
– Większość ludzi tu nie dociera. – Joe skrzyżował nogi. – Podoba ci się nad Bear Creek?
– Tak. Drewna w bród, mam tam przytulną chatę i miłych sąsiadów. Ryby biorą, polowania też się udają.
Joe pokiwał głową i skupił się na paleniu. Paul poszukiwał w myślach tematu do dalszej rozmowy. W końcu zapytał:
– Dużo polujesz?
– Pewnie. Na foki i niedźwiedzie. Czasem na karibu lub łosie. Latem w rzekach roi się od ryb. – Mocno pociągnął fajkę i nie patrząc na Paula, zapytał: – Chciałbyś złowić dorsza?
– O tej porze roku? Tutaj?
– Znajdują się pod lodem. Wystarczy wyrąbać przerębel i już są twoje. – Uśmiechnął się. – Mogę cię nauczyć, jeżeli chcesz.
– Tak, chętnie.
Z kuchni, gdzie Kate i Nena kończyły przygotowania do kolacji, niosły się chichoty. Paul więc wpadł w pułapkę wspomnień, przywołując obraz Susan i jej siostry. Stały tak samo, bok przy boku, wspólnie gawędząc i gotując. Ból, który ściskał serce, zaczął dławić gardło. Czy kiedykolwiek uwolni się od tej tęsknoty?
– Myślę, że jutro zgłosi się do ciebie wiele osób. – Słowa Joego wyrwały Paula z zadumy.
– Tak? Ilu się spodziewasz?
Joe wzruszył ramionami.
– Prawie całego miasteczka. Nawet jeśli nic im nie dolega, przyjdą cię poznać i sprawdzić, czy jesteś dobrym lekarzem. – Joemu śmiały się oczy.
– Już nie mogę się doczekać.
– Niektórzy są nieufni wobec osób z zewnątrz. – Mężczyzna wyjął fajkę z ust. – Przyzwyczaili się do Alexa Toognaka, naszego znachora. Jest mądry i wiele potrafi.
– Może nas sobie przedstawisz. – Paul szanował tradycyjne praktyki, wierząc, że jest miejsce zarówno dla nowoczesnej medycyny, jak i uświęconych tradycją metod leczenia. Wiedział, że gdyby jego poglądy dotarły do innych lekarzy, zostałby wyśmiany, nie mógł jednak odmówić skuteczności naturalnym sposobom uzdrawiania. – Joe, może gdybyś rozpuścił wieści, że nie jestem tu obcy, byłoby łatwiej. Mieszkam na Alasce od prawie pięciu lat.
Joe wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Każdy, kto nie mieszka w Arktyce, uchodzi za przybysza z zewnątrz.
Paul parsknął śmiechem. Tu rzeczywiście można poczuć się jak na krańcu świata.
Po kolacji rodzina zgromadziła się w pokoju od frontu. Joe obiecał opowiedzieć dzieciom jakąś historię.
Kate usiadła na podłodze obok krzesła Paula. Zauważył porozumiewawcze spojrzenie, które wymieniły między sobą kobiety, i kątem oka dostrzegł, jak Nena tłumi chichot. Kate musiała jej o nich powiedzieć. Poczuł, jak w środku rozchodzi się przyjemne ciepło. Delikatnie ścisnął jej ramię. Oparła się o jego nogę. Spodobał mu się ten gest.
Migotały płomienie świec oraz lampionów, rzucając na ściany chybotliwe cienie. Dzieci wyczekiwały z płonącymi oczami.
– Opowiedz nam o tym wielkim wielorybie – poprosił Peter.
– Nie. Ja chcę o niedźwiedziu, co ukrywa się w śniegu – zażyczył sobie Nick.
Joe usiadł z chłopcami na podłodze. Milczał przez długą chwilę, a potem rzekł:
– Dzisiaj opowiem wam coś nowego. O ptakach, które ocaliły ludzkie życie.
– Ptaki uratowały człowieka? – zdziwił się Peter. – Jak to możliwe?
– Z Bożą pomocą wszystko jest możliwe – odparł z uśmiechem Joe.
– No, opowiadaj – niemal wykrzyknął zniecierpliwiony Nick.
– Biblia mówi, że dawno temu żył mężczyzna imieniem Eliasz. Był prorokiem jedynego prawdziwego Boga.
Chłopcy nie spuszczali wzroku z twarzy ojca. Leżąca w ramionach matki Mary wydawała się senna.
Paul dał się uwieść pomysłowi wieczornej gawędy, ale historia biblijna go nie interesowała. Żałował, że nie może się jakoś grzecznie wymówić.
– W krainie zamieszkiwanej przez Eliasza od bardzo dawna nie padał deszcz, ale on zapowiedział ludziom, że tak się stanie.
– Dlaczego zatrzymał deszcz? – zapytał Peter.
– Nie on go powstrzymał. Zrobił to Bóg. Eliasz uprzedził tylko króla, że nadciąga susza.
Peter pokiwał głową, jednak wydawał się zbity z tropu.
– Nie zawsze pojmujemy, dlaczego Bóg coś czyni, lecz On ma stale rację.
Gdy Joe skończył opowieść, Peter zapytał:
– Jak to się stało, że ptak nakarmił człowieka?
– Dzięki potędze Boga, który może uczynić wszystko.
Joe uśmiechnął się do syna, marszcząc kąciki oczu.
Usłyszawszy tę odpowiedź, Paul z trudem powstrzymał grymas. Cóż było słusznego w odebraniu mi żony i syna? Czemu miało to służyć?
Nena wstała.
– Czas kłaść się do łóżek.
Dzieci uściskały wszystkich na dobranoc, a Nena zagoniła je do pokoju na tyłach domu. Wróciła po kilku minutach z naręczem koców.
– Kate, pościeliliśmy ci w pokoju razem z dziećmi. Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu.
– Ależ skąd.
– Mamy cienki materac, na którym możesz się przespać – zwróciła się do Paula. – Joe zaraz go przyniesie.
– Doskonale. – Paul wstał. – Trzeba się wyspać. Zapowiada się pracowity dzień.
Kate umościła się pod kocami przy wtórze cichego pochrapywania dzieci, błądząc myślami wokół kilku ostatnich dni. Praca z Paulem dawała jej satysfakcję. Im dłużej go obserwowała, tym bardziej wzrastał w niej podziw. Miał wysokie kwalifikacje. Ona zaś zwykle chętnie mu asystowała.
Umacniała się ich wzajemna więź. Mimo to Kate odnosiła wrażenie, że Paul coś przed nią zataja. Nie opowiadał o swoim życiu przed przyjazdem na Alaskę, a za każdym razem, gdy ten temat pojawiał się w rozmowie, z miejsca przeskakiwał na inny. Co ukrywa? Zapewne coś naprawdę okropnego, ponieważ najwyraźniej odebrało mu to wiarę. Paul miał coś za złe Bogu.
Przeturlała się na bok. Tak czy owak, nie mogła wyciągnąć z niego żadnych zwierzeń. Jednak w swoim czasie będzie musiał jej powiedzieć. Zasypiając, szeptem pomodliła się za Paula.
Kate otworzyła oczy i rozejrzała się po słabo oświetlonym pokoju. Ziewnęła, przeciągnęła się, prostując ramiona nad głową. Dzieci już nie było. Wtedy przypomniała sobie, że wkrótce zaczną przychodzić do Paula pacjenci. Może nawet już są. Odrzuciła koce i usiadła. Będzie mu potrzebna.
Zanim znalazła się w kuchni, Nena zdążyła już przygotować śniadanie: naleśniki i jajka. Paul siedział przy stole i pałaszował.
Ktoś postawił szafkę między częścią kuchenną a pokojem dziennym. Kate domyśliła się, że ma posłużyć za parawan.
– Napijesz się kawy? – zapytała Nena.
– Tak, dziękuję – odparła i usiadła naprzeciwko Paula. – No więc? Gotów?
– Absolutnie – zapewnił z nieco przesadną gorliwością.
Kate zastanawiała się, czy Paul się denerwuje. Z pewnością od dawna nie przyjmował regularnie pacjentów.
Nena postawiła przed nią filiżankę.
– Nie ma mleka. Przepraszam.
– Nie szkodzi. – Kate wypiła łyczek. – Gdzie jest Joe?
– Pomaga koledze naprawić sanie. Głodna?
– Jak wilk. Śniadanie pachnie wyśmienicie. – Kate podniosła głowę i napotkała wzrok Paula. Czując się w obowiązku coś powiedzieć, zapytała: – Dobrze spałeś?
– Tak. – Odchylił się na oparcie krzesła. – A ty?
– Jak suseł.