Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W ciągu jednego dnia spotykają się ze sobą rzeczywistości wielu pokoleń. Czas płynie nieubłaganie, dzieją się rzeczy dziwne i całkiem zwyczajne; dwoje młodych ludzi zakochuje się w sobie, dwoje nieco starszych ma problemy w związku, dwoje jeszcze starszych odnajduje spokój, ale ten magiczny świat jest także okrutny i nieprzewidywalny, a w idyllicznym krajobrazie czai się groza.
Niezwykle uważna opowieść o małej społeczności z Północy, w której pozornie nie dzieje się nic, a tak naprawdę dzieje się wszystko. Wspaniała lektura.
Aleksandra Zielińska
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 115
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Aki Ollikainen
Sielanka
z fińskiego przełożyła Justyna Polanowska
Mężczyzna odchylił się do tyłu i naprężył plecy w łuk. Spojrzał na gałęzie w koronie jedynej rosnącej przy podjeździe brzozy, w tej samej chwili skierował strumień moczu na korzenie drzewa. Nagle poranny ptasi świergot zamilkł, a mężczyzna odnotował następującą po nim przytłaczającą ciszę. Strząsnął ostatnie krople, odwrócił się w stronę drogi i zapalił papierosa.
Wilk wyłonił się z porannej mgły i wyskoczył przez rów na krzyżówkę. Był to wielki stary samiec, który już jakiś czas temu opuścił swoją watahę. Przystanął na końcu długiego podjazdu.
Mężczyzna dostrzegł zwierzę, zaczął iść powoli w jego stronę. Napotkawszy wzrok wilka, zatrzymał się i ujrzał żółte ślepia porannego zimowego nieba. Spojrzenie zbliżało się do mężczyzny coraz bardziej, chociaż ani on, ani drapieżca nie posunęli się nawet o krok. Potem wilk odwrócił się, po czym potruchtał wzdłuż kolein wyżłobionych przez koła ciągnika na skraj lasu, granicy dzielącej dwa światy.
Cisza przemknęła nad trawnikiem, minęła brzozy, przedarła się przez szuwary i rozpostarła nad spokojnym jeziorem. Jakże wiele odgłosów skrywała w sobie ta cisza? Całą kakofonię ziemskiego świtu – plusk okazałych szczupaków w sitowiu, drżenie wiatru w liściach topoli. To była cisza utkana z dźwięków. Ptaki śpiewały godzinami przez całą noc, także w tej krótkiej, błękitnej, mrocznej chwili, próbując znaleźć sobie partnerkę do rozrodu. A gdzie indziej, na brzegu tego rozległego jeziora, szukający swego wewnętrznego światła ludzie zebrali się w odosobnieniu, by posłuchać, na jak wiele sposobów Bóg potrafi milczeć.
Gdy przez znikającą nad zatoczką mgłę patrzyło się na przeciwległy brzeg i jego polodowcowe pagórki, można było odnieść wrażenie, że wznoszą się jak piersi młodej dziewczyny. Za nimi wschodziło słońce, które ledwie co zdążyło odpocząć za horyzontem. Roczny cykl zmierzał ku przesileniu letniemu, a słońce nie ustępowało w wysiłkach, by wynagrodzić ludziom Północy długą zimową ciemność.
Spoglądając w słońce, człowiek dostrzegał wszystko, co istotne. Widział źródło, z którego wybija życie. Ale patrzenie było groźne, paliło oczy. Spojrzawszy prosto w słońce, człowiek doznawał oświecenia, a będąc oświeconym, przez resztę swojego życia mógł przejść równie dobrze jako ślepiec. Nie było już nic, na co warto by rzucić okiem, gdy ujrzało się doskonałe piękno tarczy nieba.
Jeżeli jednak człowiek nie chciał ujrzeć doskonałości i potrafił ominąć ją wzrokiem, mógł rozkoszować się stokrotkami oraz migotliwym blaskiem skrzydeł ważek.
Piecuszek śpiewał na nadbrzeżnej brzozie, a przenikające przez koronę światło rzucało plamy na otaczającą drzewo ziemię. Na powierzchni wody załamywały się promienie słońca. Rozświetliły podwodny świat i padły na grasującego w sitowiu szczupaka. W ciągu całego jego żywota Ziemia zdążyła okrążyć słońce ośmiokrotnie. W tym czasie ryba urosła na ponad metr, osiągając wagę niemal dziesięciu kilogramów. Patrząc na kształt szczupaka, trudno było wyjść z podziwu nad celowością przyrody. Ukształtowała go bowiem w doskonałej harmonii z jego przeznaczeniem – pysk większy od ogromnego łba, ciało smukłe, jakby było jednym mięśniem. Barwa zaś idealnie maskowała go w trzcinach. W miarę jak szczupak w ciągu lat puchł do swych ogromnych rozmiarów, żółte, tygrysie prążki na zielonkawych bokach rozciągnęły się w cętkowane pasma, niczym gwiazdozbiory na złowieszczym niebie. Przeznaczeniem szczupaka było polować i zabijać. Ten nosił imię Kronos. W ciągu wszystkich lat swojego życia zdążył pożreć już siedmioro swoich potomków.
Niebaczna ławica płotek płynęła właśnie wzdłuż granicy sitowia. Jakże potulne i bezwolne – jak owieczki – były te czerwonookie rybki. Sunęły niczego nieświadome, pobłyskując bokami w srebrzystym słońcu. Kronos wodził za nimi wzrokiem. Przybijająca do brzegu łódka rzuciła na krótką chwilę cień na czyhającego w szuwarach drapieżcę. Gdy łódź odpłynęła, Kronos wybrał swoją ofiarę. Opuścił trzcinową kryjówkę, po czym zaczął płynąć niespiesznie w stronę dużej płoci. Naprężył ciało w kształt błyskawicy i zaatakował. Ostre jak igły zęby wbiły się w połyskliwe boki. Kronos obrócił zdobycz w pysku, połknął ją, zaczynając od głowy, po czym powrócił do świata cieni.
Wystraszona ławica rozpierzchła się. Pojedyncza mieniąca się słonecznym blaskiem łuska opadała na dno wodnego kosmosu.
Dwa kruki siedziały wysoko na gałęzi sosny. Obserwowały cumującą do brzegu drewnianą łódkę. Z pokładu zszedł najpierw stary, urodzony jeszcze przed wojną mężczyzna, a potem dziewczyna – miała szesnaście wiosen.
Brzegi zatoki były całkowicie zarośnięte. Na wysokości domu wykoszono w szuwarach tunel dla łodzi. Meri chwyciła za dziób łódki, zamierzając wciągnąć ją na brzeg. Vilho machnął ręką, powiedział, żeby zostawiła łódkę w spokoju, przecież da sobie z nią radę sam.
– Idź, zaparz nam kawy, cały dzbanek.
– A co z sieciami?
– Zaniosę je sam, będzie przynajmniej co do roboty.
Gdy Meri poszła, Vilho ściągnął kalosze, podwinął nogawki i wszedł do jeziora. Zimna po dość rześkim początku lata woda sięgała mu do połowy łydki. Nogi marzły, ale Vilhowi to nie wadziło, stał tylko w miejscu, dając starym kończynom przyzwyczaić się do chłodu. Złapał za drewnianą burtę, ciesząc się z tego, jak łódź kołysze się spokojnie na nieobecnych falach. Przywiodło mu to na myśl małego chłopca, który dawno temu puszczał na jezioro statek z kory, gdy wieczorne słońce falowało na letniej zatoce. Ale teraz był wczesny poranek, wieczór nastał jedynie w jego życiu.
Stojąc na brzegu jeziora, pogrążony w myślach, Vilho przypominał sobie, jak dawniej wykaszano z szuwarów skrzyp na paszę dla krów. Ale to było całe dekady temu, jakby w innym życiu.
Kalosze go obtarły, więc zrzucił je z nóg. Sirkka nie krzyczała już, że szalony dziad, przemarzniesz i choróbsko cię wykończy. Mimo to z chęcią posłuchałby gderania małżonki. Ale było już za późno. Sirkka dała ostatniego, długiego susa w ostateczne dzieciństwo, choć od jakiegoś czasu zmierzała ku niemu ostrożnymi krokami. Była już tylko obcym, autystycznym dzieckiem w ciele znajomej starej kobiety.
Stoję tu sobie i bujam łódką, pomyślał Vilho. Kawał dobrej drewnianej łodzi; wyciosana jeszcze przez świętej pamięci sąsiada Taista. Wiosną Vilho znów ją nasmołował. W ostatnich latach to było jego ulubione zajęcie, a wszystkie towarzyszące temu wonie unosiły się jeszcze wątle w jego pamięci. Wiosna, smoła, jezioro. A gdzieś pomiędzy papieros, ze starego przyzwyczajenia.
Vilho jeszcze przez chwilę prowadził łódź po wodzie, odbywał z nią podróż gdzieś poza czas, w pożółkłe na słońcu wspomnienia. Potem wciągnął ją na brzeg, sam, zanim Esko, jego zięć, zauważy to i przybiegnie z pomocą. Jedynie Meri jeszcze mu pozwalała robić samemu cokolwiek, co obciąża ciało.
Ciekawe, czy jest już kawa, pomyślał Vilho i spojrzał na stary drewniany powojenny dom. Esko z Leeną, starszą z córek Vilha, mieszkali w postawionym na działce nowym domu. Chociaż nowy to on był dwie dekady temu.
Vilho chwycił niebieski ceber. Dłoń Eska opadła na jego bark.
– Pozwól, ja się tym zajmę.
Zastanawiał się, dlaczego nie zauważył zięcia, który pewnie zszedł zboczem, kiedy ten gapił się na dom.
– Czy to rozsądne, żeby stary chłop robił wszystko sam, skoro wystarczy tylko poprosić o pomoc? Nawet prosić nie trzeba, bo pomocy nikt tu nie odmawia.
– A który z nas choruje na serce? Tak tylko pytam.
Esko nie odpowiedział, szarpnięciem wyciągnął ceber z łódki. Sieci z nielicznymi rybami nie ważyły dużo, ale gwałtowny ruch sprawił, że na czole Eska sperlił się pot. Mężczyzna postawił ceber na ziemi i odsapnął. Vilho wyczytał z twarzy zięcia, jak ciśnienie w piersi najpierw się podniosło, a potem opadło.
– To był tylko uścisk oseska – zadeklamował Esko, zobaczywszy spojrzenie Vilha.
– Wiedziałeś, że jeśli masz wadę zastawki, to ponoć możesz sobie wybrać, czy w miejsce starej chcesz mechaniczną, czy świńską? W stowarzyszeniu agronomów tak gadali, stare dziady – powiedział Vilho, patrząc ze zmartwieniem na Eska.
– Co ja tam wiem o wadach zastawki – stwierdził Esko. Vilho złapał za drugi uchwyt cebra i zanieśli go do nadbrzeżnej sauny. – Mogłeś mnie obudzić na wyciąganie sieci.
– Dajemy sobie radę z Meri. Trzeci by tylko zawadzał.
– Dobrze, niech się wielkomiejska panna uczy. Pomóc ci z rybami? – zapytał Esko.
– Muszę coś porobić dla zabicia czasu. Możesz iść do pokoiku w saunie i obudzić Reina na kawę. Sprawdź, czy uda ci się go wykręcić z Unii – odpowiedział Vilho.
Reino znów obudził się w suchej pościeli. Za każdym razem mógł być szczęśliwy, że już nie przepacał jej do suchej nitki. Obserwował przez chwilę trzmiela, który niestrudzenie uderzał w szybę, próbując wydostać się na słoneczny żar. Reino dźwignął się do siadu i wciągnął w nozdrza świeże powietrze w izbie sauny. Stary budynek oddychał; miało się wrażenie, jakby spało się na dworze. Czuł wolny od wilgoci zapach betonowej podłogi i starych desek.
Od pogrzebu brata mijał właśnie tydzień. Na tę okoliczność Reino wrócił do rodzinnej wioski i postanowił zabawić jakiś czas pośród krajobrazów dzieciństwa. Teraz cieszył się, że nie przyjął propozycji Eska i Leeny i zamiast w ich pokoju gościnnym nocował w saunie Vilha.
Reino otworzył okno. Minęła chwila, zanim trzmiel znalazł drogę na wolność. Z zewnątrz dobiegały głosy Vilha i Eska.
– Dlaczego Reino chciał pochować brata tutaj? Przecież jego brat całe życie spędził w Szwecji – usłyszał pytanie Eska.
– Skąd mam to wiedzieć, zapytaj Reina – odparł Vilho.
Nad tym samym pytaniem Reino zastanawiał się od pogrzebu, lecz nie znalazł na nie odpowiedzi. Bengta wywieziono do Szwecji jeszcze jako małe dziecko i Reino pierwszy raz spotkał się z bratem, dopiero gdy miał jakieś dwadzieścia lat, a sam zdążył przeprowadzić się na drugą stronę zatoki.
Bengt nie miał własnych dzieci, a po rozwodzie ostatnie lata poświęcił na pielęgnowanie pamięci o swoich szwedzkich rodzicach adopcyjnych; niemal codziennie odwiedzał ich grób i podlewał na nim kwiaty. W tym samym grobowcu Bengt pewnie widział też siebie, może w urnie na prochy. Ostatnie słowo należało jednak do Reina, a ten w końcu postanowił ściągnąć brata z powrotem do Finlandii.
Oprócz Reina na pogrzebie nie było żadnych krewnych nieboszczyka. Vilho, Esko, kościelny i Aatu, który mieszkał obecnie w rodzinnym domu Reina, oraz syn Aata, Kaius, pomagali Reinowi nieść trumnę.
Teraz z małego lustra w pokoiku spoglądała na Reina zniszczona życiem gęba, która wyglądała, jakby należała do mężczyzny zmierzającego od późnego wieku średniego ku zmierzchowi swoich dni. Lustro nie kłamało, twarz odpowiadała latom, ale wyglądała tak już od dawna i dopiero teraz zaczynała powoli doganiać cyfry w kalendarzu.
Esko z Vilhem kontynuowali pogawędkę w kącie sauny i nie zauważyli Reina, który wyłonił się zza rogu i wszedł na werandę. Wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów; przez chwilę patrzył na swoje pożółkłe, złożone w szczypce palce, po czym zapalił. Pierwsze pociągnięcia smakowały dobrze, ale gdy papieros stlił się do filtra, pozostała po przebudzeniu rześkość zdążyła ulecieć z ciała.
Dwa duże czarne ptaki zatoczyły koło na bezchmurnym niebie. Reino powiódł spojrzeniem hen za nimi. Stary dom majaczył w oddali na brzegu zatoki; wyglądał zarazem znajomo i dziwnie. Rosnących na podwórzu brzóz było mniej, a te, które zostały, stały się wielkimi, drzewnymi starcami. W domu mieszkała teraz obca rodzina.
Osobliwa nostalgia ogarnęła przez chwilę umysł Reina. Owszem, tęsknił za domem z dzieciństwa, ale w podobny sposób tęsknił za koszulką, którą w latach siedemdziesiątych zostawił gdzieś na kempingu wiszącą na kikucie gałęzi. Z jednym i drugim wiązały się drogocenne wspomnienia. Choć związane z koszulką wspomnienia były w umyśle Reina żywe jak dawniej, dom rodzinny skrywał ich ledwie garstkę, a wskrzeszenie ich zdawało się niewykonalne.
– Cała kawa we wsi już wypita czy znajdzie się jeszcze filiżanka dla porannego śpiocha? – krzyknął Reino.
– O, a ten w końcu się obudził – odpowiedział Esko, którego głowa wyłoniła się zza rogu.
– Zdaje się, że nadchodzi pierwszy upalny dzień lata – przyznał Reino.
– Jeśli już, to właśnie w taki dzień jak dziś warto się obudzić – powiedział Esko, po czym przywołał Reina do stolika.
Gdy potrząsnął siecią, najpierw wypadły najdrobniejsze szprotki. Vilho rozwiesił ją za uchwyty na wbitych w dwie ściany sauny gwoździach i wyskubał pozostałe ryby. Szprotek było pół wiadra.
Jeden z kruków sfrunął z gałęzi sosny na kalenicę dachu sauny. Wiedział, że musi zaczekać. Vilho rzucił w porastający brzeg brzeziniak kilka zagubionych w sieci okonków. W całej swej prążkowanej zieleni to były piękne stworzenia, pomyślał Vilho. Kruk popędził po okonie, jak tylko stary mężczyzna przeszedł przez podwórze i udał się w stronę domu.
Drugi czarny ptak nadal szybował wysoko na niebie. Rozpostarł duże skrzydła, których czubki zginały się lekko ku dołowi. Pozwalał ciepłym powiewom wiatru nieść się w górę, a w miarę ich stygnięcia – w dół. Czarne pióra migotały w słońcu metalicznym blaskiem, bo tak jak żaden odcień na świecie nie był absolutnie czarny, tak też nie były czarne krucze pióra. Kruk oczami obszarnika obserwował rozciągający się pod sobą świat wraz z jego mieszkańcami – widział las spoza drzew, drzewa ułożone w stos, cenę drzew.
Vilho postawił wiadro z rybami na schodach i przypatrywał się wytartej warstwie farby na ganku. Był czas, kiedy miał się przenieść z Sirkką do przykościelnego bloku, takiego mieszkania opiekuńczo-usługowego. Ale Leena wolała, żeby rodzice zostali i mieszkali na swoim. Ojciec udusi się w mieście, upierała się, mówiąc do matki, która z kolei wątpiła, czy liczącą kilkaset mieszkańców mieścinę można uznać za miasto. Esko też nie miał nic przeciwko staruszkom w charakterze lokatorów, a Vilho nawet się nie odezwał. Siedział tylko na końcu ławki; wczuł się w rolę niedźwiedzia, króla leśnej głuszy, choć z kudłaczem miał tyle wspólnego, co smolny korek w dupie. Sirkka dała za wygraną i dalej mieszkali na brzegu zatoki.
Z końca cypla dochodziło beczenie owiec sąsiada. Parę tygodni temu sprowadzono je w ramach rekultywacji nadbrzeżnego krajobrazu. Vilho obrócił się, spojrzał na jezioro. Jego tafla była teraz niezmącona. Pejzaż się podwoił. Cienkie wysokie chmury przeglądały się w lustrze jeziora, ulatywały jak wilgoć z czarnego paleniska rozgrzanego pieca.
Krajobraz odbity na wodnej membranie był tak doskonały, że nie dało się stwierdzić, który z nich dwóch był prawdziwym światem. Na brzegu jeziora ludzie rzecz jasna wyobrażali sobie, że podnosząc wzrok na pozostawioną przez samolot smugę, wpatrują się w płatew sklepienia nieba. Ale co, jeśli to tylko majaki? A to, co widzieli teraz na powierzchni jeziora, było dla nich okazją, by przez ulotną chwilę zajrzeć do prawdziwego świata.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Kontakt:
Z prozy współczesnej w ArtRage do tej pory ukazały się:
Verena Kessler
Duchy z miasteczka Demmin
w tłumaczeniu Małgorzaty Gralińskiej
Victoria Kielland
Moi mężczyźni
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Nona Fernández
Strefa mroku
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Aleksandra Pakieła
Oto ciało moje
Margaryta Jakowenko
Przemieszczenie
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Charles Yu
Ucieczka z Chinatown
w tłumaczeniu Agi Zano
Andrea Abreu
Ośli brzuch
w tłumaczeniu Agaty Ostrowskiej
Linn Strømsborg
Nigdy, nigdy, nigdy
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Mohamed Mbougar Sarr
Bractwo
w tłumaczeniu Jacka Giszczaka
Claudia Salazar Jiménez
Krew o świcie
w tłumaczeniu Tomasza Pindla
Jessica Au
Mógłby spaść śnieg
w tłumaczeniu Agi Zano
Kjersti Anfinnsen
Chwile wieczności
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Jonas Eika
Po słońcu
w tłumaczeniu Macieja Bobuli
Aleksandra Tarnowska
Wniebogłos
Nick Cave
Gdy oślica ujrzała anioła
w tłumaczeniu Jerzego Łozińskiego
Sebastian Barry
Tysiąc księżyców
w tłumaczeniu Krzysztofa Cieślika
Adda Djørup
Kot Bułhakowa
w tłumaczeniu Zuzanny Zywert
Michał Michalski
Gruby
Linn Strømsborg
Kurwa, kurwa, kurwa
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Santiago Roncagliolo
Noc szpilek
w tłumaczeniu Tomasza Pindla
Merethe Lindstrøm
Dni w historii ciszy
w tłumaczeniu Karoliny Drozdowskiej
Tytuł oryginału: Pastoraali
Redaktor inicjujący: Michał Michalski
Redaktor prowadzący: Krzysztof Cieślik
Projekt okładki: Adam Walas
Projekt makiety: Mimi Wasilewska
Redakcja: Agnieszka Radtke
Korekta: Michał Trusewicz, Emilia Rydzewska-Smaza
Koordynacja produkcji: Szczepan Kulpa
© Aki Ollikainen 2018
Published originally in Finnish by Siltala
Published by agreement with Helsinki Literary Agency and Book/Lab Literary Agency
© Copyright for the polish edition by ArtRage, 2023
© Copyright for the polish translation by Justyna Polanowska, 2023
This work has been published with the financial support of FILI – Finnish LiteratureExchange
Wydanie pierwsze, Warszawa 2024
ISBN 978-83-67515-57-3
Wydawnictwo ArtRage
wydawnictwo.artrage.pl
Opracowanie ebooka: Katarzyna Rek