Biały głód - Ollikainen Aki - ebook + książka

Biały głód ebook

Ollikainen Aki

3,6

Opis

Powieść nominowana do Nagrody Bookera w 2016 roku.

W 1867 roku Finlandię pustoszy wielki głód – ostatni naturalny w historii Europy. Jego ofiarą pada około 20 procent ludności. Przy drogach walają się wypatroszone ciała psów, ludzie żywią się korą drzew, porostami, a nawet zmielonymi kośćmi tych, którzy nie wytrzymali tyle, co oni.

Marja, żona rolnika z północy, wyrusza przez śniegi z dwójką dzieci na południe – do Petersburga, gdzie ponoć można dostać chleb. W beznadziejną drogę udają się też inni, w tym Ruuni, młody chłopak, który w trakcie wędrówki próbuje zdobyć zaufanie Marji.

„Biały głód” to apokaliptyczna proza w duchu „Drogi” Cormaca McCarthy’ego, która podejmuje temat ludzkiej woli przetrwania.

Książka zapoczątkuje nową serię współczesnych powieści historycznych w ArtRage – Przeszły-Ciągły.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 126

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (61 ocen)
18
15
17
8
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Chassefierre

Dobrze spędzony czas

Ciężka i depresyjna, jak to literatura skandynawska.
41
orchidea90

Nie oderwiesz się od lektury

Co za przytłaczająca powieść, koniec ogromnie mnie wzruszył, szkoda tylko, że nie daje nadziei, ale cóż, samo smutne życie
31
AleksandraLapko

Nie oderwiesz się od lektury

Silna w swoim minimalistycznym stylu proza iście fińska. Szczęśliwie autorka nie wpadła w epatowanie koszmarem, który mówi sam za siebie, nie trzeba mu nic dodawać. Lakoniczności i zwięzłość ratuje czytelnika. Polecam
32
LenkaMagda

Nie oderwiesz się od lektury

Krótka, ale treściwa.
21
skinnyali

Z braku laku…

Utknęłam w połowie, bo książka wyjątkowo nieangażująca, absolutnie wyzuta jakichkolwiek emocji. Czytając nie zależy mi na nikim, nie ma szans odczuwać bólu i strachu bohaterów przy tak suchym tekście.
11

Popularność




Justyna Polanowska

Tłumaczka z języka fińskiego. Absolwentka fennistyki ze specjalnością literaturoznawczą. Autorka przekładów powieści i opowiadań m.in. Selji Ahavy, Daniela Katza i Marko Hautali.

Prolog

Dulki skrzeczą niczym ptak.

Na dnie łodzi leżą dwa chude szczupaki. Wyglądają bardziej na węże niż na ryby. Nie szarpią się już, zdążyły zastygnąć na zimnie. Z lekko rozwartych pysków sączy się jeszcze krew, która cienkimi strużkami miesza się z wodą pod stopami Mataleeny.

Mataleena zanurza dłoń w zimnym jeziorze, pozwala jej sunąć leniwie przy łodzi, aż chłód zaczyna razić boleśnie jej kłykcie. Wiatr wyszarpuje z tafli wody fale. Niebo odbija się w niej różnobarwną mozaiką, jakby roztrzaskało się na kawałki.

Juhani wyciąga szyję jak żuraw i spogląda w górę. Mataleena najpierw przesuwa spojrzeniem po żylastej szyi ojca, potem po wąskim grzbiecie jego nosa, a na końcu unosi wzrok ku niebu, które ciąży nad jeziorem jak ogromna srebrna łyżka.

– Już ciągną na południe – wzdycha Juhani.

– Kto taki?

– Łabędzie. One też.

– Nie widzę żadnych ptaków.

– No bo już odleciały.

Juhani patrzy w dół na Mataleenę.

– Złowilim chociaż kilka sztuk.

Juhani zaciąga łódź w zarośla. Marja wychodzi im naprzeciw z Juhem na rękach. Wypuszcza chłopca z objęć i stawia na ziemi. Mataleena chwyta braciszka za rączkę. Marja zagląda do łodzi.

– Cienkie te ryby.

Drzewa na przeciwległym brzegu odbijają się w lustrze wody czarnym cieniem. Gdzieś w oddali niesie się krzyk nura. Wkrótce i on odleci na południe.

Idą przez las wąską ścieżką. Gdy Marja schyla się, żeby poszukać borówek, słyszy ostry, wściekły syk, jakby do wody wpadło rozżarzone łuczywo. Marja krzyczy, uskakuje w tył, traci grunt pod nogami i ląduje w krzakach. Najpierw widzi rozmyte punkciki – blade, ścięte nocnym przymrozkiem borówki – po czym zerka w stronę, z której dobiegł ją dźwięk. Leżący na ziemi czarny kłębek powoli przeobraża się w węża. Jego ślepia są koloru oszronionych jagód, a dwa kły sterczą w pysku jak sople lodu. Ale żmija nie rzuca się na Marję, jedynie syczy.

Juhani robi krok w przód, trzymając nad głową kamień. Atakuje. Atakuje Juhani, nie żmija. Ta ginie pod kamieniem.

Marja jednym wydechem wypuszcza powietrze, które strach zamknął w jej brzuchu. Juhani wyciąga dłoń i pomaga jej wstać.

– Bidny czort. I tak już był sztywny. Nawet by nie uciekł.

Marja wpatruje się w kamień i ma wrażenie, że widzi przez niego żmiję.

– Dycha jeszcze?

– Nie – odpowiada Juhani i schyla się po kawałek skały.

– Daruj już, na Boga! Nie chcę tego oglądać.

– No to niech leży.

Słychać cichy syk, gdy płonący czubek łuczywa dosięga wody w cebrzyku. Słabe światło rysuje jeszcze na ścianie cień Juhaniego, gdy ten wstaje z posłania, zadziera suknię Marji, kładzie dłoń na jej kolanie i rozchyla jej nogi. Marja zaciska dłoń na jego twardym członku. Też ma ochotę, ale od palącej chuci silniejszy jest strach. A co, jeśli zajdzie w ciążę? Kolejna gęba do wykarmienia w tej nędzy. Marja odpycha męża z powrotem na siennik. Juhani wzdycha tylko, próbując ukryć zawód.

Marja porusza powoli ręką w przód i w tył, trzymając członek w garści. Cichy pomruk wymyka się z piersi Juhaniego. Kobieta wsuwa sobie drugą dłoń między nogi. Juhani kończy pierwszy. Marja przygryza kołnierzyk nocnej koszuli; przez jej ciało przechodzą fale. Po wszystkim na powrót czuje pustkę. Gładzi miękki członek Juhaniego i myśli o chudych szczupakach.

Październik 1867

Trzeba poświęcić chłopka. W przeciwnym razie biała królowa zapędzi króla w róg, a wtedy nawet biskup nie zdąży na czas z odsieczą. Jest o kilka ruchów za daleko.

Lars Renqvist musi przyznać, że sytuacja na szachownicy przedstawia się beznadziejnie. Zdenerwowany Teo stuka palcami w krawędź stołu.

– Mógłbyś już dać za wygraną – mówi do brata. – Albo dosyć na dziś, dokończymy kiedy indziej.

– Niech ci będzie. Dogramy partię następnym razem – odpowiada Lars.

Teo z rozbawieniem przygląda się twarzy brata, gdy ten nadal studiuje rozkład figur na planszy. Zauważa, że Lars nauczył się marszczyć czoło tak samo jak ubóstwiany przez niego pryncypał w senacie.

– Myślę, że ten twój cały senator się myli – mówi Teo.

– Nie pojmujesz ogólnej istoty tego narodu – wzdycha Lars i wstaje, by nalać ponczu do szklaneczek, jedną podaje Teo, po czym peroruje dalej: – Ludziom trzeba dać pracę. Jeśli zaczniemy napełniać ich spichrze zbożem za nic, nie będzie temu końca. Naszym naczelnym obowiązkiem jest zapewnić pracę tym, którzy jej nie mają.

– Marny pożytek i owoc z pracy, skoro nie ma jedzenia, które można tą pracą zdobyć.

W Larsie narasta wzburzenie. Dzięki senatorowi Księstwo otrzymało bez poręczenia pożyczkę od Rothschildów. Udało się to tylko dlatego, że państwo cieszy się dobrą sławą. To kredyt zaufania, którego nie wolno zaprzepaścić, poddając się przy pierwszych trudnościach.

– Nie wiem, jak możesz tego nie rozumieć – unosi się Lars.

W tej samej chwili otwierają się drzwi salonu. Do środka wchodzi Raakel i odstawia na stolik przyniesioną tacę z herbatą. Wybrała idealny moment. Lars bierze głęboki wdech i uspokaja się pod czułym spojrzeniem małżonki.

Raakel jest mądrzejsza od Larsa, myśli Teo. Zapewne już dawno rozwiązałaby też problem żebraków, gdyby tylko ktoś miał dość oleju w głowie i ją o to poprosił. Nakłoniłaby wszystkich do powrotu do domów, obiecała, że dostaną jeść, jak tylko znajdzie się wystarczająco duży garnek. Ale teraz trzeba jeszcze chwilę zaczekać.

– Zapomogi w zbożu należało dostarczyć przez kupców. Taki był zamysł senatora i miał w nim zupełną rację. To nie jego wina, że kupcy nie okazali się wystarczająco zapobiegliwi – mówi Lars niczym cierpliwy ojciec, który objaśnia dziecku tę samą rzecz po raz siódmy.

– Nikt nie zdążył z żadną dostawą zboża. I równie dobrze mógłbyś prosić pastora, by oddał ostatnią koszulę bliźniemu, co błagać kupców, by nakarmili biednych – protestuje Teo.

Na wzmiankę o pastorach Lars na chwilę milknie, Teo zaś podejrzewa, że brat wciąż czuje się winny, iż żaden z nich nie wypełnił woli ojca i nie oddał się teologii.

– Znam takiego jednego, co gotów jest zerwać z piersi ostatnią koszulę dla nierządnic z Czerwonej Góry – mówi Raakel.

– Jestem lekarzem biedoty, tak jak wielki Paracelsus – odpowiada Teo, rozkładając ramiona.

– Helsińskie ulicznice nie muszą się o nic martwić, gdy nasz Paracelsus ma na nie oko.

Lars parska śmiechem. Raakel triumfalnie zatrzaskuje za sobą drzwi. Samego Teo też bawi myśl, że w tej chwili na ustach Raakel maluje się zawadiacki uśmieszek; w końcu miała ostatnie słowo i utarła mu nosa. Jakże dobrą matką byłaby Raakel, gdyby tylko nie okazała się jałowa. Choć równie dobrze to z Larsem może być coś nie tak, rozmyśla Teo. Są chyba skazani na los ostatnich z wygasającego rodu.

Być może właśnie w tym tkwi sedno sprawy. Głód trzebi naród z najsłabszych, tak jak ogrodnik jabłoń z suchych gałęzi.

Po wyjściu Teo Lars jeszcze raz analizuje sytuację na szachownicy. Poświęcając chłopka, odwlekłby koniec gry o kilka ruchów, ale tylko kardynalny błąd Teo mógłby doprowadzić do remisu. Niedokończona partia jest przegrana, a Lars podejrzewa, że brat przerwał ją umyślnie. Być może Teo chciał jedynie, by Lars zyskał trochę czasu na analizę swojego położenia i uświadomił sobie jego beznadzieję.

W myślach Larsa pojawia się umęczone, surowe oblicze senatora. Przypomina sobie, jak ten warknął na niego:

– Czy pan podsekretarz ma jeszcze jakąś sprawę? Już podyktowałem swoją depeszę, idźcie ją doręczyć!

Minął już miesiąc od dnia, w którym Lars stanął w drzwiach przełożonego i w dłoni ściskał telegram od gubernatora Alftana, starając się go nie zmiąć, gdyż przywilej zgniatania depesz i ciskania nimi w szale senator zachował wyłącznie dla siebie. Na północy skończyły się zapasy zboża i Alftan domagał się natychmiastowej pomocy. Lars był tylko nic nieznaczącym posłańcem, lecz to na nim senator wyładował swój gniew. Najwyraźniej sytuacja jest tam dość zatrważająca, odważył się zauważyć podwładny. Z pewnością, przynajmniej w administracji, burknął senator. Lars opuścił pokój przy akompaniamencie przekleństw, z uczuciem nienawiści najpierw do siebie i swojego chwiejnego usposobienia, a potem do wszelkiej maści Alftanów, biurokratów, którzy w krytycznym położeniu okazywali słabość i uginali się przy pierwszym podmuchu wiatru, zostawiali podobnych senatorowi wielkich mężów, by zmagali się samotnie ze sztormem. Na koniec przeklął głupich chłopów z głębi kraju, próżniaczych gospodarzy wystawiających swoją służbę za drzwi, żeby dla nich samych ostało się więcej, choć powinni byli nakarmić biednych, czy to parobków, czy żebraków.

– Tej jesieni już jej wystarczy – mówi Raakel.

Lars wyrywa się z zadumy i spogląda pytająco na żonę. Raakel stoi przy krzewie chińskiej róży i ostrożnie gładzi jej zielone liście.

– Od przeszło tygodnia nie zakwitła ani razu.

– Mhm, a czy wcześniej nie kwitła jeszcze po Wszystkich Świętych?

Lars dźwiga się z krzesła i podchodzi do żony. To samo przygnębienie ogarnia Raakel za każdym razem, gdy róża zaczyna zimować, a ona znów nie ma niczego, co mogłaby obdarzyć całym swoim ciepłem i miłością. A jeśli roślina już nigdy nie zakwitnie? Ten sam lęk przez całą zimę, to samo zdanie za każdym razem, każdego roku, gdy Lars wraca po pracy do domu i zastaje żonę gładzącą liście róży.

– No, może znowu na wiosnę.

– Może, może. Choć ostatnio wszystko, co piękne, zdaje się marnieć.

Mężczyzna w turbanie jedzie konno przez pustynię, trzymając w ramionach zakwefioną dziewczynę; w tle, w promieniach zachodzącego słońca, mieni się pałac.

Cecilia kuca naga nad miednicą i podmywa się. Strużki wody ściekają z ciemnych włosów łonowych. Drobne loczki rozprostowują się, krople skapują z nich do naczynia. Dziewczyna prostuje plecy; nadal w kuckach kładzie dłonie na kolanach i rozchyla nogi nieco szerzej. Krocze po stosunku jest jeszcze nabrzmiałe.

– Głupio wyglądasz, szczęka ci wisi, o tak – zauważa Cecilia.

Teo podaje jej lnianą szmatkę, którą kobieta się podciera.

– Jak ci na imię? To znaczy tak naprawdę?

– Czy Cecilia cię nie zadowala? Mam na imię Elin, ale madame nazywa mnie Cecilią. Tak właściwie to Cecile.

– I naprawdę pochodzisz z Dalarny?

– Tak.

Za godzinę kobieta równie dobrze może być Ulryką z Polski, jeśli zajdzie taka konieczność. Cecilia wsuwa miednicę pod stół, wypinając pośladki w stronę Teo; unosi je wyżej, niż trzeba. Osiąga to, do czego dążyła swoim występem. Teo usiłuje odwrócić się do niej plecami, lecz nogi ma wbite w podłogę, a oczy w jasną skórę nagich pośladków, na których wciąż widnieją różowe odciski siennika. Wie, że muszę już iść, myśli Teo. Z jakiegoś powodu trudno mu złapać oddech. Cecilia sięga po stojący obok miednicy porcelanowy nocnik i po chwili nad nim kuca. Widok sikającej kobiety podnieca Teo, lecz postanawia, że nie da jej wygrać tej partii. A przynajmniej on sam nie da po sobie poznać, że poniósł porażkę.

– Wiejska dziewka z ciebie, od tego nie uciekniesz.

– To też żaden Petersburg. Twoje rodzinne miasto to biedna wioska na nędznej skale.

– Nie chciałem być złośliwy. Miałem tylko na myśli, że jesteś tym, kim jesteś.

– Czyli kim? Wieśniaczką? Dlaczego miałabym chcieć nią być? Może to ty tego pragniesz, nie ja.

Teo pomaga Cecilii zawiązać gorset. W miarę ściągania tasiemek jej biust unosi się niczym rosnący w cieple chleb. Cecilia siada przed toaletką i z powrotem związuje włosy w kok. Naga gałąź na wietrze postukuje w szybę, szare chmury z wolna gęstnieją na rozciągającym się za oknem niebie. Pierwsze krople uderzają w szybę i spływają po szkle.

– Tak naprawdę nie umiesz pogodzić się z tym, co robię. Dlatego chcesz wierzyć, że jestem tylko niewinną, wiejską dziewczyną. A jak myślisz, dlaczego się tu znalazłam? Jeśli mnie pokochasz, to pokochasz ulicznicę. Jesteś na to gotowy?

Teo nie odpowiada. Obserwuje, czy zrodzone z dwóch kropli strumyczki zdążą się dogonić, nim znikną w ramie okna.

Cecilia muska ustami policzek Teo.

– Płacisz za to, by móc mnie posiąść, choć mógłbyś zabrać mnie ze sobą, wziąć do domu i mieć mnie za darmo.

– Nie mogę prowadzać się publicznie z kobietami z półświatka.

– Ale przecież jestem tylko niewinną wiejską dziewczyną z Dalarny – odpowiada Cecilia, a jej głos od razu przybiera lodowaty i szyderczy ton.

– Nie żartuj. Dobrze wiesz, co zaczęliby gadać. Po czymś takim nie mógłbym już nigdy uprawiać zawodu lekarza w tym mieście.

– Myślisz, że jeszcze nie wiedzą? A kim tak właściwie są ci oni?

– Za twoje uwagi akurat nie płacę – mówi Teo.

Cecilia jest już całkiem ubrana. Siada na jedynym fotelu w pokoju i z przyzwyczajenia zakłada nogę na nogę. W tej pozycji przystoi możnym panom zwracać się do służby, lecz zdaniem Teo kobietom to się nie godzi. Cecilii jednak przychodzi to zupełnie naturalnie. Teo chowa dłonie w kieszeniach, by nie machać nimi przed dumną nierządnicą jak nędzny woźnica. Buja się, przenosząc ciężar z palców na pięty, i przypomina sobie, że Matsson i inni sztauerzy robili niegdyś dokładnie tak samo.

– No cóż, wyświadczasz madame przysługę. Chronisz jej dobre imię, bo może pokazać lekarzowi wolne od chorób dziewczęta. A w podzięce madame oddaje mnie tobie. To są właśnie, mój złociutki, interesy.

– Robię to ze względu na ciebie. A także dlatego, że się troszczę. O ciebie i o inne.

– Wierzę ci. Robisz to wszystko dla mnie. Tylko że ty gościsz w moim świecie krótką chwilę. Za to ja nigdy nie goszczę w twoim.

Jest zbyt cięta jak na chłopkę – zastanawia się Teo – a to odbiera jej całą niewinność. Nigdy nie może być pewien, kiedy mówi Elin, a kiedy Cecilia, i czy jest między nimi jakakolwiek różnica.

– Którą teraz jesteś, Elin czy Cecilią?

– Tutaj zawsze jestem Cecilią.

– Czy zatem powinienem wyruszyć na poszukiwania Elin aż do Dalarny?

– Elin umarła.

– I nie da się jej wskrzesić?

– Tylko ty mógłbyś tego dokonać, choć i tak nie zdołasz. Nie jesteś Jezusem. Brak ci odwagi.

Pokój wokół Teo kurczy się, staje coraz ciaśniejszy. Uśmiech beduińskiej księżniczki pozostaje pusty, wymuszony jedynie wymogami roli. Dlatego i jeździec się nie śmieje. Jego powaga nie wynika z mężnej łagodności. Artysta sportretował samego siebie, zrozumiawszy, że scena zatrzymała się w próżni na wieki, a widniejący na pustynnym horyzoncie pałac jest tylko fatamorganą.

Czaszka pocztyliona rozpękła się pod jednym ciosem, a skóra na plecach rozdarła się tak, że można by ją ściągnąć. Krew spływała strumieniem z Cygańskiego Wzgórza. Zrobił to Janne Halli, krewki chłop, śniady i postawny; prawie jak najlepsi zawadiacy z Ostrobotni, choć nie całkiem do nich dorasta. Takich chwatów nie znajdziesz nigdzie indziej, przynajmniej gdy idzie o szaleńczą naturę.

– Toć i ja stamtąd jestem – dodaje kurduplowaty dziadyga, by zwieńczyć swą opowieść o mordzie i rabunku w Kuorevesi.

Teo trudno odgadnąć wiek mężczyzny. Głos i gadka niedorostka, lecz twarz pomarszczona jak u starego chłopa. Teo dobrze pamięta wzmiankę w „Dagbladet” o zabójstwie listonosza, które wstrząsnęło całym Wielkim Księstwem. W końcu celem ataku był urzędnik państwowy.

– Cisawy rumak Janne Hallego po lodach Kuorevesi pędzi… – Ostrobotniak zaczyna nucić pod nosem.

Piosnka urywa się, gdy wielki Polak pada na ławkę obok dziadzia, chwyta go pod pachę i zaczyna wyśpiewywać coś w swoim języku. Staruszek próbuje odepchnąć cudzoziemca, lecz ten w pijanym widzie nie dostrzega nieśmiałych oznak sprzeciwu mniejszego od siebie chłopiny.

– Doktor, doktor, doktor – mamrocze Polak i posyła Teo mętne spojrzenie.

Teo wie, że najłatwiej pozbędzie się mężczyzny, gdy spoi go jeszcze bardziej. Kiwa na gospodynię i karze przynieść gorzałki. Na ten widok podający się za Ostrobotniaka dziadek wyciąga szyję i podniecony kiwa głową, szukając wzrokiem karczmarki.

– Dla ciebie nic – odburkuje gospodyni.

Teo prosi ją jednak, by nalała też staruszkowi, który urzeczony, wyciąga ku niej kubek. Napiwszy się wódki, Polak zauważa siedzącą w rogu kobietę, wstaje i chwiejnym krokiem rusza w jej stronę. Kobieta od razu zarzuca Polakowi ramię na szyję i śmieje się donośnie, gdy ten miętosi jej piersi. Towarzyszący kobiecie mężczyzna nie zważa na całe zajście, uśmiecha się tylko i opiera o ścianę. W cholewie jego buta pobłyskuje finka, w którą Teo wpatruje się o chwilę za długo.

Chłop spogląda na Teo, drapie się po brodzie, szarpie ukradkiem kobietę za rękaw i kiwa głową w jego kierunku. Tamta zaczyna patrzeć na Teo pożądliwie i przeciąga językiem po zębach. Gest zapewne ma wyglądać uwodzicielsko. Kobieta wyrywa się z objęć Polaka.

Gospodyni zdaje się nie dostrzegać kłopotliwego położenia Teo, podobnie jak dziadek, który mamrocze coś o Janne Hallem do ostałego się na dnie kubka łyczka gorzałki.

Gdy kobieta wstaje, Polak zwala się na stół.