Silva Rerum II - Kristina Sabaliauskaitė - ebook + książka

Silva Rerum II ebook

Kristina Sabaliauskaitė

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bestsellerowa saga o burzliwych dziejach polsko-litewskiej rodziny na tle wielkiej wojny północnej

Nominowana do Nagrody Angelus litewska autorka powraca w olśniewającej powieści o barokowym świecie

Anno Domini 1707. Splądrowane przez szwedzkich żołdaków ziemie litewskie nawiedza czarna śmierć, a w ślad za nią klęska nieurodzaju oraz głód. Wojenna zawierucha na długie miesiące odcina od siebie małżonków – rotmistrz Jan Izydor Narwojsz zarządza zrujnowaną twierdzą Radziwiłłów, rozpijając i szantażując kompanów Moskali, a Anna Katarzyna chroni się w starym dworze w Milkontach. Jeszcze nie wie, jakie piekło zgotują jej tutaj własne namiętności…

Tymczasem w ogarniętym zarazą Wilnie ich ciotka, Urszula Birontowa, zmaga się z bolesnymi wspomnieniami i walczy ze śmiercią na wielu frontach, także rodzinnym – rodowi Narwojszów grozi bowiem wygaśnięcie. Czy wygra ten pojedynek? Czy Narwojszowie przetrwają wojnę i dżumę? Dlaczego to, co najbardziej istotne, nigdy nie znalazło miejsca na stronach ich rodzinnej sylwy? Kto kieruje tym światem, który wyszedł z kolein? Niepojęta wola Boża czy zwykły przypadek?

Ta barwna opowieść o burzliwych dziejach szlacheckiej rodziny z Litwy jest też urzekającą wedutą Wilna, miasta wielu kultur, języków i tradycji oraz niezwykle sugestywnym, odmalowanym z imponującym znawstwem tematu obrazem epoki, w której tylko krok dzieli grzech od świętości, a wszechobecne odczucie „marności nad marnościami” nie przeszkadza ludziom oddawać się cielesnym żądzom i wyciskać życie jak dojrzałą, tryskającą sokiem brzoskwinię. Tło wielkiej tragedii nie przesłania jednak piękna i triumfu ludzkiej duszy.

Recenzenci o Silva Rerum:

Kristina Sabaliauskaite doskonale łączy wiedzę historyczną z umiejętnością barwnego opowiadania i tworzenia wyrazistych bohaterów.

Malwina Wapińska, „Dziennik Gazeta Prawna”

Awanturniczo-przygodowa powieść o XVII i XVIII wieku snuje się tak, że chcemy słuchać dalej o losach dzieci i wnuków szlacheckiej rodziny.

„Twój Styl”

Kristina Sabaliauskaitė (ur. 1974 r.) – najwybitniejsza obecnie litewska pisarka, doktor historii sztuki. Jej bestsellerowa tetralogia „Silva Rerum” została uznana za „wydarzenie literackie na Litwie”, doczekała się wielu nagród, a polski przekład pierwszej części cyklu znalazł się w finale Nagrody Literackiej Europy Środkowej „Angelus”. W 2015 roku Kristina Sabaliauskaitė została Kobietą Roku na Litwie. Otrzymała także zaszczytną nagrodę św. Krzysztofa od miasta Wilna.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 503

Oceny
4,6 (140 ocen)
93
36
9
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dziewczynka13

Nie oderwiesz się od lektury

Równie dobra jak pierwsza część.
00
Maduka

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała kontynuacja sagi o Narwojszach, pojawiają się nowe wątki i postacie, które pięknie łączą się z tymi z pierwszej części.
00
aneczka60

Całkiem niezła

można przeczytać,ale żadna rewelacja
00
AnnaMalicka

Nie oderwiesz się od lektury

Drugi tom sagi Narwojszów. Równie wciągający jak poprzedni. Gorąco polecam.
00
kto28

Dobrze spędzony czas

Barkowy styl jednak męczy. Zdania ciągnące się przez jedną-dwie strony powieści (w e-booku). Ciąg dalszy historii Rzeczpospolitej Obojga Narodów opisywana w rodzinnej sadze Narwojszów: średniej szlachty w trudnych czasach. Pisana z perspektywy Litwy, jednak można odnaleźć wiele wspólnych dla Polaków i Litwinów cech. Historia, która nie może się skończyć dobrze; już w drugim tomie gdzieś w oddali czai się totalna katastrofa. Autorka łączy kilka wątków, co wzbudza ciekawość, pewne rodzinne tajemnice wyjaśniają się, inne nie. Dobra odtrutka na Sienkiewicza i jego bogoojczyźniane szlacheckie cnoty opisywanie w "Potopie". U pani Sabaliauskaitė nie jest ani bohatersko ani szlachetnie. Polecam, pomimo sporego wysiłku przy czytaniu.
00

Popularność




Tytuł oryginału: SILVA RERUM II
Opieka redakcyjna: WALDEMAR POPEK
Redakcja: WOJCIECH ADAMSKI
Korekta: JACEK BŁACH, EWELINA KOROSTYŃSKA, ANETA TKACZYK
Opracowanie okładki na podstawie oryginału: MAREK PAWŁOWSKI
Fotografia na pierwszej stronie okładki przedstawia detal z wnętrza kościoła Świętych Piotra i Pawła w Wilnie, fot. Liudas Masys
Redakcja techniczna: ROBERT GĘBUŚ
Skład i łamanie: Infomarket
Przekład książki dofinansowany przez Lithuanian Culture Institute. The translation of this book was supported by Lithuanian Culture Institute.
Przekład zrealizowano w ramach stypendium Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego.
Copyright © by Kristina Sabaliauskaitė © Copyright for the Polish translation by Izabela Korybut-Daszkiewicz © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo Literackie, 2018 Copyright for the cover design © by Kristina Sabaliauskaitė
Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-08-06707-9
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 e-mail: [email protected] Księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
Konwersja: eLitera s.c.

III

Ture Tibelius Magnusson był tak naprawdę spokojnym, przyzwoitym człowiekiem z dobrej, starej rodziny i nie, nie czuł teraz żadnej przyjemności zdobywcy, zajmując ten dwór zagubiony pośród dzikich puszcz Samogitii, w dodatku jak na złość złapał go ten przeklęty kaszel. Ktoś inny na jego miejscu może by się zastanawiał, co tu do diabła robi, po co zapuścił się tak daleko nie tylko od swego rodzinnego domu, ale i od własnej armii, nie leżało to jednak zupełnie w spokojnej naturze Ture Tibeliusa Magnussona. Ture Tibelius Magnusson zawsze postępował stosownie: nawet urodził się lekko, prawie bezboleśnie, nie męcząc zbytnio swojej rodzicielki, i urodził się jako chłopiec – nie rozczarowując tym ojca, był posłusznym, drugim z kolei synem, z braćmi żył w zgodzie, choć w dzieciństwie parę razy może i miałby ochotę dać któremuś po uchu, ale byłoby to przecież niestosowne; później odebrał właściwe nauki i poświęcił się służbie wojskowej, bo w ich rodzie od wieków wybierali ją właśnie drudzy synowie i byłoby czymś niestosownym przerwać ten zwyczaj. W armii go lubiano, gdyż nie był okrutny dla żołnierzy – może tylko trochę – i wykonywał rozkazy dowódców bez zadawania głupich pytań, i dwa razy pomyślał, zanim się odezwał, a tak w ogóle – przeważnie milczał. Ture Tibelius Magnusson lubił obserwować i ze swoich obserwacji wysnuwał jeden nieomylny wniosek: ile by się człowiek nie szarpał, ile nie nakrzyczał, i tak stanie się to, co ma się stać, co jest sądzone. Nie rozumiał takich ludzi jak ich wódz naczelny, wielki Karol Gustaw Rehnskiöld[14], który walił pięścią w stół, wrzeszczał, miotał się, wymierzał kije, aż cały się trząsł z wściekłości i twarz mu czerwieniała, a potem wzywał lekarzy, żeby mu krew puszczali lub przystawiali pijawki dla pozbycia się żółci z ciała. Magnussonowi, jeśli miał być szczery, bardziej podobał się Najjaśniejszy Pan – dość jeszcze młody, spokojny, o chłodnym spojrzeniu, lecz wcale nie mniej władczy, również budzący strach; nie ciskał gromów, tylko ściszonym głosem albo całkiem bezgłośnie, jednym machnięciem pióra, skazywał na śmierć. Toteż kiedy żołnierska brać krzyczała oburzona, chciała się buntować i już pobrzękiwała szablami przeciwko wielkim redukcjom Jego Wysokości, Ture Tibelius siedział cicho, nie odzywał się, czekał, co będzie, i w końcu szybko się dosłużył u Najjaśniejszego Pana indelningsverket[15], i teraz miał już kilka pięknych dworów, piękną i posłuszną jasnowłosą żonę Lovisę – z którą przez ostatnie pięć lat, odkąd trwała wojna, spędził łącznie może ze czterdzieści dni – i dwoje zdrowych, daj Boże, dzieci, spłodzonych podczas tych czterdziestu dni, ale jak dotąd widział z nich tylko jedno, o drugim dowiedział się z wędrującego pół roku listu; miał w swoim dorobku jedną pieniężną nagrodę królewską za odznaczenie się w bitwie; i nieustanny kaszel, jakiego nabawił się w żmudzkich puszczach, sypiając na zimnej, bagnistej ziemi, a może przez to, że wypił gdzieś niezdrową wodę. Ture Tibelius Magnusson wytrzymałby wszystko, i ziąb, i niewygody, i wojowałby dalej, jak przystało na żołnierza armii Jego Królewskiej Mości, lecz pewnego razu, na swoje nieszczęście, postąpił niestosownie – stracił panowanie nad sobą i zrobił niewybaczalny błąd. Dlatego jeszcze i teraz zastanawiał się czasami nad tym, jak by się to wszystko potoczyło, gdyby wtedy, niemal przed rokiem, diabeł go nie podkusił, żeby podpalić spichlerz w tamtym dworze – przecież mogli jak zwykle zarżnąć paru chłopów, kilka kobiet dać żołnierzom, który tam miał ochotę, zabrać bydło, wywieźć zboże i zostawić wszystko ogołocone, aż do następnych zbiorów, aż do następnego razu, bo kto wie, może przyjdzie im jeszcze tu wrócić. Ale tak nie zrobili, sam nie wiedział dlaczego, czyż naprawdę trzeba było wszystkich zagnać do budynku, trzeba było smażyć w ogniu lamentujących, półżywych starców i małe, krzyczące dzieci, co ich wtedy opętało – przecież nawet Jego Wysokość kazał robić porządek, grabić, przejmować zapasy, pozabijać trochę cywilów, ale ich zanadto nie trzebić, bo wojna jest długa, a w przypadku zwycięstwa przydadzą się i chłopi, i dwory; choć prawdę mówiąc, dwory w tym kraju były do niczego, przeważnie drewniane, więc po zdobyciu należałoby je zburzyć i stawiać nowe. Tamtych chłopów w spichlerzu nie było mu szczególnie żal – wojna to wojna i czasem, Bóg mu świadkiem, trzeba zabijać więcej, a ten kraj, choć urodzajny, wart był niewiele: wioski – zaniedbane, podupadłe, ludzie – niechlujni, brzydcy, dzicy, niektórzy niewiele lepsi od zwierząt, ich panowie – swarliwi, próżni, zaślepieni, przedkładający głupią pychę nad sprawy państwa, prędzej czy później i tak by ich ktoś najechał. A wojsko, z tego co Ture Tibelius widział, mieli zabawne, bo u nich każdy pan sam zwoływał żołnierzy, a jeśli nawet ci stawiali się do pułku, to pułki ze sobą nie współdziałały, tylko się kłóciły, bo ich tępi dowódcy byli ze sobą poróżnieni przez jakieś bzdury. Pomyśleć tylko – tuż przed wybuchem walk, kiedy wróg stał u litewskich granic, ci urządzili sobie istną wojnę domową, bo jeden z ich hetmanów z trzema swoimi braćmi zajęli najwyższe urzędy w księstwie, pozostałych to rozsierdziło, więc się zebrali i obwieścili, że się oddzielają od państwa i uznają Sasa za swojego króla, i starli się jedni z drugimi w krwawej bitwie. I to kiedy? Gdy wojna powszechna już wisiała w powietrzu, bo i Sasi, i Prusacy, i Rosjanie, i Duńczycy, i Księstwo Hanoweru – wszyscy już pobrzękiwali szabelką, więc lada chwila ten ropień musiał pęknąć i chlusnąć krwią, a oni, Litwini, zamiast się do tego przygotować, nawzajem się tłukli; ale co się dziwić takiemu zepsuciu, czego oczekiwać, jeśli oni nawet o mundury dla swoich żołnierzy nie potrafili się zatroszczyć, w najlepszym razie mieli je tylko oficerowie, zresztą i oni w większości nosili żupany jak Turcy, długie poły i rękawy tylko im przeszkadzały, i na koniu, z szablą w ręku jeszcze mogli walczyć, ale piechocie z bronią palną było już o wiele trudniej. Takiej głupoty, tak niestosownego postępowania Ture Tibelius nie mógł wprost pojąć; o nie, nie żałował ich ani trochę, sami są sobie winni, dlatego niekiedy, gdy przechodził ze swym oddziałem przez straszliwie nędzne wsie, gdzie chłopi pańszczyźniani w łachmanach, w zakopconych półziemiankach, cuchnęli jak bydło, a szaraczkowa lub nawet zwykła szlachta żyła nie lepiej niż prosty szwedzki lud, wtedy troszeczkę ich wyrzynał; i co tu kryć, on i jego żołnierze czuli, że robią dobrą robotę, oczyszczając ten kraj, tak żeby słabi zniknęli, a reszta od biedy przeżyła, choć czasami, kiedy widzieli, że splądrowana wieś i tak wymrze z głodu, po prostu przyspieszali sprawę – wystarczyło przystawić płonącą pochodnię do jakiejś strzechy. Wszystko to Ture Tibelius Magnusson rozumiał, takie były odwieczne prawa wojny, nie rozumiał tylko jednego, jak mógł wtedy, w tamtej wiosce, ten jeden jedyny raz stracić panowanie nad sobą, zapomnieć o zdrowym rozsądku i dać upust jakiejś potwornej złości na tych półdzikich ludzi, to było niepotrzebne, mogliby tam przecież wrócić za rok, już po zebraniu plonów, zresztą tamtejsi ludzie nie wyglądali na zupełnych nędzarzy, i oni, Szwedzi, postąpili wtedy niezbyt stosownie – podpalili ich dla głupiej zabawy, dla pustej przyjemności, jakby ich jakieś licho podkusiło, a kiedy Ture Tibelius oprzytomniał, było już za późno, płomienie, zdusiwszy ostatnie krzyki, z hukiem strzelały w niebo i tylko dziwnie i śmiesznie zwijały się w nich czarne, zwęglające się ciała, jak wrzucony do ognia papier. Było nie było, ale potem Bóg – a może tutejsze pogańskie bożki – odpłacił im za to, bo nagle wyrósł jak spod ziemi oddział Żmudzinów i niemal w pień ich wyciął, z setki żołnierzy zostało osiemnastu i tę garstkę Żmudzini ścigali tak długo, aż pobłądziła w puszczy, a potem jeszcze on i jego żołnierze napili się w lesie trującej wody, co to od niej wszyscy o mało zmysłów nie postradali i zwidywały im się jakieś dziwne duchy, których teraz woli sobie nawet nie przypominać, a później tak im kiszki poskręcało, że ledwo przeżyli. Ale gorsze od duchów i przywidzeń było to, że po tamtej potyczce ich przetrzebiony oddział tak się oddalił od głównej armii, iż sądząc z bezlitosnych i twardych rządów Jego Królewskiej Mości, już dawno musieli zostać uznani za dezerterów. A zatem nie pozostało im nic innego, i tak by ich rozstrzelano, dlatego tak właśnie zrobili – stali się dezerterami, bo Ture Tibelius Magnusson miał pod sobą siedemnastu umundurowanych mężczyzn, jeszcze nie do końca obdartych, i mógł z łatwością napadać na niewielkie dwory, których mieszkańcy przecież nie odróżniali, czy to jest część armii, czy dezerterzy, dla miejscowych byli po prostu siejącymi strach szwedzkimi żołnierzami i tyle.

Ale teraz Ture Tibelius Magnusson nie chciał przecież podpalać, niszczyć ani plądrować, oni tylko szukali miejsca, gdzie mogliby spokojnie przetrwać zimę, dlatego kiedy ich zwiadowca przypadkiem zauważył na przeciwległym brzegu jeziora mały murowany dworek, nieobecny na żadnej z posiadanych przez nich map tej dzikiej krainy, gdzie zaznaczone były tylko duże miasta, jakieś większe wsie parafialne i – niezbyt dokładnie – rzeki, lasy i jeziora, już zaczęli się cieszyć, bo mury to dobra rzecz i jezioro jako naturalna osłona też, więc przyczajeni obserwowali wszystko przez kilka dni, ale życie w owym ustronnym dworku wydawało się jakby zamarłe, przeważnie tylko służba i chłopi snuli się tam leniwie, zajęci codziennymi pracami, żadnych uzbrojonych mężczyzn ani wojska widać nie było, tylko kilka szczekających, niewyobrażalnie brzydkich kundli biegało po podwórzu. Dla Ture Tibeliusa Magnussona to miejsce było jak znalazł – zapomniany przez Boga i kartografów, niestrzeżony zakątek wśród puszcz, nad jeziorem – i dlatego on i jego ludzie stali teraz o brzasku na jego progu, i Ture Tibelius, kaszląc, postanowił zachować się stosownie, czyli oznajmić, że prawem zdobywcy przejmuje niniejszy dwór jako własność Jego Wysokości króla Szwecji Karola XII aż do dalszego obwieszczenia, i dlatego mocno się skonfundował, gdy zaspany służący, wydawszy okrzyk zdumienia, zatrzasnął mu drzwi przed nosem, zazgrzytał zasuwami i dokądś pognał, chyba na górę, jak można było zgadywać z odgłosu jego kroków.

Ture Tibelius nie rzucił się do wyważania drzwi, ponieważ wiedział z doświadczenia, że czasem wystarczy poczekać, a czekając – spokojnie pomyśleć. Nie potrzebował domu z wyłamanymi drzwiami w taki mróz, a ich naprawa musiałaby przecież potrwać, zwłaszcza gdyby wzięli się do niej wrodzy, wszystko odwlekający chłopi. Nikt nie mógł ich zajść od tyłu o tak wczesnej porze, a wziąć budynek szturmem albo podpalić zawsze przecież zdążą. Postanowił więc poczekać kilka chwil, odwrócił się i ruchem ręki uspokoił swoich żołnierzy – wycieńczonych, w wymiętych czapkach, w podartych pończochach od letniego uniformu, w wybłoconych onucach i postrzępionych niebieskich mundurach, których wyłogi z żółtej skóry i akselbanty pociemniały już od plam zostawionych przez błoto i wytłuszczone palce; byli głodni, złaknieni ciepła, gorącej strawy i miękkiego posłania – wystarczyłby im nawet snop słomy przykryty derką. Nie, oni tu nie przyszli zabijać, przyszli sobie pomieszkać, przynajmniej do wiosny, jeśli Bóg pozwoli, dlatego należało działać łagodnie, spokojnie, a potem, kiedy już dojdą do siebie i nabiorą sił, bo przez to błądzenie po lasach i tak już dwóch z nich się rozchorowało i zmarło, a więc kiedy nabiorą sił, będzie można przy pierwszej sposobności nawiązać łączność z resztą oddziałów. A teraz był skłonny wstrzymać się jeszcze trochę i zobaczyć, co będzie, zwłaszcza że wewnątrz słyszał już jakieś głosy i krzątaninę, i chyba szczęk otwieranych zasuw, dał więc znak swoim żołnierzom, żeby muszkiety z bagnetami skierowali prosto na drzwi, i obliczał sobie cicho w myślach, jakiego oporu może się spodziewać, odciągając jednocześnie kurek swojej broni.

Ego... rex Sueciae, vos... possesio in majestatis... ego, Ture Tibelius Magnusson denuntio vos possesio – jego łacina nigdy nie była płynna, ale teraz wszystko mu się poplątało i zapomniał zdanie, które starannie ułożył sobie w myślach, bo oto przed nim, zamiast jakiegoś przestraszonego, wąsatego szlachetki w żupanie, z gniewnie wyciągniętą, drżącą szablą, z trzema synami u boku i sterczącym zza pleców czepcem otyłej małżonki, stała młoda, piękna kobieta w zarzuconym pośpiesznie, lecz drogim i gustownym okryciu, widać, że wysoko urodzona, ciemne włosy zdążyła naprędce upiąć w kok, ale na twarzy, tuż pod wystającą kością policzkową został jeszcze odciśnięty ślad poduszki z koronkowym brzegiem, a jej oczy – duże, szarozielone – patrzyły teraz nie ze strachem, lecz raczej ze zdumieniem, że oto ktoś ośmielił się ją zbudzić; i takiego widoku Ture Tibelius Magnusson nie oglądał pewnie ze trzy lata. Ture Tibelius Magnusson myślał teraz tylko o tym, że dawno nie miał kobiety – nie licząc tych kilku zgwałconych z braku laku chłopek, ostatnią była chyba jego żona, ciekawe, jak Lovisa teraz żyje – ale zarazem ucieszył się, że przy pierwszej sposobności, jak godzi się zwycięzcy, może weźmie sobie i tę, stojącą teraz na progu swojego domu. Quod? que? – pytała, i tym razem zapanował nad sobą, i niemal bez zająknięcia powtórzył, że przejmuje dwór jako własność Jego Wysokości króla Szwecji, ale przecież z jej oczu można było wyczytać, że nic nie rozumie – ona po prostu nie mówiła po łacinie; nie znała ani tej łamanej, ani poprawnej. Subsisto, essum, victus[16] – próbował objaśniać gestami, ale w końcu skapitulował wobec opornego języka Rzymian i braku zrozumienia, przywołał jednego z żołnierzy, który znał kilka słów po polsku, i uroczyste przejęcie na czas nieokreślony dworu w Milkontach, stającego się własnością Jego Wysokości króla Szwecji, zostało jako tako wytłumaczone – z błędami i zupełnie nieuroczyście.

Wprowadzili się do tego dworu nie jako zdobywcy, lecz raczej jako zakwaterowani żołnierze, niewypłacalni najemcy, bo tak było najstosowniej, skoro nie spotkali się tu z żadnym oporem, zresztą pani domu pochodziła z wysokiego rodu, na pewno lepszego niż Ture Tibelius Magnusson, który przecież także był szlachcicem, niezależnie od wszystkich okoliczności. A więc Ture Tibelius zajął jeden z pokoi na górze, w sąsiednim zamieszkał jego adiutant, reszta żołnierzy ulokowała się na dole, w małej bawialni, gdzie rozłożyli sobie posłania na słomianych workach przykrytych derkami, ustawili długi stół, było to wprawdzie kilka desek wspartych na krzyżakach, ale bez trudu pochłaniali przy nim topniejące prędko dworskie zapasy na zimę, i już pierwszego wieczora zarżnęli i upiekli wołu, dobrali się do beczek z piwem i zachowywali się nieprzystojnie, aż w końcu Ture Tibelius Magnusson musiał jednemu z nich, Karstenowi, dać po pysku i wlepić trochę pałek za sikanie do kominka, bo przecież czekały ich tu długie zimowe miesiące i Ture Tibelius nie zamierzał spędzić ich w smrodliwych izbach zamienionych w wychodek, tym bardziej że we dworze był wygodny ustęp z prawdziwego zdarzenia, i w ogóle należało dla własnego dobra zachowywać się stosownie i nie zamieniać dworu w chlew, i nie zeżreć w ciągu miesiąca zapasów na całą zimę, i dlatego, gdy jego żołnierze któregoś dnia wyprowadzili z obory krowę, by ją poćwiartować, a zawiadomiona przez służbę Anna Katarzyna przybiegła z rozwianym włosem i na migi, jak umiała, zaczęła mu coś tłumaczyć, stukając palcem w przyniesiony z sobą kalendarz, on jakoś zrozumiał, co mu chciała powiedzieć, i krowie łaskawie darowano życie do wiosny.

Ture Tibelius Magnusson w ogóle był zadziwiony, jak ta kobieta potrafi go zrozumieć niemal w pół słowa, gdzie tam w pół – rozumiała go bez słów, bo ona przecież ledwo, ledwo znała łacinę, a on tylko kilka słów po francusku, bo kiedy na królewskich i książęcych dworach Europy rozbrzmiewał ów modny język, Jego Wysokość król Karol zakazał Szwedom całego zepsucia pochodzącego od tego rozpustnego narodu – i miękkich pierzyn, i wyściełanych jedwabiem, pozłacanych mebli, i nieprzyzwoicie zbytkownych szat, i przepychu, i ksiąg wypełnionych miłosnymi bredniami, i oczywiście samego języka, więc Ture Tibelius zapomniał tę mowę, nim zdążył się jej porządnie nauczyć, i teraz oto porozumiewał się z tą kobietą tylko spojrzeniem, gestem i paroma słowami na krzyż, ale najczęściej samymi wnioskami, podsuwanymi przez zdrowy rozsądek, ponieważ ta kobieta rozumowała podobnie jak on, a rozumu miała w głowie aż nadto, stosownie do swego pochodzenia. Dlatego była spokojna, nie walczyła z nim, nie robiła głupstw, wieczorami spokojnie jadała z nim przy jednym stole, i kiedy pewnego razu po wieczerzy podszedł do niej i jak gdyby nigdy nic, odgarnąwszy loki, dotknął palcami wiszącej w jej uchu perły, ona nawet nie drgnęła, nie poruszyła się, nie dała mu w twarz i oczywiście nie wzięła tego za pieszczotę, on przecież tylko sprawdzał rozmiar kolczyków, a kobieta mogła je sobie jeszcze ponosić, najdalej do wiosny, do tego czasu, kiedy znów ruszą w drogę i wszystko sobie zabiorą, a więc na razie, dopóki nie robiła głupot, te kolczyki mogły cieszyć jego oko, wszak nie ma co ukrywać – przyjemnie było mu siedzieć przy stole z wystrojoną, piękną kobietą i dziękując jej za to, nie pozwolił, żeby jeden z jego żołnierzy przetrącił kark jej białemu pieskowi, który szczekał piskliwie na jego ludzi, doprowadzając wszystkich do szaleństwa, szczekał, dopóki nie ochrypł, aż w końcu któryś żołnierz stracił cierpliwość; jednak nie – uznał łaskawie Ture Tibelius – niech ta mądra kobieta zatrzyma sobie to głupie stworzenie, skoro tak chce, na znak jego wdzięczności, i również na znak wdzięczności zamierzał ją pewnego wieczora odwiedzić w jej sypialni i być czułym i pełnym szacunku dla tej Anny Katariny, bo chyba tak właśnie miała na imię.

Anna Katarzyna zaś, odkąd Szwedzi zajęli dwór, prawie nie spała: za dnia wyczerpywało ją dawanie cichych, potajemnych wskazówek, jak chować zapasy przed wrogiem, i tu akurat, o dziwo, przydał się ten Kniukszta o lepkich rękach, bo co nieco już wcześniej ukradł i przechowywał w swoich kryjówkach, a na inne rzeczy też znajdował sposób, jak po cichu je wynieść; na samym początku Anna Katarzyna musiała powstrzymywać Jana Ankonta, gdyż Bękarcik – gorąca krew – odgrażał się nie na żarty, że zaczai się którejś nocy i zarąbie śpiącego wroga, i Anna Katarzyna wraz z Janem Żołnierzem prośbą i groźbą przekonali go, żeby tego nie robił i żeby w ogóle się we dworze nie pokazywał, bo krążą słuchy, że szwedzki król to wstrętny sodomita, znieprawiający swych co przystojniejszych żołnierzy, więc kto wie, może i wśród tych Szwedów w Milkontach są tacy, i lepiej żeby młody, piękny chłopiec zszedł im z oczu. A na starego kalekę bez ręki, Jana Żołnierza, Szwedzi nie zwracali uwagi, gdy przyjeżdżał na koniu stępem albo człapał z Ankont na piechotę, bez broni, z samym tylko kosturem, nikt zbytnio nie zachodził w głowę, skąd on się tu wziął, taki przecież nigdzie dalej nie dojdzie, nikomu nie zaszkodzi. I skąd ci Szwedzi mogli wiedzieć, że tak naprawdę Anna Katarzyna i Jan Żołnierz całymi dniami po cichu wymyślali sposoby, jak wezwać pomoc, a przede wszystkim – skąd. Wieśniacy – ani miejscowi, ani tym bardziej obcy – poratować ich nie mogli, wszystko na południe od Milkont zostało już splądrowane, ogołocone, leżało odłogiem, aż do samych Worni, a biskup tam też nie miał wojska, toteż obmyślali drogę na północ, do pierwszej czynnej jeszcze stanicy pocztowej albo posłańca, mogliby stamtąd przesłać wiadomość jaśnie panu do Birż, a on już by coś wymyślił. Wieczorami zaś Anna Katarzyna jak gdyby nigdy nic jadała ze swoim wrogiem, bo czuła, że on nie chce zabijać, raczej tylko spędzi tu zimę i będzie się żywił ich zapasami, więc pilnowała przede wszystkim tego, aby wyrządził jak najmniej szkód, i już pierwszego ranka pochowała wszystko, co wartościowe, a tak w ogóle widać było, że to człowiek dobrze urodzony, ona zaś jeszcze z czasów, gdy Szwedzi najeżdżali Wilno, pamiętała, że grabić, owszem, grabili, ale dla ludzi ze szlacheckiego stanu nawet na polu bitwy nie byli zbyt okrutni, bo przecież, tak czy siak, czy to wróg, czy przyjaciel, czy wojna, czy pokój, szlachta wszystkich narodów była jedną rodziną, braćmi i siostrami godnymi szacunku. I Anna Katarzyna obawiała się tylko jednego – żeby ten milczek nie skorzystał z należnego mu jako zdobywcy prawa do niej, choć dotąd zachowywał się przyzwoicie, aż do tamtego pechowego wieczora, kiedy ni z tego, ni z owego wstał, podszedł do niej i patrząc jej prosto w twarz, dotknął delikatnie kolczyka, a ona zdrętwiała ze strachu, nogi się pod nią ugięły, bo już nie miała wątpliwości – teraz tylko czekać, kiedy ją zgwałci.

I od tamtego wieczora zaczęła się przygotowywać do chwili, w której zostanie zhańbiona, jak inne przygotowują się do wesela lub wstąpienia do klasztoru – nie spała całymi nocami, choć drzwi sypialni zastawiała skrzynią, w łóżku trzymała myśliwski nóż, pod siennikiem zaś stary miecz, który z ledwością uniosła, i czekała, wciąż czekała, nie zmrużywszy oka, kiedyż wreszcie ten wróg przyjdzie wyważać drzwi. Próbowała to sobie wyobrazić: czy będzie ją okrutnie bił, groził puginałem, przewróci ją na ziemię i weźmie siłą, a może zwiąże ją sznurem i będzie z taką spętaną zażywał ohydnie rozkoszy, albo ogłuszy ją ciosem w skroń i zhańbi, a ona nic nie będzie czuła, jak to się przydarzyło pewnej wileńskiej szlachciance pięć lat temu, ale ona, Anna Katarzyna, nie podda mu się tak łatwo, jak rzymska Lukrecja nie poddała się tyranowi Tarkwiniuszowi, wybierając honor i śmierć; zaraz jednak zaczęła w siebie wątpić, żałować Teofili, która zostałaby sierotą, i jej myśl powędrowała do biblijnej Judyty, która przechytrzyła tyrana, upiła go, a potem zabiła, ocalając własną cześć i życie swoich rodaków. Toteż pewnej bezsennej nocy Anna Katarzyna odsunęła jednak skrzynię od drzwi, doszedłszy do wniosku, że gdyby nieprzyjaciel zaczął się włamywać, powstałby jeszcze większy hałas, który wzbudziłby podejrzenia i wystraszył dziecko, i teraz czekała na Szweda, dygocąc w łóżku i ściskając myśliwski nóż, ale ten jak nie przychodził, tak nie przychodził, i całe szczęście, bo którejś z tych nieprzespanych nocy Anna Katarzyna zdała sobie sprawę, że nawet gdyby go zabiła, co zrobić z resztą żołnierzy? – a jest ich prawie półtora tuzina. Wtedy już na pewno podpalą dwór, i ją, i wszystkich w pień wytną, jak amen w pacierzu; i dalej nie spała – wyczekiwała, nasłuchując każdego chrobotu, każdego skrzypnięcia drewnianej podłogi w sąsiedniej izbie, ale słyszała tylko jego cichnący kaszel; słyszała tylko, jak chrapie i głośno kilka razy puszcza wiatry, i zastanawiała się, jak go zgładzić, a czasem próbowała odważnie się przygotować do mającej nastąpić chwili wstrętnego poniżenia, ożywiała w pamięci nieprzyjemne uczucia, jakich doznała od Jana Izydora, usiłowała sobie przypomnieć, jak wygląda to męskie ciało i jego przerażające narzędzie, na które nigdy nie miała odwagi spojrzeć, a nad ranem, wycieńczona, zasypiała wreszcie i śniła sny rodem z biblijnych opisów gwałtów i nieprzyzwoitych obrazów – oto naga cnotliwa Zuzanna i podglądający ją lubieżni starcy, którzy chcieli ją złamać, wierna Lukrecja napadnięta przez tyrana Tarkwiniusza, zwycięska Judyta, trzymająca odciętą głowę tego, który być może jeszcze przed chwilą był z nią haniebnie złączony, czy wreszcie piękna Estera, ofiarowująca się okrutnemu Ahaszweroszowi, by szlachetnie ocalić swój naród. I pewnej nocy, błądząc pomiędzy bezsennością a nieprzyzwoitymi snami, Anna Katarzyna znalazła, zdaje się, sposób, by uratować własny honor i życie mieszkańców dworu – postanowiła, że jeśli Szwed będzie dybał na jej cnotę, upije go i otruje jak Judyta, wsypawszy do wina trucizny, którą miała przecież w tamtej flaszeczce z czaszką i łacińskim napisem, więc wyjęła ze skrytki śmiercionośny proszek, schowany przed Teofilą, i odtąd zamierzała nosić go ze sobą dniem i nocą, w alkowie zaś, w bawialni i bibliotece nastawiała kielichów i butelek z winem – żeby mieć je pod ręką, kiedy będzie upijać szwedzkiego tyrana.

Już traciła nadzieję, była już wycieńczona z powodu bezsenności, nocnych lęków i próżnego oczekiwania na to, co prędzej czy później i tak musiało nastąpić, kiedy wreszcie ów znienawidzony Szwed do niej przyszedł – zupełnie przypadkiem, w biały dzień, gdy przez uchylone okiennice wdzierało się do biblioteki jasne zimowe słońce, rzucając na papiery i książki ostre promienie, w których tańczyły drobinki kurzu. Siedziała tam, jak każdego popołudnia, zastanawiając się, jak tutaj związać koniec z końcem i dobrze podzielić posiadane zapasy przez liczbę dni, które im jeszcze zostały, przynajmniej dopóki nie wzejdą rośliny w ogrodach, podzielić tak, żeby starczyło i dla domu, i dla Szwedów, a jeśli bieda przyciśnie, żeby i chłopów pańszczyźnianych wyżywić, i właśnie wtedy zapukał i wszedł, nie czekając na pozwolenie, ten szwedzki pułkownik czy kapitan, nie rozróżniała ich oznaczeń, i ledwie wkroczył, ona naprawdę się przestraszyła, tym razem drżała nie o swój honor, lecz o życie, bo Szwed trzymał w rękach ni mniej, ni więcej tylko list do Jana Izydora Narwojsza, dwa dni temu przekazany w największej tajemnicy umyślnemu parobkowi, który miał spróbować go dostarczyć do pierwszego posłańca poczty, i Szwed był teraz wściekły, coś mówił, ale już nie po łacinie, tylko po szwedzku, jego blade zazwyczaj policzki były teraz czerwone, miął w palcach zapisany przez nią arkusz papieru i nawet, straciwszy panowanie nad sobą, kilka razy uderzył dłonią w stół, aż kurz się podniósł, a żołnierz, który nadszedł za nim, beznadziejnie usiłował tłumaczyć tę jego sepleniącą, gardłową tyradę, z powtarzanym w kółko meninglösa tomtar[17], które Szwed wypowiadał łamiącym się głosem, tłumacz jednak nie nadążał, bełkotał tylko: „pani głupia, nie robić, zabić”, i Anna Katarzyna zrozumiała, że teraz ją naprawdę zabiją, i zrozumiała, że oto nadeszła ta godzina hańby i poświęcenia, i stała się dziwnie spokojna, bo już wiedziała: „teraz”, więc gestem poprosiła Szwedów, by usiedli, i z zimną krwią, jak prawdziwa wybawicielka narodu, podeszła do jednej z szaf, gdzie stało wino i ukryta przedtem trucizna, napełniła kielich i niepostrzeżenie zdążyła nawet dosypać maleńką, niewidoczną szczyptę proszku z tej flaszeczki z trucizną opatrzonej napisem Cantharidae, wieszczącym śmierć w piekielnych mękach. Nie zdziwiła się ani trochę, kiedy Szwed odprawił swojego sługusa ani gdy przekręcił klucz w zamku od wewnętrznej strony, ani kiedy – nim wreszcie sam wychylił kielich – kazał jej pierwszej skosztować; zrozumiała: wybiła godzina śmierci, no cóż, jeśli trzeba, umrze jak Samson, ale zabierze na tamten świat i tego Filistyna, więc pociągnęła spory łyk i niewzruszona, pełna dostojeństwa patrzyła, jak nieprzyjaciel wypija swą śmierć, i czekała na pierwsze jej oznaki w sobie.

Wino lekko opłukało podniebienie Ture Tibeliusa Magnussona i przyjemnie rozeszło się po wszystkich członkach. Było mu trochę wstyd, że przed chwilą w sposób tak niestosowny stracił panowanie nad sobą, ale ta kobieta z Samogitii naprawdę go rozzłościła, wyprowadziła go z równowagi swoją głupotą, swą krótkowzrocznością i tym, że zdradziecko wzywała pomocy – więc tak mu się chciała odwdzięczyć za całą jego dobroć, za jego łaskawość, za to, że zlitował się nad nią i jej nędznym dworem, nad tymi marnymi niegodziwcami, zamiast wszystko, do czorta, puścić z dymem. I teraz nienawidził siebie za to, że tak się rozgniewał z powodu jej zdrady, tak niestosownie wybuchnął, jak żółtodziób walnął ręką w stół, ale było mu naprawdę przykro; bolała go jej niewdzięczność, zwłaszcza że z każdym dniem ta kobieta wciąż bardziej i bardziej mu się podobała; wchłaniała się w jego skórę, przenikała do jego myśli i on czekał na tę chwilę, kiedy ją ujrzy przechodzącą przez pokoje albo siedzącą za stołem, i po tylu latach spędzonych w towarzystwie grubiańskich żołnierzy przyjemnie było mu znowu patrzeć na drobne rysy, długie włosy, na kibić ściśniętą pięknym aksamitem i strojne szaty; miło popatrzeć, tylko tyle, jakby zachwycał się wiotkim kwiatem, który ktoś – choćby i on sam – może w każdej chwili zerwać i podeptać, bo kobiety w ogóle były delikatne, kruche, pachnące, i tej ich delikatności tak bardzo niekiedy brakowało w wojennym życiu – wśród końskich uprzęży, brudu, odcisków, potu i smrodu, strachu, ran i śmierci, i Ture Tibelius czasem odrobinę tęsknił za swoją żoną, którą tak mało znał, a tamtych pięknych i czułych chwil już prawie nie pamiętał, i tylko wspomnienie Lovisy sprawiło, że wielkodusznie nie tknął, nie skrzywdził tej oto kobiety, ale ona tego nie doceniła, niewdzięcznica, i postąpiła nierozumnie, niestosownie. I kiedy zechciała go ugościć winem, dostrzegł w tym jakby powrót do stosownego zachowania i zdrowego rozsądku, ale z tym podstępnym narodem nigdy nic nie wiadomo, dlatego kazał jej pierwszej skosztować, lecz ona wypiła śmiało, bez obawy, więc on też, i teraz wino przyjemnie gasiło jego wściekłość i postanowił być dla niej, mimo wszystko, litościwy, bo przecież, do stu diabłów, była taka ładna, i co tu dużo mówić, ładna, dumna i wroga, i była w jego rękach, za zamkniętymi na klucz drzwiami, sama, i nikt nie mógł jej pomóc, i Ture Tibelius poczuł, jak wraz z winem napływa do jego członków nieokiełznana żądza, tak potężna, jakiej nigdy dotąd nie odczuwał, i ciągle rośnie, i wszystkie soki życiowe spływają mu do lędźwi bolesnym wodospadem, dalibóg, pomyślał, nigdy nie czułem w sobie tyle siły, tyle nieziemskiej siły, jak sam bóg wojny, uzbrojony w śmiercionośny sztylet swego ciała, wyzwalający się z szat. I Ture Tibelius Magnusson już się nie zastanawiał, czy to stosowne, czy nie, tylko wstał, podszedł do niej i swoją usianą bliznami ręką, pełną odcisków od szabli, chwycił ją za szyję i widział, jak błyskawicznie czerwienieje jej dekolt, i o niczym już więcej nie myślał, tylko o tym, że natychmiast musi być z nią sam na sam, ona wyrywała się, trzepotała jak sztandar podczas bitwy, pamięta jak przez mgłę, że szarpał, rozdzierał, rozsznurowywał jej ubranie, czuł tętno jej ciała i przemieszane soki ich dwojga, pamięta, że ją wąchał, pił i jadł bez umiaru, nie mogąc się nasycić, dręczył ją i pieścił, i brał ją na stole, przy szafie, w gradzie spadających starych ksiąg, na ziemi, na stosie pozrywanych zasłon, zaplątaną we frędzle, przypartą do ściany i jeszcze w innych miejscach, odbierał sobie za wszystkie te żołnierskie lata, tylko potem stanęło mu serce i czas się zatrzymał, Ture Tibelius wyrwał się z tego i chyba umarł, i zmartwychwstał o zmierzchu, a jej obok już nie było.

Anna Katarzyna była w pokoju na górze, znów zastawiła drzwi skrzynią i cała drżąca modliła się do Matki Bożej – lejąc łzy, całując krzyż, który ściskała w ręku – bo nie miała wątpliwości, że to, co się przed chwilą stało, stało się z woli szatana; była pewna, że opętał ją najprawdziwszy inkub i odjąwszy rozum, okrutnie wstrząsał od środka jej ciałem, wyrywał się z jej łona na zewnątrz, albowiem to, czego doświadczyła, było jak pijackie upojenie, jak obłęd i – bała się do tego przyznać – przejmująca lękiem diabelska rozkosz, jakiej nigdy jeszcze nie zaznała, i to nie mogło być z tego świata, a już na pewno nie zostało zesłane przez niebiosa, i ledwie się ocknęła, zrozumiała, że to było nieczyste i skażone winą; i ciało, z którego wyszły demony, wciąż jeszcze drżało, miejscami było zaczerwienione i otarte, tam gdzie go dotykały ogolone policzki Szweda – na piersiach, biodrach, udach i ramionach; jej ciało było wilgotne, spocone, lepkie, wyglądało jak pole, na którym rozegrała się bitwa, wśród pagórków porozrzucanej odzieży; obok leżał śpiący, a jednak żywy Szwed – znów obcy, przerażający i, co najgorsze, też przez nią wymęczony, pamiętała, że go gryzła, drapała, jakby chciała go zjeść, pożreć, zemścić się za swój los, odpłacić Janowi Izydorowi i wszystkim mężczyznom. Dopiero teraz jej ciało, opuszczone przez inkuba, powoli zaczęło odzyskiwać czucie, w głowie jej się kręciło i coś ją kłuło, bodło – okazało się, że to książki, bo biblioteka po harcach demonów była w okropnym nieładzie, i Anna Katarzyna, wspierając się na łokciach, uniosła plecy i wyciągnęła spod nich dwa boleśnie uwierające ją tomy, jakiś oprawiony w czarną skórę rękopis z wytłoczonym złotym herbem Narwojszów i drugie dzieło, w takiej samej twardej oprawie, Theatrum Diabolorum[18], a to tylko potwierdziło jej najgorsze podejrzenia o działanie diabła – ten dom Narwojszów i cały ich ród były nawiedzone przez złego ducha, Boże, ratuj ją. Wieczorem nie chciała już wychodzić z pokoju, lecz martwiła się o to, co będzie, powinna przecież zejść na dół, przynajmniej żeby sprawdzić, czy nieprzyjaciel umarł, czy jeszcze żyje, gdy jednak zeszła, stało się jasne, że daremna była jej ofiara – Szwed zjawił się cały i zdrowy, jak gdyby nigdy nic usiadł przy stole i jak zawsze, milcząc, jedli razem kolację, i niczym się nie zdradził, że pamięta, co się w ciągu dnia wydarzyło, i wszystko było jak co wieczór; ale w nocy przyszedł prosto do jej alkowy, cicho przekręcił klucz w niezastawionych skrzynią drzwiach i wziął ją znowu, drżącą ze strachu i przeczuwanej rozkoszy, która przejmowała ją lękiem i przeszywała ciało słodkimi dreszczami, ale tym razem był delikatny, był inny, tylko przez kilka chwil trzymał swoją dłoń zaciśniętą na jej ustach, żeby złe duchy nie wydostały się razem z krzykiem bezwstydnej rozkoszy.

Wkrótce między Anną Katarzyną i szwedzkim zdobywcą zapanował rozejm, umocniony paktem ich wzajemnego milczenia – on i jego ludzie nadal zachowywali się jak zakwaterowani we dworze żołnierze, nie płacili za wynajem, lecz oszczędzali mieszkańców, ona tymczasem przekonała swoje sumienie, że potajemny cichy gwałt, odbywający się każdej nocy za obopólną zgodą, to cena, jaką wielkodusznie płaci za ocalenie swoich, prosząc Boga, aby jej przebaczył, i ta cena coraz bardziej przypominała kontrakt ślubny starych, zgodnych małżonków, chociaż on, tak jak przedtem, zakradał się potajemnie, i oboje strasznie się pilnowali, żeby nikt z domowników się o tym nie dowiedział, i tylko czasem – jak tamtym razem, kiedy na dole pijani Szwedzi buczeli swoje bożonarodzeniowe piosenki – nie tłumili głośnych jęków, których na szczęście nikt nie słyszał, lecz w miarę jak przybywało dnia za oknem, coraz mniej było przemocy w tych conocnych gwałtach, i teraz Ture Tibelius Magnusson przychodził do niej spokojnie, zawsze o tej samej porze, kiedy wszyscy już spali, po cichu, buty zostawiał za drzwiami, żeby nie stukały o podłogę, milcząc siadał na łóżku, zdejmował pończochy, wieszał na krześle złożone schludnie spodnie, koszulę i akselbant z pasem i szablą, i wyciągał jakąś ściereczkę lub ręcznik, które zawsze przynosił ze sobą, stosownie dbając o to, by uniknąć niepożądanych następstw, i najspokojniej w świecie wykorzystywał w tym celu sposób srogo zakazany przez księży, a skończywszy swój grzeszny proceder, często pozostawał z nią aż do świtu, dzieląc ciepłe łoże, bo zima w tym roku trafiła się wyjątkowo ciężka i mroźna, lecz dla Anny Katarzyny te mrozy, o dziwo, wcale nie były straszne, gdyż teraz czuła się tak, jakby w żyłach płynęły jej strumienie żywych mrówek albo stopiony metal, który dniem i nocą grzał ją od środka. I tak sobie oboje żyli, związani milczeniem i żądzą, w błogim, choć mylnym przekonaniu, że o ich grzechu nikt nie wie, w rzeczywistości zaś wiedzieli o nim wszyscy dookoła, bo tylko ślepiec – a nie biegająca po całym dworze służba i domownicy – nie dostrzegłby znaków, które ich zdradzały, zresztą zarumieniona twarz Anny Katarzyny, jej lśniące oczy, zmierzwione, połyskujące włosy i zwinne ruchy kotki świadczyły bez słów o grzesznej nocnej rozkoszy, prawie niezakłócanej wyrzutami sumienia – wszak była niewolnicą wroga, i co tu dużo mówić, oni naprawdę mieli szczęście, że się tak łatwo okupili, przyjmując nieprzyjaciela pod swój dach, i wciąż byli cali i zdrowi, wprawdzie zamienieni w półwięźniów i objadani, ale lepsze to, niż leżeć pod darnią.

Nawet maleńka Teofila czegoś się domyślała, bo z całej duszy nienawidziła szwedzkiego przybłędy, i pewnego razu – namówiona przez Bękarcika, jak się później okazało – cicho wymknęła się nocą z pokoju i w podeszwę jednego z butów, które Szwed swoim zwyczajem zostawił pod drzwiami, wbiła ostry gwóźdź, i mężczyzna potem długi czas utykał z bólu; i wiedział Bękarcik, i Jan Żołnierz, i Kniukszta, który szczerze Szwedowi zazdrościł, ale cóż oni mogli na to powiedzieć – nie ich zadanie panów wychowywać, i nawet ten i ów z okolicznych mieszkańców wiedział, do czego najbardziej przysłużył się pleban z Żoran, bo jego to właśnie, gdy chodził po kolędzie, zatrzymali przy wejściu do dworu chłopi i powiedzieli, że Milkonty zajęli Szwedzi i trzymają panią w niewoli, wyjść jej nigdzie nie pozwalają, nawet do kościoła, i szwedzki kapitan żyje z nią jak mąż z żoną – dodawali szeptem; a więc niektórzy w okolicy też wiedzieli, ale nic nie mówili, bo wojna w kraju trwała już nie pierwszy rok, takie to były czasy, i jeśli się dobrze zastanowić, nie należało pani za wcześnie osądzać, bo nie wiadomo, co dla wszystkich byłoby lepsze, i tylko czasem ktoś z domowników, zwłaszcza Jan Żołnierz, łamał sobie głowę, co by na to rzekł ich pan, Jan Izydor Narwojsz, gdyby wiedział, co się tutaj dzieje, ale jaśniepana w Milkontach nikt już od wielu lat nie widział, a i przedtem widywano go z rzadka, jak młody księżyc, bo on przecież stale gdzieś wojował, dlatego nie myślano tu o nim zbyt często.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Przypisy

[14] Karol Gustaw Rehnskiöld (1651–1722) – szwedzki feldmarszałek, dowodził w wielkiej wojnie północnej podczas walk na terytorium Polski i Wielkiego Księstwa Litewskiego, słynął ze swojego wybuchowego charakteru.

[15]Indelningsverket (szwedz.) – wprowadzony w połowie XVII w. sposób finansowania szwedzkiej armii polegający na nadawaniu żołnierzom ziemi, z której roczny dochód zastępował im wynagrodzenie.

[16]Subsisto, essum, victus (łac.) – zostaje, jeść, pożywienie.

[17]Meninglösa tomtar (szwedz.) – beznadziejni nieudacznicy.

[18]Theatrum Diabolorum (Diabelski Teatr) – teologiczny traktat moralny Sigmunda Feyerabenda (1528–1590), często spotykany w bibliotekach Wielkiego Księstwa Litewskiego w XVII–XVIII w.