Silva rerum IV - Kristina Sabaliauskaite - ebook + książka

Silva rerum IV ebook

Kristina Sabaliauskaitė

4,7

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Czwarty i zarazem ostatni tom „wielkiej sagi wileńskiej”.

Wspaniała panorama kultury oświeceniowej Europy i barwny opis obyczajów epoki.

Lata 70. XVIII wieku. Wielkie Księstwo Litewskie chyli się ku upadkowi, a szlachta dzieli na wrogie obozy zwolenników starego i nowego ładu. Tymczasem na zachodzie Europy filozofowie głoszą prymat rozumu, rodzą się nowatorskie style w sztuce, kobiety dochodzą do głosu w życiu publicznym, naukowym i artystycznym. Czy ten ożywczy powiew dotrze do Wilna?

Franciszek Ksawery z Milkont Narwojsz, jezuita, filozof, matematyk, poeta i obywatel świata jest gorącym wyznawcą postępowych idei. Ze studiów we Francji przywiózł wyobrażenie Boga obserwującego człowieka z oddali i nienasyconą pasję do nauki. Lecz czy teleskopy i mikroskopy potrafią wyjaśnić, co dzieje się z duszą?

Przed Franciszkiem kolejna podróż – przez Warszawę, Gdańsk, Amsterdam i Paryż aż do Londynu. Co spotka potomka starego szlacheckiego rodu? Jaka przyszłość czeka jego krewnych? Komu przekaże rodzinną sylwę?

Opowieść o końcu wszystkiego – stulecia, dawnego porządku, jednostki, a jednocześnie o początkach najważniejszych pojęć naszej cywilizacji: praw człowieka, równości, tolerancji i wolności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 619

Oceny
4,7 (45 ocen)
33
9
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Afrobabka

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana, oparta na dokumentach historycznych powieść, która mogłaby być szkolną lekturą. Autorka potrafiła opisać polskie i litewskie wspólne dzieje bez bogoojczyźnianego zadęcia. Ze smutkiem stwierdzam, że nie potrafimy uczyć się na błędach.
20
Olsen1969

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała powieść, przy której „Potop” to igraszka dla dziecka.
10
Maduka

Nie oderwiesz się od lektury

Z jednej strony bardzo żałuję, iż ta książka to koniec sagi o Narwojszach. Z drugiej - jest to dobre zakończenie, po którym nie czuć ogromnego niedosytu, a jedynie czytelniczą satysfakcję i zadowolenie, które zawsze towarzyszy świetnej literaturze.
00
AnnaMalicka

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z lepszych powieści z historią Polski w tle. Jestem pod ogromnym wrażeniem. Polecam przeczytać-warto.
00
Chilim26

Nie oderwiesz się od lektury

Po nieco słabszej (moim zdaniem) części III znów jestem zachwycona!
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Si­lva re­rum IV
Opieka re­dak­cyjna: EWE­LINA KO­RO­STYŃ­SKA
Re­dak­cja: WOJ­CIECH ADAM­SKI
Ko­rekta: JA­CEK BŁACH, ANETA TKA­CZYK, KRY­STYNA ZA­LE­SKA
Opra­co­wa­nie okładki na pod­sta­wie ory­gi­nału: MA­REK PAW­ŁOW­SKI
Fo­to­gra­fia na pierw­szej stro­nie okładki przed­sta­wia de­tal z wnę­trza ko­ścioła Świę­tych Pio­tra i Pawła w Wil­nie, fot. Liu­das Ma­sys
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
Co­py­ri­ght © by Kri­stina Sa­ba­liau­ska­itė © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Ka­mil Pe­cela © Co­py­ri­ght for the Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2022 Co­py­ri­ght for the co­ver de­sign© by Kri­stina Sa­ba­liau­ska­itė
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07810-5
Prze­kład książki do­fi­nan­so­wany przez Li­thu­anian Cul­ture In­sti­tute. The trans­la­tion of this book was sup­por­ted by Li­thu­anian Cul­ture In­sti­tute.
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

I

Fran­ci­szek Ksa­wery z Mil­kont Na­rwojsz, So­cie­tas Jesu, naj­peł­niej od­czu­wał obec­ność Boga, spo­glą­da­jąc na roz­gwież­dżone skle­pie­nie nie­bie­skie, a ma­je­statu ciał nie­bie­skich – wstyd na­wet przy­znać, ale tak było, od­kąd sie­bie pa­mię­tał, od sa­mego dzie­ciń­stwa – do­świad­czał naj­le­piej i naj­cu­dow­niej, od­da­jąc mocz. Tak samo wtedy, w cie­płą i gę­stą, nie­mal ak­sa­mitną noc dzie­sią­tego sierp­nia 1770 roku, gdy sto­jąc na po­dwó­rzu swo­jego stryja, Pio­tra An­to­niego Na­rwoj­sza, roz­piął roz­po­rek czar­nych spodni, roz­chy­lił poły czar­nego szu­sto­kora – sukni za­kon­nej, je­śli tylko ka­płań­skie obo­wiązki nie zmu­szały do no­sze­nia jej pod­czas ob­rzę­dów, nie lu­bił, tym bar­dziej że ni­g­dzie w je­zu­ic­kich re­gu­łach nie za­pi­sano, iż jest ko­nieczna – a gdy struga wy­rwała się z niego do­no­śnie, z ulgą od­chy­lił głowę ku czar­nemu niebu, przez które ni­czym przez dursz­lak Boga prze­bi­jało się wieczne świa­tło gwiazd. Nie opusz­czało go słod­kie uczu­cie jed­no­ści z wszech­świa­tem i Twórcą, uczu­cie, że w tej chwili, tu­taj, gdy za­ła­twia się pod lipą na po­dwó­rzu wi­leń­skiego dworku swo­jego stryja, jest przez ko­goś ob­ser­wo­wany z wy­so­ko­ści, że na jego ma­lutką, sa­motną fi­gurę w ciem­no­ści pa­trzy ktoś Inny, nie­ważne, wielki albo rów­nie mały, za to moż­li­wie przez wielki te­le­skop; że przy­pa­truje mu się zza ty­siąca mil czar­nego bez­kresu – ktoś z Księ­życa, Mer­ku­rego, We­nery, Marsa, Ju­pi­tera albo Sa­turna, z Wiel­kiej albo Ma­łej Niedź­wie­dzicy, z Gwiazdy Pół­noc­nej albo z Sy­riu­sza, któ­rego jego oczy mi­mo­wol­nie na czar­nym fir­ma­men­cie za­wsze od­naj­dy­wały naj­pierw. Te­raz też pa­trzył na wy­ra­zi­stą, pro­mie­nie­jącą gwiazdę, tę samą, którą kie­dyś dawno, dawno temu, może przed dwu­dzie­stoma laty, gdy był jesz­cze mały, za­le­d­wie ośmio­letni, po­ka­zał mu na noc­nym skle­pie­niu nad Nie­świe­żem stryj Piotr An­toni; spójrz, mó­wił wów­czas, za­wsze ją od­róż­nisz – na li­tew­skim nie­bie jest naj­ja­śniej­sza, mruga nie­prze­rwa­nie, pul­suje ni­czym serce czło­wieka i jest rów­nie zmienna, zdaje się na­wet, że barwy od­mie­nia jak afek­ta­cje serce, nas już tu nie bę­dzie, a ona wciąż bę­dzie prze­mie­niać się na nie­bo­skło­nie; można było się do­my­ślić, że Sy­riusz był stry­jowi naj­mil­szy, był dla niego naj­wi­docz­niej­szy na nie­bie, prze­cież sam stryj przez całe ży­cie był jak Ca­nis Ma­ior, jak Wielki Pies, prze­wod­nik dla gwiaz­do­zbioru Oriona ksią­żąt Ra­dzi­wił­łów. Tak czy ina­czej, stryj Piotr An­toni miał ra­cję co do jed­nego – wtedy, gdy na­de­szła noc po jego po­grze­bie, Sy­riusz wciąż ci­cho mi­go­tał, może z jego po­wierzchni spo­glą­dał na Fran­ciszka Ksa­we­rego ten wielki Ktoś, i ta myśl go po­cie­szała, po­nie­waż zna­czyła, że jak­kol­wiek by było, nie jest cał­ko­wi­cie sa­motny.

Tak, mi­nął go­rący dzień, pe­łen zda­rzeń, ża­ło­sny, pod­nio­sły i jesz­cze ze skan­da­lami, jak to przy­stoi po­grze­bowi wiel­kiego czło­wieka, któ­rego śmierć zbu­rzyła co­dzienny po­rzą­dek: po­zo­sta­wiła sie­roty, kon­fu­zję, la­menty, sporo dłu­gów oraz te­sta­ment, z któ­rego – jak ze wszyst­kich te­sta­men­tów – nikt do końca nie był za­do­wo­lony; ta śmierć wstrzą­snęła ich całą wielką ro­dziną, w któ­rej do­tych­czas je­dy­nie bę­dąc obec­nym, udzie­la­jąc cza­sem ja­kiejś po­rady czy za­ła­twia­jąc ja­kąś pro­tek­cję, sza­no­wany jako naj­star­szy i naj­bar­dziej wpły­wowy, spo­kój utrzy­my­wał stryj Piotr An­toni – na­wet w ostat­nich la­tach, gdy do­go­ry­wał spa­ra­li­żo­wany w krze­śle na kół­kach, był dla ich ro­dziny ni­czym kró­le­wiątko. Tego dnia po­cho­wano nie tylko sta­rego stryja Pio­tra An­to­niego, nie; cała ro­dzina czuła, że tego dnia do grobu kła­dzie się prze­szłość, cały usta­lony ład – ro­dzinny, lecz także mi­nio­nych oby­cza­jów, okresu kró­lo­wa­nia dwóch Sak­soń­czy­ków, a może na­wet i sam ład sta­rych cza­sów. Dawna epoka, pom­pa­tyczne, prze­sad­nie wy­tworne i sta­ro­świec­kie ży­cie po­ło­żyły się do trumny ra­zem ze stry­jem; te­raź­niej­sze po­ko­le­nie sta­no­wili już oni: on, jego brat, sio­stra, ku­zyni, ku­zynki oraz ich mał­żon­ko­wie, wy­ra­sta­jący ze sta­rych ko­rzeni, ale może ma­jący już inną przy­szłość, któ­rej – z no­wym kró­lem, nie­pa­nu­ją­cym nad prze­ciw­sta­wia­jącą się mu fa­mi­lią Czar­to­ry­skich, nie­zbyt sza­no­wa­nym przez swo­ich pod­da­nych, Boże Święty, na­wet nie­mal po­rwa­nym przez kon­fe­de­ra­tów kilka lat wcze­śniej, z po­wa­śnio­nymi se­na­to­rami w sej­mie, pu­stym skarb­cem i ro­syj­ską ar­mią u gra­nic – nikt nie był już pe­wien. Tego dnia, spo­glą­da­jąc na cały swój ród, roz­ga­łę­ziony przez pię­ciu braci z mał­żon­kami i ich ple­mio­nami, na ro­dziny ich po­tom­ków, na tych męż­czyzn i ko­biety, ma­trony, sta­rusz­ków, mło­dzień­ców, dzieci i nie­mow­lęta, któ­rzy zje­chali się tu ze wszyst­kich za­kąt­ków Księ­stwa, Fran­ci­szek Ksa­wery zro­zu­miał, że cho­wają coś wię­cej niż tylko naj­star­szego stryja, głowę fa­mi­lii, ale także i prze­szłość; cała ro­dzina – wy­star­czył je­den rzut oka – dzie­liła się na tych w żu­pa­nach i kon­tu­szach, pod je­dwa­biami i bro­ka­tami kry­ją­cych prze­po­cone dziu­rawe ko­szule, z przy­zwy­cza­je­nia ucze­pio­nych re­li­gij­nego, za­bo­bon­nego, pro­win­cjo­nal­nego ży­cia pana na dworku, oraz na tych, któ­rzy no­sili pe­ruki albo na­wet zgod­nie z modą nie na­kry­wali głów, no­sili się z fran­cu­ska, po­sma­ko­wali nauk i spo­glą­dali w przy­szłość. Tego dnia uśpione przez upał miej­skie po­po­łu­dnie roz­bu­dziły dzwony na nie­szpory – naj­pierw sa­mot­nym ude­rze­niem roz­brzmiał ten z ko­ścioła Świę­tego Je­rzego, ten sam, który nie­bosz­czyk ufun­do­wał po Okrop­nym Po­ża­rze sprzed dwu­dzie­stu lat, za­raz od­po­wie­dział mu stu­la­tek z dzwon­nicy ka­te­dral­nej, od­lany kie­dyś przez De­la­marsa – na­sy­cony, pod­nio­sły, głę­boki ni­czym mę­ski głos chryp­nący od żą­dzy; jemu zaś re­pli­ko­wał jesz­cze je­den z wieży Świę­tego Mi­chała Ar­cha­nioła, z tego sa­mego, nie­moż­li­wego do po­my­le­nia, prze­ni­ka­ją­cego aż do ko­ści brzmie­nia sta­ro­daw­nego od­lewu De­la­marsa. „Innn nnno­minne Pa­tris, Innn nnno­minne Fi­lii et Spi­ri­tus Sann­ncti”– ogła­szały, zda­wało się, ich pierw­sze ude­rze­nia, na które od­po­wie­działy, je­den przez dru­giego, ści­ga­jąc na­wza­jem swoje echa, cień­szymi i grub­szymi gło­sami, sła­biej i sil­niej, głu­cho i ostrzej, ni­czym męż­czyźni i ko­biety, dzwony Do­mi­ni­ka­nów, Świę­tej Ka­ta­rzyny i Świę­tych Ja­nów, Świę­tej Anny, Świę­tego Fran­ciszka i Świę­tego Ber­nar­dyna, z da­leka – Świę­tych Ja­kuba i Fi­lipa na Łu­kisz­kach, Świę­tego Ra­fała na Pió­ro­mon­cie, Świę­tego Jó­zefa Ob­lu­bieńca i Wszyst­kich Świę­tych, Świę­tej Te­resy, Fran­cisz­ka­nów, Ber­nar­dy­nów, Bo­ni­fra­trów, Kar­me­li­tów i Kar­me­li­ta­nek: „a-mennn”, „a-mennn”, „a-mennn”, jak w wie­lo­gło­so­wej pie­śni li­tew­skiej po­łą­czyły się w je­den chór, który kosz­to­wał nie­bosz­czyka po­nad pięć­set zło­tych i zgod­nie z jego ostat­nią wolą roz­po­czął eks­por­ta­cję[1] Pio­tra An­to­niego z Mil­kont Na­rwoj­sza do wiecz­no­ści.

Kon­dukt po­grze­bowy, na któ­rego prze­dzie ni­czym łódź ko­ły­sała się nie­siona przez służbę trumna – dę­bowa, obita czar­nym ak­sa­mi­tem, okuta po­sre­brza­nymi ro­ca­ille’ami i zło­tymi gwoź­dziami, ozdo­biona je­dwab­nymi frędz­lami i zło­tymi ga­lo­nami z ich ro­do­wym her­bem, Ko­ście­szą, białą ro­ga­ciną na czer­wo­nym tle tar­czy, modna trumna z wy­pu­kłymi bo­kami, tylko nie­spo­ty­ka­nie wy­soka, nie­bosz­czyk bo­wiem za­koń­czył ży­wot zła­many pa­ra­li­żem, na sie­dząco, w krze­śle na kół­kach, i nie udało się go wy­pro­sto­wać do końca – cały ten kon­dukt z po­wie­wa­ją­cymi na wie­trze czar­nymi fla­gami i dłu­gimi na ło­kieć grom­ni­cami, który two­rzyli w więk­szo­ści człon­ko­wie rodu Na­rwoj­szów, bli­scy i da­lecy krewni, te­raz, gdy pod nie­bo­skło­nem roz­brzmie­wały dzwony, przy ziemi pół­gło­sem szep­cząc mo­dli­twę, roz­cią­gnął się nie­prze­rwa­nym stru­mie­niem od dworku Pio­tra An­to­niego aż po kruchtę ich pa­ra­fial­nego ko­ścioła Kar­me­li­tów w tym sa­mym kwar­tale; ze­brało się ich tyle, że trumnę wnie­siono już nie tylko przez bramę ko­ścielną, ale na­wet do wnę­trza przez drzwi świą­tyni, a ostatni uczest­nicy pro­ce­sji do­piero wy­cho­dzili z po­se­sji nie­bosz­czyka. Fran­ci­szek Ksa­wery z za­in­te­re­so­wa­niem ob­ser­wo­wał ten swój ubrany na czarno ród, zgro­ma­dzony przez ów wy­jąt­kowy zgon, tak jak do­tych­czas nie ze­brały ich ra­zem żadne chrzciny, ża­den ślub. Wi­leń­scy Na­rwoj­szo­wie na­wet pod­czas naj­więk­szych lip­co­wych upa­łów nie cho­wali stryja, pra­wie cały mie­siąc trzy­mali go w piw­nicy ob­ło­żo­nego lo­dem ni­czym ka­wał mięsa, cze­kali – tylko po to, żeby cały ród zdą­żył się zje­chać, i te­raz, ze względu na wielką liczbę przy­by­łych, Fran­ci­szek Ksa­wery mu­siał zga­dy­wać na pod­sta­wie sza­co­wa­nego wieku, płci, ubioru i stanu, kto jest kim z krew­nych zna­nych mu tylko z opo­wia­dań; ale oto na prze­dzie kro­czyła wiel­można wdowa, Pla­cyda Ame­lia z Ej­smont­tów Na­rwoj­szowa, sama ni­czym ca­strum do­lo­ris, ni­czym stóg czar­nych fran­cu­skich ko­ro­nek, trzę­są­cych się wręcz od tłu­mio­nego, pra­wie nie­mego la­mentu; nie trzeba było na­wet się do­my­ślać, bo było wi­doczne, że jej strój ża­łobny jest o wiele wy­staw­niej­szy niż kie­dyś ślubny – wi­domy znak speł­nio­nego, do­brze prze­ży­tego ży­cia; obok, pod­trzy­mu­jąc ją pod rękę, stą­pał drugi stryj, Alek­san­der Wła­dy­sław, nie­mal zła­many, aż zgięty z ża­ło­ści, może zbyt wy­ra­zi­stej; żadna to ta­jem­nica, że ostat­nimi laty za­stę­po­wał wdo­wie – wszę­dzie, gdzie się dało, wli­cza­jąc w to łoże – ko­na­ją­cego pana domu. Fran­ci­szek Ksa­wery po­my­ślał, że to tylko kwe­stia czasu, aż wu­ja­szek spró­buje oświad­czyć się i za­jąć zwol­nione miej­sce, py­ta­nie tylko, jak na to spoj­rzy naj­star­szy syn, dzie­dzic nie­bosz­czyka; oto on, idzie obok matki – Ka­zi­mierz Na­rwojsz, szlach­cic wy­jąt­kowo po­czciwy, wy­jąt­kowo cno­tliwy, wy­jąt­kowo po­bożny i wy­jąt­kowo nudny, ży­jący we­dług su­ro­wych re­guł stwo­rzo­nych przez sie­bie sa­mego, praw­dziwe prze­ci­wień­stwo wła­snego ojca; Ka­zi­mierz Na­rwojsz nie­dawno wszedł w wiek chry­stu­sowy, do­cze­kał się już też czworga zdro­wych dzieci z Te­resą z Tal­lat-Kiełp­szów; o przyj­ściu ostat­niego z nich na świat nie­bosz­czyk dziad Piotr An­toni, który nie­mal cały ostatni rok ży­cia spę­dził w szpo­nach pa­ra­liżu i pół­mroku swo­jej za­ciem­nio­nej świa­do­mo­ści, naj­praw­do­po­dob­niej nic nie wie­dział; tak jak nie miał po­ję­cia, że jego po­myśl­nie i bo­gato oże­niony drugi syn, przy­stojny, po­stawny Ta­de­usz, przed czte­rema mie­sią­cami zo­stał wdow­cem, mał­żonka bo­wiem, tak długo nie­gdyś wy­bie­rana przez ojca, po­cho­dząca, a jakże, z ga­łęzi sław­nego rodu Po­cie­jów, zmarła przy po­ro­dzie nie­do­no­szo­nego pier­wo­rod­nego; wzięła so­bie i zmarła, ob­ra­ca­jąc wni­wecz sta­ran­nie ob­my­ślony plan ko­li­ga­cyjny nie­bosz­czyka. Na szczę­ście oto obok stąpa ró­wie­śniczka Fran­ciszka Ksa­we­rego, ku­zynka Iza­bela Fran­ciszka z Na­rwoj­szów Cho­lecka, miła, spo­kojna ko­bieta; ra­czej to­czy się z tru­dem i chwieje, na­wet czarne stru­sie pióro w wy­so­kiej, wy­pcha­nej pa­ku­łami do roz­miaru dyni fry­zu­rze ko­ły­sze się, po­dob­nie jak druga dy­nia – ko­piec pod pier­siami, cię­żar pra­wie dzie­wią­tego mie­siąca, sub­tel­nie ukryty pod czar­nym, ża­łob­nym je­dwa­biem i ko­kar­dami wstą­żek; idzie, pro­wa­dząc dwóch kę­dzie­rza­wych ni­czym ja­gniątka, ro­dzo­nych rok po roku sy­nów oraz swego męża Jó­za­fata Cho­lec­kiego, po­słusz­nego jak ba­ra­nek, ob­rot­nego jak Ży­dek, po­nie­waż ży­ją­cego nie tylko z fol­war­ków rodu, ale rów­nież z utrzy­my­wa­nej w nich sieci bro­wa­rów – dziel­nie splu­nął na za­kazy ustaw i sta­ro­modną nie­chęć szlachty do ja­kiej­kol­wiek in­du­strii, po­szedł w ślady prze­bie­głych an­giel­skich wiel­moży i stwo­rzył praw­dziwe piwne im­pe­rium, w któ­rym zysk spryt­nie cyr­ku­lo­wał w za­mknię­tym kole, lud­ko­wie z jego ziem bo­wiem sami ho­do­wali jęcz­mień i chmiel, sami je go­to­wali, sami pro­du­ko­wali i sami ku­po­wali pro­dukty z jego bro­waru, ale nie trzeba było na­wet mó­wić, go­łym okiem było wi­dać, kto rzą­dzi ro­dziną tego spry­cia­rza: ła­god­nie, ale że­la­zną rączką. Oto z dru­giej strony obok Iza­beli Fran­ciszki idzie jej brat Ta­de­usz, ob­raz i po­do­bień­stwo nie­bosz­czyka ojca z lat jego mło­do­ści i pełni sił: ten sam orli nos, ta sama dra­pieżna szczęka, te same rysy jak z mar­muru, sze­ro­kie ra­miona szer­mie­rza, nieco krzywe nogi jeźdźca z pięk­nymi, umię­śnio­nymi łyd­kami, twarz tylko tro­chę inna niż u ojca – ob­fit­szy łuk brwi, nie­bie­skie oczy matki, pełne, na­wy­kłe do uśmie­chu usta, a nie na wpół zdrę­twiały gry­mas stryja... Fran­ci­szek Ksa­wery pa­mięta jesz­cze, jak draż­niły go dzieci w Nie­świeżu, gdy krzy­czały: „Znów przy­je­chał twój Wu­jek Pół­u­śmiech”, tak na niego wo­łali, i jesz­cze „Pół­u­śmiech-Pół­du­pek”, aż pew­nego razu po­bił do krwi jed­nego na­tręta, bro­niąc god­no­ści stryja; ale nie, w po­stu­rze czy twa­rzy ku­zyna Ta­de­usza Na­rwoj­sza, który te­raz li­czył dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, na­wet naj­bar­dziej cze­pial­scy nie zna­leź­liby żad­nych skaz, przy­stojny, do pa­ra­lu­sza, męż­czy­zna, tylko dla­czego idzie nie­mal bo­kiem, wręcz skrę­cony, zlany po­tem, rzu­ca­jąc go­rące spoj­rze­nia po­nad ra­mie­niem odzia­nym w czarny ak­sa­mit? Fran­ci­szek Ksa­wery wi­dzi dla­czego: ku­zyn Ta­de­usz zerka na ko­niec pro­ce­sji, tam gdzie prze­suwa się już nie ro­dzina, ale służba; nie, na pewno nie pa­trzy na te dwie przy­błędy, któ­rym sam Fran­ci­szek Ksa­wery po­ra­dził iść ci­cho na końcu kon­duktu, nie, te­raz Fran­ci­szek Ksa­wery nie wi­dzi jesz­cze, za czym roz­gląda się Ta­de­usz, ale spró­buje od­gad­nąć, da­li­bóg, spró­buje, prze­cież to moż­liwe, że w ro­dzi­nie doj­rzewa jesz­cze je­den grzech, on, Fran­ci­szek Ksa­wery Na­rwojsz, po­czeka spo­koj­nie, może doj­rzy coś swoim spo­strze­gaw­czym okiem pa­ste­rza, od­puść Boże, ale lata spę­dzone we Fran­cji wy­ro­biły w nim nie­zdrową cie­ka­wość cu­dzych grzesz­ków po­wsze­dnich, tych przy­praw ży­wota, bez któ­rych nie mia­łoby ono smaku, poza tym nie można zaj­mo­wać się dusz­pa­ster­stwem, jak kie­dyś żar­to­wał Ros­si­gnol, nie po­tra­fiąc roz­po­znać ro­dzą­cego się grze­chu. Jed­nak tę jego myśl prze­rywa nie­cier­pliwe szar­pa­nie za rę­kaw – oto jego bra­cia, Jan i An­toni, w żu­pa­nach, po­nu­rzy, oto jego zmę­czona, za­czy­na­jąca już więd­nąć sio­stra, panna bez po­sagu, Anna Ka­ta­rzyna, i jego wła­sny oj­ciec, Mi­chał z Mil­kont Na­rwojsz, jesz­cze je­den in­wa­lida w roz­kle­ko­ta­nym krze­śle na kół­kach, po­py­cha­nym przez nie­chluj­nego sługę, nie­pa­nu­jący nad wła­snymi no­gami, nie­pa­nu­jący nad wła­snym uspo­so­bie­niem, wrza­skli­wie do­ma­ga­jący się sy­now­skiej mi­ło­ści, nie­stety, zbyt późno, te­raz już tego uczu­cia jest za mało... je­śli w ogóle coś zo­stało, ra­czej tylko cier­pli­wość i obo­wią­zek, ni­czym ka­mień młyń­ski u szyi; tocz­cie się więc, pa­nie oj­cze, tocz­cie, eg­ze­kwie za­raz się roz­poczną, przy­łą­czy się do nich w ko­ściele, za chwilę.

Twa­rze, imiona, wu­jo­wie, ku­zyni, krewni, żony, córki, ku­zynki... Męż­czyźni i ko­biety, lu­dzie, z któ­rymi nic go nie łą­czy, poza na­zwi­skiem, za­pi­sami w księ­gach, kil­koma kro­plami krwi roz­cień­czo­nej przez de­kady, stu­le­cia... Nie­któ­rzy z nich są mu bli­scy i mili, jak Ta­de­usz czy Iza­bela Fran­ciszka, albo za­słu­gują na jego sza­cu­nek, jak wuj Jan, mo­stow­ni­czy inf­lancki, a inni... to tylko prze­su­wa­jący się sze­reg lu­dzi, jak sze­reg liczb, z więk­szym lub mniej­szym od­set­kiem po­do­bień­stwa – jaka szkoda, że ob­cho­dzą go bar­dziej, gdy my­śli o nich jak o po­ję­ciach ma­te­ma­tycz­nych niż jak o ży­wych lu­dziach z krwi i ko­ści. Czy jest ja­kaś for­muła, jaka liczba kro­pel krwi, ja­kie prawo prze­są­dza o tym, że nie­któ­rzy stają się tak bli­scy, jak dla niego bli­ski był nie­bosz­czyk stryj? Zdaje się, że to wła­śnie po nim, po stryju, a nie po ojcu odzie­dzi­czył pa­sję do liczb i po­dróży, to stryj po­da­ro­wał mu sta­ro­dawny ro­dzinny złoty ze­ga­rek i uczył roz­po­zna­wa­nia gwiazd... Czy ród ma for­mułę, za­sadę, czy po­wta­rzają się w nim dzie­dzi­czone rysy twa­rzy, cho­roby, ciągi zda­rzeń, cha­rak­tery i losy? Te­raz jed­nak jego za­da­niem było roz­wią­zać ro­dzinne rów­na­nie, mu­siał od­na­leźć bra­ku­jący, nie­znany skład­nik for­muły, za któ­rym Ta­de­usz roz­glą­dał się ni­czym głodny, ni­czym spra­gniony, ale oto ona, tak, nie myli się, to ona, et vo­ilà, jak ma­wiają Fran­cuzi, nie­wąt­pli­wie, to ona, ja­śnieje na końcu ża­łob­nego kon­duktu, już po ro­dzi­nie, po krew­nych, za­kon­ni­kach, ga­piach... wśród sług, ale przed że­bra­kami... mieszczka? We­dług ubra­nia – nie, to nie mieszczka; spód­nica sze­roka, ale utkana w domu, gor­se­cik ze srebrno-czer­wo­nego bro­katu, prze­ro­biony z ubrań zno­szo­nych przez pa­nów, ko­kie­te­ryjna wstążka z czar­nego ak­sa­mitu na szyi, biała ko­szula z do­mo­wej tka­niny, tylko czarna, wy­szy­wana ró­żami chu­sta z dłu­gimi na ło­kieć frędz­lami z je­dwa­biu jest nowa i droga...; wy­gląda ni­czym wło­ścianka, która nie­spo­dzia­nie ob­ku­piła się na miej­skim kier­ma­szu, ale to ona, na pewno, da­li­bóg – któż by inny, jaka chłopka po­szłaby na eg­ze­kwie tak pełna za­do­wo­le­nia i wy­cią­ga­jąc szyję jak gęś, szuka cze­goś na prze­dzie kon­duktu, dumna, że ze­chciał ją taki szlach­cic, tak pełna py­chy, ra­do­ści i po­żą­da­nia, tak oży­wiona, że piersi pod ko­szulą aż pod­ska­kują z każ­dym jej kro­kiem jak dzi­kie sarny? Wiej­skim słoń­cem opa­lona szyja, uca­ło­wane po­liczki, po­zło­cone ko­smyki w ciem­nych wło­sach, nie­po­słusz­nymi lo­kami wy­śli­zgu­ją­cych się z koka, sze­ro­kie ko­ści po­licz­kowe, zmy­słowy czarny pu­szek nad ustami czer­wo­nymi ni­czym po­ziomki, do­łeczki w po­licz­kach, pod ni­skimi, buj­nymi brwiami – czarne wa­chla­rze rzęs i dia­beł w oczach z bursz­tynu... ile może mieć lat – szes­na­ście, sie­dem­na­ście, osiem­na­ście? Uśmie­cha się, da­li­bóg, jakby nie na po­grze­bie... cho­ciaż usta ma za­mknięte, ale cała śmieje się tak, że na­wet pali się jakby pło­mie­niem: śmieją się oczy, ką­ciki ust i do­łeczki w po­licz­kach, śmieje się zdro­wiut­kimi zę­bami, któ­rych, zda­wa­łoby się, ma całe sto, spra­wia wra­że­nie, jakby na­wet jej uszy się śmiały, na­wet jej sutki w gor­se­cie... Czy jej oj­ciec, który idzie tuż obok, ro­zu­mie choć, co tu się dzieje?

A oto i one, idą, jak im na­ka­zał, na sa­mym końcu po­chodu, da­lej od wszyst­kich, dwie przy­błędy, które mie­siąc wcze­śniej po­ja­wiły się pod drzwiami ni­czym nie­szczę­ście, do­kład­nie tego dnia, gdy stryj po­że­gnał się ze świa­tem; stara i młoda, odziane w skromne szaty ża­łobne dwie ciemne fi­gury, które roz­ka­zano słu­gom prze­go­nić jak naj­da­lej po­mimo ich stanu, ale je­śli do ko­ścioła na mo­dli­twy po­grze­bowe wpro­wa­dzi je on sam, bra­ta­nek zmar­łego, sza­nowny je­zu­ita, ksiądz i pro­fe­sor Fran­ci­szek Ksa­wery z Mil­kont Na­rwojsz, któż od­waży się je prze­pę­dzić? Wszystko ob­my­ślił, jego ma­lutki, nie­winny plan doj­dzie do skutku; tak czy ina­czej, ko­ściół Świę­tego Je­rzego to nie kom­nata Na­rwoj­szów, nie Pla­cy­dzie Ame­lii tam rzą­dzić, w Domu Bo­żym po­winno wy­star­czyć miej­sca dla wszyst­kich, a dla naj­więk­szych grzesz­ni­ków, wła­śnie dla nich, naj­chęt­niej Bóg otwiera ra­miona, otwo­rzy więc rów­nież dla tej zmę­czo­nej, po­sta­rza­łej ko­biety o wło­sach srebr­nych nie od pu­dru, lecz od si­wi­zny, oraz dla jej córki – pięk­nej, wy­so­kiej i po­staw­nej ni­czym bo­gini, ni­czym rzeźba An­tyku, rze­czy­wi­ście, jest blada od łez, nie­mal prze­zro­czy­sta, błysz­cząca jak ala­ba­ster, wy­róż­nia­jąca się w tłu­mie, obok niej więk­szość wy­gląda jak brzyd­kie kra­snale: jej twarz jest do­sko­nała – żad­nej plamki, kro­sty, żad­nego zna­mie­nia; mig­dały oczu, rzym­ski pro­fil, usta ni­czym łuk Ku­pi­dyna, praw­dziwy ideał no­wych cza­sów, no­wej kla­syki, praw­dziwe, wy­ra­fi­no­wane piękno o nie­malże ma­te­ma­tycz­nych pro­por­cjach – bez wady, bez pu­dru, różu czy mu­szek, wstą­żek, pe­ruk i piór; piękno, ja­kim Wszech­mo­gący ob­da­rza dzieci po­częte z wiel­kiej mi­ło­ści, tylko Bóg mógł za­żar­to­wać w ten spo­sób i stwo­rzyć tak dziwny cud – wy­pisz wy­ma­luj Pio­tra An­to­niego za­mie­nić w taką pięk­ność w ciele ko­biety. I Fran­ci­szek Ksa­wery Na­rwojsz, pro­wa­dząc pod rękę uro­dzoną choćby skry­cie i w grze­chu dwa­dzie­ścia je­den lat wcze­śniej, ale jed­nak ku­zynkę, An­to­ninę Sen­ti­mani, która była, jak się nie­dawno oka­zało, nie­ślubną córką Pio­tra An­to­niego Na­rwoj­sza, oraz jej matkę, Bar­barę Sen­ti­mani, wkro­czył do wnę­trza ko­ścioła Kar­me­li­tów pod we­zwa­niem Świę­tego Je­rzego.

Stary sługa Na­rwoj­szów Jan, ze względu na ogromny wzrost zwany przez wszyst­kich Dłu­gim, nie prze­szko­dził im. Z oka­zji po­grzebu wy­wyż­szony w obo­wiąz­kach przez Pla­cydę Ame­lię i ubrany w li­be­rię lo­kaja, stał przy drzwiach z po­le­ce­niem od­pę­dza­nia na­tręt­nych bez­dom­nych że­bra­ków, na­wy­kłych wdzie­rać się przed wszyst­kimi do ła­wek ro­dzin­nych, a po­tem żą­dać wy­kupu za ich zwol­nie­nie, Dłu­giemu Ja­nowi po­wie­rzono więc nad­zo­ro­wa­nie po­rządku, roz­da­wa­nie jał­mużny i nie­wpusz­cza­nie tych, co nie na­leży, w tym także – na­ka­zano mu to wy­jąt­kowo su­rowo – tych dwóch włó­częg, awan­tur­nic, przy­błęd, które nie­dawno po­ja­wiły się z hu­kiem, jesz­cze za­ku­rzone po po­dróży, w domu ich pana: dzięki oszu­stwu i kłam­stwu – miały niby do­rę­czyć ja­kąś ko­re­spon­den­cję – do­tarły aż do po­ko­jów nie­bosz­czyka i, jak po­tem szep­tały słu­żące, nie­wąt­pli­wie przy­spie­szyły jego zgon, gdy tylko bo­wiem stara we­szła z rze­ko­mym li­stem do po­ko­jów pana Na­rwoj­sza, ten pa­ra­li­tyk, który od mie­sięcy le­dwo wi­siał na nitce ży­cia jak pa­jąk, wziął się i pod­dał, ze­rwał się, od­dał du­szę Naj­wyż­szemu, nie zdą­żyw­szy na­wet przy­jąć żad­nych sa­kra­men­tów. Wy­buchł skan­dal i zro­biło się za­mie­sza­nie – nie było wąt­pli­wo­ści, że przy­błęda przy­spie­szyła jego ko­niec, tym bar­dziej że w po­koju było wtedy wielu świad­ków: poza wiel­możną pa­nią domu i pa­nem bra­tem jesz­cze kil­koro ze służby, a naj­gor­sze, że gdy ta przy­włoka zo­ba­czyła, jak pana Na­rwoj­sza opusz­cza ży­wot, ob­lała się łzami, rzu­ciła mu się do stóp i z la­men­tem za­częła go nie­mal ca­ło­wać, mam­ro­cząc, iż za późno przy­pro­wa­dziła mu jego wła­sną córkę... Do tego zro­dziło się jesz­cze więk­sze, nie­roz­strzy­galne py­ta­nie i ka­zus – czy ostat­nie na­masz­cze­nie, które pan Piotr An­toni do­stał pra­wie rok wcze­śniej, od razu po apo­plek­sji, jest na­dal ważne, gdy na wierzch wy­pły­nął jesz­cze je­den grzech nie­bosz­czyka? Czy umie­ra­jący coś jed­nak ro­zu­miał? – wszak przed śmier­cią nie­znacz­nie uchy­lił oło­wiane po­wieki i spoj­rzał na przy­byszkę, jakby ją roz­po­zna­jąc, niby po­ru­szył ustami i po­łową uśmie­chu, coś jak gdyby mó­wiąc, i w tym sa­mym mo­men­cie wy­zio­nął du­cha? Od tej chwili całą tę scenę ob­ser­wo­wał też Długi Jan – nie­czę­sto do­cho­dziło do tak wi­do­wi­sko­wego ba­ła­ganu ro­dem z targu na Dzień Świę­tego Ka­zi­mie­rza, przy­biegł więc od razu na od­głos har­mi­dru – i, da­li­bóg, tylko ślepy mógł nie do­strzec, że re­we­la­cje przy­błędy to czy­sta prawda: córka tej ko­bie­ciny była żywą ko­pią ich pana, to nic, że ko­biecą, była w isto­cie naj­praw­dziw­szą córką nie­bosz­czyka. „Wy­star­czyło na nią spoj­rzeć, wszystko było tak oczy­wi­ste, jak­by­ście sami stali ze świecą, gdy nasz pan ją ro­bił” – żar­to­wała póź­niej służba już w ofi­cy­nie, a stary Ber­nard, były oso­bi­sty po­wier­nik pana, ro­zej­rzaw­szy się ukrad­kiem, wy­ja­śniał, że ich nie­bosz­czyk pan miał wiele ko­biet, ale bar­dzo moż­liwe, że to ta, przez którą Wszech­mo­gący ra­ził go pierw­szą apo­plek­sją, unie­ru­cha­mia­jąc mu po­łowę twa­rzy – dawno, dawno temu, przed dwu­dzie­stoma laty, kto te­raz pa­mięta to wy­da­rze­nie, sam tylko Długi Jan? Jest nie­mal pe­wien, że to ta sama, tylko po­marsz­czona jak ła­peć, ale to zro­zu­miałe, wszak tyle mi­nęło lat... ale na­prawdę, je­śli pa­mięć nie kła­mie, to ta sama – kil­ka­krot­nie pro­wa­dzał do niej nie­bosz­czyka pana Na­rwoj­sza, do domu w po­bliżu; pę­dził do niej jak kró­lik, aż pod­ska­ki­wał, do­brze go, jak się zda­wało, zła­pała za ku­tasa... Boże od­puść, że mówi tak plu­gawo o zmar­łym, ale było strasz­nie śmiesz­nie wi­dzieć, jak tra­cił swą wszelką god­ność... Nic dziw­nego, że pani Pla­cyda Ame­lia na­ka­zała prze­pę­dzić jak naj­da­lej tę damę i jej bę­kartkę, nic dziw­nego... Ale Długi Jan miał swoje wła­sne ro­zu­mie­nie spra­wie­dli­wo­ści i obo­wiązku: był prze­ko­nany, że je­śli pań­stwo nie za do­brze po­stę­puje ze służbą, to nie za­wsze trzeba ich słu­chać, cza­sem można coś dla sie­bie zwę­dzić albo w ogóle zro­bić ja­kieś świń­stwo, psi­kusa – to nie­mal święty obo­wią­zek słu­żą­cych, tym bar­dziej że pani Pla­cyda Ame­lia nie na­le­żała do tych ła­ska­wych, sama zresztą, jak to się mówi, nie była bez grze­chu, więc niech gada zdrowa... I dla­tego Długi Jan pew­nej nocy wpu­ścił te ko­biety – nie za darmo, oczy­wi­ście, za kilka zło­tych – tam, do piw­nic, gdzie le­żał, cze­ka­jąc po­grzebu, pan, na­wet sta­nął na straży na wszelki wy­pa­dek, żeby nikt ich nie przy­dy­bał... A te­raz, gdy wdarły się do ko­ścioła na nie­szpory, to na­wet okiem nie mru­gnął, nic nie po­wie­dział, cóż zresztą na­le­żało po­wie­dzieć? Prze­cież był z nimi bra­ta­nek pana, ten ksiądz, je­zu­ita, uni­wer­sy­tecki pro­fe­sor; ach, po­dej­rzane z tego bra­tanka pa­ni­sko: co to za pro­fe­sor w tak mło­dym wieku, co taki może wie­dzieć, co to za ksiądz, dla kogo mógł być pa­ste­rzem, tak młody, z szel­mow­skim okiem, z bez­czel­no­ścią wy­pi­saną na czole, z ku­dłami pra­wie do ra­mion, ubrany na czarno, ale z fran­cu­ska, wy­glą­dałby jak ja­kiś dia­bel­ski ad­wo­kat, gdyby nie biały ra­bat, rzekł­byś, że to ja­kiś świecki, a nie ksiądz... ni­czym ja­kiś li­ber­tyn, można iść o za­kład – może na­wet cu­dzo­łoży so­bie gdzieś po ci­chu; mó­wią, że ze­psuł się w tej Fran­cji, ze­świec­czył się, nic do­brego w tych ob­cych oby­cza­jach, same zbo­cze­nia, po­dej­rzane przy­rządy i apa­raty, bez­boż­ność i bluź­nier­stwa, per­fumy i cy­klo­pe­die, plu­gawe gra­wiury go­la­sów, za­ka­zane księgi uczące zwąt­pie­nia, brzyd­kie ry­sunki wy­śmie­wa­jące wszystko, co święte na Li­twie i w Ko­ro­nie, a na­wet sa­mego pa­pieża w Rzy­mie, na­wet wiarę ka­to­licką co­raz czę­ściej na­zy­wa­jące ciem­nymi za­bo­bo­nami... So­doma i Go­mora ta za­gra­nica, ta zgniła Eu­ropa, a jak wy­ry­wają się tam nasi pa­no­wie i wra­cają jakby od­mie­nieni: ze­psuci, z gło­wami wy­pcha­nymi bred­niami, po­tem do­ma­gają się, żeby wszystko ro­bić po no­wemu, choćby nie­ludzko, byle ina­czej, jakby wszystko im było można w imię ja­kie­goś głu­piego Pro­gresu, choć nikt na­wet nie wie, co to za rzecz ten Pro­gres... pew­nie tylko po­wód dla ich róż­nych świństw... Nic dziw­nego, że bra­ta­nek wpro­wa­dził po ci­chu te dwie ko­biety, sam prze­śli­znął się gdzieś w stronę or­ga­nów, aha, znów wy­lazł, ukryw­szy je w ostat­nim rzę­dzie, a sam wol­nym kro­kiem ru­szył do przodu, do mło­dych pa­ni­czy­ków, swo­ich ku­zy­nów, i pani Pla­cydy Ame­lii, jak przy­stoi ta­kiemu uczo­nemu księ­dzu, który jest ozdobą rodu; ozdoba, czemu nie... cie­kawe, co ten nic­poń wy­my­ślił... oj, bę­dzie awan­tura, jak ktoś za­uważy, znów bę­dzie skan­dal...

Pompa fu­ne­bris, święto dla ży­wych, wzdy­cha­ją­cych z ulgą, że to nie oni leżą na ka­ta­falku pod ca­strum do­lo­ris, ce­le­bro­wali więc śmierć Pio­tra An­to­niego Na­rwoj­sza jak na­leży: ko­ściół Świę­tego Je­rzego był peł­niu­teńki, duszny, roz­pa­lony od wielu ciał, w taki go­rąc wci­śnię­tych w uro­czy­ste stroje ża­łobne z czar­nych, cięż­kich tka­nin; na­wet sze­ścio­fun­towe grom­nice trza­skały od tego go­rąca, pod czar­nym bal­da­chi­mem stały tar­cze z her­bami ro­dziny i wi­ze­ru­nek zmar­łego na bla­sze przy­bity w no­gach trumny; szkar­łatny ca­łun z ak­sa­mitu na ka­ta­falku, pas słucki roz­cią­gnięty na wieku, cztery lich­ta­rze w ro­gach, cho­rą­gwie i lampy olejne, w gło­wie trumny – ob­raz pa­trona zmar­łego, Świę­tego An­to­niego z książką oraz Dzie­ciąt­kiem, które uf­nie się do niego przy­tula, zu­peł­nie jak on, Fran­ci­szek Ksa­wery, kie­dyś tu­lił się do stryja Pio­tra An­to­niego. Wszystko wy­stro­jone jak trzeba, tak jak po­winno być pod­czas pompa fu­ne­bris moż­nego czło­wieka, bra­ko­wało tylko sa­mych Ra­dzi­wił­łów, fun­da­to­rów ko­ścioła i do­bro­dzie­jów ro­dziny, ale to nie były dla nich naj­lep­sze czasy – wo­je­woda wi­leń­ski Ka­rol Sta­ni­sław Ra­dzi­wiłł, Pa­nie Ko­chanku, po wszyst­kich groź­bach za­bra­nia mu ma­jątku za to, że nie zgo­dził się na pro­tek­to­rat ro­syj­ski, zmu­szony był opu­ścić Wiel­kie Księ­stwo i ukry­wać się te­raz gdzieś u Au­stria­ków, ale może to i le­piej, bo znów spła­tałby ja­kie­goś fi­gla pod­czas po­grzebu, jak wtedy gdy cho­wano Prze­ben­dow­skiego – po­pro­szony w cza­sie eg­ze­kwii o ksią­żęce słowo po­że­gna­nia, Ra­dzi­wiłł po­my­lił po­chó­wek z ko­lejną hu­lanką, tak już zdą­żył za­lać oczy, że wstaw­szy chwiej­nie z pierw­szej ławy, pod­niósł przy­nie­siony do ko­ścioła kie­lich z szam­pa­nem i za­be­czał: „Do­bry chłop z tego Prze­ben­dow­skiego, kur­wiego syna, a bo­daj go, wy­pijmy jego zdro­wie, gdzież to je­steś, pa­nie ko­chanku?”, a tym­cza­sem ad­re­sat uro­czy­stego to­a­stu le­żał wprost pod jego no­sem, na ka­ta­falku... może i do­brze, że Pa­nie Ko­chanku się nie po­ja­wił, Fran­ci­szek Ksa­wery nie cier­piał go od dzie­ciń­stwa, od cza­sów nie­świe­skich... I bez niego pełno było sza­no­wa­nych wil­nian, kar­me­li­tów, je­zu­itów i księży... Uro­czy­sto­ści prze­bie­gały więc pięk­nie i spój­nie, na­wet ksiądz wy­gło­sił nie ho­mi­lię, ale wręcz pa­ne­gi­ryk, a gdy nad­szedł czas na prze­mowy i dzięk­czy­nie­nie, Fran­ci­szek Ksa­wery wstał jako je­den z pierw­szych, mowę przy­go­to­wał już dawno, na­wet z wtrą­co­nym wier­szem we­dług naj­lep­szych, naj­pięk­niej­szych za­sad po­etyki, ró­zgą i ki­jem wpo­jo­nych mu kie­dyś przez je­zu­itów, wszy­scy byli za­do­wo­leni, zwłasz­cza ko­biety i krewne Na­rwoj­szów, szcze­gól­nie stare cio­teczki słu­chały go, przy­ta­ku­jąc jak wiel­kie znaw­czy­nie, i gło­śnym szep­tem nie­do­sły­szą­cych chwa­liły jedna przed drugą mło­dego je­zu­itę: „Nasz Fran­ci­szek Ksa­wery jest naj­bli­żej świę­to­ści z ca­łego rodu”, a to ci iro­nia, a to ci ilu­zja, którą ten święty bra­ta­nek cio­te­czek miał wkrótce roz­wa­lić: po za­koń­cze­niu kwie­ci­stej prze­mowy dał znak ko­muś pod or­ga­nami i spo­koj­nym kro­kiem od sa­mej sieni do ka­ta­falku przy­pro­wa­dził ją: dziew­czynę w czar­nych sza­tach ża­łob­nych, piękną jak święty ob­ra­zek, żywą ko­pię nie­bosz­czyka Pio­tra An­to­niego; oto na­sza sio­stra An­to­nina, za­śpiewa na po­że­gna­nie ze zmar­łym... Na wi­dok tej twa­rzy i na dźwięk imie­nia po­wstało za­mie­sza­nie, ni­czym fala, w któ­rej mie­szały się ze sobą zdzi­wie­nie, gniew i cie­ka­wość, ale w tym mo­men­cie za­głu­szyły ją spo­kojne i tę­skne, ale przej­mu­jące akordy or­ga­nów, An­to­nina Sen­ti­mani roz­chy­liła usta, a przez nie z głębi piersi, gdzie bije serce i gdzie Wszech­mo­gący umie­ścił tajną kry­jówkę dla du­szy, wy­do­był się głos: na po­czątku ni­ski i głę­boki, uno­sił się i roz­ta­czał w gę­stym, wy­peł­nio­nym ludz­kimi od­de­chami i mi­go­ta­niem świec ko­ściel­nym za­du­chu jak odu­rza­jąca woń kwiatu bia­łej li­lii – Vi­deo ca­elos aper­tos... wi­dzę otwarte nie­biosa, śpie­wała An­to­nina ni­gdy nie­po­zna­nemu ojcu, a z jej ust – ni­czym długi po­ca­łu­nek prze­ba­cze­nia na czole zmar­łego, prze­ba­cze­nia za dwa­dzie­ścia je­den lat bez oj­cow­skiej pro­tek­cji, wszyst­kie te lata sie­ro­cej sa­mot­no­ści, tu­ła­czek i nie­do­statku – lała się pieśń, ja­kiej nikt jesz­cze nie sły­szał: zda­wało się, że jej głos mógł roz­to­pić ka­tow­ski to­pór, za­goić naj­gor­sze rany, wodę za­mie­nić w wino, uga­sić po­żary, a może na­wet wskrze­sić zmar­łych, ale nie, śmierci jej głos nie mógł po­ko­nać, może tylko ży­czył spo­czy­wa­nia w po­koju; An­to­nina Sen­ti­mani śpie­wała praw­dziwą ko­ły­sankę śmierci dla wła­snego ojca. Jej głos, ja­kiego nikt jesz­cze nie sły­szał – tak był po­tężny, tak silny, a za­ra­zem pe­łen de­li­kat­nej czu­ło­ści – roz­ta­czał się i two­rzył me­lo­dię, od któ­rej na­wet białe rzeźby anio­łów na oł­ta­rzu po­chy­liły, jak się zda­wało, głowy i za­częły po­woli bić zło­tymi skrzy­dłami, koił du­szę, tłu­mił ból i wy­rzuty su­mie­nia, a Fran­ci­szek Ksa­wery po­czuł, że wspo­mnie­nia o do­świad­czo­nych krzyw­dach i udrę­kach, które tkwiły gdzieś głę­boko w za­ka­mar­kach jego du­szy ni­czym mocno za­wią­zane su­pły na rze­mie­niu dys­cy­pliny, od czy­stego, wcie­lo­nego w dźwięk i za­le­wa­ją­cego go słod­kiego spo­koju wresz­cie po­woli roz­luź­niają się i od tej ulgi prze­syca go naj­słod­sza eks­taza, a tę­sk­nota du­szy i po­żą­da­nie cie­le­sne, do któ­rego przez tyle lat bał się przed sobą przy­znać, wzno­szą się, i na osta­tek, na­resz­cie, jakby kru­sząc bu­do­waną przez wiele lat tamę znie­czu­le­nia, wy­ry­wają się łzami. Za­mar­z­nięte nie­gdyś czę­ści du­szy te­raz na­resz­cie roz­grze­wają się i top­nieją, rany po tylu cio­sach prze­stają bo­leć, cichną wspo­mnie­nia, a ma­rze­nia – bu­dzą się... po­dob­nego, tylko o wiele słab­szego wra­że­nia do­zna­wał je­dy­nie, gdy cza­sami spo­glą­dał na gwiazdy albo po pierw­szych ły­kach wina, kiedy tuż przed upi­ciem się obej­muje czło­wieka pewna lek­kość... Pła­kał, i pła­kał bez naj­mniej­szego wstydu, po­nie­waż te­raz wszy­scy lu­dzie w ko­ściele pła­kali: pła­kali ci­cho, bez dźwięku, każdy z wła­snych, tylko jemu zna­nych, ta­jem­ni­czych po­wo­dów, roz­bu­dzo­nych i po­ru­szo­nych do­sko­na­ło­ścią pie­śni An­to­niny; każdy pra­gnął być po­cie­szony, chciał przy­naj­mniej na chwilę za­po­mnieć o swoim zmar­twie­niu i bólu, więc po po­licz­kach – mło­dych i sta­rych, po­marsz­czo­nych i upu­dro­wa­nych, a na­wet po nie­któ­rych dzie­cię­cych – skąpo lub ob­fi­cie to­czyły się łzy; jedna tylko An­to­nina miała su­che oczy, jej głos był jej łzami, śpie­wała dla zmar­łego ojca, któ­rego nie znała i ni­gdy już nie po­zna, śpie­wała z żalu o prze­szłość, wy­ba­cza­jąc cze­ka­jącą ją przy­szłość, o którą on nie za­dbał, od­pusz­cza­jąc mu wszystko i na wieki; vi­deo ca­elos aper­tos, wi­dzę otwarte nie­biosa, śpie­wała ona, i rze­czy­wi­ście, na kilka mi­nut otwarła nie­biosa wszyst­kim ze­bra­nym, kiedy jed­nak echo pie­śni uci­chło, znik­nęła rów­nie na­gle, jak się po­ja­wiła.

Wy­wo­łany przez nią cud się skoń­czył – nad­szedł czas na po­świę­ce­nie trumny i inne ob­rządki, lu­dzie ze­szli z nieba na zie­mię: py­ta­jące spoj­rze­nia, za­czer­wie­nione po­liczki, szepty za wa­chla­rzami, ży­cie i po­grzeb to­czyły się da­lej, Pla­cyda Ame­lia, która starła już bru­natne ślady łez z bia­łego pu­dru na twa­rzy, wbiła wro­gie spoj­rze­nie w bra­tanka Fran­ciszka Ksa­we­rego: jak on śmiał, do gro­bo­wej de­ski nie wy­ba­czy mu po­ni­że­nia; no i co, no i co z tego, że wy­buchł skan­dal, wszystko mu jedno, Fran­ci­szek Ksa­wery czuł, iż po­stą­pił wła­ści­wie, zda­wało mu się, że to wszystko przy­pa­dłoby do gu­stu stry­jowi Pio­trowi An­to­niemu – bo­sko za­śpie­wała mu tak cza­ru­jąca młoda ko­bieta, jego wła­sna córka w do­datku; tak czy ina­czej, nie­bosz­czyk na pewno już te­raz się nie ze­zło­ści.

Gdy o zmierz­chu znów roz­brzmiały wszyst­kie dzwony wi­leń­skie, a ża­łob­nicy wy­szli z ko­ścioła, przed bramą cze­kało ich naj­dziw­niej­sze, nie­chrze­ści­jań­skie zja­wi­sko, jesz­cze jedno za­mie­sza­nie: tam, nie ma­jąc od­wagi przy­łą­czyć się do uro­czy­stej pro­ce­sji, ale chcąc uho­no­ro­wać zmar­łego, ze świe­cami lub lam­pami w rę­kach stało nie­mal stu wi­leń­skich Ży­dów, z któ­rymi nie­bosz­czyk Na­rwojsz w prze­szło­ści mie­wał mnó­stwo spraw i trans­ak­cji, a prze­pro­wa­dzał je z ży­dow­ską mą­dro­ścią, ni­gdy nie nad­uży­wa­jąc prze­wagi sil­niej­szego, obok zaś z grom­ni­cami cze­kały nie­mal wszyst­kie – stare i młode, od bez­zęb­nych sta­ru­szek do tych, co le­d­wie dziećmi być prze­stały – la­dacz­nice z za­ułka Świę­tego Igna­cego, które przez wiele lat dłu­giego ży­cia zmar­łego cie­szyły się z jego wy­jąt­ko­wej hoj­no­ści, gdy wy­da­wał na nie swoje pie­nią­dze za­ro­bione na tych ży­dow­skich ge­sze­ftach, i w taki spo­sób, w mi­go­tli­wym bla­sku se­tek świec, szcze­rze opła­ki­wany przez ro­dzinę i krew­nych, ko­chankę i nie­ślubną córkę, po­łowę Ży­dów Wilna i nie­mal wszyst­kie miej­skie kurwy, wielki Piotr An­toni Na­rwojsz z Mil­kont zo­stał spusz­czony do pod­zie­mia ko­ścioła Świę­tego Je­rzego: zgod­nie z jego dzi­waczną, lecz do­bitną ostat­nią wolą de­po­na­cja[2] była krótka, ale stypa i dal­sze eg­ze­kwie miały trwać jesz­cze pięć dni.

Nie stypa, ale wręcz splen­dor – tak póź­niej mó­wili wszy­scy ci, któ­rym przy­pa­dły w udziale szczę­ście i przy­jem­ność opła­ki­wa­nia Na­rwoj­sza: jako ama­tor do­brego ży­cia po­sta­rał się, aby po­że­gna­nie z nim uczcić praw­dziwą, wie­lo­dniową, godną ma­gnata ucztą, przez którą z każ­dym dniem na po­ran­nych mo­dli­twach ze względu na kaca albo zmę­cze­nie gro­ma­dziło się co­raz mniej krew­nych, aż pią­tego dnia ze­szli się tylko oj­co­wie kar­me­lici, kilka bo­go­boj­nych sta­rych cio­te­czek wo­lą­cych plotki od trunku oraz stali ko­ścielni że­bracy. Fran­ci­szek Ksa­wery tym ra­zem po­zwo­lił so­bie na wię­cej wina: o ile pierw­sze dni jesz­cze jako tako pa­mię­tał, tak czwarty i piąty już jak przez mgłę, ale były, zdaje się, i prze­mowy, i to­a­sty, a na­wet tańce; wy­da­wało mu się, że trze­ciego dnia jego oj­ciec Mi­chał, zu­peł­nie pi­jany i na­gle fer­tyczny, omal nie wstał z wózka, krzy­cząc, że jego star­szy brat Piotr An­toni całe ży­cie był za­sra­nym chciw­cem, za­wsze uwa­ża­ją­cym się za lep­szego od in­nych w ro­dzi­nie, i ko­chał tylko kurwy i Ży­dów; zdaje się, że cio­cia Pla­cyda Ame­lia po­kłó­ciła się z Alek­san­drem Wła­dy­sła­wem; zdaje się, że go­ście mię­dzy sobą kil­ka­krot­nie i po­bili się, i spa­ro­wali, i, być może, na­wet po­częto dzieci przy oka­zji tego uro­czy­stego po­grzebu... Tak czy ina­czej, już pierw­szej nocy Fran­ci­szek Ksa­wery, wy­szedł­szy za po­trzebą, przy­ła­pał Ta­de­usza z jego chło­peczką: tam, w po­dwó­rzu, usły­szał płacz ku­zyna przy krza­kach; cho­ciaż pi­jany, był jed­nym z tych, któ­rzy na­prawdę szcze­rze roz­pa­czali tego dnia, ża­ło­wał nie tylko ojca, ża­ło­wał też sie­bie, ża­ło­wał i tego, że te­raz to on jest na­stępny w łań­cu­chu śmierci, ża­ło­wał nie­wia­do­mej przy­szło­ści, wła­śnie o tym mó­wił dziew­czy­nie: o stra­chu, zgry­zo­cie, o krót­ko­ści ży­wota, o śmierci, która wszystko po­żera, o zgo­nie ojca, o przed­wcze­śnie zmar­łej żo­nie, o tym, że grozi im wojna z Ro­sją; zda­wało mu się, że za­raz na­staną bunty, za­mieszki, może na­wet trzeba bę­dzie wo­jo­wać... Nie wia­domo, czy ta dziew­czyna ro­zu­mie choć po­łowę z dys­kursu ku­zyna, roz­wa­żał Fran­ci­szek Ksa­wery, ale da­lej słu­chał ukryty w mroku: ci­szy, wes­tchnie­nia, sze­le­stu tka­niny, jesz­cze cięż­szego, szyb­szego od­de­chu, Boże mi­ło­ściwy, to ona pierw­sza po­ca­ło­wała ku­zyna, co za od­waga, ja­każ wiara w sie­bie i w to, że ciało słod­kie i lep­kie od let­niego upału swymi cza­rami może od­pę­dzić od pana strach przed śmier­cią, od­go­nić go jak naj­da­lej, aż do bez­na­mięt­nych gwiazd... le­piej nie prze­szka­dzać... Zro­bił więc krok wstecz, po­trą­ca­jąc ja­kiś ku­beł, pło­sząc psy, nocne ptaki i za­ko­cha­nych.

Ta­de­usz pierw­szy wy­szedł z ukry­cia, było sły­chać, jak dziew­czyna w po­śpie­chu, z sze­le­stem po­pra­wia ubra­nia. „To ty, ku­zy­nie, dzięki Bogu, to tylko ty... – ochło­nął Ta­de­usz – chodź, Mar­cjanna, nie bój się, to tylko mój ku­zyn je­zu­ita”, i ona wy­szła z ciem­nego li­sto­wia krza­ków – tak, do­brze od­gadł, ta sama, którą wi­dział w pro­ce­sji, nieco roz­wi­chrzona, po­rząd­ko­wała roz­czo­chrane włosy; wy­cią­gnąw­szy ro­gową szpilę, którą trzy­mała w ustach, sta­now­czo wbiła ją w za­wi­nięty na po­wrót kok, wa­ha­jąc się przez chwilę, nie­pew­nie ski­nęła, roz­wa­ża­jąc, czy wy­pada te­raz ca­ło­wać dłoń ojca du­chow­nego, jed­nak Fran­ci­szek Ksa­wery tylko mach­nął ręką – nie te­raz, to nie miej­sce na ce­re­mo­nie, a wtedy ona swoim dźwięcz­nym, nieco ostrym gło­sem za­pro­siła, a ra­czej im na­ka­zała – jak, nie ba­cząc na stan, może roz­ka­zy­wać tylko ko­bieta świa­doma swo­jej pięk­no­ści – pójść za sobą do ofi­cyny: chodź­cie, na­kar­mię was, tam mi wolno. I nocą, przy świe­tle świec, ja­śniała tak samo jak za dnia – zdro­wiem, do­brym na­stro­jem, tą złotą jak pszenny chleb skórą, na któ­rej te­raz, na po­licz­kach i szyi, czer­wie­niło się kilka plam, otarć od szorst­kich po­licz­ków Ta­de­usza; i Fran­ci­szek Ksa­wery, nie mo­gąc ode­rwać od niej oczu, ob­ser­wo­wał, jak na cy­no­wym ta­le­rzu spo­koj­nie kroi chleb, ser i ka­wał osty­głej pie­czeni wo­ło­wej, jak na­lewa wina i wody – ciemna, spo­kojna i nie­wzru­szona jak zie­mia; „Kto to?” – py­tał spoj­rze­niem Ta­de­usza, a ona, za­uwa­żyw­szy to, bez naj­mniej­szego za­że­no­wa­nia dy­gnęła w nieco nie­zręcz­nym re­we­ran­sie: „Mar­cjanna Ma­taj­tis” – przed­sta­wiła się po li­tew­sku; „Mar­cjanna Ma­taj­tis, córka Ma­taj­tisa, mo­jego eko­noma na Her­ma­nisz­kach” – po­wtó­rzył nieco za­ru­mie­niony Ta­de­usz; „Buk pa­swey­kinta[3], panna Mar­cjanna” – od­po­wie­dział jej rów­nież po li­tew­sku Fran­ci­szek Ksa­wery. I piękna Mar­cjanna Ma­taj­tis, w kuchni ob­cej ofi­cyny krę­cąc się jak w swo­jej wła­snej, spo­koj­nie, jakby była wła­ści­cielką i tej kuchni, i ofi­cyny, i dworu, i Wilna, i ca­łego świata, na­kar­miła oby­dwu ża­łob­ni­ków, któ­rzy tej nocy po­cho­wali ojca i stryja, a ten po­si­łek był dla nich jak przy­po­mnie­nie, że na­dal znaj­dują się po tej stro­nie, żywi, w kró­le­stwie ży­wota; póź­niej, gdy już świ­tało, roz­dzie­lili się – ku­zyni Na­rwoj­szo­wie ru­szyli do pa­ła­cyku, gdzie mieli po­ście­lone w bi­blio­tece, a Mar­cjanna po­szła do szopy przy ofi­cy­nie, gdzie od­dziel­nie od męż­czyzn po­ło­żono słu­żące przy­byłe z krew­nymi rodu i gdzie za­miast łóżka cze­kał ją wo­rek z sia­nem.

II

Fran­ci­szek Ksa­wery nie lu­bił go­dzin przed świ­tem – zwłasz­cza tego dziw­nego czasu mię­dzy czwartą i piątą, gdy sty­gnąca noc staje się naj­zim­niej­sza, a jego ka­szel się na­si­lał; czasu, kiedy lu­dzie udrę­czeni bez­sen­no­ścią poj­mują, że Mor­fe­usz już nie na­dej­dzie, a cho­rzy naj­bar­dziej lu­bią umie­rać. Bóg świad­kiem, pró­bo­wał za­snąć w bi­blio­tece na po­sła­nym dla niego gru­bym ma­te­racu; Ta­de­usz po­wier­cił się obok i za­padł szybko w zdrowy sen czło­wieka o czy­stym su­mie­niu, ale Fran­cisz­kowi Ksa­we­remu to nie wy­cho­dziło: z naj­głęb­szych za­ka­mar­ków za­częły wy­ła­zić nocne stra­chy i widma dzie­ciń­stwa, znów przy­po­mniał so­bie ten po­ra­nek sprzed wielu lat, gdy o świ­cie zbu­dził go po­sztur­chi­wa­niem oj­ciec: wsta­waj, synu, po­że­gnaj się z matką, je­dziemy, na­stał ten dzień... Ja­kąż istotą jest dziecko – żywe stwo­rze­nie, po­dobne do kota albo do psa, łasi się gła­skane, ale można je, gdy nie przy­pad­nie do gu­stu, kop­nąć, wy­chło­stać, rzu­cić na ko­lana, za­mknąć, zbić i po­ni­żyć? Bło­go­sła­wiony twór Boga, który tchnął w niego swą iskrę? Pąk, który roz­kwit­nie ludz­kim kwia­tem i wyda swój owoc? Peł­no­prawna osoba, po­sia­da­jąca wolę, prawa i obo­wiązki, któ­rej bra­kuje tylko świa­do­mo­ści i ro­ze­zna­nia? Kim był on w ten sądny po­ra­nek? Czło­wie­kiem? Przed­mio­tem? Na wpół zwie­rząt­kiem? Bez­wol­nym od­dy­cha­ją­cym ka­wał­kiem mięsa? Czy mógł sam de­cy­do­wać, czy po­tra­fił, czy miał do tego choć naj­mniej­sze prawo dane mu przez Boga lub ludz­kie ustawy? Tak czy ina­czej, nikt go nie py­tał – prze­ciw­nie, jesz­cze do­stał bo­le­śnie po karku, a po­tem jesz­cze raz, ró­zgą po rę­kach, po­nie­waż chciał za­brać ze sobą uko­cha­nego pie­ska ku­dłatka, wy­pu­ścił go jed­nak, roz­warł za­ci­ska­jące się na nim dło­nie – nie z bólu, ale dla­tego że oj­ciec siłą wy­cią­ga­jący psa z ob­jęć syna roz­darłby na pół, jak się zda­wało, ża­ło­śnie wy­jące zwie­rzątko... Gdzie była matka? Stała, cię­żarna już chyba po raz dzie­siąty (prze­żyła tylko ich czwórka – on, Jan, An­toni i Anna Ka­ta­rzyna), w pro­mie­niach wscho­dzą­cego słońca na drew­nia­nym ganku ich domu; znak bło­go­sła­wień­stwa w po­wie­trzu, mały, złoty krzy­żyk za­wie­szony na szyi, mo­kry od łez po­ca­łu­nek na czole, dwie zimne, stward­niałe dło­nie na jego dzie­cię­cych po­licz­kach i od­sta­jący brzuch, w któ­rym, o ile pa­mięta, każ­dego roku po­ja­wiało się coś, co prze­szka­dzało mu przy­tu­lić się do niej... Tyle pa­mię­tał z tam­tego po­ranka. I jesz­cze ob­raz – ich sta­ro­dawny, stu­letni, ma­lutki drew­niany dwo­rek o stro­mym da­chu, w Mil­kon­tach nie­da­leko Świ­rek, odzie­dzi­czony przez ojca po świę­tej pa­mięci bo­ga­tej cio­teczce Ur­szuli z Na­rwoj­szów Bi­ron­to­wej, ta wielka pani, dama z dworu kanc­le­rzyny, lu­biła nie­gdyś spę­dzać tam lato; po po­dziale jej ma­jątku zgod­nie z te­sta­men­tem dwo­rek stał się do­mem dla naj­młod­szego z braci; jak z go­ry­czą ma­wiał oj­ciec: „Ostat­niemu pro­się­ciu su­tek przy du­pie”... Dwo­rek w Mil­kon­tach z ciem­nego drewna, jego kon­tur jakby wy­cięty z czar­nego pa­pieru na tle ró­żo­wej ju­trzenki, od­da­la­jący się na końcu drogi na Świrki, oraz jego kun­de­lek, po­szcze­ku­jący za nimi przez pra­wie pół mili, do­póki oj­ciec nie stra­cił cier­pli­wo­ści i nie wy­mie­rzył mu razu ba­tem. Ja­kie to dziwne – już nie pa­mięta, jak wa­bił się je­dyny pies, ja­kiego w ży­ciu po­sia­dał... Wy­da­wało się, jakby pa­mięć o jego dzie­ciń­stwie zo­stała utra­cona w ka­wał­kach, ni­czym tynk od­pa­da­jący z fre­sków... Pa­mię­tał tylko drew­nianą skrzynkę i za­wi­niątko w wo­sko­wa­nym płót­nie; szubę z ba­ra­niego ko­żu­cha, jedną parę bu­tów, ręcz­nik z szorst­kiego płótna, dwie ko­szule i spła­cheć czar­nej tka­niny; pa­mię­tał długą po­dróż na trzę­są­cym się wo­zie, oj­ciec po­wie­dział: „Czter­dzie­ści mil albo nie­mal trzy­sta wiorst to nie żarty, wi­dzisz, jak się dla cie­bie sta­ramy”; za­pa­mię­tał Smor­go­nie w po­ło­wie drogi z bie­lu­teń­kim ko­ścio­łem, ale za­in­te­re­so­wał się nimi tylko dla­tego, bo oj­ciec na­po­mknął, że tu, w Smor­go­niach, Ra­dzi­wił­ło­wie dla wła­snej za­bawy uczą niedź­wie­dzie tań­czyć i na­wet za­ło­żyli dla nich aka­de­mię, pa­mię­tał, że roz­glą­dał się i roz­glą­dał, żeby tylko zo­ba­czyć w mia­steczku choć naj­mniej­szego niedź­wiadka, ale na uli­cach uj­rzał tylko Ży­dów i kil­koro Cy­ga­nów, i pa­mię­tał, że od tego miej­sca wło­ścia­nie nie mó­wili już mową z ich wo­je­wódz­twa, za­czy­nali się tam miń­scy, mó­wili po pol­sku, ale nie z pań­ska, w dziw­nym i za­baw­nym na­rze­czu, za­miast „g” mó­wili „h”, py­tani o drogę na­zy­wali te Smor­go­nie Smar­ho­nią... Pa­mię­tał jesz­cze Mir, pierw­szy, jaki wi­dział w ży­ciu, ogromny, sta­ro­dawny za­mek jak z bajki, w go­spo­dzie u jego pod­nóża prze­no­co­wali, i na­stęp­nego ranka do­tarli już do Nie­świeża. Za­pa­mię­tał, że był biały, z bie­lu­sień­kimi mu­rami, biały i zimny, żół­cił się tam je­dy­nie oto­czony wa­łem wielki za­mek Ra­dzi­wił­łow­ski, a reszta – ko­ściół, brama Słucka, ra­tusz i targ, i ka­mie­nice – była biała... Białe ko­le­gium je­zu­ic­kie z ar­ka­dami, dwa­dzie­ścia osiem okien, białe ściany, biała, ząb­ko­wana ozdobna tar­cza przy da­chu, biała wie­życzka, biały ko­ry­tarz, w któ­rym przy­ka­zali mu, by cze­kał, sie­dząc na ła­wie... Białe i czarne płytki ko­ry­ta­rza uło­żone w sza­chow­nicę, czter­dzie­ści sześć na dłu­gość, osiem­na­ście na sze­ro­kość, summa sum­ma­rum osiem­set dwa­dzie­ścia osiem, po czte­ry­sta czter­na­ście każ­dej barwy... To aku­rat do­brze pa­mięta, od razu po­li­czył... A po­tem wszystko po­to­czyło się szybko, za­dzi­wia­jąco szybko – po­ja­wił się oj­ciec z księ­dzem je­zu­itą, ka­zał mu iść z nimi, nie zdą­żył na­wet stopni po­li­czyć, do góry, do in­nego bia­łego ko­ry­ta­rza z wie­loma, wie­loma drzwicz­kami, za­trzy­mali się przy jed­nych z nich i oj­ciec go po­bło­go­sła­wił, ode­pchnął od sie­bie i rzekł: „Z Bo­giem, z Bo­giem Fran­ciszku Ksa­wery, uwa­żaj mi, ucz się do­brze, nie rób wstydu na­zwi­sku Na­rwoj­szów, dużo pie­nię­dzy za cie­bie za­pła­cono”, a po­tem się od­wró­cił i po pro­stu od­szedł, Fran­ci­szek Ksa­wery chciał biec za nim, ale mu nie po­zwo­lono, we­pchnięto go do celi i za­mknięto, w środku było jedno okno i osiem łó­żek, nie miał jesz­cze ośmiu lat, trzeba było go od­dzie­lić i za­mknąć, bił w drzwi, wrzesz­czał i pła­kał przez trzy dni, aż je­zu­ici dali mu ja­kie­goś zio­ło­wego na­poju na uspo­ko­je­nie, po­tem jesz­cze przez sześć lat, do czter­na­stego roku ży­cia, kiedy to roz­po­czął no­wi­cjat, czyli przez po­nad dwa ty­siące dni, pła­kał co­dzien­nie, gdy nikt go nie wi­dział, naj­czę­ściej wła­śnie w ta­kich go­dzi­nach przed świ­tem, po­nie­waż nie ro­zu­miał, co złego zro­bił swo­jemu ojcu i swo­jej matce; za co, dla­czego wzięli go, wy­wieźli i zo­sta­wili.

Fran­ci­szek Ksa­wery usiadł na swoim po­sła­niu: nie, nie podda się roz­go­ry­cze­niu, nie po­zwoli, aby za­lała go złość, już dawno to so­bie po­przy­siągł; nie, nie bę­dzie już zga­dy­wał, jak wy­glą­da­łoby jego ży­cie, gdyby wtedy nie za­świ­tał ten de­cy­du­jący po­ra­nek; może to, ten jego los, było wy­ro­ko­wane mu w gwiaz­dach? Czy przy­tła­cza­jący go tępy ból, sa­mot­ność i udręki zo­stały prze­wa­żone na wa­gach losu przez na­ukę, Fran­cję, po­ezję, fi­lo­zo­fię i jego ma­te­ma­tykę? O Boże, nie po­zwól mi zgorzk­nieć, ucho­waj mnie od gniewu i bez­rad­nego pra­gnie­nia ze­msty... Ro­zej­rzał się po po­koju: otóż pewna po­cie­cha, wszyst­kie książki z bi­blio­teki stryja te­raz z woli nie­bosz­czyka przy­pa­dły jemu. Co za zbieg oko­licz­no­ści – we­dług in­wen­ta­rza jest ich czte­ry­sta czter­na­ście, do­kład­nie tyle, ile czar­nych pły­tek w ko­ry­ta­rzu u nie­świe­skich je­zu­itów, nie są­dził, aby wśród nich zna­la­zło się coś war­to­ścio­wego czy no­wa­tor­skiego, nie spo­dzie­wał się zna­leźć tam fran­cu­skiej En­cy­klo­pe­dii, byłby to za­kup zbyt drogi na­wet dla za­moż­nego stryja, nie, naj­pew­niej tylko zwy­czajna lek­tura szla­checka, mo­dli­tew­niki, trak­taty re­li­gijne i hi­sto­ryczne, kilka po­wie­ści, dzien­niki ro­dzinne i go­spo­dar­skie, ale oto wśród nich zna­la­zła się i wy­świech­tana, gruba ro­dzinna si­lva re­rum z po­ciem­nia­łym per­ga­mi­nem, w któ­rego kra­wę­dzie wpił się tłuszcz wielu pal­ców; dziwna, za­bo­bonna ba­zgra­nina mi­nio­nych cza­sów o wszyst­kim i o ni­czym, upa­mięt­nie­nie po­ko­leń ro­dziny. Stryj z nie­wia­do­mego po­wodu zo­sta­wił ją jemu, ra­zem ze wszyst­kimi książ­kami, a nie swoim sy­nom – nie Ka­zi­mie­rzowi czy Ta­de­uszowi... Te odzie­dzi­czone książki to jego pierw­sze bo­gac­two, pierw­sza wła­sność, prze­cież on, Fran­ci­szek Ksa­wery, nic nie po­siada, nie ma na­wet wła­snego da­chu nad głową, pod któ­rym mógłby chro­nić tę bi­blio­tekę, zgod­nie z umową jego tym­cza­sową kwa­terą miały być te­raz za­dy­mione, lecz zimne chaty wzdłuż Nie­mna albo, w naj­lep­szym wy­padku, po­koje wy­naj­mo­wane od Ży­dów w mia­stecz­kach po­ło­żo­nych nad rzeką... Z woli Wszech­mo­gą­cego albo losu nie po­siada ni­czego, ni­gdy nic nie po­sia­dał i nie są­dzi, aby mógł coś po­sia­dać w przy­szło­ści; ca­łym jego ma­jąt­kiem jest złoty ze­ga­rek, po­da­ro­wany mu rów­nież przez stryja, kilka ubrań i buty na zmianę; wszystko to mie­ści się, po­dob­nie jak w dzie­ciń­stwie, w za­wi­niątku z wo­sko­wa­nego płótna, wszyst­kie jego sie­dziby to zwol­nione przez star­szych je­zu­itów uni­wer­sy­tec­kie kwa­tery, wy­naj­mo­wane miesz­ka­nia, po­koje w pa­ła­cach u do­bro­dzie­jów, przy­drożne za­jazdy – gdzie tam bi­blio­teka, prze­cież pra­wie nie ma wła­snych ksią­żek, tylko pa­piery, wy­star­czały mu czy­tel­nie w ko­le­gium, w no­wi­cja­cie i na uni­wer­sy­te­cie; gdzie prze­cho­wać po­zo­sta­wione przez stryja księgi? Trzeba bę­dzie pro­sić Ka­zi­mie­rza i Pla­cydę Ame­lię, żeby po­zwo­lili mu po­zo­sta­wić je tu­taj na parę lat, aż być może urzą­dzi się gdzieś bar­dziej na stałe; ale oto si­lva re­rum, otwo­rzył jej strony w co­raz moc­niej­szym świe­tle po­ranka, nic szcze­gól­nego, epi­ta­la­mia, re­cepty, mowy po­grze­bowe...

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] Eks­por­ta­cja – uro­czy­ste wy­pro­wa­dze­nie ciała zmar­łego do miej­sca, gdzie po­zo­staje do mo­mentu po­grzebu.
[2] De­po­na­cja – zło­że­nie do grobu.
[3]Buk pa­swey­kinta (lit.) – bądź po­zdro­wiona.