Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czwarty i zarazem ostatni tom „wielkiej sagi wileńskiej”.
Wspaniała panorama kultury oświeceniowej Europy i barwny opis obyczajów epoki.
Lata 70. XVIII wieku. Wielkie Księstwo Litewskie chyli się ku upadkowi, a szlachta dzieli na wrogie obozy zwolenników starego i nowego ładu. Tymczasem na zachodzie Europy filozofowie głoszą prymat rozumu, rodzą się nowatorskie style w sztuce, kobiety dochodzą do głosu w życiu publicznym, naukowym i artystycznym. Czy ten ożywczy powiew dotrze do Wilna?
Franciszek Ksawery z Milkont Narwojsz, jezuita, filozof, matematyk, poeta i obywatel świata jest gorącym wyznawcą postępowych idei. Ze studiów we Francji przywiózł wyobrażenie Boga obserwującego człowieka z oddali i nienasyconą pasję do nauki. Lecz czy teleskopy i mikroskopy potrafią wyjaśnić, co dzieje się z duszą?
Przed Franciszkiem kolejna podróż – przez Warszawę, Gdańsk, Amsterdam i Paryż aż do Londynu. Co spotka potomka starego szlacheckiego rodu? Jaka przyszłość czeka jego krewnych? Komu przekaże rodzinną sylwę?
Opowieść o końcu wszystkiego – stulecia, dawnego porządku, jednostki, a jednocześnie o początkach najważniejszych pojęć naszej cywilizacji: praw człowieka, równości, tolerancji i wolności.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 619
I
Franciszek Ksawery z Milkont Narwojsz, Societas Jesu, najpełniej odczuwał obecność Boga, spoglądając na rozgwieżdżone sklepienie niebieskie, a majestatu ciał niebieskich – wstyd nawet przyznać, ale tak było, odkąd siebie pamiętał, od samego dzieciństwa – doświadczał najlepiej i najcudowniej, oddając mocz. Tak samo wtedy, w ciepłą i gęstą, niemal aksamitną noc dziesiątego sierpnia 1770 roku, gdy stojąc na podwórzu swojego stryja, Piotra Antoniego Narwojsza, rozpiął rozporek czarnych spodni, rozchylił poły czarnego szustokora – sukni zakonnej, jeśli tylko kapłańskie obowiązki nie zmuszały do noszenia jej podczas obrzędów, nie lubił, tym bardziej że nigdzie w jezuickich regułach nie zapisano, iż jest konieczna – a gdy struga wyrwała się z niego donośnie, z ulgą odchylił głowę ku czarnemu niebu, przez które niczym przez durszlak Boga przebijało się wieczne światło gwiazd. Nie opuszczało go słodkie uczucie jedności z wszechświatem i Twórcą, uczucie, że w tej chwili, tutaj, gdy załatwia się pod lipą na podwórzu wileńskiego dworku swojego stryja, jest przez kogoś obserwowany z wysokości, że na jego malutką, samotną figurę w ciemności patrzy ktoś Inny, nieważne, wielki albo równie mały, za to możliwie przez wielki teleskop; że przypatruje mu się zza tysiąca mil czarnego bezkresu – ktoś z Księżyca, Merkurego, Wenery, Marsa, Jupitera albo Saturna, z Wielkiej albo Małej Niedźwiedzicy, z Gwiazdy Północnej albo z Syriusza, którego jego oczy mimowolnie na czarnym firmamencie zawsze odnajdywały najpierw. Teraz też patrzył na wyrazistą, promieniejącą gwiazdę, tę samą, którą kiedyś dawno, dawno temu, może przed dwudziestoma laty, gdy był jeszcze mały, zaledwie ośmioletni, pokazał mu na nocnym sklepieniu nad Nieświeżem stryj Piotr Antoni; spójrz, mówił wówczas, zawsze ją odróżnisz – na litewskim niebie jest najjaśniejsza, mruga nieprzerwanie, pulsuje niczym serce człowieka i jest równie zmienna, zdaje się nawet, że barwy odmienia jak afektacje serce, nas już tu nie będzie, a ona wciąż będzie przemieniać się na nieboskłonie; można było się domyślić, że Syriusz był stryjowi najmilszy, był dla niego najwidoczniejszy na niebie, przecież sam stryj przez całe życie był jak Canis Maior, jak Wielki Pies, przewodnik dla gwiazdozbioru Oriona książąt Radziwiłłów. Tak czy inaczej, stryj Piotr Antoni miał rację co do jednego – wtedy, gdy nadeszła noc po jego pogrzebie, Syriusz wciąż cicho migotał, może z jego powierzchni spoglądał na Franciszka Ksawerego ten wielki Ktoś, i ta myśl go pocieszała, ponieważ znaczyła, że jakkolwiek by było, nie jest całkowicie samotny.
Tak, minął gorący dzień, pełen zdarzeń, żałosny, podniosły i jeszcze ze skandalami, jak to przystoi pogrzebowi wielkiego człowieka, którego śmierć zburzyła codzienny porządek: pozostawiła sieroty, konfuzję, lamenty, sporo długów oraz testament, z którego – jak ze wszystkich testamentów – nikt do końca nie był zadowolony; ta śmierć wstrząsnęła ich całą wielką rodziną, w której dotychczas jedynie będąc obecnym, udzielając czasem jakiejś porady czy załatwiając jakąś protekcję, szanowany jako najstarszy i najbardziej wpływowy, spokój utrzymywał stryj Piotr Antoni – nawet w ostatnich latach, gdy dogorywał sparaliżowany w krześle na kółkach, był dla ich rodziny niczym królewiątko. Tego dnia pochowano nie tylko starego stryja Piotra Antoniego, nie; cała rodzina czuła, że tego dnia do grobu kładzie się przeszłość, cały ustalony ład – rodzinny, lecz także minionych obyczajów, okresu królowania dwóch Saksończyków, a może nawet i sam ład starych czasów. Dawna epoka, pompatyczne, przesadnie wytworne i staroświeckie życie położyły się do trumny razem ze stryjem; teraźniejsze pokolenie stanowili już oni: on, jego brat, siostra, kuzyni, kuzynki oraz ich małżonkowie, wyrastający ze starych korzeni, ale może mający już inną przyszłość, której – z nowym królem, niepanującym nad przeciwstawiającą się mu familią Czartoryskich, niezbyt szanowanym przez swoich poddanych, Boże Święty, nawet niemal porwanym przez konfederatów kilka lat wcześniej, z powaśnionymi senatorami w sejmie, pustym skarbcem i rosyjską armią u granic – nikt nie był już pewien. Tego dnia, spoglądając na cały swój ród, rozgałęziony przez pięciu braci z małżonkami i ich plemionami, na rodziny ich potomków, na tych mężczyzn i kobiety, matrony, staruszków, młodzieńców, dzieci i niemowlęta, którzy zjechali się tu ze wszystkich zakątków Księstwa, Franciszek Ksawery zrozumiał, że chowają coś więcej niż tylko najstarszego stryja, głowę familii, ale także i przeszłość; cała rodzina – wystarczył jeden rzut oka – dzieliła się na tych w żupanach i kontuszach, pod jedwabiami i brokatami kryjących przepocone dziurawe koszule, z przyzwyczajenia uczepionych religijnego, zabobonnego, prowincjonalnego życia pana na dworku, oraz na tych, którzy nosili peruki albo nawet zgodnie z modą nie nakrywali głów, nosili się z francuska, posmakowali nauk i spoglądali w przyszłość. Tego dnia uśpione przez upał miejskie popołudnie rozbudziły dzwony na nieszpory – najpierw samotnym uderzeniem rozbrzmiał ten z kościoła Świętego Jerzego, ten sam, który nieboszczyk ufundował po Okropnym Pożarze sprzed dwudziestu lat, zaraz odpowiedział mu stulatek z dzwonnicy katedralnej, odlany kiedyś przez Delamarsa – nasycony, podniosły, głęboki niczym męski głos chrypnący od żądzy; jemu zaś replikował jeszcze jeden z wieży Świętego Michała Archanioła, z tego samego, niemożliwego do pomylenia, przenikającego aż do kości brzmienia starodawnego odlewu Delamarsa. „Innn nnnominne Patris, Innn nnnominne Filii et Spiritus Sannncti”– ogłaszały, zdawało się, ich pierwsze uderzenia, na które odpowiedziały, jeden przez drugiego, ścigając nawzajem swoje echa, cieńszymi i grubszymi głosami, słabiej i silniej, głucho i ostrzej, niczym mężczyźni i kobiety, dzwony Dominikanów, Świętej Katarzyny i Świętych Janów, Świętej Anny, Świętego Franciszka i Świętego Bernardyna, z daleka – Świętych Jakuba i Filipa na Łukiszkach, Świętego Rafała na Pióromoncie, Świętego Józefa Oblubieńca i Wszystkich Świętych, Świętej Teresy, Franciszkanów, Bernardynów, Bonifratrów, Karmelitów i Karmelitanek: „a-mennn”, „a-mennn”, „a-mennn”, jak w wielogłosowej pieśni litewskiej połączyły się w jeden chór, który kosztował nieboszczyka ponad pięćset złotych i zgodnie z jego ostatnią wolą rozpoczął eksportację[1] Piotra Antoniego z Milkont Narwojsza do wieczności.
Kondukt pogrzebowy, na którego przedzie niczym łódź kołysała się niesiona przez służbę trumna – dębowa, obita czarnym aksamitem, okuta posrebrzanymi rocaille’ami i złotymi gwoździami, ozdobiona jedwabnymi frędzlami i złotymi galonami z ich rodowym herbem, Kościeszą, białą rogaciną na czerwonym tle tarczy, modna trumna z wypukłymi bokami, tylko niespotykanie wysoka, nieboszczyk bowiem zakończył żywot złamany paraliżem, na siedząco, w krześle na kółkach, i nie udało się go wyprostować do końca – cały ten kondukt z powiewającymi na wietrze czarnymi flagami i długimi na łokieć gromnicami, który tworzyli w większości członkowie rodu Narwojszów, bliscy i dalecy krewni, teraz, gdy pod nieboskłonem rozbrzmiewały dzwony, przy ziemi półgłosem szepcząc modlitwę, rozciągnął się nieprzerwanym strumieniem od dworku Piotra Antoniego aż po kruchtę ich parafialnego kościoła Karmelitów w tym samym kwartale; zebrało się ich tyle, że trumnę wniesiono już nie tylko przez bramę kościelną, ale nawet do wnętrza przez drzwi świątyni, a ostatni uczestnicy procesji dopiero wychodzili z posesji nieboszczyka. Franciszek Ksawery z zainteresowaniem obserwował ten swój ubrany na czarno ród, zgromadzony przez ów wyjątkowy zgon, tak jak dotychczas nie zebrały ich razem żadne chrzciny, żaden ślub. Wileńscy Narwojszowie nawet podczas największych lipcowych upałów nie chowali stryja, prawie cały miesiąc trzymali go w piwnicy obłożonego lodem niczym kawał mięsa, czekali – tylko po to, żeby cały ród zdążył się zjechać, i teraz, ze względu na wielką liczbę przybyłych, Franciszek Ksawery musiał zgadywać na podstawie szacowanego wieku, płci, ubioru i stanu, kto jest kim z krewnych znanych mu tylko z opowiadań; ale oto na przedzie kroczyła wielmożna wdowa, Placyda Amelia z Ejsmonttów Narwojszowa, sama niczym castrum doloris, niczym stóg czarnych francuskich koronek, trzęsących się wręcz od tłumionego, prawie niemego lamentu; nie trzeba było nawet się domyślać, bo było widoczne, że jej strój żałobny jest o wiele wystawniejszy niż kiedyś ślubny – widomy znak spełnionego, dobrze przeżytego życia; obok, podtrzymując ją pod rękę, stąpał drugi stryj, Aleksander Władysław, niemal złamany, aż zgięty z żałości, może zbyt wyrazistej; żadna to tajemnica, że ostatnimi laty zastępował wdowie – wszędzie, gdzie się dało, wliczając w to łoże – konającego pana domu. Franciszek Ksawery pomyślał, że to tylko kwestia czasu, aż wujaszek spróbuje oświadczyć się i zająć zwolnione miejsce, pytanie tylko, jak na to spojrzy najstarszy syn, dziedzic nieboszczyka; oto on, idzie obok matki – Kazimierz Narwojsz, szlachcic wyjątkowo poczciwy, wyjątkowo cnotliwy, wyjątkowo pobożny i wyjątkowo nudny, żyjący według surowych reguł stworzonych przez siebie samego, prawdziwe przeciwieństwo własnego ojca; Kazimierz Narwojsz niedawno wszedł w wiek chrystusowy, doczekał się już też czworga zdrowych dzieci z Teresą z Tallat-Kiełpszów; o przyjściu ostatniego z nich na świat nieboszczyk dziad Piotr Antoni, który niemal cały ostatni rok życia spędził w szponach paraliżu i półmroku swojej zaciemnionej świadomości, najprawdopodobniej nic nie wiedział; tak jak nie miał pojęcia, że jego pomyślnie i bogato ożeniony drugi syn, przystojny, postawny Tadeusz, przed czterema miesiącami został wdowcem, małżonka bowiem, tak długo niegdyś wybierana przez ojca, pochodząca, a jakże, z gałęzi sławnego rodu Pociejów, zmarła przy porodzie niedonoszonego pierworodnego; wzięła sobie i zmarła, obracając wniwecz starannie obmyślony plan koligacyjny nieboszczyka. Na szczęście oto obok stąpa rówieśniczka Franciszka Ksawerego, kuzynka Izabela Franciszka z Narwojszów Cholecka, miła, spokojna kobieta; raczej toczy się z trudem i chwieje, nawet czarne strusie pióro w wysokiej, wypchanej pakułami do rozmiaru dyni fryzurze kołysze się, podobnie jak druga dynia – kopiec pod piersiami, ciężar prawie dziewiątego miesiąca, subtelnie ukryty pod czarnym, żałobnym jedwabiem i kokardami wstążek; idzie, prowadząc dwóch kędzierzawych niczym jagniątka, rodzonych rok po roku synów oraz swego męża Józafata Choleckiego, posłusznego jak baranek, obrotnego jak Żydek, ponieważ żyjącego nie tylko z folwarków rodu, ale również z utrzymywanej w nich sieci browarów – dzielnie splunął na zakazy ustaw i staromodną niechęć szlachty do jakiejkolwiek industrii, poszedł w ślady przebiegłych angielskich wielmoży i stworzył prawdziwe piwne imperium, w którym zysk sprytnie cyrkulował w zamkniętym kole, ludkowie z jego ziem bowiem sami hodowali jęczmień i chmiel, sami je gotowali, sami produkowali i sami kupowali produkty z jego browaru, ale nie trzeba było nawet mówić, gołym okiem było widać, kto rządzi rodziną tego spryciarza: łagodnie, ale żelazną rączką. Oto z drugiej strony obok Izabeli Franciszki idzie jej brat Tadeusz, obraz i podobieństwo nieboszczyka ojca z lat jego młodości i pełni sił: ten sam orli nos, ta sama drapieżna szczęka, te same rysy jak z marmuru, szerokie ramiona szermierza, nieco krzywe nogi jeźdźca z pięknymi, umięśnionymi łydkami, twarz tylko trochę inna niż u ojca – obfitszy łuk brwi, niebieskie oczy matki, pełne, nawykłe do uśmiechu usta, a nie na wpół zdrętwiały grymas stryja... Franciszek Ksawery pamięta jeszcze, jak drażniły go dzieci w Nieświeżu, gdy krzyczały: „Znów przyjechał twój Wujek Półuśmiech”, tak na niego wołali, i jeszcze „Półuśmiech-Półdupek”, aż pewnego razu pobił do krwi jednego natręta, broniąc godności stryja; ale nie, w posturze czy twarzy kuzyna Tadeusza Narwojsza, który teraz liczył dwadzieścia dziewięć lat, nawet najbardziej czepialscy nie znaleźliby żadnych skaz, przystojny, do paralusza, mężczyzna, tylko dlaczego idzie niemal bokiem, wręcz skręcony, zlany potem, rzucając gorące spojrzenia ponad ramieniem odzianym w czarny aksamit? Franciszek Ksawery widzi dlaczego: kuzyn Tadeusz zerka na koniec procesji, tam gdzie przesuwa się już nie rodzina, ale służba; nie, na pewno nie patrzy na te dwie przybłędy, którym sam Franciszek Ksawery poradził iść cicho na końcu konduktu, nie, teraz Franciszek Ksawery nie widzi jeszcze, za czym rozgląda się Tadeusz, ale spróbuje odgadnąć, dalibóg, spróbuje, przecież to możliwe, że w rodzinie dojrzewa jeszcze jeden grzech, on, Franciszek Ksawery Narwojsz, poczeka spokojnie, może dojrzy coś swoim spostrzegawczym okiem pasterza, odpuść Boże, ale lata spędzone we Francji wyrobiły w nim niezdrową ciekawość cudzych grzeszków powszednich, tych przypraw żywota, bez których nie miałoby ono smaku, poza tym nie można zajmować się duszpasterstwem, jak kiedyś żartował Rossignol, nie potrafiąc rozpoznać rodzącego się grzechu. Jednak tę jego myśl przerywa niecierpliwe szarpanie za rękaw – oto jego bracia, Jan i Antoni, w żupanach, ponurzy, oto jego zmęczona, zaczynająca już więdnąć siostra, panna bez posagu, Anna Katarzyna, i jego własny ojciec, Michał z Milkont Narwojsz, jeszcze jeden inwalida w rozklekotanym krześle na kółkach, popychanym przez niechlujnego sługę, niepanujący nad własnymi nogami, niepanujący nad własnym usposobieniem, wrzaskliwie domagający się synowskiej miłości, niestety, zbyt późno, teraz już tego uczucia jest za mało... jeśli w ogóle coś zostało, raczej tylko cierpliwość i obowiązek, niczym kamień młyński u szyi; toczcie się więc, panie ojcze, toczcie, egzekwie zaraz się rozpoczną, przyłączy się do nich w kościele, za chwilę.
Twarze, imiona, wujowie, kuzyni, krewni, żony, córki, kuzynki... Mężczyźni i kobiety, ludzie, z którymi nic go nie łączy, poza nazwiskiem, zapisami w księgach, kilkoma kroplami krwi rozcieńczonej przez dekady, stulecia... Niektórzy z nich są mu bliscy i mili, jak Tadeusz czy Izabela Franciszka, albo zasługują na jego szacunek, jak wuj Jan, mostowniczy inflancki, a inni... to tylko przesuwający się szereg ludzi, jak szereg liczb, z większym lub mniejszym odsetkiem podobieństwa – jaka szkoda, że obchodzą go bardziej, gdy myśli o nich jak o pojęciach matematycznych niż jak o żywych ludziach z krwi i kości. Czy jest jakaś formuła, jaka liczba kropel krwi, jakie prawo przesądza o tym, że niektórzy stają się tak bliscy, jak dla niego bliski był nieboszczyk stryj? Zdaje się, że to właśnie po nim, po stryju, a nie po ojcu odziedziczył pasję do liczb i podróży, to stryj podarował mu starodawny rodzinny złoty zegarek i uczył rozpoznawania gwiazd... Czy ród ma formułę, zasadę, czy powtarzają się w nim dziedziczone rysy twarzy, choroby, ciągi zdarzeń, charaktery i losy? Teraz jednak jego zadaniem było rozwiązać rodzinne równanie, musiał odnaleźć brakujący, nieznany składnik formuły, za którym Tadeusz rozglądał się niczym głodny, niczym spragniony, ale oto ona, tak, nie myli się, to ona, et voilà, jak mawiają Francuzi, niewątpliwie, to ona, jaśnieje na końcu żałobnego konduktu, już po rodzinie, po krewnych, zakonnikach, gapiach... wśród sług, ale przed żebrakami... mieszczka? Według ubrania – nie, to nie mieszczka; spódnica szeroka, ale utkana w domu, gorsecik ze srebrno-czerwonego brokatu, przerobiony z ubrań znoszonych przez panów, kokieteryjna wstążka z czarnego aksamitu na szyi, biała koszula z domowej tkaniny, tylko czarna, wyszywana różami chusta z długimi na łokieć frędzlami z jedwabiu jest nowa i droga...; wygląda niczym włościanka, która niespodzianie obkupiła się na miejskim kiermaszu, ale to ona, na pewno, dalibóg – któż by inny, jaka chłopka poszłaby na egzekwie tak pełna zadowolenia i wyciągając szyję jak gęś, szuka czegoś na przedzie konduktu, dumna, że zechciał ją taki szlachcic, tak pełna pychy, radości i pożądania, tak ożywiona, że piersi pod koszulą aż podskakują z każdym jej krokiem jak dzikie sarny? Wiejskim słońcem opalona szyja, ucałowane policzki, pozłocone kosmyki w ciemnych włosach, nieposłusznymi lokami wyślizgujących się z koka, szerokie kości policzkowe, zmysłowy czarny puszek nad ustami czerwonymi niczym poziomki, dołeczki w policzkach, pod niskimi, bujnymi brwiami – czarne wachlarze rzęs i diabeł w oczach z bursztynu... ile może mieć lat – szesnaście, siedemnaście, osiemnaście? Uśmiecha się, dalibóg, jakby nie na pogrzebie... chociaż usta ma zamknięte, ale cała śmieje się tak, że nawet pali się jakby płomieniem: śmieją się oczy, kąciki ust i dołeczki w policzkach, śmieje się zdrowiutkimi zębami, których, zdawałoby się, ma całe sto, sprawia wrażenie, jakby nawet jej uszy się śmiały, nawet jej sutki w gorsecie... Czy jej ojciec, który idzie tuż obok, rozumie choć, co tu się dzieje?
A oto i one, idą, jak im nakazał, na samym końcu pochodu, dalej od wszystkich, dwie przybłędy, które miesiąc wcześniej pojawiły się pod drzwiami niczym nieszczęście, dokładnie tego dnia, gdy stryj pożegnał się ze światem; stara i młoda, odziane w skromne szaty żałobne dwie ciemne figury, które rozkazano sługom przegonić jak najdalej pomimo ich stanu, ale jeśli do kościoła na modlitwy pogrzebowe wprowadzi je on sam, bratanek zmarłego, szanowny jezuita, ksiądz i profesor Franciszek Ksawery z Milkont Narwojsz, któż odważy się je przepędzić? Wszystko obmyślił, jego malutki, niewinny plan dojdzie do skutku; tak czy inaczej, kościół Świętego Jerzego to nie komnata Narwojszów, nie Placydzie Amelii tam rządzić, w Domu Bożym powinno wystarczyć miejsca dla wszystkich, a dla największych grzeszników, właśnie dla nich, najchętniej Bóg otwiera ramiona, otworzy więc również dla tej zmęczonej, postarzałej kobiety o włosach srebrnych nie od pudru, lecz od siwizny, oraz dla jej córki – pięknej, wysokiej i postawnej niczym bogini, niczym rzeźba Antyku, rzeczywiście, jest blada od łez, niemal przezroczysta, błyszcząca jak alabaster, wyróżniająca się w tłumie, obok niej większość wygląda jak brzydkie krasnale: jej twarz jest doskonała – żadnej plamki, krosty, żadnego znamienia; migdały oczu, rzymski profil, usta niczym łuk Kupidyna, prawdziwy ideał nowych czasów, nowej klasyki, prawdziwe, wyrafinowane piękno o niemalże matematycznych proporcjach – bez wady, bez pudru, różu czy muszek, wstążek, peruk i piór; piękno, jakim Wszechmogący obdarza dzieci poczęte z wielkiej miłości, tylko Bóg mógł zażartować w ten sposób i stworzyć tak dziwny cud – wypisz wymaluj Piotra Antoniego zamienić w taką piękność w ciele kobiety. I Franciszek Ksawery Narwojsz, prowadząc pod rękę urodzoną choćby skrycie i w grzechu dwadzieścia jeden lat wcześniej, ale jednak kuzynkę, Antoninę Sentimani, która była, jak się niedawno okazało, nieślubną córką Piotra Antoniego Narwojsza, oraz jej matkę, Barbarę Sentimani, wkroczył do wnętrza kościoła Karmelitów pod wezwaniem Świętego Jerzego.
Stary sługa Narwojszów Jan, ze względu na ogromny wzrost zwany przez wszystkich Długim, nie przeszkodził im. Z okazji pogrzebu wywyższony w obowiązkach przez Placydę Amelię i ubrany w liberię lokaja, stał przy drzwiach z poleceniem odpędzania natrętnych bezdomnych żebraków, nawykłych wdzierać się przed wszystkimi do ławek rodzinnych, a potem żądać wykupu za ich zwolnienie, Długiemu Janowi powierzono więc nadzorowanie porządku, rozdawanie jałmużny i niewpuszczanie tych, co nie należy, w tym także – nakazano mu to wyjątkowo surowo – tych dwóch włóczęg, awanturnic, przybłęd, które niedawno pojawiły się z hukiem, jeszcze zakurzone po podróży, w domu ich pana: dzięki oszustwu i kłamstwu – miały niby doręczyć jakąś korespondencję – dotarły aż do pokojów nieboszczyka i, jak potem szeptały służące, niewątpliwie przyspieszyły jego zgon, gdy tylko bowiem stara weszła z rzekomym listem do pokojów pana Narwojsza, ten paralityk, który od miesięcy ledwo wisiał na nitce życia jak pająk, wziął się i poddał, zerwał się, oddał duszę Najwyższemu, nie zdążywszy nawet przyjąć żadnych sakramentów. Wybuchł skandal i zrobiło się zamieszanie – nie było wątpliwości, że przybłęda przyspieszyła jego koniec, tym bardziej że w pokoju było wtedy wielu świadków: poza wielmożną panią domu i panem bratem jeszcze kilkoro ze służby, a najgorsze, że gdy ta przywłoka zobaczyła, jak pana Narwojsza opuszcza żywot, oblała się łzami, rzuciła mu się do stóp i z lamentem zaczęła go niemal całować, mamrocząc, iż za późno przyprowadziła mu jego własną córkę... Do tego zrodziło się jeszcze większe, nierozstrzygalne pytanie i kazus – czy ostatnie namaszczenie, które pan Piotr Antoni dostał prawie rok wcześniej, od razu po apopleksji, jest nadal ważne, gdy na wierzch wypłynął jeszcze jeden grzech nieboszczyka? Czy umierający coś jednak rozumiał? – wszak przed śmiercią nieznacznie uchylił ołowiane powieki i spojrzał na przybyszkę, jakby ją rozpoznając, niby poruszył ustami i połową uśmiechu, coś jak gdyby mówiąc, i w tym samym momencie wyzionął ducha? Od tej chwili całą tę scenę obserwował też Długi Jan – nieczęsto dochodziło do tak widowiskowego bałaganu rodem z targu na Dzień Świętego Kazimierza, przybiegł więc od razu na odgłos harmidru – i, dalibóg, tylko ślepy mógł nie dostrzec, że rewelacje przybłędy to czysta prawda: córka tej kobieciny była żywą kopią ich pana, to nic, że kobiecą, była w istocie najprawdziwszą córką nieboszczyka. „Wystarczyło na nią spojrzeć, wszystko było tak oczywiste, jakbyście sami stali ze świecą, gdy nasz pan ją robił” – żartowała później służba już w oficynie, a stary Bernard, były osobisty powiernik pana, rozejrzawszy się ukradkiem, wyjaśniał, że ich nieboszczyk pan miał wiele kobiet, ale bardzo możliwe, że to ta, przez którą Wszechmogący raził go pierwszą apopleksją, unieruchamiając mu połowę twarzy – dawno, dawno temu, przed dwudziestoma laty, kto teraz pamięta to wydarzenie, sam tylko Długi Jan? Jest niemal pewien, że to ta sama, tylko pomarszczona jak łapeć, ale to zrozumiałe, wszak tyle minęło lat... ale naprawdę, jeśli pamięć nie kłamie, to ta sama – kilkakrotnie prowadzał do niej nieboszczyka pana Narwojsza, do domu w pobliżu; pędził do niej jak królik, aż podskakiwał, dobrze go, jak się zdawało, złapała za kutasa... Boże odpuść, że mówi tak plugawo o zmarłym, ale było strasznie śmiesznie widzieć, jak tracił swą wszelką godność... Nic dziwnego, że pani Placyda Amelia nakazała przepędzić jak najdalej tę damę i jej bękartkę, nic dziwnego... Ale Długi Jan miał swoje własne rozumienie sprawiedliwości i obowiązku: był przekonany, że jeśli państwo nie za dobrze postępuje ze służbą, to nie zawsze trzeba ich słuchać, czasem można coś dla siebie zwędzić albo w ogóle zrobić jakieś świństwo, psikusa – to niemal święty obowiązek służących, tym bardziej że pani Placyda Amelia nie należała do tych łaskawych, sama zresztą, jak to się mówi, nie była bez grzechu, więc niech gada zdrowa... I dlatego Długi Jan pewnej nocy wpuścił te kobiety – nie za darmo, oczywiście, za kilka złotych – tam, do piwnic, gdzie leżał, czekając pogrzebu, pan, nawet stanął na straży na wszelki wypadek, żeby nikt ich nie przydybał... A teraz, gdy wdarły się do kościoła na nieszpory, to nawet okiem nie mrugnął, nic nie powiedział, cóż zresztą należało powiedzieć? Przecież był z nimi bratanek pana, ten ksiądz, jezuita, uniwersytecki profesor; ach, podejrzane z tego bratanka panisko: co to za profesor w tak młodym wieku, co taki może wiedzieć, co to za ksiądz, dla kogo mógł być pasterzem, tak młody, z szelmowskim okiem, z bezczelnością wypisaną na czole, z kudłami prawie do ramion, ubrany na czarno, ale z francuska, wyglądałby jak jakiś diabelski adwokat, gdyby nie biały rabat, rzekłbyś, że to jakiś świecki, a nie ksiądz... niczym jakiś libertyn, można iść o zakład – może nawet cudzołoży sobie gdzieś po cichu; mówią, że zepsuł się w tej Francji, zeświecczył się, nic dobrego w tych obcych obyczajach, same zboczenia, podejrzane przyrządy i aparaty, bezbożność i bluźnierstwa, perfumy i cyklopedie, plugawe grawiury golasów, zakazane księgi uczące zwątpienia, brzydkie rysunki wyśmiewające wszystko, co święte na Litwie i w Koronie, a nawet samego papieża w Rzymie, nawet wiarę katolicką coraz częściej nazywające ciemnymi zabobonami... Sodoma i Gomora ta zagranica, ta zgniła Europa, a jak wyrywają się tam nasi panowie i wracają jakby odmienieni: zepsuci, z głowami wypchanymi bredniami, potem domagają się, żeby wszystko robić po nowemu, choćby nieludzko, byle inaczej, jakby wszystko im było można w imię jakiegoś głupiego Progresu, choć nikt nawet nie wie, co to za rzecz ten Progres... pewnie tylko powód dla ich różnych świństw... Nic dziwnego, że bratanek wprowadził po cichu te dwie kobiety, sam prześliznął się gdzieś w stronę organów, aha, znów wylazł, ukrywszy je w ostatnim rzędzie, a sam wolnym krokiem ruszył do przodu, do młodych paniczyków, swoich kuzynów, i pani Placydy Amelii, jak przystoi takiemu uczonemu księdzu, który jest ozdobą rodu; ozdoba, czemu nie... ciekawe, co ten nicpoń wymyślił... oj, będzie awantura, jak ktoś zauważy, znów będzie skandal...
Pompa funebris, święto dla żywych, wzdychających z ulgą, że to nie oni leżą na katafalku pod castrum doloris, celebrowali więc śmierć Piotra Antoniego Narwojsza jak należy: kościół Świętego Jerzego był pełniuteńki, duszny, rozpalony od wielu ciał, w taki gorąc wciśniętych w uroczyste stroje żałobne z czarnych, ciężkich tkanin; nawet sześciofuntowe gromnice trzaskały od tego gorąca, pod czarnym baldachimem stały tarcze z herbami rodziny i wizerunek zmarłego na blasze przybity w nogach trumny; szkarłatny całun z aksamitu na katafalku, pas słucki rozciągnięty na wieku, cztery lichtarze w rogach, chorągwie i lampy olejne, w głowie trumny – obraz patrona zmarłego, Świętego Antoniego z książką oraz Dzieciątkiem, które ufnie się do niego przytula, zupełnie jak on, Franciszek Ksawery, kiedyś tulił się do stryja Piotra Antoniego. Wszystko wystrojone jak trzeba, tak jak powinno być podczas pompa funebris możnego człowieka, brakowało tylko samych Radziwiłłów, fundatorów kościoła i dobrodziejów rodziny, ale to nie były dla nich najlepsze czasy – wojewoda wileński Karol Stanisław Radziwiłł, Panie Kochanku, po wszystkich groźbach zabrania mu majątku za to, że nie zgodził się na protektorat rosyjski, zmuszony był opuścić Wielkie Księstwo i ukrywać się teraz gdzieś u Austriaków, ale może to i lepiej, bo znów spłatałby jakiegoś figla podczas pogrzebu, jak wtedy gdy chowano Przebendowskiego – poproszony w czasie egzekwii o książęce słowo pożegnania, Radziwiłł pomylił pochówek z kolejną hulanką, tak już zdążył zalać oczy, że wstawszy chwiejnie z pierwszej ławy, podniósł przyniesiony do kościoła kielich z szampanem i zabeczał: „Dobry chłop z tego Przebendowskiego, kurwiego syna, a bodaj go, wypijmy jego zdrowie, gdzież to jesteś, panie kochanku?”, a tymczasem adresat uroczystego toastu leżał wprost pod jego nosem, na katafalku... może i dobrze, że Panie Kochanku się nie pojawił, Franciszek Ksawery nie cierpiał go od dzieciństwa, od czasów nieświeskich... I bez niego pełno było szanowanych wilnian, karmelitów, jezuitów i księży... Uroczystości przebiegały więc pięknie i spójnie, nawet ksiądz wygłosił nie homilię, ale wręcz panegiryk, a gdy nadszedł czas na przemowy i dziękczynienie, Franciszek Ksawery wstał jako jeden z pierwszych, mowę przygotował już dawno, nawet z wtrąconym wierszem według najlepszych, najpiękniejszych zasad poetyki, rózgą i kijem wpojonych mu kiedyś przez jezuitów, wszyscy byli zadowoleni, zwłaszcza kobiety i krewne Narwojszów, szczególnie stare cioteczki słuchały go, przytakując jak wielkie znawczynie, i głośnym szeptem niedosłyszących chwaliły jedna przed drugą młodego jezuitę: „Nasz Franciszek Ksawery jest najbliżej świętości z całego rodu”, a to ci ironia, a to ci iluzja, którą ten święty bratanek cioteczek miał wkrótce rozwalić: po zakończeniu kwiecistej przemowy dał znak komuś pod organami i spokojnym krokiem od samej sieni do katafalku przyprowadził ją: dziewczynę w czarnych szatach żałobnych, piękną jak święty obrazek, żywą kopię nieboszczyka Piotra Antoniego; oto nasza siostra Antonina, zaśpiewa na pożegnanie ze zmarłym... Na widok tej twarzy i na dźwięk imienia powstało zamieszanie, niczym fala, w której mieszały się ze sobą zdziwienie, gniew i ciekawość, ale w tym momencie zagłuszyły ją spokojne i tęskne, ale przejmujące akordy organów, Antonina Sentimani rozchyliła usta, a przez nie z głębi piersi, gdzie bije serce i gdzie Wszechmogący umieścił tajną kryjówkę dla duszy, wydobył się głos: na początku niski i głęboki, unosił się i roztaczał w gęstym, wypełnionym ludzkimi oddechami i migotaniem świec kościelnym zaduchu jak odurzająca woń kwiatu białej lilii – Video caelos apertos... widzę otwarte niebiosa, śpiewała Antonina nigdy niepoznanemu ojcu, a z jej ust – niczym długi pocałunek przebaczenia na czole zmarłego, przebaczenia za dwadzieścia jeden lat bez ojcowskiej protekcji, wszystkie te lata sierocej samotności, tułaczek i niedostatku – lała się pieśń, jakiej nikt jeszcze nie słyszał: zdawało się, że jej głos mógł roztopić katowski topór, zagoić najgorsze rany, wodę zamienić w wino, ugasić pożary, a może nawet wskrzesić zmarłych, ale nie, śmierci jej głos nie mógł pokonać, może tylko życzył spoczywania w pokoju; Antonina Sentimani śpiewała prawdziwą kołysankę śmierci dla własnego ojca. Jej głos, jakiego nikt jeszcze nie słyszał – tak był potężny, tak silny, a zarazem pełen delikatnej czułości – roztaczał się i tworzył melodię, od której nawet białe rzeźby aniołów na ołtarzu pochyliły, jak się zdawało, głowy i zaczęły powoli bić złotymi skrzydłami, koił duszę, tłumił ból i wyrzuty sumienia, a Franciszek Ksawery poczuł, że wspomnienia o doświadczonych krzywdach i udrękach, które tkwiły gdzieś głęboko w zakamarkach jego duszy niczym mocno zawiązane supły na rzemieniu dyscypliny, od czystego, wcielonego w dźwięk i zalewającego go słodkiego spokoju wreszcie powoli rozluźniają się i od tej ulgi przesyca go najsłodsza ekstaza, a tęsknota duszy i pożądanie cielesne, do którego przez tyle lat bał się przed sobą przyznać, wznoszą się, i na ostatek, nareszcie, jakby krusząc budowaną przez wiele lat tamę znieczulenia, wyrywają się łzami. Zamarznięte niegdyś części duszy teraz nareszcie rozgrzewają się i topnieją, rany po tylu ciosach przestają boleć, cichną wspomnienia, a marzenia – budzą się... podobnego, tylko o wiele słabszego wrażenia doznawał jedynie, gdy czasami spoglądał na gwiazdy albo po pierwszych łykach wina, kiedy tuż przed upiciem się obejmuje człowieka pewna lekkość... Płakał, i płakał bez najmniejszego wstydu, ponieważ teraz wszyscy ludzie w kościele płakali: płakali cicho, bez dźwięku, każdy z własnych, tylko jemu znanych, tajemniczych powodów, rozbudzonych i poruszonych doskonałością pieśni Antoniny; każdy pragnął być pocieszony, chciał przynajmniej na chwilę zapomnieć o swoim zmartwieniu i bólu, więc po policzkach – młodych i starych, pomarszczonych i upudrowanych, a nawet po niektórych dziecięcych – skąpo lub obficie toczyły się łzy; jedna tylko Antonina miała suche oczy, jej głos był jej łzami, śpiewała dla zmarłego ojca, którego nie znała i nigdy już nie pozna, śpiewała z żalu o przeszłość, wybaczając czekającą ją przyszłość, o którą on nie zadbał, odpuszczając mu wszystko i na wieki; video caelos apertos, widzę otwarte niebiosa, śpiewała ona, i rzeczywiście, na kilka minut otwarła niebiosa wszystkim zebranym, kiedy jednak echo pieśni ucichło, zniknęła równie nagle, jak się pojawiła.
Wywołany przez nią cud się skończył – nadszedł czas na poświęcenie trumny i inne obrządki, ludzie zeszli z nieba na ziemię: pytające spojrzenia, zaczerwienione policzki, szepty za wachlarzami, życie i pogrzeb toczyły się dalej, Placyda Amelia, która starła już brunatne ślady łez z białego pudru na twarzy, wbiła wrogie spojrzenie w bratanka Franciszka Ksawerego: jak on śmiał, do grobowej deski nie wybaczy mu poniżenia; no i co, no i co z tego, że wybuchł skandal, wszystko mu jedno, Franciszek Ksawery czuł, iż postąpił właściwie, zdawało mu się, że to wszystko przypadłoby do gustu stryjowi Piotrowi Antoniemu – bosko zaśpiewała mu tak czarująca młoda kobieta, jego własna córka w dodatku; tak czy inaczej, nieboszczyk na pewno już teraz się nie zezłości.
Gdy o zmierzchu znów rozbrzmiały wszystkie dzwony wileńskie, a żałobnicy wyszli z kościoła, przed bramą czekało ich najdziwniejsze, niechrześcijańskie zjawisko, jeszcze jedno zamieszanie: tam, nie mając odwagi przyłączyć się do uroczystej procesji, ale chcąc uhonorować zmarłego, ze świecami lub lampami w rękach stało niemal stu wileńskich Żydów, z którymi nieboszczyk Narwojsz w przeszłości miewał mnóstwo spraw i transakcji, a przeprowadzał je z żydowską mądrością, nigdy nie nadużywając przewagi silniejszego, obok zaś z gromnicami czekały niemal wszystkie – stare i młode, od bezzębnych staruszek do tych, co ledwie dziećmi być przestały – ladacznice z zaułka Świętego Ignacego, które przez wiele lat długiego życia zmarłego cieszyły się z jego wyjątkowej hojności, gdy wydawał na nie swoje pieniądze zarobione na tych żydowskich geszeftach, i w taki sposób, w migotliwym blasku setek świec, szczerze opłakiwany przez rodzinę i krewnych, kochankę i nieślubną córkę, połowę Żydów Wilna i niemal wszystkie miejskie kurwy, wielki Piotr Antoni Narwojsz z Milkont został spuszczony do podziemia kościoła Świętego Jerzego: zgodnie z jego dziwaczną, lecz dobitną ostatnią wolą deponacja[2] była krótka, ale stypa i dalsze egzekwie miały trwać jeszcze pięć dni.
Nie stypa, ale wręcz splendor – tak później mówili wszyscy ci, którym przypadły w udziale szczęście i przyjemność opłakiwania Narwojsza: jako amator dobrego życia postarał się, aby pożegnanie z nim uczcić prawdziwą, wielodniową, godną magnata ucztą, przez którą z każdym dniem na porannych modlitwach ze względu na kaca albo zmęczenie gromadziło się coraz mniej krewnych, aż piątego dnia zeszli się tylko ojcowie karmelici, kilka bogobojnych starych cioteczek wolących plotki od trunku oraz stali kościelni żebracy. Franciszek Ksawery tym razem pozwolił sobie na więcej wina: o ile pierwsze dni jeszcze jako tako pamiętał, tak czwarty i piąty już jak przez mgłę, ale były, zdaje się, i przemowy, i toasty, a nawet tańce; wydawało mu się, że trzeciego dnia jego ojciec Michał, zupełnie pijany i nagle fertyczny, omal nie wstał z wózka, krzycząc, że jego starszy brat Piotr Antoni całe życie był zasranym chciwcem, zawsze uważającym się za lepszego od innych w rodzinie, i kochał tylko kurwy i Żydów; zdaje się, że ciocia Placyda Amelia pokłóciła się z Aleksandrem Władysławem; zdaje się, że goście między sobą kilkakrotnie i pobili się, i sparowali, i, być może, nawet poczęto dzieci przy okazji tego uroczystego pogrzebu... Tak czy inaczej, już pierwszej nocy Franciszek Ksawery, wyszedłszy za potrzebą, przyłapał Tadeusza z jego chłopeczką: tam, w podwórzu, usłyszał płacz kuzyna przy krzakach; chociaż pijany, był jednym z tych, którzy naprawdę szczerze rozpaczali tego dnia, żałował nie tylko ojca, żałował też siebie, żałował i tego, że teraz to on jest następny w łańcuchu śmierci, żałował niewiadomej przyszłości, właśnie o tym mówił dziewczynie: o strachu, zgryzocie, o krótkości żywota, o śmierci, która wszystko pożera, o zgonie ojca, o przedwcześnie zmarłej żonie, o tym, że grozi im wojna z Rosją; zdawało mu się, że zaraz nastaną bunty, zamieszki, może nawet trzeba będzie wojować... Nie wiadomo, czy ta dziewczyna rozumie choć połowę z dyskursu kuzyna, rozważał Franciszek Ksawery, ale dalej słuchał ukryty w mroku: ciszy, westchnienia, szelestu tkaniny, jeszcze cięższego, szybszego oddechu, Boże miłościwy, to ona pierwsza pocałowała kuzyna, co za odwaga, jakaż wiara w siebie i w to, że ciało słodkie i lepkie od letniego upału swymi czarami może odpędzić od pana strach przed śmiercią, odgonić go jak najdalej, aż do beznamiętnych gwiazd... lepiej nie przeszkadzać... Zrobił więc krok wstecz, potrącając jakiś kubeł, płosząc psy, nocne ptaki i zakochanych.
Tadeusz pierwszy wyszedł z ukrycia, było słychać, jak dziewczyna w pośpiechu, z szelestem poprawia ubrania. „To ty, kuzynie, dzięki Bogu, to tylko ty... – ochłonął Tadeusz – chodź, Marcjanna, nie bój się, to tylko mój kuzyn jezuita”, i ona wyszła z ciemnego listowia krzaków – tak, dobrze odgadł, ta sama, którą widział w procesji, nieco rozwichrzona, porządkowała rozczochrane włosy; wyciągnąwszy rogową szpilę, którą trzymała w ustach, stanowczo wbiła ją w zawinięty na powrót kok, wahając się przez chwilę, niepewnie skinęła, rozważając, czy wypada teraz całować dłoń ojca duchownego, jednak Franciszek Ksawery tylko machnął ręką – nie teraz, to nie miejsce na ceremonie, a wtedy ona swoim dźwięcznym, nieco ostrym głosem zaprosiła, a raczej im nakazała – jak, nie bacząc na stan, może rozkazywać tylko kobieta świadoma swojej piękności – pójść za sobą do oficyny: chodźcie, nakarmię was, tam mi wolno. I nocą, przy świetle świec, jaśniała tak samo jak za dnia – zdrowiem, dobrym nastrojem, tą złotą jak pszenny chleb skórą, na której teraz, na policzkach i szyi, czerwieniło się kilka plam, otarć od szorstkich policzków Tadeusza; i Franciszek Ksawery, nie mogąc oderwać od niej oczu, obserwował, jak na cynowym talerzu spokojnie kroi chleb, ser i kawał ostygłej pieczeni wołowej, jak nalewa wina i wody – ciemna, spokojna i niewzruszona jak ziemia; „Kto to?” – pytał spojrzeniem Tadeusza, a ona, zauważywszy to, bez najmniejszego zażenowania dygnęła w nieco niezręcznym reweransie: „Marcjanna Matajtis” – przedstawiła się po litewsku; „Marcjanna Matajtis, córka Matajtisa, mojego ekonoma na Hermaniszkach” – powtórzył nieco zarumieniony Tadeusz; „Buk pasweykinta[3], panna Marcjanna” – odpowiedział jej również po litewsku Franciszek Ksawery. I piękna Marcjanna Matajtis, w kuchni obcej oficyny kręcąc się jak w swojej własnej, spokojnie, jakby była właścicielką i tej kuchni, i oficyny, i dworu, i Wilna, i całego świata, nakarmiła obydwu żałobników, którzy tej nocy pochowali ojca i stryja, a ten posiłek był dla nich jak przypomnienie, że nadal znajdują się po tej stronie, żywi, w królestwie żywota; później, gdy już świtało, rozdzielili się – kuzyni Narwojszowie ruszyli do pałacyku, gdzie mieli pościelone w bibliotece, a Marcjanna poszła do szopy przy oficynie, gdzie oddzielnie od mężczyzn położono służące przybyłe z krewnymi rodu i gdzie zamiast łóżka czekał ją worek z sianem.
II
Franciszek Ksawery nie lubił godzin przed świtem – zwłaszcza tego dziwnego czasu między czwartą i piątą, gdy stygnąca noc staje się najzimniejsza, a jego kaszel się nasilał; czasu, kiedy ludzie udręczeni bezsennością pojmują, że Morfeusz już nie nadejdzie, a chorzy najbardziej lubią umierać. Bóg świadkiem, próbował zasnąć w bibliotece na posłanym dla niego grubym materacu; Tadeusz powiercił się obok i zapadł szybko w zdrowy sen człowieka o czystym sumieniu, ale Franciszkowi Ksaweremu to nie wychodziło: z najgłębszych zakamarków zaczęły wyłazić nocne strachy i widma dzieciństwa, znów przypomniał sobie ten poranek sprzed wielu lat, gdy o świcie zbudził go poszturchiwaniem ojciec: wstawaj, synu, pożegnaj się z matką, jedziemy, nastał ten dzień... Jakąż istotą jest dziecko – żywe stworzenie, podobne do kota albo do psa, łasi się głaskane, ale można je, gdy nie przypadnie do gustu, kopnąć, wychłostać, rzucić na kolana, zamknąć, zbić i poniżyć? Błogosławiony twór Boga, który tchnął w niego swą iskrę? Pąk, który rozkwitnie ludzkim kwiatem i wyda swój owoc? Pełnoprawna osoba, posiadająca wolę, prawa i obowiązki, której brakuje tylko świadomości i rozeznania? Kim był on w ten sądny poranek? Człowiekiem? Przedmiotem? Na wpół zwierzątkiem? Bezwolnym oddychającym kawałkiem mięsa? Czy mógł sam decydować, czy potrafił, czy miał do tego choć najmniejsze prawo dane mu przez Boga lub ludzkie ustawy? Tak czy inaczej, nikt go nie pytał – przeciwnie, jeszcze dostał boleśnie po karku, a potem jeszcze raz, rózgą po rękach, ponieważ chciał zabrać ze sobą ukochanego pieska kudłatka, wypuścił go jednak, rozwarł zaciskające się na nim dłonie – nie z bólu, ale dlatego że ojciec siłą wyciągający psa z objęć syna rozdarłby na pół, jak się zdawało, żałośnie wyjące zwierzątko... Gdzie była matka? Stała, ciężarna już chyba po raz dziesiąty (przeżyła tylko ich czwórka – on, Jan, Antoni i Anna Katarzyna), w promieniach wschodzącego słońca na drewnianym ganku ich domu; znak błogosławieństwa w powietrzu, mały, złoty krzyżyk zawieszony na szyi, mokry od łez pocałunek na czole, dwie zimne, stwardniałe dłonie na jego dziecięcych policzkach i odstający brzuch, w którym, o ile pamięta, każdego roku pojawiało się coś, co przeszkadzało mu przytulić się do niej... Tyle pamiętał z tamtego poranka. I jeszcze obraz – ich starodawny, stuletni, malutki drewniany dworek o stromym dachu, w Milkontach niedaleko Świrek, odziedziczony przez ojca po świętej pamięci bogatej cioteczce Urszuli z Narwojszów Birontowej, ta wielka pani, dama z dworu kanclerzyny, lubiła niegdyś spędzać tam lato; po podziale jej majątku zgodnie z testamentem dworek stał się domem dla najmłodszego z braci; jak z goryczą mawiał ojciec: „Ostatniemu prosięciu sutek przy dupie”... Dworek w Milkontach z ciemnego drewna, jego kontur jakby wycięty z czarnego papieru na tle różowej jutrzenki, oddalający się na końcu drogi na Świrki, oraz jego kundelek, poszczekujący za nimi przez prawie pół mili, dopóki ojciec nie stracił cierpliwości i nie wymierzył mu razu batem. Jakie to dziwne – już nie pamięta, jak wabił się jedyny pies, jakiego w życiu posiadał... Wydawało się, jakby pamięć o jego dzieciństwie została utracona w kawałkach, niczym tynk odpadający z fresków... Pamiętał tylko drewnianą skrzynkę i zawiniątko w woskowanym płótnie; szubę z baraniego kożucha, jedną parę butów, ręcznik z szorstkiego płótna, dwie koszule i spłacheć czarnej tkaniny; pamiętał długą podróż na trzęsącym się wozie, ojciec powiedział: „Czterdzieści mil albo niemal trzysta wiorst to nie żarty, widzisz, jak się dla ciebie staramy”; zapamiętał Smorgonie w połowie drogi z bieluteńkim kościołem, ale zainteresował się nimi tylko dlatego, bo ojciec napomknął, że tu, w Smorgoniach, Radziwiłłowie dla własnej zabawy uczą niedźwiedzie tańczyć i nawet założyli dla nich akademię, pamiętał, że rozglądał się i rozglądał, żeby tylko zobaczyć w miasteczku choć najmniejszego niedźwiadka, ale na ulicach ujrzał tylko Żydów i kilkoro Cyganów, i pamiętał, że od tego miejsca włościanie nie mówili już mową z ich województwa, zaczynali się tam mińscy, mówili po polsku, ale nie z pańska, w dziwnym i zabawnym narzeczu, zamiast „g” mówili „h”, pytani o drogę nazywali te Smorgonie Smarhonią... Pamiętał jeszcze Mir, pierwszy, jaki widział w życiu, ogromny, starodawny zamek jak z bajki, w gospodzie u jego podnóża przenocowali, i następnego ranka dotarli już do Nieświeża. Zapamiętał, że był biały, z bielusieńkimi murami, biały i zimny, żółcił się tam jedynie otoczony wałem wielki zamek Radziwiłłowski, a reszta – kościół, brama Słucka, ratusz i targ, i kamienice – była biała... Białe kolegium jezuickie z arkadami, dwadzieścia osiem okien, białe ściany, biała, ząbkowana ozdobna tarcza przy dachu, biała wieżyczka, biały korytarz, w którym przykazali mu, by czekał, siedząc na ławie... Białe i czarne płytki korytarza ułożone w szachownicę, czterdzieści sześć na długość, osiemnaście na szerokość, summa summarum osiemset dwadzieścia osiem, po czterysta czternaście każdej barwy... To akurat dobrze pamięta, od razu policzył... A potem wszystko potoczyło się szybko, zadziwiająco szybko – pojawił się ojciec z księdzem jezuitą, kazał mu iść z nimi, nie zdążył nawet stopni policzyć, do góry, do innego białego korytarza z wieloma, wieloma drzwiczkami, zatrzymali się przy jednych z nich i ojciec go pobłogosławił, odepchnął od siebie i rzekł: „Z Bogiem, z Bogiem Franciszku Ksawery, uważaj mi, ucz się dobrze, nie rób wstydu nazwisku Narwojszów, dużo pieniędzy za ciebie zapłacono”, a potem się odwrócił i po prostu odszedł, Franciszek Ksawery chciał biec za nim, ale mu nie pozwolono, wepchnięto go do celi i zamknięto, w środku było jedno okno i osiem łóżek, nie miał jeszcze ośmiu lat, trzeba było go oddzielić i zamknąć, bił w drzwi, wrzeszczał i płakał przez trzy dni, aż jezuici dali mu jakiegoś ziołowego napoju na uspokojenie, potem jeszcze przez sześć lat, do czternastego roku życia, kiedy to rozpoczął nowicjat, czyli przez ponad dwa tysiące dni, płakał codziennie, gdy nikt go nie widział, najczęściej właśnie w takich godzinach przed świtem, ponieważ nie rozumiał, co złego zrobił swojemu ojcu i swojej matce; za co, dlaczego wzięli go, wywieźli i zostawili.
Franciszek Ksawery usiadł na swoim posłaniu: nie, nie podda się rozgoryczeniu, nie pozwoli, aby zalała go złość, już dawno to sobie poprzysiągł; nie, nie będzie już zgadywał, jak wyglądałoby jego życie, gdyby wtedy nie zaświtał ten decydujący poranek; może to, ten jego los, było wyrokowane mu w gwiazdach? Czy przytłaczający go tępy ból, samotność i udręki zostały przeważone na wagach losu przez naukę, Francję, poezję, filozofię i jego matematykę? O Boże, nie pozwól mi zgorzknieć, uchowaj mnie od gniewu i bezradnego pragnienia zemsty... Rozejrzał się po pokoju: otóż pewna pociecha, wszystkie książki z biblioteki stryja teraz z woli nieboszczyka przypadły jemu. Co za zbieg okoliczności – według inwentarza jest ich czterysta czternaście, dokładnie tyle, ile czarnych płytek w korytarzu u nieświeskich jezuitów, nie sądził, aby wśród nich znalazło się coś wartościowego czy nowatorskiego, nie spodziewał się znaleźć tam francuskiej Encyklopedii, byłby to zakup zbyt drogi nawet dla zamożnego stryja, nie, najpewniej tylko zwyczajna lektura szlachecka, modlitewniki, traktaty religijne i historyczne, kilka powieści, dzienniki rodzinne i gospodarskie, ale oto wśród nich znalazła się i wyświechtana, gruba rodzinna silva rerum z pociemniałym pergaminem, w którego krawędzie wpił się tłuszcz wielu palców; dziwna, zabobonna bazgranina minionych czasów o wszystkim i o niczym, upamiętnienie pokoleń rodziny. Stryj z niewiadomego powodu zostawił ją jemu, razem ze wszystkimi książkami, a nie swoim synom – nie Kazimierzowi czy Tadeuszowi... Te odziedziczone książki to jego pierwsze bogactwo, pierwsza własność, przecież on, Franciszek Ksawery, nic nie posiada, nie ma nawet własnego dachu nad głową, pod którym mógłby chronić tę bibliotekę, zgodnie z umową jego tymczasową kwaterą miały być teraz zadymione, lecz zimne chaty wzdłuż Niemna albo, w najlepszym wypadku, pokoje wynajmowane od Żydów w miasteczkach położonych nad rzeką... Z woli Wszechmogącego albo losu nie posiada niczego, nigdy nic nie posiadał i nie sądzi, aby mógł coś posiadać w przyszłości; całym jego majątkiem jest złoty zegarek, podarowany mu również przez stryja, kilka ubrań i buty na zmianę; wszystko to mieści się, podobnie jak w dzieciństwie, w zawiniątku z woskowanego płótna, wszystkie jego siedziby to zwolnione przez starszych jezuitów uniwersyteckie kwatery, wynajmowane mieszkania, pokoje w pałacach u dobrodziejów, przydrożne zajazdy – gdzie tam biblioteka, przecież prawie nie ma własnych książek, tylko papiery, wystarczały mu czytelnie w kolegium, w nowicjacie i na uniwersytecie; gdzie przechować pozostawione przez stryja księgi? Trzeba będzie prosić Kazimierza i Placydę Amelię, żeby pozwolili mu pozostawić je tutaj na parę lat, aż być może urządzi się gdzieś bardziej na stałe; ale oto silva rerum, otworzył jej strony w coraz mocniejszym świetle poranka, nic szczególnego, epitalamia, recepty, mowy pogrzebowe...
Przypisy