Siódmy życiorys - Ota Filip - ebook + książka

Siódmy życiorys ebook

Ota Filip

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ze wstępem Andrzeja S. Jagodzińskiego

Ta powieść zapewne nigdy by nie powstała, gdyby historia nie dopadła Oty Filipa. W 1998 roku w niemieckiej telewizji wyemitowano dokument oskarżający pisarza o to, że na początku lat pięćdziesiątych, współpracując z bezpieką, przyczynił się do skazania i uwięzienia kilku swoich kolegów z wojska. Syn pisarza pod wpływem tej informacji załamał się i popełnił samobójstwo. Ten cios stał się dla Oty Filipa pretekstem do rozliczenia z przeszłością.

Urodzony w Śląskiej Ostrawie pisarz o czesko-niemieckim pochodzeniu rozliczył nie tylko z wielką historią, ale także z sobą samym i najbliższą rodziną. Siódmy życiorys to wybitna powieść, ale przede wszystkim bezwzględnie szczera spowiedź z kilkunastu lat życia – „trzynaście decydujących dla mnie lat pomiędzy wiosną 1939 roku a październikiem 1952 roku, czyli od moich dziewięciu do dwudziestu dwu lat, kiedy w sercu Europy połamała mnie, przemieliła i w końcu wypluła na dalsze życie skurwiona historia, którą wtedy władali dwaj zbrodniarze – Hitler i Stalin”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 533

Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału czeskiego Sedmý životopis

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Fotografia na okładce © by Anita Schiffer-Fuchs / Interfoto / Forum

Copyright © by Hana Filip, 2022

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2022

Copyright © for the Polish translation by Barbara Czubak-Stachowska i Aleksandra Bartošová, 2022

Copyright for the Spowiedź ofiary historii by Andrzej S. Jagodziński, 2022

Opieka redakcyjna Tomasz Zając

Redakcja Wojciech Adamski

Korekta Aleksandra Juryszczak, Iwona Łaskawiec

Skład Alicja Listwan / d2d.pl

We kindly thank The Ministry of Culture of the Czech Republic for the subsidy on publishing this book.

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8191-437-6

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Wołowiec 2022

Wydanie I

Andrzej S. JagodzińskiSpowiedź ofiary historii

Powieść Siódmy życiorys (Sedmý životopis, 2000) zapewne nigdy by nie powstała, gdyby historia w okrutny sposób nie zadrwiła z jej autora. W 1998 roku niemiecka telewizja wyemitowała dokument Der lachende Barbar [Roześmiany barbarzyńca], oskarżający Otę Filipa – od 1974 roku mieszkającego w Niemczech szanowanego i popularnego czesko- i niemieckojęzycznego prozaika i publicystę – o to, że w latach pięćdziesiątych minionego wieku jako współpracownik komunistycznej bezpieki przyczynił się do uwięzienia i skazania kilku swoich czeskich i słowackich kolegów z wojska. Syn Filipa, czterdziestoczteroletni Pavel – profesor matematyki uniwersytetu w Bochum – pod wpływem tej informacji załamał się psychicznie i popełnił samobójstwo. Świat pisarza legł w gruzach.

Gdy po jakimś czasie z pomocą lekarzy trochę opanował ciężką depresję, za radą psychiatrów postanowił opisać swoje dawne przeżycia. Ta spowiedź miała być zarazem psychoterapią. Filip pojechał więc do Pardubic, gdzie mieszczą się archiwa czeskiego odpowiednika IPN, i zajrzał w swoje akta. Tylko z lat 1951–1952 było tego ponad trzysta pięćdziesiąt stron. Dowiedział się z nich, że padł ofiarą absurdalnego donosu, a potem ubeckiego spisku. Zrobił notatki, pracowicie przypomniał sobie wydarzenia i na podstawie tych materiałów oraz własnego archiwum zaczął pisać swój literacki „życiorys”. Obejmuje on, jak stwierdza sam autor: „trzynaście decydujących dla mnie lat pomiędzy wiosną 1939 roku a październikiem 1952 roku, czyli od moich dziewięciu do dwudziestu dwóch lat, kiedy w sercu Europy połamała mnie, przemieliła i w końcu wypluła na dalsze życie skurwiona historia, którą wtedy władali dwaj zbrodniarze – Hitler i Stalin”.

Jest to opowieść trochę przypominająca Żart Milana Kundery (też zresztą dość niedawno oskarżonego o złożenie w latach pięćdziesiątych donosu na kolegę), ale niestety niebędąca literacką fikcją. Ota Filip jako syn kolaboranta – choć jego ojciec już wtedy nie żył, bo po kilku latach przymusowej pracy w kopalni uranu zmarł na chorobę popromienną – w wojsku trafił od razu do karnych kompanii (tak zwanych czarnych baronów – od czarnych naszywek na mundurach). Nie miał pojęcia, że jeden z jego praskich przyjaciół, chcąc się popisać czy dla zwykłego żartu, pochwalił się przed swoim znajomym, że zna agenta brytyjskiej Intelligence Service. „To Ota Filip, żołnierz służby zasadniczej w Kadaniu”. Cóż, zwykła szczeniacka głupota. Niestety, ów znajomy okazał się agentem komunistycznej bezpieki, a ta zupełnie nie znała się na takich żartach. Jest 1951 rok, w Czechosłowacji to apogeum stalinowskich polowań na czarownice i niemal codziennie prasa donosi o wykryciu nowych „knowań wrogów ustroju”, a także o nowych procesach i wyrokach śmierci. Choć donos już na pierwszy rzut oka wydaje się absurdalny, to ubecka machina rusza. Agent przysłany do jednostki Filipa – w cywilu porucznik bezpieki – podsuwa chłopakom pomysł zorganizowania ucieczki na Zachód, ale koniecznie z bronią w ręku (z pewnością po to, żeby na granicy można było uciekinierów zastrzelić i propagandowo to wykorzystać). Spisek faktycznie się zawiązuje i kilku młodych ludzi na serio przygotowuje plany eskapady, bo przecież w karnych kompaniach nikt nie kochał nowego reżimu. Nie przypuszczają jednak, że wszystko dzieje się pod ścisłym nadzorem wojskowego kontrwywiadu i że na ich szyjach coraz silniej zaciskają się pętle. Filip się boi i w ostatniej chwili chce się wycofać – choć wtedy jeszcze nie ma pojęcia, że ubecki scenariusz wyznaczył mu rolę przywódcy grupy. Na kilka dni przed ucieczką pęka i zwierza się swemu wujowi. Ten jako stary działacz komunistycznych związków zawodowych, dobrze znający swoich kompanów i obawiający się prowokacji, natychmiast powtarza rozmowę gdzie trzeba. Dalej wszystko idzie już jak po sznurku: areszt, brutalne przesłuchania, proces. Niedoszli uciekinierzy dostają wieloletnie wyroki więzienia (przeważnie sześć–osiem lat), a Filip – w nagrodę za „szczere przyznanie się do winy i skruchę” oraz za wyrażoną gotowość do współpracy z wojskowym kontrwywiadem (autor twierdził, że nigdy niezrealizowaną) – zostaje wypuszczony na wolność (czyli… trafia z powrotem do karnej kompanii). Do piętna „syna kolaboranta” dochodzi mu jednak piętno „reakcjonisty” i „wroga ludu”, ale także „zdrajcy” i „donosiciela” (w oczach kolegów, którzy trafili do stalinowskich więzień).

W powieści przeplatają się dwie różne narracje: jedna subiektywna, rozwichrzona i naładowana emocjami, prowadzona przez narratora w pierwszej osobie, i druga, niby obiektywna, puentująca, a zarazem kreująca absurdalną rzeczywistość – narracja ubeckich papierów. Filip się nie oszczędza i pisze o sobie z brutalną szczerością. W Siódmym życiorysie znów wraca do języka czeskiego, bo to jest język jego sumienia. Przyznaje się do strachu i głupoty, choć próbuje czasem relatywizować własną winę, przywołując kontekst wydarzeń tamtych czasów i wcześniejsze fakty ze swego życia. Zderza „małą” i „wielką” historię, w której ta „mała” zawsze przegrywa. Trudno się więc dziwić stwierdzeniu pisarza: „Mam historii po dziurki w nosie. Chciałbym, żeby już raz na zawsze dała mi święty spokój, żeby o mnie zapomniała”. Bo istotnie ani historia, ani pierwsza ojczyzna pisarza – Czechosłowacja – nigdy go nie rozpieszczały.

Urodzony w 1930 roku w Ostrawie Ota Filip zaledwie przez kilka pierwszych lat życia mógł mówić o szczęśliwym dzieciństwie w tym wielonarodowym i wielokulturowym mieście. Przed wojną we względnej harmonii (choć nie bez konfliktów) żyli tam obok siebie Czesi, Niemcy, Polacy, Żydzi i Słowacy. Z etniczną mieszanką miał nawet do czynienia w swoim domu: ojciec był zniemczonym Czechem, matka – Polką (z domu Mikołajczyk). W normalnym świecie zapewne nie miałoby to większego znaczenia, ale wiosną 1939 roku do Ostrawy triumfalnie wkroczył niemiecki faszyzm. Ojciec – z oportunizmu, a nie z przekonania – zaraz wstąpił do NSDAP i przyjął niemieckie obywatelstwo. Mały Ota został brutalnie wyrwany z korzeniami z czeskiej szkoły i przeniesiony do niemieckiej, choć początkowo w ogóle nie znał niemieckiego i nie rozumiał na lekcjach ani słowa (w ten absurdalny sposób na własnej skórze poznał etymologię słowa „Niemiec” – od „niemy” w sensie „niezrozumiały”). Nie pojmował też, dlaczego nagle odwrócili się od niego czescy koledzy. Z kolei po klęsce hitlerowskich Niemiec w 1945 roku nosił w Czechosłowacji piętno syna kolaboranta: ojciec trafił do więzienia, on zaś sam zarabiał na utrzymanie domu, pokątnie produkując wraz z wujem kleiste mydło.

Później było niewiele lepiej. Po wyjściu z więzienia najpierw kończy służbę wojskową w najcięższej karnej kompanii, a potem jest zsyłka na prowincję, na szlak małych miasteczek, przeważnie do fabryk, hut i kopalń, a kiedy ma wielkie szczęście, to czasem – do zakładowych gazetek. Tuła się, żeby on i jego rodzina mogli jakoś przeżyć – nieustannie pod czujnym okiem bezpieki. Wreszcie nadchodzi upragniona odwilż drugiej połowy lat sześćdziesiątych (jednak na prowincji bardzo długo niezauważalna) – ukazuje się pierwsza książka: Cesta ke hřbitovu [Droga na cmentarz] (1968), która odnosi dość nieoczekiwany sukces nie tylko w kraju (Nagroda Miasta Ostrawa), ale i za granicą (po niemiecku wychodzi w prestiżowej oficynie S. Fischer Verlag i zostaje zauważona na Targach we Frankfurcie), a jej autor dostaje pracę w ostrawskim wydawnictwie Profil. Ale Praska Wiosna trwa krótko, po jej zdławieniu przez wojska Układu Warszawskiego w sierpniu 1968 roku Filip przygotowuje antyokupacyjne ulotki i na osiemnaście miesięcy trafia do więzienia Bory w Pilźnie (tam w latach 1914–1915 siedział jego dziadek za „zdradę cesarza”, a po 1945 roku ojciec za kolaborację). Po wyjściu jest bez pracy i w Ostrawie, gdzie rządzi partyjny „beton”, czeka go jedynie wegetacja. Pisze jednak nową powieść – Wniebowstąpienie Lojzka Lapaczka ze Śląskiej Ostrawy (Nanebevstoupení Lojzy Lapáčka ze Slezské Ostravy, wydanie polskie 2005) – która właściwie została wymyślona i zapisana w głowie w więzieniu, bo tylko w ten sposób można ją było stamtąd wynieść. Nawiązuje pierwsze kontakty z praskimi pisarzami opozycyjnymi, a to powoduje natychmiastową reakcję reżimu – ciągłe zatrzymania, przesłuchania. Powieść w 1972 roku wychodzi w Niemczech, a po czesku w samizdacie (1973) i w emigracyjnej oficynie Index (1974). W Pradze pewnie uszłoby to autorowi na sucho, ale nie w Ostrawie. Reżim stawia go przed alternatywą: albo siedem lat więzienia za „pospolite przestępstwa dewizowo-podatkowe” (bo pisarz bez „państwowej pieczątki” nie jest oficjalnie pisarzem i nie wolno mu wydawać książek za granicą, zwłaszcza bez zgody władz) i żadnych szans na studia dla jego dzieci, albo emigracja. Jest rok 1974 – jeszcze przed konferencją dotyczącą praw człowieka w Helsinkach i przed Kartą 77. W Ostrawie nie może liczyć na żadne wsparcie. „Bałem się o siebie, ale przede wszystkim o rodzinę” – pisze Filip; decyduje się na wyjazd z kraju.

Osiada w Monachium i rzuca się w wir pracy. Zostaje redaktorem oficyny S. Fischer, drukuje teksty w najlepszych niemieckich gazetach i tygodnikach („Frankfurter Allgemeine Zeitung”, „Die Welt”, „Die Zeit”), współpracuje z Radiem Wolna Europa, udziela się w emigracyjnym PEN Clubie i w Bawarskiej Akademii Nauk i Sztuk, ale przede wszystkim tworzy kolejne powieści, a także tłumaczy na niemiecki i wydaje utwory zakazanych w Czechosłowacji pisarzy (Václav Havel, Ludvík Vaculík, Jan Skácel, Lenka Procházková i inni).

Własny życiorys, a zwłaszcza wspomnienia z czasów dzieciństwa i wczesnej młodości oraz próby rozliczeń z ojcem, któremu pisarz długo nie mógł zapomnieć krzywd z młodości (choć jednak na emigracji uznał, że znajomość niemieckiego bardzo mu tam pomogła), wielokrotnie stawały się dla Filipa materiałem wykorzystywanym w jego prozie. Dotyczy to zwłaszcza pierwszych, pisanych po czesku powieści tego autora: Cesta ke hřbitovu i Wniebowstąpienie Lojzka Lapaczka ze Śląskiej Ostrawy, których akcja toczy się w Ostrawie w drugiej połowie lat trzydziestych i w latach czterdziestych ubiegłego wieku. Ale nawiązania do własnych przeżyć pisarza znajdują się też w zdecydowanej większości późniejszych, napisanych już na emigracji książek – i to niezależnie od tego, czy autor pisał je po czesku, czy po niemiecku. Bo niemal zawsze i tak powstawały dwie wersje „oryginałów” – czeska i niemiecka, nieraz znacznie się od siebie różniące, nie tylko objętością i szczegółami fabuły, ale też klimatem i słownictwem utworów. Szczególny przypadek stanowiła Cafe Slavia / Kavárna Slavia [Kawiarnia Slavia] (1985), najbardziej znana w Niemczech i najczęściej tłumaczona na Zachodzie ironiczna opowieść o burzliwych dziejach Europy Środkowej w XX wieku, widzianych z okien słynnej kawiarni w centrum Pragi. Autor napisał ją po niemiecku, ale na prośbę czeskich przyjaciół od razu zaczął tłumaczyć na czeski i w efekcie powstała nowa wersja, ponoć znacznie lepsza od niemieckiej. Wtedy z kolei zaczął poprawiać niemiecki „oryginał” i stworzył nową wersję, jeszcze lepszą od czeskiej. W efekcie ponad rocznej pracy Filip przygotował pięć niemieckich wersji, z których dopiero ostatnia została wydana w oficynie S. Fischer, oraz cztery wersje czeskie, przy czym żadna nie zyskała aprobaty autora, więc wszystkie zostały zniszczone i utwór ukazał się po czesku (oczywiście przed 1989 rokiem tylko w samizdacie i na emigracji) w przekładzie zawodowego tłumacza.

Siódmy życiorys istotnie różni się od pozostałych powieści nie tylko okolicznościami powstania, ale także stylem (nie ma tutaj miejsca na fantazję, bo rzeczywistość przedstawiona jest dla autora zbyt realna) i może przede wszystkim celem jej napisania. Mogłoby się wydawać, że po tak obszernej spowiedzi powinna już przyjść jakaś ulga, okazuje się jednak, że to ciągle za mało. Raz wprawiona w ruch pamięć nie chce się zatrzymać, a poruszone sumienie domaga się wciąż nowych ekspiacji.

„Po Siódmym życiorysie, który skończyłem w sobotę 6 lutego 1999 roku (w Rzymie), co uczciłem samotną kolacją – obżarłem się i opiłem w jakiejś trattorii przy Piazza di Fiori – natychmiast w niedzielę rano, jeszcze o zmroku, przed mszą w bazylice św. Piotra zacząłem pisać swój ósmy życiorys, ostatni” – tak brzmi jedno z pierwszych zdań kolejnej powieści Filipa Osmý čili nedokončený životopis [Ósmy życiorys, niedokończony] (2007).

Zaczyna się tam, gdzie skończył się Siódmy… – a więc w momencie zwolnienia z aresztu – ale nie jest jego prostą kontynuacją. Oba utwory to rodzaj powieści-pamiętników czy powieści-autobiografii. O ile jednak Siódmy… w zasadzie linearnie opowiada o wydarzeniach z lat 1939–1952, to w Ósmym… porządek czasowy jest znacznie bardziej chaotyczny, z licznymi dygresjami z przeszłości i przyszłości – opowieść biegnie tak, jak zachowuje się ludzka pamięć w odniesieniu do dość odległych wspomnień. Autor pracował nad książką ponad cztery lata i miała ona pięć różnych wersji, bo chciał być jak najbardziej precyzyjny wobec faktów i szczegółów, pierwotny materiał liczył zaś ponad dwa tysiące trzysta stron! Ostatecznie opublikowana czeska wersja po redakcyjnych skrótach ma i tak ponad siedemset stron.

„Na pytanie, jak napisać Ósmy życiorys odpowiedziałem sobie dość szybko i łatwo. Zdecydowałem się na tak zwany socjalistyczny realizm bez pozytywnego bohatera” – notuje Filip na początku utworu. To autoironiczna i przewrotna charakterystyka, choć w sumie trafna. Autor pisze bardzo realistycznie o sobie jako przeważnie negatywnym bohaterze z czasów socjalizmu w Czechosłowacji.

Ale stosunek narratora do samego siebie nie od początku jest tak jednoznacznie krytyczny. Najpierw opowiada o własnych losach po wyjściu z więzienia, o emigracji, o śmierci syna, szukając co prawda winy także w sobie, ale przede wszystkim w zewnętrznym świecie. Wszystko po to, żeby zdążyć „zostawić wiadomość” przed 11 sierpnia 1999 roku, na kiedy zapowiadany jest koniec świata. Lecz rzekomy koniec świata okazuje się tylko zaćmieniem Słońca i trzeba żyć dalej. Wtedy przychodzi wściekłość na wszystkich tych, którzy – bezpośrednio czy pośrednio, świadomie czy nieświadomie – przyczynili się do śmierci syna. Kilkakrotnie na kartach książki pojawia się amerykański colt – wyciągnięty ze schowka, kupiony przed laty wraz z amunicją w Dayton – za pomocą którego ma się dokonać zemsta na wszystkich winowajcach. Lecz zamiast niej następuje znów spowiedź: długa, szczegółowa, głęboka i chyba naprawdę bardzo szczera.

Pisarz ma potrzebę przyznania się do wszystkiego: są więc drobne zdrady małżeńskie, codzienne kompromisy, strach, samooskarżenia. „Już można było publikować takie teksty, ale ja się wciąż bałem” – pisze o swoim niewydrukowanym reportażu. Strach to słowo bodaj najczęściej pojawiające się w opisach stanu własnego ducha. Zwłaszcza wtedy, gdy autor robi coś odważnego, na przekór reżimowi, natychmiast dodaje, że po chwili refleksji przestraszył się swego czynu. I niczym litanijny lejtmotyw powracają frazy: „chciałem się jeszcze przyznać”, „bardzo dziś żałuję”, „wielkim moim grzechem było”, „ze wstydem muszę wyznać”. Pisze na przykład o swoim kompromitującym, upokarzającym występie w reżimowej telewizji, z którego można by wnioskować, że wspiera reżim, a przecież zawieziono go do studia wprost z więziennej celi. Czy o przerażeniu po wysłaniu listu do zachodnioniemieckiego wydawnictwa czy do radia austriackiego. A ponieważ nie jest to spowiedź szubrawca czy kanalii, tylko oczywistej ofiary tamtych czasów, więc robi przejmujące wrażenie.

„Musiałem się z tym wszystkim uporać, choć to oczywiście strasznie bolesne. Ale nie mogłem udawać, że zapomniałem […]. Najgorszym grzechem było to, że dałem się złamać wtedy w wojsku. Okazałem się albo zbyt słaby, albo zbyt naiwny… Nie wiem… Wszystko inne to były młyńskie koła, które mnie przemieliły. Skutki tego będę ponosił aż do śmierci” – mówił autor w marcu 2008 roku w jednym z wywiadów dla czeskiej prasy.

Filip nie oszczędza siebie, ale też nikogo innego. Na główny, autobiograficzny wątek nanizane są historyjki z otaczającej go rzeczywistości. Tu szczególnie ujawnia się narracyjny talent pisarza, tak dobrze znany z wcześniejszych utworów i tak podziwiany. Ze złośliwą ironią przedstawia małomiasteczkowy świat „realnego socjalizmu” lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, kreśli postaci różnych drobnych cwaniaczków i karierowiczów, powiatowych agentów i donosicieli, karłowatych bonzów partyjnych i ich znudzonych żon, małych krętaczy i kunktatorów. „Widać, jak lubi się popisywać, jaką satysfakcję sprawia mu przewaga, którą ma nad niektórymi opisywanymi ludźmi; tu na pewno nie jest neutralny, strachliwy czy ostrożny” – pisze o narratorze czeski krytyk Jiří Trávníček. Nie brak też kapitalnych, wręcz Hrabalowskich scenek – choćby ta, w której po XX Zjeździe KPZR dyrektor radia w Pilźnie usuwa z holu popiersie Stalina, a strażnik wciąż wierzący w generalissimusa usiłuje mu w tym przeszkodzić. Wszystko to sprawia, że mimo pokaźnej objętości obie autobiograficzne powieści czyta się jednym tchem.

„Boże Wszechmogący, nie wydawaj mnie na świat na Morawach, zmiłuj się nade mną i tchnij we mnie życie we włoskiej Toskanii albo w Kalifornii, najchętniej w Sausalito, Santa Barbara też wchodzi w rachubę, a choćby nawet w tej nieznośnie nudnej Szwajcarii” – prosi Oskar Miesztiaczek, narrator i bohater powieści Oty Filipa zatytułowanej Sąsiedzi i ci inni (Sousedé a ti ostatní, wydanie polskie 2003).

Gdyby jednak pisarz urodził się w Sausalito czy Santa Barbara, raczej nie stworzyłby swych dwóch chyba najważniejszych powieści: Siódmy życiorys i Osmý čili nekokončený životopis. Dla niego samego na pewno byłoby to lepsze, ale czy dla literatury?

*   *   *

Wszystkie trzy wydane po polsku utwory Oty Filipa przełożył Jan Stachowski, świetny tłumacz, który z każdą nową książką dojrzewał jak wino i coraz wyżej podnosił poprzeczkę swych przekładów. Niestety Siódmy życiorys jest jego ostatnim dokonaniem.

Tłumacze literatury zasadniczo dzielą się na „magów”, obdarzonych językową wyobraźnią, którym jednak nieraz zdarza się przeszarżować albo popełniać proste błędy słownikowe, oraz „zegarmistrzów”, dokładnych i solidnych, którzy jednak „prochu nie wymyślą”. Janek miał wszystkie zalety obu tych grup i żadnych ich wad. Jak bardzo był precyzyjny, a zarazem jak odkrywcze i trafne okazały się różne jego rozwiązania, widzę szczególnie teraz, pomagając w przygotowaniu do druku ostatnich jego przekładów, które jeszcze skończył, ale których nie zdążył już opublikować.

Był absolwentem bohemistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego i po dyplomie przez krótki czas pracował jako asystent na slawistyce Uniwersytetu Śląskiego, ale kariera dydaktyczno-naukowa nie była jego pasją i zmienił ją na pracę redaktora Wydawnictwa „Śląsk”.

Po 1989 roku dał się nakłonić do pracy w dyplomacji i z krótką przerwą spędził niemal dziesięć lat w Ambasadzie RP w Pradze.

Od początku lat osiemdziesiątych zajmował się przekładem literackim. Dużo tłumaczył dla pism i wydawnictw niezależnych, między innymi tak znakomite powieści, jak Obsługiwałem angielskiego króla Bohumila Hrabala czy …będzie gorzej Jana Pelca. Miał w dorobku niemal czterdzieści przetłumaczonych książek. Przynajmniej kilka z nich to prawdziwe perełki – poza wspomnianymi wyżej także Europeana Patrika Ouředníka, Wniebowstąpienie Lojzka Lapaczka ze Śląskiej Ostrawy Oty Filipa czy Niekochana i wydane późnym latem 2020 roku w Wydawnictwie Czarne Piękne zielone oczy – obie Arnošta Lustiga. Ponadto udostępnił polskiemu czytelnikowi prozę Josefa Škvoreckiego, Ivana Klímy czy Emila Hakla, eseje Josefa Kroutvora i Václava Havla, sztuki teatralne Jana Drdy czy Karela Čapka, że wymienię tylko pisarzy najbardziej znanych.

Miał imponujący słuch językowy, co szczególnie widać w przypadku prozy Hrabala oraz wspomnianej powieści Pelca, gdzie przekład zachowuje jędrność czeskiego slangu młodzieżowego lat siedemdziesiątych, nie wpadając jednak w przesadną wulgarność, a także w przekładzie wstrząsającej powieści Piękne zielone oczy Lustiga, choć tu nie o slang chodzi, ale o język strumienia świadomości bohaterki – młodej Żydówki, która przeżyła wojnę w przyfrontowym burdelu. Przeciwny biegun i równie twardy orzech do zgryzienia to wyrafinowana, erudycyjna i przewrotna twórczość Patrika Ouředníka – coś między prozą, poezją a esejem – z którą Janek znakomicie sobie radził.

„Nie przebyłem łatwej drogi, a zanosi się na to, że moja dalsza wędrówka, o której nie wiem niczego, a nawet jeśli coś wiem, to boję się wypowiedzieć, nie będzie lekkim spacerkiem” – mówi jeden z bohaterów powieści Wniebowstąpienie Lojzka Lapaczka ze Śląskiej Ostrawy.

Tą drogą idą teraz razem Ota Filip z Ostrawy (1930–2018) i jego tłumacz Janek Stachowski z Katowic (1951–2020). Zostawili nam jednak swoje książki…

SIÓDMY ŻYCIORYS

Prolog

Jeśli zliczę swoje życiorysy, o których wiem, że istnieją, otrzymam liczbę siedem. Pierwszy to ten przeżywany w rzeczywistości. Drugi, skrócony, jest przeznaczony dla urzędów, na użytek cudzy i do innych mniej sensownych celów. Potem następują cztery kolejne, które za pomocą literackich kodów, gierek i fantazji zawarłem w czterech powieściach[1]. Mój siódmy życiorys zaczyna się w piątek 13 lipca 1951 roku, kiedy to czarnym atramentem zaczął go kaligrafować i protokołować w urzędowych raportach podpułkownik, wkrótce pułkownik František Fic, szef I Wydziału Sekcji 6 SWW, 8/4281, istny diabeł, którego zesłał mi sam Szatan. W niektórych aktach występuje też jako kierownik Wydziału P czechosłowackiego kontrwywiadu wojskowego, zwierzchnik licznych poddiabłów w randze kapitanów i poruczników, jak również kilku szpicli o nieustalonych do dzisiaj nazwiskach. Są też współautorzy czy ghostwriters Fica, diabły pełną gębą, oraz poddiabły-pętaki, jak na przykład Karel Holoubek alias Hrádek, Oldřich Hrubý alias Vilém Dovara, oficerowie kontrwywiadu Václav Mlejnek, Josef Hlinka, Václav Klika, zakonspirowany później u trzech chlebodawców agent Rolf (to w Niemczech nadal popularne imię psa węszyciela) i cała masa innych. Albo agent o fantasmagorycznym pseudonimie Agonia 66 lub Duše 66. Wkroczywszy do mego siódmego życiorysu, zagnieździli się tam niczym pasożyty. Lecz nie chcę już dziś dociekać, co oznaczają te skróty i symbole tajnych, zakonspirowanych służb wywiadu czy kontrwywiadu – WW, SKW, P itd. Nie zamierzam ich tłumaczyć na ludzki język, niech pozostaną zaklęte w swych złowieszczych wielkich literach.

Nie wiedzieć czemu, przeraża mnie, że pułkownik Fic, najpewniej znaczący Podszatan z komunistycznego, ściśle utajnionego półświatka, przywłaszczył sobie mój siódmy życiorys właśnie w piątek 13 lipca, w dzień urodzin mojego ojca Bohumila. Próbuję odłożyć tę okoliczność do graciarni między błahostki, ale wciąż jakoś mi doskwiera, że w piątek 13 lipca 1951 roku, czterdzieści sześć lat po urodzinach ojca, w głowie i perwersyjnej wyobraźni bezpieczniackiego aparatczyka zrodził się mój siódmy życiorys – ostatnie dokończone dzieło życia pułkownika Františka Fica od chwili, gdy w roku 1917 jako młody podporucznik opuścił cesarsko-królewską Terezjańską Akademię Wojskową w Wiener Neustadt, do jego zagadkowej śmierci wojskowego węszyciela na początku grudnia 1952 roku.

Leży przede mną siódmy życiorys: ponad trzysta pięćdziesiąt stron mojej teczki z archiwum byłego czechosłowackiego Ministerstwa Spraw Wewnętrznych (MSW), których skopiowanie umożliwiono mi jesienią 1998 roku. Z ostatniego tajniackiego dorobku doświadczonego kontrwywiadowcy, przeszkolonego jeszcze w c.k. akademii wojskowej, który przeżył kilka rządów, by w końcu kipnąć w najgorszym okresie komunistycznego terroru, mogę teraz poznawać szczegóły, o których do jesieni 1998 roku nie miałem pojęcia. Pułkownik Fic zgromadził też – Bóg tylko wie, gdzie i od kogo je uzyskał, wyłudził albo zdobył przy użyciu pięści – oraz zanotował zapomniane przeze mnie lub nieznane mi szczegóły z życia ojca Bohumila; mogę je więc wykorzystać, uzupełnić własnymi doświadczeniami albo odpisać od pułkownika Fica.

Nie mam wiedzy o pozostałych życiorysach, jakie pisali mi, piszą lub wymyślają inne, nieznane mi tajemnicze osoby, jak sądzę w większości literacko niewyżyci biuraliści, zatem nie mogę, a mówiąc dokładniej, nie muszę ich brać pod uwagę.

I gdy teraz patrzę na swych siedem życiorysów, które odcisnęły na mnie swoje piętno, i znów czytam setki zapisanych kart, szczegółowe notatki o zdarzeniach, o których chciałem zapomnieć, gdy trzymam w ręce pożółkłe listy ojca Bohumila i mamy Marii z lat, kiedy jeszcze nie żyli dzisiejsi pięćdziesięciolatkowie, ogarnia mnie rozpacz i beznadzieja. I mówię sobie: wielka, mała, błaha i doniosła, podła i wspaniała historia XX wieku, w którym żyłem siedemdziesiąt lat – olewam.

Z owej siedemdziesiątki przeżytej w XX wieku wyjmuję na potrzeby tej książki decydujące dla mnie trzynaście lat między wiosną 1939 a październikiem 1952 roku, czyli okres od moich dziewięciu do dwudziestu dwóch lat, kiedy to w sercu Europy złamała mnie, przemieliła, po czym wypluła na resztę życia skurwiona historia, podówczas we władzy zbrodniarzy Hitlera i Stalina.

U progu XXI wieku i trzeciego tysiąclecia mam na dalsze życie tylko jedno, myślę, że skromne, życzenie: nie chcę już przeżywać żadnej historii, wielkiej ani małej, wspaniałej ani podłej, żadnych przewrotów, rewolucji czy wojen, żadnych reżimów gardzących ludźmi, a tym bardziej fałszywych mesjaszów oraz ich ideologicznych końskich terapii.

Nie opuściwszy środka Europy przez siedemdziesiąt lat mego życia, przeżyłem siedem rządów, trzynastu prezydentów, jednego Adolfa Hitlera i jego Tysiącletnią Rzeszę, która, ku memu dużemu szczęściu, trwała dla mnie ledwie sześć lat, jednego Stalina, siedmiu bolszewickich sekretarzy generalnych partii komunistycznej oraz w okresie 1948–1974 jedną wieczną przyjaźń ze Związkiem Radzieckim. Trzy razy zmieniłem obywatelstwo, dwukrotnie język i dwa razy utraciłem strony rodzinne. Wszystko to w chorym i nader niespokojnym sercu Europy.

Mam historii powyżej uszu. Życzę sobie, żeby już mi dała spokój, żeby ostatecznie o mnie zapomniała.

I

Historia XX wieku zaczęła się dla mnie we wtorkowy wieczór 14 marca 1939 roku, kiedy armia Hitlera zajęła moje strony rodzinne, miasta Śląską i Morawską Ostrawę. Tamtego wieczoru, gdy pierwszy raz wdychałem spaliny z silników wojskowych aut i wozów pancernych, miałem dziewięć lat i pięć dni. Początek mego prawdziwego życia i pierwszego życiorysu, który, czego sobie wówczas nie uświadamiałem, podciął mi korzenie, obciąża sumienie mojego ojca Bohumila, bo jak się wtedy mówiło, przystał do Niemców i został kolaborantem. Ale ponieważ w życiu, poza zbudowaniem białego domu w Hošťálkovej koło Vsetína, niczego nie potrafił doprowadzić do końca, to i z jego niemieckością było podobnie: w styczniu 1945 roku, chcąc pewnie ratować skórę, zdezerterował z Wehrmachtu i rzekomo poszedł do partyzantki. Po wojnie został aresztowany i skazany na trzy lata kolonii karnej w kopalniach uranu. No i w styczniu 1951 roku zmarł na skutek choroby popromiennej, której okrutny i beznadziejny przebieg opisano dokładnie dopiero w drugiej połowie XX wieku.

W moim życiu nigdy nie odgrywał roli tyrana panującego nad całą rodziną, a zatem i nade mną. Jego władczość nigdy nie wpędziła mnie w rozpacz, nigdy nie odczuwałem przytłaczającego ojcowskiego autorytetu, dla którego mogłem żywić albo szacunek, albo czuć przed nim strach. Nie był silną, niezłomną osobowością, w zderzeniu z którą nie miałbym szans. Za życia drażniła mnie jego słabość, nieustanna chwiejność i niepewność.

Ojciec Bohumil nigdy nie był dla mnie oparciem, jego obecność nigdy nie dawała mi poczucia pewności siebie, bezpieczeństwa czy ojcowskiej tkliwości, której tak bardzo pragnąłem. Zawsze chciałem mieć silnego ojca, jak się to patetycznie mówi, opokę pośród burz życia, nawet jeśli ostatecznie miałbym się o nią rozbić. Lecz nic z tego. Ojciec był mięczakiem, a ja rozbiłem się o jego słabość.

Najbardziej mnie wnerwił, gdy w ostatnich latach swego życia pomylił sobie nasze role, żądając, żebym to ja był dla niego oparciem.

Jego dzieło życia stanowił biały dom w Hošťálkovej koło Vsetína. Zbudował go w roku 1940 głównie dlatego, żeby udowodnić całej wsi, jak daleko zaszło proste chłopaczysko z Wołoszczyzny Morawskiej, cukiernik i właściciel kawiarni w Ostrawie, najpierw w Śląskiej, a potem Morawskiej.

Od samego początku nienawidziłem tego domu.

Po narodzinach brata Kamila nocą w czwartek 1 lutego 1945 roku, gdy z sypialni na piętrze dobiegł mnie krzyk bólu mamy, a później cichy płacz dziecka, zamarzyła mi się katastrofa w postaci trzęsienia ziemi, pożaru albo rozżarzonego ciała niebieskiego, które przebiłoby dach białego domu i co najmniej poharatało wszystkich domowników.

Rozgwieżdżona śnieżna noc nad Kuželkiem i Nivą pozostała jednak spokojna i jasna aż do brzasku, rozświetlały ją tylko od czasu do czasu białe i żółte flary zrzucane przez huczące cicho samoloty radzieckie lub race odpalane przez partyzantów z łąk pod Marušką. Sześć albo siedem białych spadochronów, obciążonych olbrzymimi cygarami, płynęło w nocnym wietrze nad ogrodem ojca Bohumila. Jeden chyba dostał niedobry podmuch. Cieszyłem się, że spadnie na dach białego domu, ale ładunek zahaczył tylko o naszą rynnę i spadł za płotem na gołe pnie przed tartakiem braci Surých, byłych faszystów. Spadochron sklęsł na ośnieżonych kłodach i wtedy zasnąłem. Przyśniła mi się olbrzymia biała dusza, którą Wszechmogący spuszcza z nieba wprost w dopiero co narodzone ciałko Kamila.

Katastrofa, o której marzyłem całą noc przed narodzinami brata i po nich, nie nadeszła.

Natomiast w środku kwietnia 1945 roku, gdy tak wyczekiwana katastrofa była w zasięgu mojej ręki, udaremniłem ją sam. Nie, nie z własnej woli. To Bóg zapewne chciał naprawić lekkomyślność mamy. Błąd polegał na nieostrożności; położyła bowiem brata w beciku na trawie zbyt blisko zbocza nad głębokim potokiem, gdzie pod oknami białego domu ojca płukała wyprane pieluchy, i poszła do piwnicy po następne klamerki. Kamil zaczął się wiercić, no i sturlał się w metrową toń, po czym powoli opadł na dno.

Z nosa brata wydostawał się sznurek małych bąbelków; Kamil spał nadal, oczy miał zamknięte. Pochyliwszy się na kryształowo czystą wodą, patrzyłem na jego śmierć, myśląc przy tym: jakże proste, bez efektów dramatycznych, ciche i spokojne może być umieranie i jak znienacka niczym podstępny drapieżnik nadeszła tak od dawna przeze mnie wyczekiwana katastrofa, karząc ojca Bohumila również za grzechy, jakich dopuścił się wobec mnie.

A potem zasłyszałem z nieba głos, który nakazał mi wyciągnąć brata, już niemal topielca.

Głos, pewnie Boży albo anielski, był wprawdzie cichy, ale na tyle stanowczy i ostry, że zdusił wszystkie moje gromadzone od narodzin Kamila dowody upokorzenia, jakie on, niewinny, ściągnął na mnie swoim istnieniem. Nieubłagany, bezwzględny głos nie dał mi nawet czasu na przemyślenie argumentów przemawiających za prostą i bezbolesną śmiercią brata, by potem wstać i odejść, udając, że w chwili, gdy nieszczęśliwy traf sprowadził ową śmierć, nie było mnie nad potokiem.

Nagle ogarnęła mnie nie tyle próżność, ile natrętne, nieprzyjemne uczucie, że na rozkaz Najwyższego wcielam się w rolę jednego z aniołów stróżów. Po wyciągnięciu brata z wody nie czułem żadnego zadowolenia, radości czy wręcz dumy z jego uratowania. Pomyślałem sobie: gdyby Bóg mnie nie widział, gdyby nie przemówił głosem własnym lub jednego ze swych aniołów stróżów i gdyby mnie – pomimo mych krnąbrnych, grzesznych myśli i pragnienia katastrofy – nie wezwał stanowczo do spełnienia dobrego uczynku godnego anioła stróża, odszedłbym od potoku, zaszył się w ciemnym kącie swego pokoiku na poddaszu i dziękował Wszechmogącemu za to, że wreszcie na dom ojca Bohumila i na niego samego zesłał nieszczęście, na jakie zasłużył. A skoro już wyciągnąłem brata z wody, ratując mu życie, więc z cokolwiek dziwną, czy raczej z zawstydzającą satysfakcją mogę uważać, że stało się tak z woli Bożej, nie mojej. I że ja, bezbronny wobec jego woli, byłem tylko jej wykonawcą.

Na brzegu Kamil zaczął kaszleć i wykrztuszać wodę. Odzyskawszy oddech, rozpłakał się. Żył.

Kamil. To rzadkie imię otrzymał po najstarszym synu Gustava Klimenta, przedwojennego komunisty, posła praskiego parlamentu z okręgu wyborczego Morawska Ostrawa, który był obiektem podziwu mamy Marii. W roku 1936 jego córka Heda wyszła za najmłodszego brata mamy, Františka, z zawodu mechanika samochodowego, członka partii komunistycznej od szesnastego roku życia. W wieku dwudziestu dwóch lat, czyli w chwili ożenku, został przewodniczącym organizacji komsomolskiej w Śląskiej Ostrawie. W roku urodzin Kamila zarówno Gustav Kliment, jak i wuj František już od pięciu lat siedzieli w obozach koncentracyjnych: Kliment w Dachau, František w Buchenwaldzie. Gestapo aresztowało ich jako znaczących działaczy partyjnych bodaj z początkiem 1940 roku i bez sądu umieściło na okres wojny w tak zwanym Schutzhaft, areszcie prewencyjnym, czyli w kacecie.

Nie wiem i jest to dla mnie zagadką, dlaczego komunistyczny poseł, od młodości anarchista i rewolucjonista, nadał swym dzieciom imiona zgoła nieproletariackie, ba, w czasach ich narodzin wręcz czysto burżuazyjne: Heda i Kamil.

Dla mamy Gustav Kliment był wprawdzie bolszewikiem, niemniej jednak posłem, w jej przekonaniu należał więc do wyższych sfer, do których ona, dziewczyna z proletariackiej ulicy Bezruča w Śląskiej Ostrawie, nie miała wstępu. Ale właściwie, dlaczego pięćdziesiąt lat później miałbym się głowić nad tak marginalną sprawą jak imię mojego brata? Zapomnę o Kamilu jak o wielu innych sprawach, wyprę go z mej pamięci, i załatwione.

Proces świadomego zapominania i wypierania wspomnień kosztował mnie dużo, ale miał jedną dobrą stronę. Wieloletnie wysiłki wykasowania z głowy wszystkiego, co niewygodne, natrętne i grzeszne, tej tłamszonej w sobie przeszłości, okazały się nieskuteczne, zmuszając mnie w świetle nowych doświadczeń życiowych do ciągłej rekapitulacji i przewartościowywania wszystkiego lub większości z tego, co chciałem zapomnieć, co mi doskwierało i obciążało grzechami na miarę co najmniej czyśćca, owego zła we mnie, które pragnąłem z siebie usunąć. Z upływem czasu ciężar grzechów i przewin ulega zmianie, przy czym zwykle rośnie. I tak, uwzględniając zmieniającą się rangę swoich występków, musiałem je szeregować na nowo. Rezultat owej udręki zapominania i wypierania z pamięci był i jest dla mnie katastrofalny: zmuszony do nieustannego przypominania sobie tego, o czym chciałem zapomnieć, nie zdołałem zapomnieć nawet o drobiazgach pozornie nieistotnych, jeśli miały związek z moimi przewinami i grzechami.

Wszystko, o czym pragnąłem zapomnieć, zostało zakodowane w czterech powieściach, w moich tekstach literackich, w kilkuset artykułach pisanych po czesku i po niemiecku, w opowiadaniach i opowieściach, w jedenastu tysiącach listów, łącznie na ponad trzydziestu pięciu tysiącach stron gęstego maszynopisu.

To najistotniejsze wciąż leży w mej pamięci; najwyższy czas, by wszystko z siebie przepędzić, raz na zawsze.

Wniosek płynący z wieloletnich upartych wysiłków zapomnienia swych najważniejszych grzechów jest zaskakująco prosty i bynajmniej nie nowy: teraz muszę podjąć próbę ich spisania, wgłębić się w nie, wykrzyczeć je z siebie i nagłośnić, a tym samym podzielić się nimi. I potem chyba nawet moje wielkie grzechy, przewiny i występki nie będą dla mych bliźnich już tak ciężkie, a może nawet okazały się czymś do zniesienia.

Moje sumienie milczy.

Milczy niepokojąco: im dłużej i bardziej uparcie, tym mocniej mnie irytuje, budzi strach i trwogę, a dnie i noce wypełnia niepewnością. Z drugiej jednak strony mam wrażenie, że moje sumienie jakby się zmęczyło; widać dałem mu do wiwatu, poza tym postarzało się, tak jak ja. I kiedy teraz zmuszam je, żeby się ocknęło i przypomniało mi wszystko to, o czym chciałem zapomnieć, wydaje się, że tu i ówdzie jest bezradne: nie wie bowiem, od którego z moich siedmiu życiorysów ma zacząć swe wspominki, ponieważ czas – który podobno zostawia w nas głębokie ślady, lecz często o czymś zapomina, coś zamazuje lub skreśla – pogmatwał je, niekiedy nader skutecznie.

Nie potrafię wyprzeć ojca Bohumila.

Zarówno jego, jak i już dawno obumarłe czyny ojca muszę nieustannie negować i usuwać ze swoich dróg życia, ale on jak gdyby wciąż zmartwychwstaje, bez przerwy pęta moje nogi, dusi mnie i ze swych niewątpliwie w większości zmyślonych opowiastek zastawia sidła, w które wpadam i bez cudzej pomocy już nigdy się z nich nie wydostanę. Najchętniej zapomniałbym o jego gadkach, lecz ożywiam je, zapewne dlatego, że lituję się zarówno nad nimi, jak i nad ojcem, pierwszym pacjentem, który zmarł w szpitalu we Vsetínie w następstwie choroby popromiennej. A chyba też dlatego, aby ojciec, dzisiaj już garść popiołu i prochu, nie umarł na dobre, żeby zostały we mnie przynajmniej szczątki jego losu.

Ojciec Bohumil szczycił się tym, że jako młody czeladnik wystąpił z Kościoła katolickiego, ponieważ przestał wierzyć w Boga, który ponoć go opuścił. Na moje pytanie, czemu opuścił i czy sam nie ponosi odpowiedzialności za zerwanie relacji z Wszechwiedzącym, odparł, że tego nie rozumiem i wyjaśni mi to w swoim czasie, kiedy nabiorę rozumu.

Dopiero później, zbyt późno, bym mógł mu wybaczyć albo go oskarżyć, dowiedziałem się, jak to właściwie było z tym jego wystąpieniem z Kościoła. Ojciec, podówczas czeladnik cukierniczy, chciał się przypodobać swemu szefowi o nazwisku bodaj Hofman albo jakoś tak, bogatemu cukiernikowi i właścicielowi kawiarni na rynku w Morawskiej Ostrawie, szanowanemu członkowi loży masońskiej, czyli bezbożnikowi. No i ostentacyjnie wyparł się Boga swych pobożnych rodziców.

A kiedy urodziłem się w niedzielę 9 marca 1930 roku, ojciec był już od dwóch lat właścicielem zadłużonej cukierni i kawiarenki w Śląskiej Ostrawie przy ulicy Na Zámostí. I z pomocą dawnego szefa zabiegał o przyjęcie w szeregi wolnomularzy, znajdując się bowiem na skraju bankructwa, liczył na ich wsparcie. Dlatego prezentował się jako przekonany antyklerykał i wolnomyśliciel. I żeby nie ryzykować członkostwa w loży w Morawskiej Ostrawie, którego w końcu się doczekał około roku 1935, demonstracyjnie sprzeciwił się ochrzczeniu mnie i zawierzeniu Kościołowi katolickiemu. Tak więc do dwudziestego trzeciego roku życia – ojciec Bohumil leżał już wtedy od dwóch lat pod ziemią – byłem poganinem, co mi specjalnie nie przeszkadzało, zwłaszcza w latach sztubackich, choć dość często miało to niekorzystne skutki.

Jako mały chłopiec na śląskim brzegu Ostrawicy, poganin i syn poganina, czułem się trochę jak wyrzutek. Śląską Ostrawę, miasto zapadające się w górnicze wyrobiska, zalała wówczas agresywna fala wiary w karzącego, niemiłosiernego Boga – katolickiego, ewangelickiego i żydowskiego, w połączeniu z millenaryzmem głoszonym przez niecierpliwych samozwańczych kaznodziejów i zwariowanych mesjaszów niezliczonych sekt, którzy pokornych chrześcijan wyznania katolickiego i ewangelickiego nienawidzili bodaj jeszcze żarliwiej niż wolnomyślicieli i Żydów. Gdy na brzegu smrodliwej Ostrawicy chciałem bawić się z chłopakami z kolonii Na Jaklovci w kowbojów i Indian, przywitali mnie dzikim nienawistnym okrzykiem: ty zasrany wolnomularzu! Zatem chcąc się z nimi bawić w cokolwiek, musiałem bez żadnego gadania przyjąć albo podrzędną rolę statysty, albo nędznika, przestępcę czy drania, czyli kogoś, kto w życiu przegrywa częściej niż inni.

Rzeźnik Jan Jach, poza tym kaznodzieja Sekty Dnia Ostatniego, miał swój sklep i zakład przy ulicy Na Zámostí, tuż obok cukierni i kawiarni ojca Bohumila. Kiedy pan Jach spotkał mnie na ulicy, splunął przez lewe ramię i powiedział:

– Ota, zastanów się. Tyś wyrzutkiem, ale nadal nie wyklętym. Jeszcze masz czas!

Potem wziął mnie do sklepu, gdzie mogłem się do oporu opychać skrawkami wędlin, kiełbas i szynki. A jako siedmio- czy ośmiolatek umyślnie chadzałem pod witrynę pana Jacha, w której codziennie na wielkim półmisku leżał lśniący, świeżo na brąz upieczony świński łeb, udekorowany gałązkami jedliny lub listkami bobkowymi. Stojąc przed witryną, robiłem wszystko, by pan Jach w zakrwawionym fartuchu i z wielką siekierą, którą rozcinał wieprzowe lub wołowe udźce, dostrzegł mnie jak najprędzej, skinieniem swej na wpół łysej głowy zaprosił do sklepu i znowu wygłosił kazanie o tym, iż jestem wyrzutkiem, i o niebezpieczeństwie, że będę też wyklęty, jeśli w porę nie nawrócę się na jego wiarę.

Kazanie pana Jacha otwierało mi dostęp do pomieszczenia na tyłach sklepu, do zakładu z dużym kotłem pełnym świeżych, pachnących serdelków, parówek czy kiełbas. Dla mnie był to nie tylko rzeźniczy raj, gdzie mogłem się objadać świeżymi wędlinami, które pękały podczas gotowania w kotle, ale i półmroczne pomieszczenie pachnące wędzonką, zaschniętą krwią i gorącym popiołem z drewna dębowego; kiedy się przejadłem, pod okopconym sufitem zjawiały mi się pozaziemskie istoty, ni to anioły, ni to diabły, coś pomiędzy.

Wędliny pana Jacha cieszyły się wzięciem, ale poza wyrobem i wędzeniem serdelków, parówek, wątrobianek, kaszanek czy kiełbas utrzymywał on również kontakty z istotami nadprzyrodzonymi oraz dość często z wygłodniałymi dziołchami z nieodległej kolonii Na Jaklovci. Do kanciapy za zakładem zwabiał je świeżymi wędlinami i perspektywą ślubu, dzięki czemu ta czy owa proletariuszka miała awansować do roli pani szefowej.

Sklep i zakład pana Jacha były duchowym centrum jego Sekty Dnia Ostatniego.

Przednią ścianę zakładu pokrywały – jak mi często mówił pan Jach – obrazy kosmiczne, które wprawdzie malował sam, lecz to istoty pozaziemskie prowadziły mu rękę z pędzlem lub z kolorową kredą. Kiedy wyjaśniał znaczenie obrazów na ścianie, mogłem dużym widelcem wyłowić z kotła dwa, czasem nawet cztery serdelki lub coś innego. Ale po ich zjedzeniu musiałem usiąść w kącie, pan Jach podnosił głos i tylko dla mnie wygłaszał kazanie o na wpół śmiertelnych i śmiertelnych przewinach niemal nieuleczalnych grzeszników. I zawsze szczególnie mocno wskazywał na grzechy mego ojca Bohumila, który w ramach jakiegoś interesu (dla mnie do dziś niejasnego) nie tylko jego, Jana Jacha, ale też Davida Rosenkranza, doświadczonego żydowskiego lichwiarza z Radvanic, naciągnął na pięć tysięcy i jeszcze złoty zegarek marki Doxa. Pan Jach potrzebował dla swych kazań całego zakładu, gdyż każde zdanie podkreślał obszerną gestykulacją, kilkoma szybkimi krokami, a nawet skokami.

– Jak dowiedli poważni naukowcy – grzmiał pan Jach – kosmici wylądowali na naszej Ziemi już sto lat przed Chrystusem, a potem czynili to coraz częściej, lecz ostatecznie ją opuścili. Pytanie zatem brzmi: dlaczego? Dlaczego u nas nie zostali? Wytłumaczyć to można jedynie tym, że kosmici, istoty wrażliwe, z rozwiniętą kulturą i technologią, uznali nas, ludzi, za stworzenia barbarzyńskie. I doszli do wniosku, że w ogóle im się nie opłaci zajęcie oraz zasiedlenie tak niegościnnej krainy, zamieszkanej ponadto przez ułomne, brutalne twory. Parę lat temu w moim śnie zjawił się Mahud Hamud, kosmita wysokiej rangi, nakazał mi powstać z łoża, złapał mnie za rękę, zaprowadził na Bazaly i oznajmił, że od tej chwili należę do jego wybrańców, muszę więc słuchać jego rozkazów. Mahud Hamud rzekł: „Nadchodzi czas ostatecznego rozrachunku i zemsty! Wytęż swój głos, ogłoś nasz powrót na Ziemię i ostrzeż ludzkość przed grzechami, aby na wieki nie wpadła w kosmiczne czarne dziury!”.

– Panie Jach, mogę wziąć jeszcze jeden serdelek?

– Nie przerywaj mi! Jak już powiedziałem, kosmici parokrotnie lądowali na naszej Ziemi. Rozejrzeli się i ujrzeli, co było do zobaczenia, czyli surową krainę zamieszkaną przez nieokrzesane, tępe istoty. Tak więc natychmiast nas opuszczali. I od tamtej pory, co udowodnili liczni naukowcy, podrzucają nam na wieczne wygnanie, myślę, że mniej więcej od czasów wędrówki ludów, swoich przestępców, oszustów, hochsztaplerów i inną hałastrę z całej galaktyki! Jak inaczej możemy sobie wytłumaczyć, że na naszej cywilizowanej Ziemi, której najbardziej rozwinięta część już od dwóch tysięcy lat jest pod wpływem chrześcijaństwa, rośnie nieustannie liczba kryminalistów, terrorystów, politycznych oraz ideologicznych oszustów i dyktatorów? Ota, zdradzę ci tajemnicę: jesteśmy kryminałem naszej galaktyki i musimy spojrzeć tej prawdzie w oczy!

Pan Jach oparł się o ścianę i zaczerpnął tchu.

– Ota, ty też w swym życiu poznasz kryminalistów i inną hołotę z odległych galaktyk. I dopiero wtedy przypomnisz sobie moje słowa!

W młodości nie wierzyłem w Boga.

Bóg był dla mnie jedynie starym jegomościem, odrobinę dziwakiem ubierającym się niemal identycznie jak Abdullah, który na rogu Domu Niemieckiego w Morawskiej Ostrawie, tuż przy domu towarowym Textilia, sprzedawał nugat i greckie rodzynki. Podobnie jak Abdullah, Bóg nad ołtarzem katolickiego kościółka w Hošťálkovej koło Vsetína nosił długą brodę.

Kiedy spędzałem tam wakacje, babcia Františka Filipová brała mnie do kościoła w każdą niedzielę. Pobudka wcześnie rano, szorowanie w balii – potem wkładała mi czystą bieliznę oraz odświętne ubranie. Szedłem zakurzoną drogą do wiejskiego kościoła, obok mnie babcia, która dyszała, chyba z powodu powiększonej tarczycy. W kościele ja, poganin, musiałem się przeżegnać wodą święconą. Monstrancja, którą stary, rozdygotany proboszcz podnosił także nad moją nieochrzczoną głową, była ponoć ze szczerego złota; bałem się jej. Sądziłem, że przebywa w niej Bóg, choć nie umiałem sobie wytłumaczyć, jak się zmieścił w tym złotym cacku.

Z obrazu nad ołtarzem spoglądał na mnie surowo brodaty Bóg Ojciec w białej szacie z czerwoną szarfą.

Półotwartymi ustami wdychałem srebrne smużki, które spod ołtarza rozsiewał z kadzielnicy niepoprawny alkoholik, kościelny Nevola. Zdawało mi się, że niebieskie, złote i białe światło w kościele głaszcze mnie i szepcze jakąś tajemnicę.

Blask złotej monstrancji, wykonanej na początku XVII wieku w Salzburgu – ponoć dar Albrechta Wallensteina, który w roku 1609 wyłącznie dla pieniędzy poślubił owdowiałą Lukrecję z Nekšova, panią na Vsetínie, rachityczną gruźliczkę – ogrzewał moje czoło i z przyjemnym drżeniem wpadał w otwarte oczy. W takich chwilach każdej wakacyjnej niedzieli byłem przekonany, że Bóg istnieje naprawdę w kościele w Hošťálkovej koło Vsetína, gdy jest ze mną babcia Františka, ale tylko tam i nigdzie indziej. Ani kiedy indziej.

Białe koszule mężczyzn w czarnych ubraniach, zamożnych gospodarzy, zagrodników, drwali i robotników z fabryki broni we Vsetínie pachniały krochmalem, tytoniem oraz kwaśnym potem.

Tak pachną anioły, pomyślałem.

Po mszy babcia kupowała mi w gospodzie U Válků żółtą lemoniadę i rogalik maślany, ale mogłem go zjeść dopiero po popołudniowej drzemce, popijając świeżym mlekiem od krowy Babušy.

„Może cię zdążę okrzcić, nim pomrę”, powtarzała babcia Františka, gdy ja przed gospodą U Válků piłem lemoniadę prosto z butelki, a potem jeszcze kilkakrotnie, kiedy zakurzoną drogą wracaliśmy do domu.

Moje prawdziwe kłopoty z religią i Kościołem katolickim nastały po piątku 1 września 1939 roku w niemieckiej szkole powszechnej w Śląskiej Ostrawie, dokąd wbrew woli zaciągnął mnie ojciec. Otoczony niezrozumiałą dla mnie mową, siedziałem, milcząc w ostatniej ławce pod ogromnym żeliwnym piecem, zupełnie jak w obcym świecie. Przed pierwszą lekcją religii podeszła do mnie Eva Schubert, prześliczna blondynka, w której zakochałem się od dużej pauzy, i szepnęła mi do lewego ucha:

– Wierzysz w Boga?

– Ja.

– Jesteś katolikiem?

– Ja.

Nieochrzczony poganin, tylko ze strachu, by nie zrazić do siebie Evy i z miłości do niej przyznałem się do Boga i do Kościoła katolickiego. Eva to była wierząca katoliczka i jedyna osoba, która rozmawiała ze mną po czesku, a na przerwach nie pozwoliła, żebym siedział sam w ostatniej ławce i wraz z gorzkimi łzami połykał kęsy chleba z masłem. Nie mogłem się więc przyznać, że jestem poganinem bez Boga, prawdziwej wiary i religii.

Później zabrzmiał dzwonek i do klasy wkroczył ksiądz proboszcz. Powoli wszedł na katedrę, po czym uniósł prawą rękę.

– Heil Hitler, dzieci! A teraz za naszego wodza zmówimy Ojcze nasz! Vater unser, der du bist im Himmel, geheiligt werde Dein Name, Dein Reich komme…

Ojcze nasz umiałem po czesku, ale tylko do „bądź wola Twoja”. Nie odważyłem się jednak modlić po swojemu równolegle z niemieckim Vater unser, poruszałem więc tylko wargami, prosząc wzrokiem o pomoc Evę Schubert, która siedziała dwie ławki dalej po lewej. Ale ona stała nieruchomo, z oczami zamkniętymi i rękami złożonymi modlitewnie, jakaś obca; zdawało mi się, że jest jakby trochę wyższa. Nie widziała mnie, nie usłyszała mego niemego wołania o pomoc. Nigdy nie zapomnę uczucia osamotnienia, opuszczenia i bezsilności, jakie ogarnęło mnie wtedy, przy pierwszym niemieckim Vater unser.

Na lekcjach religii nie wstawałem z ławki; dopiero po paru tygodniach zacząłem z grubsza rozumieć słowa proboszcza, który zostawiał mnie w spokoju.

Sześć miesięcy później, wiosną 1940 roku, kiedy wojska niemieckie najechały Norwegię, a potem Francję, zorientowałem się, że w najbliższą sobotę nasza klasa pójdzie do spowiedzi, a w niedzielę do pierwszej komunii świętej w kościele św. Józefa w Śląskiej Ostrawie, nad kopalnią „Świętej Trójcy”. Już chciałem wstać z ostatniej ławki koło żeliwnego pieca i przyznać się proboszczowi, że w sobotę nie mogę iść do spowiedzi, ponieważ nie jestem ochrzczony. Ale na myśl o tych trzech, czterech zdaniach, jakie miałbym wyrzec, w głowie i w gardle poczułem ucisk: przecież nie znam chyba połowy słów, przykładowo jak się powie po niemiecku święty, spowiedź, chrzest itd. A nie mogłem liczyć na pomoc Evy, bo na lekcjach religii siedziała z Inge Wibitul, która mnie, Tschusche[2], nienawidziła. Tak więc, jak tyle razy wcześniej i potem, trzymałem gębę na kłódkę.

W sobotnie popołudnie towarzyszyła mi babcia Maria Mikołajczykowa, ponieważ sam nie zdobyłbym się na odwagę, by to zrobić: ja, nieochrzczony poganin, szedłem do spowiedzi.

– Zawierz miłosierdziu Bożemu, jesteś niewinny!

Babcia tak mocno ścisnęła mi dłoń, że byłem bliski tego, by krzyknąć z bólu, ale zacisnąwszy zęby, milczałem całą drogę z ulicy Bezruča koło kopalni „Trójcy” do kościoła św. Józefa.

W kościele spowiadały się trzy klasy; nasz proboszcz musiał wezwać do pomocy niemieckiego księdza z Vítkovic, ponieważ proboszcz u św. Józefa, František Jach, starszy brat Jana Jacha, rzeźnika i kaznodziei z ulicy Na Zámostí, był Czechem i nie znał niemieckiego. Ale nawet gdyby znał, to kto wie, czy niemiecki urząd szkolny w Oberlandracie[3] wyraziłby zgodę, by Czech wysłuchał grzechów dzieci rodziców, obywateli Rzeszy Wielkoniemieckiej. Również nasz niemiecki katecheta Richard Koczinsky, proboszcz bazyliki Boskiego Zbawiciela w Morawskiej Ostrawie, nie wyobrażał sobie, aby niemieckie dzieci spowiadał ksiądz, który jest Tschusche.

Inne dzieci pchały się do konfesjonału, ja nie. Gdy miała nadejść moja kolej, ze strachu mało nie upadłem, a chwilę potem chciałem uciec. O czeskich grzechach miałem pojęcie, uzbierało się ich trochę, ale co do niemieckich kłopot polegał na tym, że nie znałem mowy, w której mógłbym je wyznać niemieckiemu proboszczowi. Na ramieniu poczułem rękę babci Mikołajczykowej, która w kościele nie odstępowała mnie ani na krok.

– Nie bój się, Pan Bóg zna wszystkie języki.

Ściśnięty strachem i babciną ręką ukląkłem przed zakratowanym okienkiem konfesjonału.

– Grüss Gott!

Moja znajomość niemczyzny wyczerpała się na owym grüss Gott; co prawda pewnie zdołałbym wydukać więcej, ale jako tako sklecone zdania kompletnie nie pasowałyby do spowiedzi. Zaniepokojony proboszcz w konfesjonale szeptał do mnie coś po niemiecku, lecz nie rozumiałem ani słowa.

Jego oddech zalatywał dymem papierosów.

Oparty o zakratowane okienko, z braku innych pomysłów rozbeczałem się. Potem na swej ostrzyżonej na zero, rozpalonej głowie poczułem chłodny dotyk niewidzialnej anielskiej dłoni, a anielski głos szeptał mi w ucho wdzięczne niemieckie słowa, które wprawdzie nie bardzo rozumiałem, ale uspokoiły mnie one na tyle, że przestałem beczeć, ograniczając się do cichego pochlipywania.

Nie bój się, szeptał anioł, żaden ze śmiertelników na tym świecie nie jest tak wielkim grzesznikiem i jeśli tylko wyrazi skruchę, grzechy będą mu odpuszczone, gdyż bezgraniczne jest miłosierdzie Boże.

– Wielebnemu ojcu łatwo mówić! Ale jak mam się spowiadać, skoro jeszcze nie znam niemieckiego? – szepnąłem w zakratowane okienko.

– To się wyspowiadaj po czesku – odparł proboszcz łamaną czeszczyzną, która dla mnie brzmiała jak rajska muzyka. – A skoro nie mówisz po niemiecku, to czemu chodzisz do niemieckiej szkoły?

– Zaciągnął mnie tam ojciec Bohumil. Ja nie chciałem, ale musiałem. Całą drogę płakałem i prosiłem go, żeby zostawił mnie w czeskiej szkole. A on powiedział, że to niemożliwie, bo przystał do Niemców, więc pójdę do niemieckiej i basta!

– Boże, co za czasy, co za czasy – jęknął zza kratki ksiądz proboszcz z Vítkovic.

A później w kościele św. Józefa zdarzył się cud. Ogarnęło mnie upojne uczucia wyzwolenia, które mną wstrząsnęło: korzystając z pośrednictwa ucha i duszy niemieckiego proboszcza, mogłem rozmawiać bezpośrednio z Bogiem, i to po czesku, wyspowiadać się ze swych grzechów, których nie było zbyt wiele, ale przede wszystkim z grzechów ojca, który w piątek 1 września 1939 roku mimo mojego oporu, płaczu, a nawet wrzasku ciągnął mnie przez całą Śląską Ostrawę do niemieckiej szkoły powszechnej.

Opowiedziałem też o tym, jakie to nieszczęście siedzieć w ostatnim rzędzie ławek koło żeliwnego pieca w trzeciej klasie niemieckiego powszechniaka. O tym, jak bardzo nienawidzę tej szkoły, w której nikt mnie nie rozumie, poza Evą Schubert. Nie przemilczałem, jak bardzo nienawidzę swego niemieckojęzycznego koleżeństwa, z wyjątkiem Evy, którą kocham. I przyznałem się do wściekłości, jaka zgromadziła się we mnie od piątku 1 września 1939 roku, jak jestem wściekły na tego marchewkożercę, starszego nauczyciela Herberta Nitschke, i na ten zasrany świat, tak, powiedziałem zasrany, który mnie, w czeskiej szkole od samego początku piątkowiczowi, zepsuł, a mówiąc dokładniej, ukradł radość z nauki w trzeciej klasie niemieckiego powszechniaka, gdzie w ciągu półrocza oberwałem pięć pał z niemieckiego: za kaligrafię szwabachą, która ponad rok była dla mnie nieczytelna, za dyktanda, liczenie i za recytację wierszyków, bo nie wiedząc, o czym są, nie umiałem nauczyć się ich na pamięć.

– Jezus Maria – jęknął proboszcz.

– Wielebny ojcze, czy mam zacząć spowiedź?

Babcia Mikołajczykowa kładła mi na sercu, bym w kościele zwracał się do proboszcza „wielebny ojcze”, bo inaczej wyjdę na barbarzyńcę bez chrześcijańskiej ogłady.

– Czy wielebny ojciec mnie słyszy?

– Synku, muszę odsapnąć…

Proboszcz ze zwieszoną głową siedział nieruchomo za kratką, zdawało się, że śpi.

– Wystarczy, synku – rzekł po chwili. – Idź pod ołtarz główny i zmów tam na kolanach Ojcze nasz oraz Zdrowaś Mario. A potem przypomnij sobie coś ładnego o swoim ojcu Bohumilu. Amen.

– Wielebny ojcze, mam coś jeszcze na sercu! Nie umiem się modlić i nie jestem ochrzczony!

Gdy tylko wyznałem grzech najcięższy, który mi doskwierał, ponieważ czułem się przed Bogiem jak oszust, tylko z powodu Evy Schubert przesiadujący na lekcjach religii, obleciał mnie strach, że proboszcz mnie przeklnie i przepędzi z kościoła, że marmurowa posadzka rozstąpi się jak przy strasznym trzęsieniu ziemi, otworzą się bramy piekieł, a wtedy ja i kościół św. Józefa wpadniemy do wyrobisk kopalni „Trójcy”, i na zawsze zniknę w mroku, że utonę w słonej wodzie tajemniczych podziemnych jezior między Śląską Ostrawą a Karwiną, o których czytałem.

– Lepiej ci teraz, synku?

Do dzisiaj nie wiem, czy mam się wstydzić tego, że w chwili, gdy niemiecki proboszcz marną czeszczyzną spytał mnie, czy po spowiedzi czuję się lepiej, posikałem się ze szczęścia; popuściłem raptem trochę, ale jednak.

Proboszcz przybliżył twarz do kratki, jego oddech zalatywał tanimi papierosami marki Vlasta. Palił je także mój wuj Franta, bolszewik, i w konfesjonale owionął mnie znajomy rodzinny smrodek.

– Ja, wielebny ojcze!

– No, idź już pod ołtarz. A skoro nie umiesz się modlić, to chociaż poklęcz tam chwilę.

– A co z jutrem? Mogę przyjść po komunię świętą?

Proboszcz wyprostował się i wstrzymał oddech. Dopiero po chwili powiedział chrapliwie, żebym przyszedł i z pokorą i wdzięcznością w duszy przyjął Ciało Pana.

Eva Schubert czekała na mnie, klęcząc przed ołtarzem.

– Miałeś chyba dużo grzechów, skoro ksiądz proboszcz tak długo trzymał cię w konfesjonale!

Milczałem.

– Ile Ojcze nasz musisz zmówić?

– Ksiądz proboszcz powiedział, że wcale się nie muszę modlić. Wystarczy, kiedy przypomnę sobie coś ładnego.

– Ota, pomyśl o mnie!

– Nie mogę! Muszę myśleć o ojcu Bohumilu.

Zaskoczona Eva podniosła swe przecudne oczy i rozchyliła wargi.

– Skoro jest tak, jak mówisz, odmówię za ciebie jeszcze jedno Ojcze nasz, a za nas oboje jeden raz Zdrowaś Mario.

Pod koniec sierpnia 1939 roku, w upalny dzień przepełniony smrodem z koksowni i fabryk chemicznych, mama Maria zaprowadziła mnie do domu towarowego Rix.

– Jak już musisz iść do niemieckiej szkoły, to przynajmniej porządnie ubrany, żeby Niemcy nic sobie nie pomyśleli.

U Rixa, gdzie na szóstym piętrze szyła kiedyś nie tylko seryjnie bieliznę, ale i koszule męskie na miarę, sprzedawcy wciąż znali mamę. Wybrała dla mnie krótkie spodnie z delikatnego aksamitu, trzy białe koszule, jasnoszary – jak się wtedy mówiło – janker, uszyty z ręcznie tkanego tweedu, dwie pary podkolanówek i moje pierwsze półbuty. Ale przy kasie trochę się zafrasowała na widok rachunku.

– Przy tak dużym zakupie chyba bym mogła dostać rabat?

– Łaskawa pani, czasy są ciężkie, a będą jeszcze gorsze. Wiem, parę lat temu pracowała pani u nas, czyli wciąż jest częścią Rixa. Wspomniałem jednak, że czasy są ciężkie, jak to przed każdą wojną, więc rabat, niestety… – Kasjer mówił dyskretnie i cicho.

– Myślałam o dziesięciu procentach, nie więcej.

– Niestety, nic nie poradzę, łaskawa pani.

Wstydząc się za mamę, położyłem na ladzie obok kasy dużą zakupową torbę z nową odzieżą do niemieckiej szkoły. Rozstanie z prima aksamitnymi spodniami, jankerem ze szkockiej wełny i w ogóle ze wszystkimi rzeczami, które mama dla mnie wybrała i zapakowała, było bardzo trudne; byłem bliski płaczu. Nadaremnie próbowałem oderwać wzrok od torby z nadrukiem „Wszystkie drogi prowadzą do Rixa!”.

Wtem duża, owłosiona na grzbiecie męska dłoń uniosła torbę, a druga spoczęła na mojej ostrzyżonej do skóry głowie. I z góry dobiegł mnie, jak na męski zbyt wysoki, nieco mrukliwy głos:

– Łaskawa pani Filipová, proszę się nie kłopotać z płaceniem i przyjąć odzież dla swego synka jako prezent pożegnalny od domu towarowego Rix.

– Ależ szefie… panie Rix… ja nie mogę!

– Niby czemu? Kilka lat szyła pani u mnie, i to bardzo dobrze, dla najlepszej klienteli. Pojutrze mój interes zostanie objęty aryzacją, a ja z całą rodziną, jeśli Jehowa pozwoli, będę w drodze do Francji. Sprawa wygląda tak: na pożegnanie ofiarowuję pani towar, który de facto już do mnie nie należy. Niech więc synek pani czuje się dobrze w stroju od Rixa. A kiedy już mnie tu nie będzie, niech wspomni dobrze o Rixie. Jak masz na imię, synku?

– Ota.

Pan Nathan Rix pogłaskał moją świeżo ostrzyżoną głowę:

– Niech ci ten ubiór przyniesie szczęście w szkole, żebyś się podobał dziołchom! I nie zapomnij o starym Rixie.

Jeszcze dziś grzeje mnie uzasadnione, aczkolwiek naznaczone ironią echo mego pierwszego i ostatniego spotkania z Nathanem Rixem – do 1 września 1939 roku właścicielem największego i najlepszego tekstylnego domu towarowego na północnych Morawach – bo 1 września 1939 ojciec Bohumil wlókł mnie do niemieckiej szkoły powszechnej w nowych aksamitnych spodniach, z których byłem bardzo dumny, oraz w sakramencko drogim jankerze, prezentach od Nathana Rixa, prawowiernego Żyda. A nim wyrosłem z tych ciuchów, to przez kolejne dwa lata podczas różnych uroczystych okazji i na okoliczność zwycięstw wodza na wszystkich frontach, gdy musiałem w szkole śpiewać Deutschland, Deutschland über alles albo Horst-Wessel-Lied, otwierałem niemo usta i głaszcząc lewą ręką swój prześliczny janker z najlepszej wełny szkockiej, myślałem o mruku Nathanie Rixie, który jako pierwszy człowiek w mym życiu podarował mi prawdziwą radość.

Piątek 1 września 1939 roku, poranna szarówka. Niebo było wciąż granatowe i bezchmurne, słońce jeszcze nie wyszło. Pod brzęczącymi szybami okien naszego mieszkania przy ulicy Johanny numer 36 dudniły gąsienice niemieckich czołgów. W wieżach stalowych żuków stali mężczyźni w czarnych mundurach, na głowach mieli czarne berety. Pod Bankiem Kupieckim czołgi skręciły w lewo na nowy most nad Ostrawicą, zmontowany kilka miesięcy wcześniej z szarej vítkovickiej stali.

Na skrzyżowaniu gąsienice czołgów wyżłobiły w asfalcie głębokie bruzdy.

Gdy na wschodnim horyzoncie wschodzące słońce otworzyło ogromną, palącą ranę – ciągnęła się krwawo od Frýdku aż do Bazalów – w brązowym nazistowskim mundurze przebiegł pod naszymi oknami Wilhelm Heinz, szef morawsko-ostrawskiej organizacji NSDAP[4], do marca 1939 ktoś w rodzaju kierownika administracyjnego tutejszego ratusza, w którym od roku 1938 ojciec Bohumil prowadził swoją nową cukiernio-kawiarnię.

– Zaczęło się, nareszcie. Teraz damy Polakom w dupę, że się nogami nakryją! – krzyczał.

Około siódmej mama Maria, by użyć jej słów, wystroiła mnie w nowe ciuchy, prezent od żydowskiego kupca Nathana Rixa, na pierwszą drogę do czysto aryjskiej niemieckiej szkoły. Na naszej ulicy znów panował spokój, tylko smród spalonej ropy osiadł w tynku naszego domu i jeszcze w jasnym granicie, który do wysokości pierwszego piętra wzmacniał ściany banku.

Powietrze stało.

Głuche dudnienie zanikło gdzieś pod Bohumínem.

Przed wpół do ósmej, kiedy ojciec wyciągnął mnie z domu na ulicę, jasne niebo zadrżało od huku i łoskotu. Nad dachami domów przy ulicy Johanny sunęła na wschód ogromna chmura trzysilnikowych samolotów z krzyżami na skrzydłach. A z północy na południe, pod hałaśliwą hordą metalowych drapieżników ze swastykami cicho i dostojnie leciały trzy chmary i jeden klucz śpiewających ptaków, może to były jaskółki, słowiki, skowronki albo zięby. W ostrawskiej gazecie „České slovo” z czwartku 31 sierpnia 1939 roku opawski ornitolog doktor Wenzel Hendrich dziwił się wielce, dlaczego w tym roku ptaki wędrowne tak wcześnie opuszczają obszary na północny wschód od Odry i dorzecza Wisły. Przyczynę niezwykle wczesnych przelotów ptaków wędrownych oraz innych na południe, czy raczej ich niewytłumaczalną ucieczkę, upatrywał w nowych fabrykach chemicznych i koksowniach w niemieckiej części Górnego Śląska, których trujące opary okropnie zanieczyściły powietrze pod koniec tego lata, swoją drogą spaczonego nie tylko w sensie pogody. Już następnego dnia, w piątek 1 września 1939 roku, dotarło do ornitologa, czemu ptaki przedwcześnie opuszczały obszary między Odrą a Wisłą: za końcówkę ostatniego zdania, którą opawski sąd zakwalifikował jako obniżanie morale ludu niemieckiego, naukowiec odsiedział trzy lata w kacecie w Dachau.

Przy Ostrawskiej Kasie Oszczędności rozbeczałem się na dobre.

Niemieckie bombowce zniknęły w mglistym tumanie na północy, zostawiając za sobą rozedrgane powietrze i głuchy pomruk.

Ptaki wędrowne były już daleko, chyba nad Mariánskimi Horami lub nad stawami w Studénce, i leciały na południe w stronę Bramy Morawskiej. Przed ratuszem w Śląskiej Ostrawie rozdarłem się już na dobre, żeby zwrócić uwagę na bezprawie, jakiego dopuszcza się ojciec Bohumil, ciągnąc mnie do niemieckiego powszechniaka. Ale nikt się mną nie przejął, nie pocieszył mnie, nie pożałował, choć było jasne, że chodzi nie tylko o bezprawie, ale i o straszną krzywdę, która naznaczy całe moje życie.

Podczas gdy ojciec wlókł mnie przez miasto do niemieckiej szkoły, piętnaście kilometrów od nas, gdzieś pod Bohumínem i Czeskim Cieszynem, już od trzech godzin rozkręcała się wielka rzeź II wojny światowej.

Początek swego nieszczęścia zapamiętałem łatwo: zaczęło się trzy lub cztery godziny po wybuchu II wojny.

Pod otwartym oknem ratusza w Śląskiej Ostrawie po raz pierwszy postawiłem się ojcu fizycznie, łapiąc za kratę.

– Ja nie chcę do niemieckiej szkoły, puść mnie do czeskiej!

Zza kraty wyjrzał pan František Valouch, znajomy ojca, do marca 1939 roku nauczyciel, który – żeby nie rzucać się w oczy ostrawskim nazistom z powodu swego patriotyzmu i członkostwa w Sokole – musiał opuścić szkołę, schował się więc w biurze do spraw rejestracji i wydawania kartek żywnościowych. Już w pierwszej klasie pan profesor Valouch zaskoczył mnie swą czarną peruką; gdy pocił się z gorąca, zdejmował ją nawet w klasie i zawieszał na kloszu lampki elektrycznej nad tablicą.

– Dajże pan chłopcu spokój, erzacowy Germaninie! Czemu go pan wleczesz do niemieckiej szkoły, skoro nie chce?

– Tego by jeszcze brakowało, żeby chłopak rozkazywał! – krzyknął ojciec do otwartego okna na parterze ratusza. – Wrzeszczy, ale jak nabierze rozumu, zrozumie, że w na nowo urządzonej Europie otwieram mu przyszłość!

– Gówno prawda – rzekł pan Valouch i zamknął okno.

Dla niemieckojęzycznego koleżeństwa, z wyjątkiem Evy Schubert, od początku byłem tylko Tschusche, nieznającym niemieckiego czeskim głupkiem, który uparcie milczy. Nauczyciel, we wrześniu 1939 roku już starszy nauczyciel – Oberlehrer – którego nienawidziłem od pierwszej lekcji, nazywał się Herbert Nitschke. Na dużych przerwach nie tyle jadł, ile żarł pociętą na cienkie plasterki albo tartą marchew, która, jak twierdził, szczerząc swoją złotą szczękę, jest dobra na oczy.

Herbert Nitschke stał się bywalcem kawiarni ojca Bohumila już dwa lata przed piątkiem 1 września 1939 roku. Każdej soboty do późnej nocy rżnął w mariasza z ojcem, panem Flanderką, stróżem w Nowym Ratuszu, i z panem Hrnčárkiem, właścicielem jedynej firmy w Śląskiej i Morawskiej Ostrawie, która produkowała reklamy neonowe. Czasem uprawiali hazard, grywając w oczko albo w pokera. Po marcu 1939 roku Herbert Nitschke także u nas paradował w nowym mundurze SA, umizgując się do mamy Marii, ubranej na biało i z koronkowym czepkiem we włosach. I chociaż Nitschke był naszym znajomym, w klasie zawsze zwracał się do mnie Polívka – do dzisiaj jest dla mnie zagadką, jak wpadł na to nazwisko – żeby mnie upokorzyć i ośmieszyć przed Evą Schubert, bo reszta była mi obojętna.

„Polívka, do tablicy! Polívka, dołóż do pieca! Polívka, czemu żeś znowu nie odrobił zadania domowego? Oj, Polívka, Polívka, potrzebny nam ty jesteś, czystej rasie germańskiej, jak kula u nogi!”

I tak w koło Macieju.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.