Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść wyróżniona na liście wybitnych książek przez „New York Timesa”.
Jedna z 10 najlepszych książek roku według „Publisher’s Weekly”.
Jedna z najlepszych książek roku w ocenie „Vulture”.
Książka najmłodszej finalistki Nagrody Bookera, międzynarodowej gwiazdy literackiego świata, porównywanej do największych twórców thrillerów: żywiołowy portret mrocznych relacji między rywalizującymi siostrami, ukazany bez tabu.
„Daisy Johnson to demoniczne potomstwo Shirley Jackson i Stephena Kinga.”
—The Observer (London)
„Wynosi gotycką fabułę na szczyty kunsztu, wstrząsając czytelnikiem.”
—The New York Times
„Zwieńczona zdumiewającym zwrotem akcji.”
—The Boston Globe
Daisy Johnson powraca z thrillerem Siostry, uzależniającą opowieścią o rodzeństwie uwikłanym w sieć bolesnych emocjonalnych zależności, zmagającym się z próbami zrozumienia, gdzie kończy się świat jednej z sióstr, a zaczyna drugiej.
Dzieli je zaledwie dziesięć miesięcy. July i September znają się jak łyse konie i nie potrzebują nikogo innego, tylko siebie nawzajem. Pewnego dnia dochodzi jednak do tragedii i wyprowadzają się wraz z samotną matką do opuszczonego domu na wybrzeżu. W nowym, odizolowanym życiu July czuje, że głęboka więź, jaka zawsze łączyła ją z siostrą, zmienia się w sposób, którego nie rozumie. Obezwładniający strach i powiązane z nim niepokoje zapełniają dom. Siostry przekraczają granice dopuszczalnych zachowań – aż seria szokujących spotkań wystawia ich wspólnotę doznań na próbę i zmusza do ujawnienia wstrząsającej prawdy o przeszłości i teraźniejszości.
Napisana radykalnie odkrywczym językiem, z niezwykłą wyobraźnią, określana jako „urzekająca” (The New Yorker), „wyraz siły natury” (The New York Times Book Review) oraz „dziwna, pierwotna i cudownie niepokojąca” (Celeste Ng), powieść Siostry jest jak połączenie ataku pierwotnej furii i bezbrzeżnego cierpienia –t pełnym napięcia, mocnym i głęboko poruszającym świadectwem miłości rodzeństwa oraz tego, co może się wydarzyć, gdy dwie siostry mierzą się z najciemniejszymi impulsami swoich osobowości.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 164
CZĘŚĆ PIERWSZA
September i July1
Dom. Jego podłużne fragmenty wyzierające zza żywopłotu, przez pola. Brudnobiały, okna zatopione w cegle. Dłoń w dłoni, na tylnym siedzeniu, ostrze światła z szyberdachu. My dwie, ramię w ramię, dzielące się powietrzem. Długa droga za nami, wzdłuż kręgosłupa kraju, przemknęłyśmy po obwodnicy Birmingham, mijając Nottingham, Sheffield i Leeds, czyniąc wyłom w Górach Penińskich. Oto rok, w którym jesteśmy znękane. Co? Oto rok, w którym jesteśmy pozbawione przyjaciół, potrzebne tylko sobie. Oto rok, w którym czekałyśmy w deszczu na korcie tenisowym, by się zjawiły. Dźwięki w radio: z południa napływa cieplejsza temperatura… Policja w Whitby. Szu szu matczynych dłoni na kierownicy. Nasze myśli niczym jaskółki. Przód samochodu wznosi się i opada jak dziób łodzi. Gdzieś tam jest morze. Zarzuca kołdrę na nasze głowy.
•
Oto rok, kiedy coś innego budzi trwogę.
•
Droga oddala się i znika z pola widzenia, wibracja wibracja, kiedy zjeżdżamy z asfaltu na ubitą ziemię. Czy mama płacze? Nie wiem. Powinnyśmy spytać? Nie ma na to odpowiedzi i, tak czy owak, dom jest teraz blisko i nie ma czasu, by wrócić albo spróbować ponownie, albo zrobić coś na nowo. Oto rok, w którym jesteśmy domami, światła palą się w każdym oknie, drzwi nie zamykają się do końca. Gdy jedna z nas mówi, obie czujemy słowa poruszające się na naszych językach. Gdy jedna z nas je, obie czujemy pożywienie zsuwające się w dół naszych przełyków. Nie byłybyśmy zdziwione ani trochę, gdyby nas rozcięto i okazałoby się, że dzielimy organy, że jedne płuca oddychają za dwie, że pojedyncze serce bije podwójnym, gorączkowym rytmem.
Imiona bohaterek oznaczają nazwy miesięcy: wrzesień i lipiec (przyp. tłum.). [wróć]
July
1
No, już. Oto jest.
Dom, do którego przyjechałyśmy. Dom, na którego poszukiwanie wyruszyłyśmy. Usadowiony po stronie wrzosowisk North York, tuż przy morzu. Nasze wargi zaciśnięte i pomarszczone od zlizywania chrupkiej soli, kończyny ociężałe, znużone narastającym bólem. Kierownica gorąca niczym wrzątek, odblask jezdni. Upłynęły całe godziny, od kiedy wyruszyłyśmy, zagrzebane na tylnym siedzeniu. Wsiadając do samochodu, mama powiedziała: Dojedźmy tam przed nocą. A potem przez długi czas ani słowa. Wyobrażamy sobie, co mogłaby powiedzieć: To wasza wina. Albo: Nigdy nie musiałybyśmy wyjeżdżać, gdybyście nie zrobiły tego, co zrobiłyście. I oczywiście ma przy tym na myśli: Gdybyśmy się nie urodziły. Gdybyśmy się w ogóle nie urodziły.
Zaciskam dłonie, jedna na drugiej. Niezdolna jeszcze określić, co to za strach, tyle tylko, że jest niezmierzony. Dom znajduje się tutaj. Przycupnął jak małe dziecko przy ciemnoszarym murze, puste pastwisko owiec upstrzone starymi ekskrementami, cierniste krzewy wysokie jak dorosły człowiek. Podmuch zatęchłego powietrza, które napotyka świeże, kiedy otwieram drzwi. Zapach nawozu. Przerośnięty żywopłot, trawa i chwasty zmagające się z betonem, frontowy ogród wąski i zawalony szpargałami: wiekowymi ostrzami szpadli, plastikowymi torbami, roztrzaskanymi donicami i niemal żywą plątaniną korzeni. September wspięła się już na nierówny mur, balansując, zęby zaciśnięte w grymasie, który być może jest uśmiechem. Okna przesłonięte odbiciem jej ciała i mojej twarzy o oczodołach jak pieczary, a w głębi nasza mama, opierająca się z wyczerpania o maskę samochodu.
Białe ściany domu poznaczone są smugami brudnych odcisków dłoni i zapadają się w swych pomarszczonych połowach, górne piętro zanurzone w dolnym jak dłoń oplatająca pięść. Pod jedną ze ścian elementy rusztowania, na drodze walają się połamane dachówki. Sięgam do ramienia September, zastanawiając się, czy mogłabym wbić się zębami w jej skórę i w ten sposób sprawdzić, czy potrafię się zorientować, o czym myśli. Czasem potrafię. Nie z absolutną pewnością, bardziej przypomina to niewyraźny szum świadomości. Jak wówczas, kiedy mama włącza radia w różnych pokojach, synchronizacja odrobinę szwankuje, a ja stoję w korytarzu i słyszę echo dźwięków. Ale September umyka poza zasięg moich dłoni, jazgocząc niczym sroka.
Wygrzebuję z dna kieszeni chusteczkę higieniczną, wycieram nos. Słońce zaczęło się już zniżać, ale wciąż pali moje nagie ramiona. W kieszeni mam też cukierki na kaszel, miękkie, pokryte meszkiem. Wsuwam sobie jednego do ust, w głąb policzka.
Na ścianie domu widnieje jakiś pokryty brudem napis. Trę go chusteczką, aż mogę odczytać słowa: SIEDLISKO. Nigdy wcześniej nie mieszkałyśmy w domu z żadną nazwą. Nigdy nie mieszkałyśmy w domu, który wygląda tak jak ten: sponiewierany bezkształtny, cały w zastarzałej nieczystości. Ciało September wiruje. Zamykam szybko oczy, pięć razy, tak aby nie upadła, a jeśli upadnie, to by wylądowała na ziemi niczym kot.
Szukam mamy. Odsunęła się już od samochodu; jej ciało wydaje się zbyt ciężkie, by można je było udźwignąć. Tak się właśnie zachowuje, jest małomówna albo milcząca od czasu tamtych wydarzeń w szkole. W domu w Oksfordzie nocą słyszałyśmy, jak porusza się nad naszymi głowami. Odzywała się do nas tylko sporadycznie, ledwie napotykając nasz wzrok. Jest inną osobą w znajomym ciele, a ja chciałabym, żeby do nas wróciła. Otwiera furtkę ogrodu, kopiąc w nią butem.
Pomóż mi, mówi, przechodząc obok. Ursa powiedziała, że klucz znajduje się pod żabą.
Szukamy żaby. Ziemia jest spulchniona od aktywności insektów. Wykopuję robaka i ogarnia mnie panika pod wpływem jego dotyku, miękkiego, ustępliwego.
Przestań się obijać, mówi mama, a potem patrzymy pochylone w trawę i szukamy, dopóki nie udaje mi się wymacać kamiennej żaby o tłustych wargach i paciorkowatych oczach, niemal schowanej pod poszyciem. Mama podważa ją butem, a potem jęczy, nie ma klucza. Typowe, mówi. Typowe, a potem uderza się trzykrotnie pięściami po udach.
Majowe chmury unoszące się wzdłuż linii pola nabrały stalowości, zaczynają się gromadzić i nabrzmiewać złowieszczo. Wskazuję je, mówię: patrz.
Dobra. Szybko. Szukajmy.
Zostawiamy nasze torby jedna na drugiej i podnosimy puste donice, przedzieramy się przez trawę. Znajduję w ziemi monety. Obok boku domu biegnie ścieżka, jest też ogród z płytami chodnikowymi opartymi o ściany, trawa wyrwana i zamieniona w mierzwę, porzucone stalowe grabie. Coś, co mogło być grillem, ze wzgórkiem popiołu pośrodku pękniętej ceglanej konstrukcji. W ścianie domu tkwią osadzone w betonie muszle, grunt piaszczysty, pełen kamyków wygładzonych przez morze. Zaglądam przez jedno z okien. Za szybą: przyćmiony kształt ścian, półki; może spiżarnia. Pluję na dłoń i pocieram szkło. Jaśniejszy kwadrat framugi, za którą znajdują się niewyraźne cienie, może sofa i stół, coś, co jest pierwszym stopniem schodów. Obok mnie September przysuwa twarz do okna, dłonie zwinięte na szybie, słodka woń perfum, które ukradłyśmy ze sklepu obok naszej szkoły, zapach jej niemytych zębów. Wybałusza na mnie oczy, kręci językiem, szczypie mnie w ramię. Moja twarz wygląda niezgodnie z zasadami perspektywy: policzki dłuższe niż w rzeczywistości, oczy wąskie niczym otwory na monety w parkometrach.
Wyglądam jak mama. Albo jak według niej jej mama, nasza babcia, w Indiach, gdzie nigdy nie byłyśmy. September nie wygląda tak jak my. Nie pamiętamy swojego ojca, ale musi go przypominać: mamy gładkie włosy, policzki pokryte miękkim jasnym puszkiem, blade oczy jak u śnieżnego zwierzęcia.
Informacje na temat jego osoby przeciekają kropelkami przez lata, rzadko zdobywane bez kłótni. Poznał mamę, kiedy miała dwadzieścia trzy lata i była na wakacjach w Kopenhadze, gdzie wtedy mieszkał. Krążył za nią po mieście przez trzy dni. Powiedziała, że taki już był. Perfekcyjnie władał angielskim – dorastał tutaj – ale lubił mówić do niej po duńsku, ciesząc się, że nie potrafi go zrozumieć. Taki też był. Umarł. Jak umarł? – pytałyśmy przez cztery lata, nim ustąpiła. Utopił się na basenie hotelu w Devon. Nie byli razem, kiedy to się stało, a nasza trójka, September ledwie pięcioletnia, ja niewiele młodsza, mieszkała gdzie indziej. Potrzeba było prawie roku, by jego siostra zadzwoniła i powiedziała, że nasz ojciec nie żyje. Nauczyłyśmy się o niego nie pytać. Nie mamy słów, by go opisać. Nie znałyśmy go. September powiedziała raz matce, że był z niego nieladaladaco, a ona się roześmiała, ale potem umilkła na kilka godzin i przybrała wyraz twarzy, który z czasem zaczęłyśmy rozpoznawać. Raz na trzy albo cztery lata, w Boże Narodzenie, przyjeżdża do nas w odwiedziny jego siostra Ursa, ja zaś razem z September próbuję coś z niej wyciągnąć, jest jednak nieugięta. Ursa jeździ kabrioletem, nigdy nie zostaje u nas dłużej niż jeden dzień, woli zatrzymywać się w hotelu niż w naszym domu. Ma krótkie blond włosy, tak więc, podchodząc do niej niezauważenie od tylu, byłyśmy czasem przekonane, że to on: dawno utracony ojciec, powód matczynego smutku i naszego istnienia. Dom na wrzosowiskach należy do Ursy; wynajmuje go, nie mieszka tutaj, wypełnia go ludźmi takimi jak my, którzy nie wiedzą, dokąd się udać.
Z boku domu, kiedy wiatr wzmaga się odrobinę, znajdujemy kolejne okno, niewielkie, ale wyglądające na obluzowane, kiedy na nie napieramy, otwiera się do wewnątrz.
Mama stoi od frontu, trzyma w dłoni kamień zabrany z pobliskiego pola i zamierza rzucić nim w szybę obok drzwi. Unoszę dłonie, żeby zasłonić sobie uszy. Krew dudni we mnie bum bum, w szpiku narasta lęk, napływa do krtani.
Jest tu otwarte okno, drze się September. Możemy się chyba przecisnąć. Mama obraca ku nam kamienną twarz, usta ma wykrzywione do dołu, wyryte w skórze.
•
Pomieszczenie, do którego prowadzi okno, to spiżarnia. Nim wchodzimy do środka, bierzemy się za ręce. Pod oknem znajduje się brudna podłoga wykładana płytkami, obtłuczona w miejscu, gdzie styka się z wilgotną ścianą. Drewniane półki. Kilka puszek zupy i fasolki, dwa opakowania spaghetti o podejrzanym kolorze. Unosi się tu jakiś zapach, niemal słodki, z nutą, której nie potrafię do końca zidentyfikować. Sufit jest niski, naga żarówka obija się o czubek mojej głowy.
September nuci, jak to ona, kiedy jest podekscytowana i chce, bym o tym wiedziała. Jej nucenie może oznaczać mnóstwo rzeczy. Halo, gdzie jesteś / chodź tutaj / przestań to robić / irytujesz mnie. Uświadamiam sobie, że boję się tego domu, gniewu mamy i irytacji okazywanej przez September. Byłyśmy tu już wcześniej, tylko raz, ale nie pamiętam tego zbyt dobrze.
Co to jest? – pytam.
Co?
Ten zapach.
Nie wiem. Zdechła mysz?
Nie mów tego.
Przez drzwi spiżarni możemy wejrzeć w korytarz; na lewo znajduje się główne wejście, a obok kolejne drzwi, prowadzące być może do łazienki. Na wprost są schody, a po prawej stronie jeszcze jedne drzwi, przed nami otwarty salon. Rozkład domu wydaje się niewłaściwy, nieintuicyjny, skoro ze spiżarni wychodzi się wprost do salonu. Pachnie nieświeżą żywnością. Wkraczamy do pokoju. W kącie dostrzegam jakiś przygarbiony kształt pozbawiony formy, fałdy materiału. Ściskam dłoń September. To niemożliwe, że tu jesteśmy, i niemożliwe, żebyśmy mogły zostać. Na najbliższym stoliku stoi lampa, do której sięgam. Coś się przewraca i spada na podłogę. Mam wrażenie, że moje wnętrzności wypełnia pszczeli rój. Zapala się światło, wydając przy tym przenikliwe zawodzenie.
Nic tu nie ma, mówi September. Nie martw się, lipcowy robaczku.
Krąży po salonie, pstrykając włączniki światła. Wszystko wydaje się zbyt jasne, jakby żarówki nie pasowały do swoich gniazd. Można wyczuć zapach spalenizny. Kiedy zaglądam do jednej z lamp o głębokim kloszu, dostrzegam ściółkę pajęczyn, martwe muchy na dnie. Sofę i fotel przykrywają wyliniałe koce, jest też stolik do kawy z dwoma kubkami, na dolnej półce plik gazet. Pod drewnianym gzymsem znajduje się piec na drewno, przed nim brudny chodniczek. Małe okno wpuszcza niewiele światła. Sufit jest niski i wsparty belkami. Gdybyśmy były trochę wyższe, musiałybyśmy się schylać. Za schodami widać puste półki na książki. Rzecz, którą strąciłam ze stolika, leży na podłodze, ukryta do połowy pod sofą. Kiedy ją podnoszę, na moich dłoniach pozostaje brud. Szkło popękało nierówno. September obejmuje mnie w talii i opiera brodę na moim ramieniu.
Nie martw się, patrz, to sztuczne mrowisko, formikarium.
Odwracam je do góry nogami. Ma rację. Dwie tafle szkła wpuszczone w wąskie pudełko i wypełnione ziemią. Są tu tunele, wykopaliska, ścieżki wytyczone w glebie, wszystko się zawala, kiedy tym poruszamy.
Stłukłam to, mówię, i ogarnia mnie poczucie – gęste, dławiące, nieuchronne – jak by to było żyć w ziemi i przebijać się przez nią własnymi ustami.
Możemy to naprawić, mówi. Jest tu gdzieś taśma klejąca. Znajdziemy kilka mrówek, wsadzimy je do środka.
Rozlega się pukanie do drzwi, mama przypomina nam o sobie. Ma zmęczoną twarz, jakby nie spała od tygodnia. To była długa zima, złe Boże Narodzenie, już przesiąknięte zapachem tego, co miało nadejść, pełzająca wiosna. W marcu w szkole doszło do awantury, potem rozmiękła nawierzchnia opuszczonych kortów tenisowych, błoto na naszych gołych stopach i moje dłonie, które wyglądały tak, jakby należały do kogoś innego. Po tym, co się wydarzyło, pozostałyśmy w Oksfordzie przez dwa miesiące, a teraz jest maj, burze ustępują przed upałami. Pragnę dotknąć twarzy mamy, sprawić, by mnie przytuliła, jak zwykła to robić, kiedy wszystkie tłoczyłyśmy się w podwójnym łóżku. Tyle że teraz przeciska się obok mnie z zaciśniętymi szczękami, torby wypadają z jej dłoni na podłogę. Ja też czuję się zmęczona od chwili, kiedy opuściłyśmy szkołę; bywają dni, gdy mam wrażenie, jakbym dźwigała na swoich barkach drugie ciało. Chcę jej to powiedzieć, chcę, by wyznała, że się nie zmieniła albo że może sprawić, bym poczuła się lepiej.
Patrzymy, jak wchodzi na górę. September gwiżdże przez zęby i wypowiada jej imię – jak zwykle, kiedy chce ją zirytować – cicho, Sheela, i przez chwilę można odnieść wrażenie, że matka się waha, czy się cofnąć, potem jednak rusza do przodu, jej buty na drewnianych stopniach. Trzyma pod pachą kołdrę, pod drugą ściska swoją roboczą teczkę. Stoimy, słuchając jej, aż rozlega się dźwięk zamykanych drzwi. Bywała smutna już wcześniej, ale teraz jest inaczej. Teraz jest gorzej.
Jest taka rozgniewana, mówię. Wyczuwam narastającą irytację September.
Nie będzie się wiecznie gniewać, odpowiada.
Może będzie.
Nie na ciebie, mówi i pociąga mnie za warkocz, sprawiając że zaczynają łzawić mi oczy.
•
Drzwi najbardziej oddalone od wejścia prowadzą do małej kuchni. W zlewie leżą blachy do pieczenia, z boku pusty pojemnik na chleb, jeszcze więcej kubków. Mieści się tu maleńkie okno. Gramolę się niezgrabnie na blat szafki, ciągnę za klamkę, jednak okno nie chce się otworzyć, zamalowano je, jak zauważam, na dodatek w miękkie drewno wbito gwoździe. Zsuwam się na dół. Do drzwi lodówki przylegają żółte karteczki – rozpoznaję pismo Ursy z kartek bożonarodzeniowych – A i J pochodzą z zestawu liter na magnes. Odczytywanie ich treści wydaje się czymś wścibskim, ale robię to, nachylając się, szukając jakichś śladów sekretnego języka czy informacji, by podzielić się nimi z September. Są tu jednak tylko szczegóły dotyczące wywózki śmieci, wzmianka o tylnych drzwiach, które się zacinają, lista rzeczy, których nie należy wrzucać do ognia. Otaczająca mnie kuchnia jest tak brudna, że przyprawia mnie to o swędzenie. Odkręcam kran, a gdy robi się zimny, szoruję dłonie, ale nawet woda wydaje się czymś pokryta, miękka od szlamu. September, która stoi w drzwiach, gwiżdże na mnie, tylko kilka taktów, przywołując mnie z powrotem.
Wszystko w porządku, lipcowy robaczku?
Tak.
Obok spiżarni znajduje się łazienka z wanną i toaletą. September pociąga za sznurek, który włącza halogen. Widzę ślady kogoś, kto tu był, i to niedawno: podłużny kawałek mydła na brudnej umywalce, dwie butelki szamponu wrzucone do wanny, na podłodze smuga, być może jakiegoś specyfiku służącego do makijażu.
Skąd to? – pytam, trącając mydło paznokciem kciuka, i po chwili ogarniają mnie mdłości.
Nie wiem. Pewnie jeden z lokatorów Ursy. Słyszałam, jak mama rozmawia z nią przez telefon, chyba Ursa go wywaliła, żebyśmy mogły się tu zatrzymać.
Jak długo zamierzamy tu zostać?
Dlaczego mnie pytasz? – prycha September, a potem mówi: – Nie wiem, dlaczego mama chciała, żebyśmy tu przyjechały.
Martwy naskórek, mówię, przesuwając palcem po umywalce, a September patrzy na mnie ze złością i wychodzi z łazienki zdecydowanym krokiem.
Po długiej podróży mam osad na zębach – pozostałość po kanapkach z serem i cebulą, które kupiłyśmy na stacji benzynowej. Przypominam sobie nagle, że zostawiłyśmy swoje szczoteczki do zębów na umywalce w dawnym domu, do którego już nie wrócimy. Idę do salonu, żeby powiedzieć o tym September, ale jest na górze; słyszę, jak tam krąży. Ziemia w formikarium przesuwa się odrobinę, jakby coś się właśnie przez nią przemieściło. Spod drzwi wejściowych i z komina napływa ciepłe powietrze. Chcę usłyszeć swój głos odbijający się od białych ścian. Mam wrażenie, że w pokoju jeszcze przed chwilą panował gwar. Wypowiadam imię siostry jak najciszej, ale i tak mój głos wydaje mi się zbyt głośny. Wyczuwam za plecami wszystkie pokoje. Nie sposób stać twarzą do każdego pomieszczenia w domu jednocześnie; zaglądam do kuchni i spiżarni, ale są puste, wypełnia je tylko ciche brzęczenie słabego oświetlenia. Wbiegam szybko po schodach, po dwa stopnie naraz. Coś czai się za mną, depcze mi po piętach. Ale kiedy docieram na górę i się odwracam, niczego nie widzę.
Wąski korytarz i drzwi do trzech pokoi. Najbliżej jest sypialnia z piętrowym łóżkiem wciśniętym w kąt, poza tym żadnych mebli. Nie było tu wcześniej łóżka, spałyśmy, jak mi się zdaje, na materacach położonych bezpośrednio na podłodze. Są rzeczy, które pamiętam, i rzeczy, które nie są takie same. Nie widzę nigdzie September, a potem nagle siedzi na górnym łóżku i śmieje się ze mnie. Czuję ucisk w gardle.
Dokąd poszłaś? Mój głos jest wysoki, przypomina dźwięk gwizdka przywołującego psy. Często – od najmłodszych lat – czekam, aż siostra mnie porzuci, podąży swoją drogą.
Przyszłam tutaj, mówi. Chciałam zobaczyć, gdzie kiedyś spałyśmy. Popatrz. Trzyma w ręku pokiereszowaną lornetkę.
Co to jest?
Wiesz co.
Pamiętam zdjęcie taty, które kiedyś znalazłyśmy, wetknięte w schowek na rękawiczki modnego samochodu Ursy; wyglądał na jakieś dziesięć lat i miał lornetkę zawieszoną na szyi. Omal mi nie złamał ręki z jej powodu, powiedziała Ursa, kiedy nas przyłapała i wyrwała fotografię z dłoni September.
Na ścianach widnieją ślady po starych plakatach, nad drzwiami – po zegarze. Materace na piętrowym łóżku są wąskie niczym koja. September zsuwa się po drabince i wymachuje rękami: ta-daaa.
•
Czasem wydaje mi się, że pamiętam czas, kiedy byłyśmy tak małe, że spałyśmy w jednym łóżeczku, nasze cztery dłonie splecione nad głowami, i widziałyśmy świat z tego samego punktu obserwacyjnego. Nie umiałam jeszcze wtedy mówić, ale mimo wszystko sądzę, że musiałyśmy się jakoś porozumiewać. Pragnę ponad wszystko, by i teraz tak było. Albo jak byłyśmy nieco starsze, a ona podciągała się na szczebelkach i spadała na podłogę, wrzeszczała, bym zrobiła to samo, aż w końcu zjawiała się mama i wsadzała ją z powrotem do łóżeczka albo brała nas do swojego – wtedy nasze ręce splatały się ze sobą; klatka piersiowa mamy pod naszymi policzkami, oczy September tak blisko moich, że widziałam każdą załzawioną rzęsę. Pytam jej: chciałabyś, żeby tak było? Chciałabyś, by wciąż tak było? A ona na to: nie wiem, o czym gadasz, July.
•
Przykucamy pod zamkniętymi drzwiami matczynego pokoju, ale nic nie słychać. Zdarzało się to już wcześniej – to podsłuchiwanie przez drzwi. Może śpi. Otwieramy trzecie drzwi w korytarzu. To pomieszczenie na bojler. Jest tu brzuchaty zbiornik na wodę i skomplikowany zestaw przełączników do ogrzewania domu i wody. Na podłodze leżą łapki na myszy, ale niczego w nich nie ma. Stoimy, zastanawiając się, do czego służą poszczególne przełączniki. Słyszymy, jak coś się kotłuje wewnątrz zbiornika. O dach uderza drobniutki deszcz. Wydaje mi się, że gdybym się dostatecznie postarała, mogłabym poprzez dłoń September usłyszeć powolny ruch jej myśli, chichot słów. Przypominam sobie te ostatnie tygodnie w szkole. Padało często, zalewając rynsztoki, woda ściekała po szybach. Martwy borsuk, którego widziałyśmy z samochodu, jadąc do szkoły. Twarze innych dziewcząt. Jest tylko jeden powód, dla którego opuściłyśmy dom w Oksfordzie i przyjechałyśmy tutaj, i choć to był pomysł September, żeby zwabić te dziewczyny na kort tenisowy, żeby dać im nauczkę i napędzić im stracha, to nie jej zachowanie stanowi powód, dla którego znajdujemy się w Siedlisku. Winę za to ponosi inna osoba.
September na chybił trafił pstryka przełącznikami bojlera. Wciąż ma na szyi lornetkę, która kołysze się w takt jej ruchów. Zza ściany dobiega ciężki pomruk.
Nie wydaje mi się, by było to mądre.
Podłoga pod naszymi stopami stukocze.
Może nie, mówi September. Zejdźmy na dół, jestem głodna.
Udajemy się na spustoszenie lodówki, ale nie ma czego pustoszyć. Konserwy w małym pomieszczeniu przy drzwiach już przed laty straciły datę ważności, są powyginane, jakby ktoś w nie tłukł.
Zróbmy coś innego, mówi.
Deszcz uderza ukośnie w okna. Zalegamy na brzuchach na podłodze salonu i September mówi o kolorach, na jakie pomalujemy nasze ściany, o plakatach, które powiesimy. Słucham jednym uchem. Pokój wydaje się taki jak wcześniej, pełen aktywności, która dokonuje się poza zasięgiem wzroku. September przysuwa lornetkę do twarzy i ustawia ostrość.
Nachylam się w stronę spiżarni i szukam kontaktu. Żarówka w niewielkim pomieszczeniu porusza się, oświetlając najpierw jedną ścianę, potem drugą, zamieniając półki w płaskorzeźbę, a następnie pogrążając je w ciemności. Wpatruję się w puszki, nie chcąc wchodzić głębiej, żarówka wydaje z siebie pstryk-pstryk, a potem eksploduje, znów pogrążając pomieszczenie w ciemności.
September znajduje w zamrażarce zapiekankę z kurczaka, postanawiamy ją podgrzać. Czekając, oglądamy na laptopie stare odcinki z wywiadami Jan Hargrave. Staram się jednocześnie nasłuchiwać, czy mama nie schodzi na dół, żeby nam wybaczyć. Wybaczyć wszystko.
Nie sądzę, byśmy miały zostać tu jeszcze jutro, jeśli internet nie będzie działał, mówi September.
Za długo podgrzewamy zapiekankę. Trzymam ją nad koszem na śmieci, podczas gdy September próbuje zeskrobać spaleniznę z wierzchu.
Przypaliłam.
Nieważne.
Tyle że kiedy rozcinamy zapiekankę, okazuje się surowa w środku. Wypluwam na otwartą dłoń September różowe kawałki kurczaka, nie próbuję nawet posmakować. Za pomocą widelca wywalamy wszystko do kosza.
Nie chcę ponownie wchodzić do spiżarni. September wzdycha i wkracza w ciemność, potem wyłania się z niej z naręczem pogiętych puszek. Ta z brzoskwiniami jest przeterminowana tylko o rok. September dźga ją nożem, potem daje mnie, żebym wyssała sok z powstałej szczeliny. Czuję się nagle tak głodna, że aż kręci mi się w głowie. Biorę od niej nóż i dłubię w otworze, powiększając go, aż mogę wsunąć do środka palce, potem wyciągam brzoskwinie i połykam je bez przeżuwania.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki