Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W każdym z nas drzemie potężna pierwotna siła. Mazurskie lasy skrywają wiele tajemnic, ale największą z nich są obdarzone nadprzyrodzonymi mocami kasztanowowłose Traszka, Bachira i Tove. Wrażliwa i pomocna Traszka rozumie mowę zwierząt, rozważna Bachira posiada dar przemiany, a porywcza Tove zostaje piastunką kości i podąża śladami przodkiń czarownic, które zostały zamordowane w bestialski sposób, pragnąc w ten sposób oddać im godność i pochować zgodnie ze starodawnymi zwyczajami. Wychowywane przez babkę żyją spokojnie aż do momentu, kiedy ich życie zostanie zagrożone przez zbójecką szajkę. Oraz przez miłość, która oprócz rozkoszy przynosi ból i śmierć. Kogo spotkają na swej drodze? Dokąd zawędrują? Kim jest Gorhan, potrafiący śpiewem przywołać ławicę ryb, i dlaczego nosi przy sobie bursztyn? Jaką tajemnicę skrywa mały Janek oraz sędziwa Irma mieszkająca w pobliżu szmaragdowego jeziora? Czym są cienie rodowe, towarzyszące Tove od narodzin? Co kryje się po drugiej stronie księżyca? Adrianna Trzepiota zabiera nas do pachnącego ziołami i skrzącego magią świata słowiańskich wierzeń, tkając baśniową opowieść o niezwykłej sile drzemiącej w kobiecie, którą kieruje… miłość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 432
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
„Gietrzwałdzkiej Pani
– widzianej na Ziemiach Pruskich,
Strażniczce życia i dawnych opowieści”
Nie jest pradawną czarownicą
ani zwykłą kobietą.
Jest kimś pomiędzy,
a z tymi pomiędzy jest najwięcej kłopotów.
– A kobieta?
– O, złociutka, kobieta to coś zupełnie innego. Kto wie, gdzie zaczyna się i kończy jej istota? Posłuchaj, moja pani. Mam korzenie głębsze niż ta wyspa, niż morze; starsze niż lądy świata. Wywodzę się z ciemności. – Oczy czarownicy rozbłysły osobliwym blaskiem. Jej głos zadźwięczał niczym dziwny obcy instrument. – Z pradawnych ciemności. Istniałam, jeszcze zanim powstał księżyc. Nikt nie wie, nikt nie potrafi rzec, kim jestem, kim jest kobieta. Kobieta obdarzona mocą. Jej moc jest głębsza niż korzenie drzew, niż korzenie wysp. Starsza niż stworzenie, niż księżyc.
Wiedźma kołysała się, nucąc monotonnie, całkowicie pochłonięta swym śpiewem. Tenar wyprostowała się i paznokciem kciuka rozszczepiła z góry na dół następną łodyżkę sitowia.
– Ja – odparła.
Sięgnęła do miski.
– Dostatecznie długo żyłam w mroku – rzekła.
Ursula K. Le Guin, Tehanu, przełożyła Paulina Braiter,Prószyński Media, Warszawa 2013.
PROLOG
– Wstawać! Do stu tysięcy nocnych zjaw, wstawać! – Laaban krzyczał na kompanów, chodząc od jednego namiotu do drugiego. – Za dużo ziela lulka, stanowczo za dużo! Tak was otumanił, że nie jesteście w stanie iść dalej. – Przywódca szajki już od samego rana szalał ze złości, jego ciemne oczy zamykały się co chwilę. Zaciskał zęby, a przy tym również usta, które zaczynały sinieć pod naciskiem. Wyglądał na mocno zmęczonego, jakby toczyła go jakaś choroba. – Wstawać, łotry! Nie pozwolę wam zginąć na tej ziemi.
Kompani natychmiast powychodzili z namiotów. Naprzeciw Laabana jako pierwszy stanął Norman. Przez chwilę patrzyli na siebie jak mierzące się przed atakiem zwierzęta, gdy wreszcie rudy przyjaciel się odezwał:
– Od pewnego czasu jesteś jakiś nieswój, snujesz się pomiędzy namiotami, a twoja blizna z dnia na dzień robi się coraz szersza i bynajmniej nie jest to spowodowane nadmiernym strzelaniem z łuku, bo odkąd tu stacjonujemy, ani razu nie poszedłeś z nami na polowanie. – Złapał go za ramiona, a Laaban mało się nie wyrwał.
– Znowu nie mogę zmrużyć oczu – odpowiedział niepewnie. – Wystarczy, że przysnę na chwilę, zaraz się budzę, i tak noc w noc. Nie mogę już tego znieść. Jestem zmęczony tak bardzo jak po najcięższej bitwie.
– Nie wiesz, co zrobić? – Norman stuknął zawadiacko butem o but. – Pij więcej miodu! – Roześmiał się na cały głos. – Prawdziwy wojownik zasypia w trakcie picia lub zaraz po.
– Ty się śmiejesz, a ja niedługo zobaczę się z naszymi przodkami, jeśli ta dziwna przypadłość mnie nie opuści. – Spoglądając na obłe cielsko Normana, starał się zakrywać usta rozchylone od ziewania. Jego oczy wyglądały jak dwa ledwo tlące się węgle. Tylko posturą przypominał gotowego do walki zbrojnego mężczyznę.
– To przez tę jędzę, co to jedziemy ją ubić, twoje ciało jest jak niesione na marach. Baba wypuszcza ku nam pewnie te swoje złowróżbne czary.
– Tak myślisz? – Laaban odezwał się z nieskrywaną nadzieją w głosie.
– Tak. Jak będziemy blisko, to podniosą się mgły. Nie pamiętasz? Już przez to kiedyś przechodziliśmy, musi być stara, skoro nie chce uciekać, tylko próbuje nas omamić. Jak ją ubijemy, to zaśniesz jak dziecko.
– Ludzie ze wsi mówili, że to gdzieś na mokradłach. Nie będzie łatwo. – Laaban jeszcze raz zasłonił usta ręką, drugą wyciągnął mapę i rozwścieczony poszedł ku namiotom.
Teren nie należał do najłatwiejszych. Najpierw szli przez dość twarde poszycie leśne. Gałęzie co i rusz niespodziewanie chłostały ich twarze, a gdy zarośla stawały się bujne, wyciągali noże i trzech pierwszych piechurów cięło je ostrzami, torując łatwiejszą drogę pozostałym. Po kilku godzinach marszu zrobili przerwę, ale Laaban nie pozwolił na dłuższe biesiadowanie, chciał jak najszybciej doprowadzić sprawę do końca. Gorzała w nim jakaś złość, przelewała się jak wino w kielichu. Nie wiedział, czy jest zły sam na siebie, czy na los.
Rozróżniali dwa typy czarownic, na które polowali. O jednych mówili „wiedźma”, o drugich „leśna baba”. Ta pierwsza miała talent przemiany, ich bali się najbardziej, ale wierzyli, że stal, z której wykonane są ich strzały, odpędza wszelkie złe moce. Druga była bardziej „ludzka”, ale tak samo ważna, zamawiała choroby, odpędzała uroki, zbierała zioła. Uważali, że łatwo je rozróżnić, bo ta druga zazwyczaj bywała starsza, wyglądała dokładnie tak, jakby z wiekiem traciła nadprzyrodzone moce. Młodszym przypisywali większe zdolności i mówili, że są bardzo urodziwe, nawet te, których głowy pokryły się siwizną, nadal miały oczy pełne i namiętne. Czasem było im żal tych kobiet, wiedzieli, jaki czeka je koniec, ale słowa przysięgi, które złożyli Laabanowi, były ważniejsze niż ich krzyki i błagalne prośby.
Laaban podniósł rękę, dając tym samym znak, że wszyscy mają się zatrzymać. Pociągnął nosem, jakby to właśnie nim wyczuwał zagrożenie. Czuł w powietrzu duszący zapach siarki pomieszany ze zgnilizną wydobywającą się z bagien. W chmurze opadających mgieł był mocno wyczuwalny swąd świeżo zjełczałych jajek wymieszany ze zgniłymi liśćmi i padliną. Mężczyźni zaczęli kichać i pluć, zasłaniając usta i nosy. Wszyscy czekali na sygnał.
Przywódca, wciąż trzymając rękę w górze, ostrożnie stawiał pierwsze kroki. Podnosił nogi wysoko, wyglądał tak, jakby chciał w ten sposób przeskoczyć mgłę, która napierała coraz bardziej gęsta. Nagle zatrzymał się, ukucnął by poprawić nogawkę, następnie odrzucił na plecy warkoczyk, wyciągnął nos do góry i mocno rozpostarł przed sobą ręce, szukając czegoś ponad mokradłami. Dotykał maleńkich trawek, jak i tych dłuższych, zazielenionych liści, oglądał nawet zgniłe i spróchniałe pnie, aż w końcu odchodząc na dość znaczną odległość, spowity we mgle, wyrwał z ziemi zielsko przypominające kielichem biały lejek.
– Czermień błotna? Cóż u licha wymyślił? – szepnął pod nosem zaintrygowany Norman.
Laaban ponownie ukucnął, zdejmując z pasa worek, i wygrzebał z niego polane dziegciem szmatki. Niewielkich rozmiarów zawiniątka bezpiecznie umieścił wewnątrz kielicha i gdy już konstrukcja był gotowa, zwinnym ruchem, trąc jedno krzesiwo o drugie, podpalił materiał. Ogień zasyczał i strzelił w powietrze, kielich kwiatu przypominający lejek wyglądał jak maleńka latarenka. Umieścił ją z powrotem w poszyciu:
– Zaczęło się. Zmierzch zapada, będziemy szli drogą, którą wyznaczę tymi ognikami. Czermień rośnie tam, gdzie ziemia jest twardsza, idźcie dokładnie za mną, a nie zapadną wam się nogi, będziemy szli wolno, byle do celu. Mgła będzie dokładnie tam, gdzie wy. Będzie otaczała nas z każdej strony, nie ulegnijcie złudzeniom, że dwa kroki dalej widoczność się poprawi. Ta mgła to rzucone przez staruchę czary. Tylko czyha, żeby któregoś z nas wessało bagno. Za mną! – krzyknął ku swoim druhom, a ci, pokrzepieni mową, wyostrzyli wzrok, by w tym czarodziejskim mleku dostrzec poświatę ognia.
Idąc śladami wyznaczonymi przez Laabana, nie mogli oprzeć się wrażeniu, że ta droga nie będzie miała końca. Mijając co chwila nierzeczywiste w swej urodzie jęzory ognia, podśmiewali się nawet z przywódcy, że ich ostatni tak długi postój uczynił go jakoś dziwnie wrażliwym, ale gdy tylko znikał im z pola widzenia, natychmiast milkli i przyspieszali kroku.
– Stać! – Głos Laabana, cichszy niż zazwyczaj, rozniósł się po pustkowiu. Przywódca odganiał ręką nieprzyjemne komary i muszki, których wraz z nastaniem wieczora zaczęło przybywać. – Do stu tysięcy grzmotów, brakuje tylko, żeby jeszcze zesłała na nas jakąś plagę.
– Laabanie, spójrz w prawo, tam chyba znajduje się źródło twojego zabobonu. – Norman skinieniem głowy wskazał na majaczący w oddali niski, drewniany, rozsypujący się ze starości dom, w którego oknach tliło się światło.
Naraz przestali rozmawiać, widzieli, jak mgły odklejają się od ich ciał i skupione w jedną mleczną masę płyną przed siebie, szybując wprost na dom, który wessał je w siebie wszystkimi szczelinkami i szparkami. Zaciągnął się oparami jak dymem z fajki.
Laaban cofnął się, jakby otrzymał jakiś bolesny cios. Potarł nerwowo bliznę i chwycił za łuk.
– Okrążyć dom! – krzyknął, rozganiając mroczną ciszę. – Ona już czeka.
Mężczyźni zrobili, jak im kazał. Nie dawali po sobie znać, że strach zagościł w ich sercach. Wszystkie polowania na czarownice były od siebie różne, ale każde z nich mogło być ostatnim. Nigdy tak naprawdę do końca nie wiedzieli, z kim mają do czynienia. O czarownicach mówiono różnie: że są wybrankami czarnych mocy, znachorkami uzdrawiającymi ludzkie ciała i dusze, władczymi i niezależnymi wariatkami, strażniczkami granic własnej godności, które za niewyparzony język zawsze musiały płacić srogą karę. Niektóre z nich dobrowolnie wybierały życie na uboczu, inne wygnane z domów czy miast, wytykane palcami, wyszydzane, szukały ukojenia na obrzeżach miast lub w leśnych kniejach, jakby już samym swym miejscem zamieszkania stały na przecięciu światów ludzi i duchów.
Przywódca ostrożnie stawiał kroki, zbliżając się do chaty. Zatrzymał się, gdy na spróchniałym płocie okalającym niewielkie gospodarstwo dostrzegł kilka powbijanych czaszek, wewnątrz których tlił się ogień. Drżały mu nogi i ręce. W ręku trzymał ostry nóż, łuk cały czas dzierżył na plecach. Nie mógł złapać tchu, oddychał niemiarowo, ciężko. Próbował się uspokoić, dobrze wiedział, że kiedy oddech przodków i oddech człowieka połączą się ze sobą, nic nie jest w stanie go zatrzymać. Wyostrzył wzrok, węch i słuch i ostrożnie wszedł do środka. Drzwi zaskrzypiały, odgłos był tak nieprzyjemny, że mógłby obudzić nawet zmarłych. Czuł, jak koszula od potu przykleja się mu do pleców.
Do ścian domu poprzybijano poroża jeleni i małych koziołków, niektóre z całymi czaszkami. Kości porozwieszano na całej przestrzeni od podłogi do sufitu. Miał wrażenie, że wszedł do jakiejś klatki, która od wewnątrz miała przymocowane kolce. Na porożach wiszących tuż nad sufitem suszyły się zioła, nie rozróżniał ich wszystkich, ale zapach i wygląd szałwii rozpoznałby wszędzie. Na stole tuż pod oknem znajdowały się trzy ogromne świece. Były świeżo zapalone, informując, że ktoś tu był przed chwilą albo nadal jest.
Podszedł do wysokiej szafki zbitej z brzozowych desek. Przyglądał się glinianym słoiczkom z wygrawerowanymi napisami: piołun, mandragora, czarcie ziele, góra wiatrów, skrzyp polny, kwiat lipy, pyłek kwiatowy, żywokost, popiełuszka, śpiące licho. Na tym ostatnim zatrzymał wzrok, gdy nagle poczuł dojmujący chłód na swoich stopach. Drzwi, którymi wchodził, trzasnęły z hukiem, tak że garnuszek ze śpiącym lichem podskoczył i turlając się po półce, spadł na kamienną podłogę, po czym roztrzaskał się na wiele maleńkich kawałeczków. Pod resztkami naczynia leżał zielony piasek, wokół którego zaczęły się zbierać szarobrunatne opary.
– Do licha! Cóżeś zrobił?! Natychmiast otwórz okno! – Ciężki i mocny głos wprawił Laabana w osłupienie. Gula strachu wypełniła mu usta jak lepka maź. Zdążył się odwrócić, a trzymany w ręku nóż wycelował wprost w źrenice czarownicy. Jej pomarszczona twarz wyglądała jak wiekowa siatka na ryby. Linie meandrowały od uszu do nosa, od wąskiej linii warg do opadających kącików oczu. Drobne siatki fioletowych żył rysowały się na starczych rękach. Miała długie i brudne paznokcie, bliżej nieokreślony kolor włosów schowany pod brązową chustą i długą, ciągnącą się aż po ziemi suknię, która wyglądała jak przybrudzona, szara szmatka. Kobieta, nie zważając na uzbrojonego mężczyznę, podeszła do okna i otworzyła je na oścież:
– Sen i mara, duch i wiara... No, już. Kysz, kysz do siebie, mój panie! – Skierowała brudne ręce ku szarobrunatnym oparom, a te przemieściły się w stronę okna i dość szybko opuściły pomieszczenie. Wychyliła się za okno, spluwając trzy razy w krzaki, które bujnie pod nim rosły, i gdy już ukończyła swój rytuał, natychmiast je zamknęła. Usiadła na dość pokaźnych rozmiarów krześle, którego oparcie i siedzisko były wykonane z witek brzozowych. Wyglądała jak pomarszczony owoc zawinięty w szmatki. Ze spokojem w oczach patrzyła na przestraszonego Laabana.
– Witam cię w mojej chacie z szacunkiem należnym wędrowcom. Cóż cię do mnie sprowadza, łotrze? – Stukając pazurami w oparcie krzesła, cierpliwie czekała na odpowiedź.
Laaban był całkowicie wytrącony z równowagi. Zupełnie nie wiedział, czego się spodziewać. Zazwyczaj musiał je gonić, mierząc z dalekiej odległości z łuku, czasem już schwytane wyrywały się jego kompanom, gryząc ich nadgarstki do krwi i rzucając klątwy. Pierwszy raz był w tak niezrozumiałej sytuacji.
– Nie uciekasz? – wycedził przez zaciśnięte zęby. Pot kapnął z czubka jego nosa wprost na zielony piasek.
– A po cóż? Dokąd? Nie lepiej poczekać, aż się wypełni? Nie do mnie należy przyspieszać bieg wydarzeń. Nie dotykam się takiej magii.
– Przecież mogę cię teraz zabić.
– Bij, bij, ubij, przecież po to tu jesteś. – Staruszka zachichotała złowieszczo, odsłoniając szereg spróchniałych, czarnych zębów. – Laaban poczuł na swojej skórze zimne dreszcze.
– Co było w tym zbitym słoiku? – zapytał niepewnie, wyczuwając jakiś podstęp.
– Leśne licho, przecież widziałeś napis. Zbiłeś garnuszek i wypuściłeś go do lasu, teraz będzie ci trudno wrócić do domu. – Znów odsłoniła zęby i się roześmiała. Laabana zaczynało jej zachowanie irytować, ścisnął w dłoni mocniej nóż i się wyprostował. Staruszka przeszywała go wzrokiem, kontynuując: – W tym domu każde słowo nabiera odpowiedniej siły, a każdy czyn znamion magii, uważaj, o czym myślisz.
Laaban zaczynał się denerwować, odczuwał dziwny ból w skroniach, który z minuty na minutę przybierał na sile. Kątem oka widział poroża, zdawało mu się, że rozwieszone kości kłują go w plecy.
– Jak można żyć w takiej samotni? – wymknęło mu się z ust. Był zaskoczony tym, co powiedział, zupełnie jakby to nie były jego słowa.
– A kto powiedział, że jestem tu sama? Są ze mną dusze. – Czarownica znów się roześmiała w ten charakterystyczny sposób.
Laaban nie mógł już tego znieść, ta rozmowa donikąd nie prowadziła. W jednej chwili przypomniał sobie, po co tu przybył. Jednym zwinnym ruchem lewej ręki wyciągnął łuk, prawą strzałę, napiął cięciwę i już miał strzelić prosto w serce staruszki, gdy zauważył, że strzała, którą wyciągnął, miała szare lotki. Jak mógł się tak pomylić?
Staruszka ze spokojem obserwowała jego każdy ruch i zaczynała wpadać w obłąkańczy śmiech. Czasem zatykała ręką usta, ale nieporadność wojownika była dla niej komiczna. Laaban szukał czerwonej lotki, lecz ku jego zdziwieniu nigdzie jej nie było. Czuł się tak zmęczony ostatnimi wydarzeniami, że nawet nie chciało mu się przejrzeć i przygotować broni przed polowaniem na czarownice. Jak mógł dopuścić się takiego zaniedbania. Jego zraniona ambicja wrzała niczym podpalony stos. Leśna baba śmiała się do rozpuku, a wojownik miał tylko jeden obraz przed oczami. Niewinną Tove.
Krzyknął z całych sił:
– Norman, bierzcie staruchę na próbę wody!
Do pomieszczenia wbiegli mężczyźni uzbrojeni w noże i łuki. Otoczyli czarownicę z każdej strony, tworząc półokrąg, ale na schwytanej nie zrobiło to żadnego wrażenia. Siedziała na krześle jak na leśnym tronie, wpatrzona pożółkłymi ślepiami w Laabana. Śledziła jego każdy ruch. Szajka mówiła do niej, drwiła z wyglądu, wyszydzała dom, wewnątrz którego dało się wyczuć i zauważyć grzyb na pleśniejących gdzieniegdzie ścianach, obrzucała nawet wyzwiskami, ale Laaban natychmiast skarcił kompanów, mówiąc, że nie przyszli tu po to, żeby obrażać. Kiedy mężczyźni próbowali podnieść staruszkę z krzesła, Laaban nieswojo kręcił się po izbie, a jego cień padający na poroża stawał się coraz większy. Powinien teraz skupić się na pojmanej, lecz cały czas liczył strzały. Brakowało mu jednej, tej najważniejszej. Włosy zaczęły wchodzić mu do oczu, nerwowym ruchem głowy starał się je odgarnąć. Wyglądał, jakby miał tik nerwowy. Leśna baba przestała się już odzywać, siedziała w milczeniu, świdrowała przywódcę wzrokiem, wyglądała tak, jakby rzucała na niego oczami jakieś zaklęcie albo urok. Mężczyźni próbowali ją podnieść, chwytając za ramiona, ale była ciężka jak kamień. Mieli wrażenie, że gusłami specjalnie przykleiła się do krzesła, żaden z nich nie miał odwagi spojrzeć jej prosto w oczy. Było w niej coś, czego nie umieli ująć słowami, pewien rodzaj siły i dumy, której nie powstydziłby się żaden wojownik. Nie skamlała jak pies prosząc o życie, nie bała się, tylko czekała.
– Kto sieje wiatr, ten zbiera burzę, jesteś tchórzem, Laabanie, dobrze, że twoja matka nie musi patrzeć na to, co robisz.
– Milcz starucho! – krzyknął na tyle głośno, że wszyscy mężczyźni oprzytomnieli, znów próbując postawić leśną babę na nogi, zaczęli szeptać między sobą, że trzeba rozpruć jej brzuch, bo najadła się kamieni, a starucha? Nadal patrzyła w znanym tylko sobie kierunku. Widocznie czary rozluźniły swe macki, gdyż mężczyznom udało się, choć z wielkim trudem, podnieść czarownicę. Norman związał jej natychmiast liną nogi, rozstawiając je na dość bezpieczną odległość, tak żeby mogła sama iść. Ręce również potraktował w ten sam sposób. Uderzając ją w plecy, kierowali ku wyjściu, a tylko jej żółte ślepia, wystające spod opadającej na twarz chusty, bystro spoglądały na rzeczywistość.
Kiedy dotarli na miejsce, patrzyli po sobie niepewnie. Nie mieli odwagi zapytać Laabana, dlaczego nie strzelił do niej od razu. Mieliby już problem z głowy. Na jeziorze rysowała się wyraźna tafla, można było przejrzeć się w niej jak w lustrze. Mroczną ciszę przecinało jedynie namolne brzęczenie owadów, które zamieszkiwały mokradła. Przywódca podszedł do leśnej baby i jednym ruchem ręki wyciągnął jej szmatkę z ust. Staruszka poruszyła suchymi, sinymi wargami, ale nic nie rzekła.
– Chcesz coś powiedzieć? – Patrzył jej w oczy, już teraz nie bał się konfrontacji. Staruszka milczała, wyciągnęła ku niemu związane ręce. – Mam cię rozwiązać, czarcia niemowo? – mruknął, dokańczając. – Jeśli jesteś prawdziwą czarownicą, to nawet związana będziesz unosiła się na wodzie, a wtedy wyciągniemy cię z niej i spalimy na stosie. Jeśli niewinna, pójdziesz na dno. Może już wiesz, który wariant wybierasz? – Westchnął ciężko, jakby był znużony tą sytuacją.
Staruszka nagle rozejrzała się wokół, podniosła związane ręce, a cała natura jakby zaczęła się zmieniać. Zerwał się wiatr, rozganiając źdźbła nadbrzeżnych trzcinowisk, podniosły się fale, z głośnym chlupotem rozbijając się o brzeg. Staruszka odwróciła się do Laabana i zaczęła śpiewać głosem mocniejszym i donioślejszym aniżeli echa wrześniowych rykowisk:
Kiedy drzewa przemówią, opowiadając dawne dzieje,
A wszystkie rośliny staną się ziołami leczniczymi,
Głos zapyta o wszystkie twoje tajemnice,
Czy dajesz uczciwe plony?
Czy szukasz pradawnej głębi?
Przyjdzie kobieta, o której mówią dobrze i źle.
Będzie miała władzę nad niejasnym światem,
Wezwie umarłych i przyjdą.
Ja nie śmiem mówić nic więcej,
Nie chcę narażać duszy,
Kapłanka cieni, bogini pustkowia.
Ulegniesz jej pożądaniu, Laabanie,
Rozległemu jak wzburzone morze,
Zapragniesz usiąść przy niej,
By twoje oczy mogły spoglądać na jej cząstki światła,
Jak na twoją niespełnioną całość.
I znów staniesz się śmiertelny...
Słowa staruszki wywołały w nim ciepłe wspomnienia, o których tak bardzo chciał zapomnieć. Przecież wojownik nie może kochać, ma budzić w innych postrach, łamać krwawe wróżby i zabijać. Naraz stanął przed nim jak żywy obraz tylko jednej kobiety, która potrafiła ukoić jego brudne myśli i sprawić, by sen znów stał się przyjemnością. Patrzył na ten obraz pustymi oczami, w jej kasztanowe włosy, zielone oczy, chciał gładzić skórę, która była tak delikatna.
– Musisz sprostać siłom, które wzywasz, bo rozlew krwi rozwściecza duchy drzew i przodków – rzekła na koniec, wymierzając mu wrogie spojrzenie.
– Zamilcz, czarcia babo! Związać razem jej nogi i ręce!
Norman natychmiast zerwał się na równe nogi i podbiegł do staruszki. Brutalnie pociągnął ją za wystawione ku niebu nadgarstki i pchnął na ziemię. Kobieta upadła z głośnym krzykiem, coś gruchnęło w jej kościach. Poczuła nieznośny trzask wewnątrz kości udowej, nie miała siły, by walczyć. Łzy bezsilności płynęły jej po twarzy. Szeptała tylko i tak musiałoby się kiedyś wypełnić, i tak...
Przywiązali ją jak psa, sznurem wokół szyi. Norman posłużył się najdłuższą liną, za pomocą której miałaby zostać wyciągnięta, jeśli zgodnie ze zwyczajem unosiłaby się na wodzie. Drugą, krótką liną związali jej razem nogi i ręce. Laaban na koniec ponownie zakneblował jej usta. Nie miała szans, by przeżyć. Czterech, tych najbardziej rosłych mężczyzn, wzięło ją na ręce. Wyglądali, jakby nieśli ponad głowami ogromny wór kartofli.
Jaromir – najmłodszy z całej szajki – wysoki na dwa metry chłopiec, który już od dłuższego czasu brodził nagi w wodzie, żeby sprawdzić, gdzie zaczyna się odpowiednia głębia i kończy grunt, zawołał ich, wskazując miejsce. Wchodzili do wody dziarskim krokiem, wzburzając ją coraz mocniej. Śpiewali butne pieśni pełne zachwytu i podziwu dla poławiaczy czarownic. Oszołomieni swoją siłą, szczęśliwi, że znów udało im się zapanować nad światem, którego żaden z nich tak naprawdę nie chciał zrozumieć. Nieśli ją jak trofeum, a gdy już byli w odpowiedniej odległości, na głośny gwizd Laabana wrzucili ją do wody, pilnując, żeby sznur, który był przywiązany do jej szyi, pozostał w ich rękach. Norman trzymał ją jak na bardzo długiej smyczy. Była tak mocno skrępowana, że mogłaby się utopić nawet w płytkiej wodzie. Mężczyźni śmieli się i opowiadali sprośne żarty, patrząc, jak kobieta się szamocze, ostatkiem sił łapiąc powietrze. Woda wpływała jej haustami do ust, starucha próbowała ją wypluwać, krzyczała, ale nikt jej nie słuchał. Przez krótki czas ubrania utrzymywały ją na powierzchni, lecz gdy już całkowicie nasiąknęły, zaczęły ciągnąć ją w dół. Staruszka nie miała już sił, by walczyć; początkowo za wszelką cenę starała się balansować na plecach, ale z czasem stawało się to coraz trudniejsze. Rozsadzało jej płuca, traciła z wolna świadomość, woda była wszędzie, wlewała się w nią każdą szczelinką. Słyszała, jak się śmieją, widziała na sobie ich spojrzenia, ciekawskie i przestraszone zarazem. Kotłowały się w niej jasność i mrok, poczuła chłód i pustkę w sercu, ale gdy już nie wiedziała, czy wiruje w wodzie, czy ponad nią, zobaczyła przed sobą kobiety siedzące w kręgu przed ogniem. Jedna wstała i podeszła do niej, wyciągając rękę. Staruszka odwzajemniła ten gest i od razu poczuła ogromną falę ciepła. Promienie światła otoczyły ją z każdej strony, wessały w siebie, nareszcie poczuła upragnione ciepło, jakby znalazła się w samym sercu świata. Światło wypełniało jej stopy i ręce, spotkały się w niej wszystkie moce, nawet te ludzkie. I kiedy już zawisła pomiędzy dwoma światami, pogrążona w śmiercionośnym transie, w świecie szarobłękitnych otchłani i wirującej roślinności, stała się nareszcie wolna.
– Jaromir! – zagrzmiał Norman. – Poszła na dno czy jest na powierzchni? Jakieś szmaty unoszą się na wodzie, jest już ciemno, nie widzę za dobrze.
– Musi być pomiędzy! – odkrzyknął chłopak brodzący w wodzie. – Ciało na pewno jest pod wodą, to reszki jej sukni dryfują.
Nagle chłopak poczuł nieznośny chłód na ramionach. Wiatr znów się wzmógł. Drzewa gdzieś w oddali skrzypiały, ocierając się o siebie konarami, szeleściły też liście nad ich głowami. Błyszczące oczy chłopaka rozszerzyły się nagle podobnie jak usta. Na powierzchnię zaczęły wypływać brzuchami do góry martwe ryby. W ich szarych, zimnych oczach, kryła się dojmująca pustka. Początkowo wypłynęło kilka sztuk, ale gdy Jaromir w podskokach uciekał z wody, były już ich tysiące. Nad wodą pojawił się zapach rozkładającej się padliny, widok połyskujących ryb z nadnaturalnie wytrzeszczonymi oczami był zatrważający.
– Diabelskie truchło! W nogi! – wykrzyczał Laaban.
– Obyś tu nigdy nie wróciła! – zawtórował Norman, patrząc w kierunku czarownicy. Rzucił pospiesznie linę, którą trzymał, i pobiegł za kompanami.
Przerażeni mężczyźni szybko uciekali. Nie patrzyli na to, kto biegł pierwszy. Jaromir był chyba najszybszy, pędził jak wiatr, miał gęsią skórkę na ciele. Zdążył założyć na siebie tylko spodnie, nawet nie szukał butów, pędził na bosaka.
Chłopiec miał zaledwie siedemnaście lat, ledwo widoczny zarost, miękką czuprynę przypominającą kolorem łany zbóż w ostrym słońcu, kilka piegów na nosie, chudy tors z ogromnymi bliznami po poparzeniach i nienaturalnie długimi rękami. Był zwinny niczym łania i bardzo bystry. Laaban znalazł go osiem lat wcześniej w spalonej przez bandytów wiosce. Wycieńczony pożogą chłopiec leżał w nogach ubitej widłami matki. Szajka natknęła się na zgliszcza, jadąc na kolejne polowanie. Brudny, usmolony i zakrwawiony chłopiec trząsł się ze strachu jak pobity pies. Miał tak rozległe oparzenia, że początkowo przywódca chciał mu skrócić cierpienia, ale gdy spojrzał w jego ciemne, szkliste i przerażone oczy zobaczył w nich siebie jako małego chłopca i poczuł strach dokładnie taki sam jak przed śmiercią swojej matki.
Zostali w wiosce razem z tymi, którzy przeżyli, tak długo, dopóki nie wrócił do sił. Początkowo nikt nie dawał mu szans na przeżycie. Wiejskie kobiety, które opatrywały mu rany i słuchały jego wycia z wprost niewyobrażalnego bólu, prorokowały, że nic z tego nie będzie, ale Laaban się uparł, że dopóki chłopiec sam nie umrze, nikt nie ma prawa mu w tym pomóc. Siedział przy jego łóżku i patrzył na poparzone nogi i piersi. Powtarzał, że skoro ogień nie zabrał mu twarzy, to znaczy, że ma żyć. I tak właśnie się stało. Po dwóch miesiącach zabrał chłopca ze sobą i nadał mu imię Jaromir, a później wcielił go do swojej szajki. Uczył go, jak się poluje na zwierzęta i ludzi, jak się strzela z łuku i oprawia zwierzynę. Powierzył mu sekrety operowania nożem i wbijania go pod żebra, tak żeby intruz raz powalony już nie wstał; powiedział mu też, jak trzymać końską grzywę, żeby nie spaść z konia, jadąc na oklep. Smarował jego blizny żywokostem i olejem z dziurawca. Czasami kiedy chłopiec miewał złe sny, siadał przy nim i głaskał go po głowie. Nie robił tego zbyt często, uważał, że prawdziwy wojownik powinien być pozbawiony tych uczuć, które są przypisane tylko kobietom.
Teraz biegli razem, ramię w ramię. Laaban wysilał wzrok, chcąc dostrzec ognie, które wcześniej zostawił. Zdyszany i zmęczony zatrzymał się tuż przed mokradłami. Ciężko sapiąc, bił się ręką w pierś, jakby w ten sposób mógł przywrócić sobie równy oddech. Początkowo brodzili w zaroślach, ale już po niedługim czasie zobaczył pierwszy ogień. Przywódca wysunął się na prowadzenie, postawił jedną nogę, zaraz po niej wysunął drugą. Szli ostrożnie, co jakiś czas nogi grzęzły im w mule, zapadały się z ogromnym chlupotem. Tasak, brodząc już ze zmęczenia w ciemnościach, zapadł się w bagnie aż po pas. Przywiązali go za ramiona liną i bardzo długo wyciągali. Mężczyzna majaczył, żeby uciekali i sami ratowali swoje życia, ale żaden z nich nie wyobrażał sobie, że mógłby zostawić kompana w potrzebie. Kiedy już uporali się z Tasakiem, zastała ich głęboka noc, a ogników na bagnach pojawiło się dużo więcej...
– Co u licha? Znowu rzuciła na nas jakieś czary? – zapytał szeptem Jaromir, trzęsąc się z zimna. Rozglądał się dookoła, próbując zliczyć migoczące światełka.
– Do stu grzmotów! – zaklął Laaban. – To są ogniki bagienne, zupełnie o nich zapomniałem! Teraz będzie nam jeszcze trudniej stąd wyjść!
– Ludzie mówią, że to pokutujące po śmierci dusze ludzi niegodziwych, my też kiedyś tak skończymy... Teraz wyprowadzą nas na manowce... – odrzekł Tasak, łysy, barczysty mężczyzna, który co chwilę odrywał od ciała grudy zaschniętego błota.
– Nie gadajcie głupot! – zrugał ich przywódca. – Ogniki pojawiają się na mokradłach już od wieków, nie wierzcie w te nieludzkie zabobony. To zupełnie normalne zjawisko, ta czarownica na pewno nie maczała w tym palców. Teraz musicie być uważni, znów idę pierwszy, a wy za mną!
Szli w milczeniu, starając się stąpać po śladach Laabana, co chwilę ktoś zanurzał się po kostki w bagnie, a kiedy z mozołem wyszli już na suchą leśną polanę, padli nieprzytomni ze zmęczenia. Oddychali głęboko. Dookoła słychać było tylko pohukiwania sów i ludzkie szepty. Norman z Tasakiem jak zwykle śmiali się z czegoś, pracowity Jaromir rozpalał ogień i szukał wśród kompanów namiotów do rozbicia, a Laaban siedział nieruchomo na skraju polany pod drzewem. W głowie rozbrzmiewał mu śmiech Tove. Zaciskał rękami uszy, myśląc, że w ten sposób pozbędzie się nieznośnych odgłosów, ale na próżno. Widział jej ciemne włosy, zdawało się, że z każdym podmuchem wiatru czuł jej zapach, a potem, gdy już skulił głowę pomiędzy kolana, bo myślał, że w ten sposób przed nią ucieknie, zobaczył przed sobą twarz leśnej baby, jej skrepowane ręce i cieniutkie usta wypowiadające słowa:
By twoje oczy mogły spoglądać na jej cząstki światła,
Jak na twoją niespełnioną całość
I znów staniesz się śmiertelny...
Gdy wrócił do kompanów, pił na umór, dopóki nie zatopił w miodzie pitnym całego gniewu, który ostatnimi czasy rozgościł się w nim na dobre. Mężczyźni nie mogli wyjść ze zdumienia, że zgubił jedyną strzałę, którą od lat przekazywali sobie poławiacze, jedyną, która mogła przebić serce czarownicy i skutecznie zabić. Strzałę, która była atrybutem koronnym każdej szajki zajmującej się tą profesją. Kiedy Laaban zataczał się na chwiejnych nogach, szukając drogi do namiotu, wydzierając się wniebogłosy, poprzysiągł, że bardzo szybko wróci tam, gdzie ją stracił.