Siostry z lasu - Adrianna Trzepiota - ebook + audiobook + książka

Siostry z lasu ebook i audiobook

Adrianna Trzepiota

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W każdym z nas drzemie potężna pierwotna siła. Mazurskie lasy skrywają wiele tajemnic, ale największą z nich są obdarzone nadprzyrodzonymi mocami kasztanowowłose Traszka, Bachira i Tove. Wrażliwa i pomocna Traszka rozumie mowę zwierząt, rozważna Bachira posiada dar przemiany, a porywcza Tove zostaje piastunką kości i podąża śladami przodkiń czarownic, które zostały zamordowane w bestialski sposób, pragnąc w ten sposób oddać im godność i pochować zgodnie ze starodawnymi zwyczajami. Wychowywane przez babkę żyją spokojnie aż do momentu, kiedy ich życie zostanie zagrożone przez zbójecką szajkę. Oraz przez miłość, która oprócz rozkoszy przynosi ból i śmierć. Kogo spotkają na swej drodze? Dokąd zawędrują? Kim jest Gorhan, potrafiący śpiewem przywołać ławicę ryb, i dlaczego nosi przy sobie bursztyn? Jaką tajemnicę skrywa mały Janek oraz sędziwa Irma mieszkająca w pobliżu szmaragdowego jeziora? Czym są cienie rodowe, towarzyszące Tove od narodzin? Co kryje się po drugiej stronie księżyca? Adrianna Trzepiota zabiera nas do pachnącego ziołami i skrzącego magią świata słowiańskich wierzeń, tkając baśniową opowieść o niezwykłej sile drzemiącej w kobiecie, którą kieruje… miłość.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 432

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 1 min

Lektor: Klaudia Bełcik
Oceny
4,0 (133 oceny)
61
32
25
13
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Całkiem niezła

Gdy tylko przeczytałam, że Adrianna Trzepiota w swej najnowszej powieści "Siostry z lasu" zabierze mnie do świata słowiańskich wierzeń, wiedziałam, że koniecznie muszę odbyć tę podróż.  Wśród mazurskich lasów żyją obdarzone nadprzyrodzonymi mocami siostry, trojaczki podobne do siebie niczym krople wody: pojmująca mowę zwierząt wrażliwa i pomocna Traszka, posiadająca dar przemiany rozważna Bachira, piastunka kości porywcza Tove. Wiodą spokojne życie, dopóki na ich drodze nie stanie pewna zbójecka szajka oraz miłość.  Fantastyka to gatunek, po który rzadko sięgam, co nie znaczy, że go nie lubię, po prostu ograniczenia czasowe sprawiają, że musiałam z czegoś zrezygnować. Ale gdy już przychodzi ta wiekopomna chwila, to musi być to prima sort, najlepsze z najlepszych, coś, co zachwyci i chwyci mnie za serce.  Uwielbiam motyw słowiańskich wierzeń w literaturze, a to za sprawą cyklu "Kwiat paproci" Katarzyny Bereniki Miszczuk i zazwyczaj, gdy tylko go dostrzegam, natychmiast pojawia się we...
20
Karokaro2021

Z braku laku…

Ciężka do przebrnięcia, wątki się urywają, monotonne opisy. Można przeczytać ale raczej się do niej nie wróci.
10
Rolladie_vet

Nie oderwiesz się od lektury

super pozycja choć zakończenie urwane az szukałam kontynuacji
10
Iskiereczka55

Nie oderwiesz się od lektury

ciężkie miały życie bohaterki tej opowieści zapisane na kartach książki
00
lysaczyta

Dobrze spędzony czas

Typowa książka o kobietach KIEDYŚ. Smutna, czasami przewidywalna, niestety. Dobra książka o trudnych czasach
00

Popularność




Re­dak­cjaMał­go­rzata Sta­ro­sta
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce© Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2023 © Co­py­ri­ght by Syl­wia Ku­bik, War­szawa 2023
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83293-18-9
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

„Gie­trz­wałdz­kiej Pani

– wi­dzia­nej na Zie­miach Pru­skich,

Straż­niczce ży­cia i daw­nych opo­wie­ści”

Nie jest pra­dawną cza­row­nicą

ani zwy­kłą ko­bietą.

Jest kimś po­mię­dzy,

a z tymi po­mię­dzy jest naj­wię­cej kło­po­tów.

– A ko­bieta?

– O, zło­ciutka, ko­bieta to coś zu­peł­nie in­nego. Kto wie, gdzie za­czyna się i koń­czy jej istota? Po­słu­chaj, moja pani. Mam ko­rze­nie głęb­sze niż ta wy­spa, niż mo­rze; star­sze niż lądy świata. Wy­wo­dzę się z ciem­no­ści. – Oczy cza­row­nicy roz­bły­sły oso­bli­wym bla­skiem. Jej głos za­dźwię­czał ni­czym dziwny obcy in­stru­ment. – Z pra­daw­nych ciem­no­ści. Ist­nia­łam, jesz­cze za­nim po­wstał księ­życ. Nikt nie wie, nikt nie po­trafi rzec, kim je­stem, kim jest ko­bieta. Ko­bieta ob­da­rzona mocą. Jej moc jest głęb­sza niż ko­rze­nie drzew, niż ko­rze­nie wysp. Star­sza niż stwo­rze­nie, niż księ­życ.

Wiedźma ko­ły­sała się, nu­cąc mo­no­ton­nie, cał­ko­wi­cie po­chło­nięta swym śpie­wem. Te­nar wy­pro­sto­wała się i pa­znok­ciem kciuka roz­sz­cze­piła z góry na dół na­stępną ło­dyżkę si­to­wia.

– Ja – od­parła.

Się­gnęła do mi­ski.

– Do­sta­tecz­nie długo ży­łam w mroku – rze­kła.

Ur­sula K. Le Guin, Te­hanu, prze­ło­żyła Pau­lina Bra­iter,Pró­szyń­ski Me­dia, War­szawa 2013.

PRO­LOG

– Wsta­wać! Do stu ty­sięcy noc­nych zjaw, wsta­wać! – La­aban krzy­czał na kom­pa­nów, cho­dząc od jed­nego na­miotu do dru­giego. – Za dużo ziela lulka, sta­now­czo za dużo! Tak was otu­ma­nił, że nie je­ste­ście w sta­nie iść da­lej. – Przy­wódca szajki już od sa­mego rana sza­lał ze zło­ści, jego ciemne oczy za­my­kały się co chwilę. Za­ci­skał zęby, a przy tym rów­nież usta, które za­czy­nały si­nieć pod na­ci­skiem. Wy­glą­dał na mocno zmę­czo­nego, jakby to­czyła go ja­kaś cho­roba. – Wsta­wać, ło­try! Nie po­zwolę wam zgi­nąć na tej ziemi.

Kom­pani na­tych­miast po­wy­cho­dzili z na­mio­tów. Na­prze­ciw La­abana jako pierw­szy sta­nął Nor­man. Przez chwilę pa­trzyli na sie­bie jak mie­rzące się przed ata­kiem zwie­rzęta, gdy wresz­cie rudy przy­ja­ciel się ode­zwał:

– Od pew­nego czasu je­steś ja­kiś nie­swój, snu­jesz się po­mię­dzy na­mio­tami, a twoja bli­zna z dnia na dzień robi się co­raz szer­sza i by­naj­mniej nie jest to spo­wo­do­wane nad­mier­nym strze­la­niem z łuku, bo od­kąd tu sta­cjo­nu­jemy, ani razu nie po­sze­dłeś z nami na po­lo­wa­nie. – Zła­pał go za ra­miona, a La­aban mało się nie wy­rwał.

– Znowu nie mogę zmru­żyć oczu – od­po­wie­dział nie­pew­nie. – Wy­star­czy, że przy­snę na chwilę, za­raz się bu­dzę, i tak noc w noc. Nie mogę już tego znieść. Je­stem zmę­czony tak bar­dzo jak po naj­cięż­szej bi­twie.

– Nie wiesz, co zro­bić? – Nor­man stuk­nął za­wa­diacko bu­tem o but. – Pij wię­cej miodu! – Ro­ze­śmiał się na cały głos. – Praw­dziwy wo­jow­nik za­sy­pia w trak­cie pi­cia lub za­raz po.

– Ty się śmie­jesz, a ja nie­długo zo­ba­czę się z na­szymi przod­kami, je­śli ta dziwna przy­pa­dłość mnie nie opu­ści. – Spo­glą­da­jąc na obłe ciel­sko Nor­mana, sta­rał się za­kry­wać usta roz­chy­lone od zie­wa­nia. Jego oczy wy­glą­dały jak dwa le­dwo tlące się wę­gle. Tylko po­sturą przy­po­mi­nał go­to­wego do walki zbroj­nego męż­czy­znę.

– To przez tę ję­dzę, co to je­dziemy ją ubić, twoje ciało jest jak nie­sione na ma­rach. Baba wy­pusz­cza ku nam pew­nie te swoje zło­wróżbne czary.

– Tak my­ślisz? – La­aban ode­zwał się z nie­skry­waną na­dzieją w gło­sie.

– Tak. Jak bę­dziemy bli­sko, to pod­niosą się mgły. Nie pa­mię­tasz? Już przez to kie­dyś prze­cho­dzi­li­śmy, musi być stara, skoro nie chce ucie­kać, tylko pró­buje nas oma­mić. Jak ją ubi­jemy, to za­śniesz jak dziecko.

– Lu­dzie ze wsi mó­wili, że to gdzieś na mo­kra­dłach. Nie bę­dzie ła­two. – La­aban jesz­cze raz za­sło­nił usta ręką, drugą wy­cią­gnął mapę i roz­wście­czony po­szedł ku na­mio­tom.

Te­ren nie na­le­żał do naj­ła­twiej­szych. Naj­pierw szli przez dość twarde po­szy­cie le­śne. Ga­łę­zie co i rusz nie­spo­dzie­wa­nie chło­stały ich twa­rze, a gdy za­ro­śla sta­wały się bujne, wy­cią­gali noże i trzech pierw­szych pie­chu­rów cięło je ostrzami, to­ru­jąc ła­twiej­szą drogę po­zo­sta­łym. Po kilku go­dzi­nach mar­szu zro­bili prze­rwę, ale La­aban nie po­zwo­lił na dłuż­sze bie­sia­do­wa­nie, chciał jak naj­szyb­ciej do­pro­wa­dzić sprawę do końca. Go­rzała w nim ja­kaś złość, prze­le­wała się jak wino w kie­li­chu. Nie wie­dział, czy jest zły sam na sie­bie, czy na los.

Roz­róż­niali dwa typy cza­row­nic, na które po­lo­wali. O jed­nych mó­wili „wiedźma”, o dru­gich „le­śna baba”. Ta pierw­sza miała ta­lent prze­miany, ich bali się naj­bar­dziej, ale wie­rzyli, że stal, z któ­rej wy­ko­nane są ich strzały, od­pę­dza wszel­kie złe moce. Druga była bar­dziej „ludzka”, ale tak samo ważna, za­ma­wiała cho­roby, od­pę­dzała uroki, zbie­rała zioła. Uwa­żali, że ła­two je roz­róż­nić, bo ta druga za­zwy­czaj by­wała star­sza, wy­glą­dała do­kład­nie tak, jakby z wie­kiem tra­ciła nad­przy­ro­dzone moce. Młod­szym przy­pi­sy­wali więk­sze zdol­no­ści i mó­wili, że są bar­dzo uro­dziwe, na­wet te, któ­rych głowy po­kryły się si­wi­zną, na­dal miały oczy pełne i na­miętne. Cza­sem było im żal tych ko­biet, wie­dzieli, jaki czeka je ko­niec, ale słowa przy­sięgi, które zło­żyli La­aba­nowi, były waż­niej­sze niż ich krzyki i bła­galne prośby.

La­aban pod­niósł rękę, da­jąc tym sa­mym znak, że wszy­scy mają się za­trzy­mać. Po­cią­gnął no­sem, jakby to wła­śnie nim wy­czu­wał za­gro­że­nie. Czuł w po­wie­trzu du­szący za­pach siarki po­mie­szany ze zgni­li­zną wy­do­by­wa­jącą się z ba­gien. W chmu­rze opa­da­ją­cych mgieł był mocno wy­czu­walny swąd świeżo zjeł­cza­łych ja­jek wy­mie­szany ze zgni­łymi li­śćmi i pa­dliną. Męż­czyźni za­częli ki­chać i pluć, za­sła­nia­jąc usta i nosy. Wszy­scy cze­kali na sy­gnał.

Przy­wódca, wciąż trzy­ma­jąc rękę w gó­rze, ostroż­nie sta­wiał pierw­sze kroki. Pod­no­sił nogi wy­soko, wy­glą­dał tak, jakby chciał w ten spo­sób prze­sko­czyć mgłę, która na­pie­rała co­raz bar­dziej gę­sta. Na­gle za­trzy­mał się, ukuc­nął by po­pra­wić no­gawkę, na­stęp­nie od­rzu­cił na plecy war­ko­czyk, wy­cią­gnął nos do góry i mocno roz­po­starł przed sobą ręce, szu­ka­jąc cze­goś po­nad mo­kra­dłami. Do­ty­kał ma­leń­kich tra­wek, jak i tych dłuż­szych, za­zie­le­nio­nych li­ści, oglą­dał na­wet zgniłe i spróch­niałe pnie, aż w końcu od­cho­dząc na dość znaczną od­le­głość, spo­wity we mgle, wy­rwał z ziemi ziel­sko przy­po­mi­na­jące kie­li­chem biały le­jek.

– Czer­mień błotna? Cóż u li­cha wy­my­ślił? – szep­nął pod no­sem za­in­try­go­wany Nor­man.

La­aban po­now­nie ukuc­nął, zdej­mu­jąc z pasa wo­rek, i wy­grze­bał z niego po­lane dzieg­ciem szmatki. Nie­wiel­kich roz­mia­rów za­wi­niątka bez­piecz­nie umie­ścił we­wnątrz kie­li­cha i gdy już kon­struk­cja był go­towa, zwin­nym ru­chem, trąc jedno krze­siwo o dru­gie, pod­pa­lił ma­te­riał. Ogień za­sy­czał i strze­lił w po­wie­trze, kie­lich kwiatu przy­po­mi­na­jący le­jek wy­glą­dał jak ma­leńka la­ta­renka. Umie­ścił ją z po­wro­tem w po­szy­ciu:

– Za­częło się. Zmierzch za­pada, bę­dziemy szli drogą, którą wy­zna­czę tymi ogni­kami. Czer­mień ro­śnie tam, gdzie zie­mia jest tward­sza, idź­cie do­kład­nie za mną, a nie za­padną wam się nogi, bę­dziemy szli wolno, byle do celu. Mgła bę­dzie do­kład­nie tam, gdzie wy. Bę­dzie ota­czała nas z każ­dej strony, nie ule­gnij­cie złu­dze­niom, że dwa kroki da­lej wi­docz­ność się po­prawi. Ta mgła to rzu­cone przez sta­ru­chę czary. Tylko czyha, żeby któ­re­goś z nas we­ssało ba­gno. Za mną! – krzyk­nął ku swoim dru­hom, a ci, po­krze­pieni mową, wy­ostrzyli wzrok, by w tym cza­ro­dziej­skim mleku do­strzec po­światę ognia.

Idąc śla­dami wy­zna­czo­nymi przez La­abana, nie mo­gli oprzeć się wra­że­niu, że ta droga nie bę­dzie miała końca. Mi­ja­jąc co chwila nie­rze­czy­wi­ste w swej uro­dzie ję­zory ognia, pod­śmie­wali się na­wet z przy­wódcy, że ich ostatni tak długi po­stój uczy­nił go ja­koś dziw­nie wraż­li­wym, ale gdy tylko zni­kał im z pola wi­dze­nia, na­tych­miast mil­kli i przy­spie­szali kroku.

– Stać! – Głos La­abana, cich­szy niż za­zwy­czaj, roz­niósł się po pust­ko­wiu. Przy­wódca od­ga­niał ręką nie­przy­jemne ko­mary i muszki, któ­rych wraz z na­sta­niem wie­czora za­częło przy­by­wać. – Do stu ty­sięcy grzmo­tów, bra­kuje tylko, żeby jesz­cze ze­słała na nas ja­kąś plagę.

– La­aba­nie, spójrz w prawo, tam chyba znaj­duje się źró­dło two­jego za­bo­bonu. – Nor­man ski­nie­niem głowy wska­zał na ma­ja­czący w od­dali ni­ski, drew­niany, roz­sy­pu­jący się ze sta­ro­ści dom, w któ­rego oknach tliło się świa­tło.

Na­raz prze­stali roz­ma­wiać, wi­dzieli, jak mgły od­kle­jają się od ich ciał i sku­pione w jedną mleczną masę płyną przed sie­bie, szy­bu­jąc wprost na dom, który we­ssał je w sie­bie wszyst­kimi szcze­lin­kami i szpar­kami. Za­cią­gnął się opa­rami jak dy­mem z fajki.

La­aban cof­nął się, jakby otrzy­mał ja­kiś bo­le­sny cios. Po­tarł ner­wowo bli­znę i chwy­cił za łuk.

– Okrą­żyć dom! – krzyk­nął, roz­ga­nia­jąc mroczną ci­szę. – Ona już czeka.

Męż­czyźni zro­bili, jak im ka­zał. Nie da­wali po so­bie znać, że strach za­go­ścił w ich ser­cach. Wszyst­kie po­lo­wa­nia na cza­row­nice były od sie­bie różne, ale każde z nich mo­gło być ostat­nim. Ni­gdy tak na­prawdę do końca nie wie­dzieli, z kim mają do czy­nie­nia. O cza­row­ni­cach mó­wiono róż­nie: że są wy­bran­kami czar­nych mocy, zna­chor­kami uzdra­wia­ją­cymi ludz­kie ciała i du­sze, wład­czymi i nie­za­leż­nymi wa­riat­kami, straż­nicz­kami gra­nic wła­snej god­no­ści, które za nie­wy­pa­rzony ję­zyk za­wsze mu­siały pła­cić srogą karę. Nie­które z nich do­bro­wol­nie wy­bie­rały ży­cie na ubo­czu, inne wy­gnane z do­mów czy miast, wy­ty­kane pal­cami, wy­szy­dzane, szu­kały uko­je­nia na obrze­żach miast lub w le­śnych knie­jach, jakby już sa­mym swym miej­scem za­miesz­ka­nia stały na prze­cię­ciu świa­tów lu­dzi i du­chów.

Przy­wódca ostroż­nie sta­wiał kroki, zbli­ża­jąc się do chaty. Za­trzy­mał się, gdy na spróch­nia­łym pło­cie oka­la­ją­cym nie­wiel­kie go­spo­dar­stwo do­strzegł kilka po­wbi­ja­nych cza­szek, we­wnątrz któ­rych tlił się ogień. Drżały mu nogi i ręce. W ręku trzy­mał ostry nóż, łuk cały czas dzier­żył na ple­cach. Nie mógł zła­pać tchu, od­dy­chał nie­mia­rowo, ciężko. Pró­bo­wał się uspo­koić, do­brze wie­dział, że kiedy od­dech przod­ków i od­dech czło­wieka po­łą­czą się ze sobą, nic nie jest w sta­nie go za­trzy­mać. Wy­ostrzył wzrok, węch i słuch i ostroż­nie wszedł do środka. Drzwi za­skrzy­piały, od­głos był tak nie­przy­jemny, że mógłby obu­dzić na­wet zmar­łych. Czuł, jak ko­szula od potu przy­kleja się mu do ple­ców.

Do ścian domu po­przy­bi­jano po­roża je­leni i ma­łych ko­zioł­ków, nie­które z ca­łymi czasz­kami. Ko­ści po­roz­wie­szano na ca­łej prze­strzeni od pod­łogi do su­fitu. Miał wra­że­nie, że wszedł do ja­kiejś klatki, która od we­wnątrz miała przy­mo­co­wane kolce. Na po­ro­żach wi­szą­cych tuż nad su­fi­tem su­szyły się zioła, nie roz­róż­niał ich wszyst­kich, ale za­pach i wy­gląd szał­wii roz­po­znałby wszę­dzie. Na stole tuż pod oknem znaj­do­wały się trzy ogromne świece. Były świeżo za­pa­lone, in­for­mu­jąc, że ktoś tu był przed chwilą albo na­dal jest.

Pod­szedł do wy­so­kiej szafki zbi­tej z brzo­zo­wych de­sek. Przy­glą­dał się gli­nia­nym sło­icz­kom z wy­gra­we­ro­wa­nymi na­pi­sami: pio­łun, man­dra­gora, czar­cie ziele, góra wia­trów, skrzyp po­lny, kwiat lipy, py­łek kwia­towy, ży­wo­kost, po­pie­łuszka, śpiące li­cho. Na tym ostat­nim za­trzy­mał wzrok, gdy na­gle po­czuł doj­mu­jący chłód na swo­ich sto­pach. Drzwi, któ­rymi wcho­dził, trza­snęły z hu­kiem, tak że gar­nu­szek ze śpią­cym li­chem pod­sko­czył i tur­la­jąc się po półce, spadł na ka­mienną pod­łogę, po czym roz­trza­skał się na wiele ma­leń­kich ka­wa­łecz­ków. Pod reszt­kami na­czy­nia le­żał zie­lony pia­sek, wo­kół któ­rego za­częły się zbie­rać sza­ro­bru­natne opary.

– Do li­cha! Có­żeś zro­bił?! Na­tych­miast otwórz okno! – Ciężki i mocny głos wpra­wił La­abana w osłu­pie­nie. Gula stra­chu wy­peł­niła mu usta jak lepka maź. Zdą­żył się od­wró­cić, a trzy­many w ręku nóż wy­ce­lo­wał wprost w źre­nice cza­row­nicy. Jej po­marsz­czona twarz wy­glą­dała jak wie­kowa siatka na ryby. Li­nie me­an­dro­wały od uszu do nosa, od wą­skiej li­nii warg do opa­da­ją­cych ką­ci­ków oczu. Drobne siatki fio­le­to­wych żył ry­so­wały się na star­czych rę­kach. Miała dłu­gie i brudne pa­znok­cie, bli­żej nie­okre­ślony ko­lor wło­sów scho­wany pod brą­zową chu­stą i długą, cią­gnącą się aż po ziemi suk­nię, która wy­glą­dała jak przy­bru­dzona, szara szmatka. Ko­bieta, nie zwa­ża­jąc na uzbro­jo­nego męż­czy­znę, po­de­szła do okna i otwo­rzyła je na oścież:

– Sen i mara, duch i wiara... No, już. Kysz, kysz do sie­bie, mój pa­nie! – Skie­ro­wała brudne ręce ku sza­ro­bru­nat­nym opa­rom, a te prze­mie­ściły się w stronę okna i dość szybko opu­ściły po­miesz­cze­nie. Wy­chy­liła się za okno, splu­wa­jąc trzy razy w krzaki, które buj­nie pod nim ro­sły, i gdy już ukoń­czyła swój ry­tuał, na­tych­miast je za­mknęła. Usia­dła na dość po­kaź­nych roz­mia­rów krze­śle, któ­rego opar­cie i sie­dzi­sko były wy­ko­nane z wi­tek brzo­zo­wych. Wy­glą­dała jak po­marsz­czony owoc za­wi­nięty w szmatki. Ze spo­ko­jem w oczach pa­trzyła na prze­stra­szo­nego La­abana.

– Wi­tam cię w mo­jej cha­cie z sza­cun­kiem na­leż­nym wę­drow­com. Cóż cię do mnie spro­wa­dza, ło­trze? – Stu­ka­jąc pa­zu­rami w opar­cie krze­sła, cier­pli­wie cze­kała na od­po­wiedź.

La­aban był cał­ko­wi­cie wy­trą­cony z rów­no­wagi. Zu­peł­nie nie wie­dział, czego się spo­dzie­wać. Za­zwy­czaj mu­siał je go­nić, mie­rząc z da­le­kiej od­le­gło­ści z łuku, cza­sem już schwy­tane wy­ry­wały się jego kom­pa­nom, gry­ząc ich nad­garstki do krwi i rzu­ca­jąc klą­twy. Pierw­szy raz był w tak nie­zro­zu­mia­łej sy­tu­acji.

– Nie ucie­kasz? – wy­ce­dził przez za­ci­śnięte zęby. Pot kap­nął z czubka jego nosa wprost na zie­lony pia­sek.

– A po cóż? Do­kąd? Nie le­piej po­cze­kać, aż się wy­pełni? Nie do mnie na­leży przy­spie­szać bieg wy­da­rzeń. Nie do­ty­kam się ta­kiej ma­gii.

– Prze­cież mogę cię te­raz za­bić.

– Bij, bij, ubij, prze­cież po to tu je­steś. – Sta­ruszka za­chi­cho­tała zło­wiesz­czo, od­sło­nia­jąc sze­reg spróch­nia­łych, czar­nych zę­bów. – La­aban po­czuł na swo­jej skó­rze zimne dresz­cze.

– Co było w tym zbi­tym sło­iku? – za­py­tał nie­pew­nie, wy­czu­wa­jąc ja­kiś pod­stęp.

– Le­śne li­cho, prze­cież wi­dzia­łeś na­pis. Zbi­łeś gar­nu­szek i wy­pu­ści­łeś go do lasu, te­raz bę­dzie ci trudno wró­cić do domu. – Znów od­sło­niła zęby i się ro­ze­śmiała. La­abana za­czy­nało jej za­cho­wa­nie iry­to­wać, ści­snął w dłoni moc­niej nóż i się wy­pro­sto­wał. Sta­ruszka prze­szy­wała go wzro­kiem, kon­ty­nu­ując: – W tym domu każde słowo na­biera od­po­wied­niej siły, a każdy czyn zna­mion ma­gii, uwa­żaj, o czym my­ślisz.

La­aban za­czy­nał się de­ner­wo­wać, od­czu­wał dziwny ból w skro­niach, który z mi­nuty na mi­nutę przy­bie­rał na sile. Ką­tem oka wi­dział po­roża, zda­wało mu się, że roz­wie­szone ko­ści kłują go w plecy.

– Jak można żyć w ta­kiej sa­motni? – wy­mknęło mu się z ust. Był za­sko­czony tym, co po­wie­dział, zu­peł­nie jakby to nie były jego słowa.

– A kto po­wie­dział, że je­stem tu sama? Są ze mną du­sze. – Cza­row­nica znów się ro­ze­śmiała w ten cha­rak­te­ry­styczny spo­sób.

La­aban nie mógł już tego znieść, ta roz­mowa do­ni­kąd nie pro­wa­dziła. W jed­nej chwili przy­po­mniał so­bie, po co tu przy­był. Jed­nym zwin­nym ru­chem le­wej ręki wy­cią­gnął łuk, prawą strzałę, na­piął cię­ciwę i już miał strze­lić pro­sto w serce sta­ruszki, gdy za­uwa­żył, że strzała, którą wy­cią­gnął, miała szare lotki. Jak mógł się tak po­my­lić?

Sta­ruszka ze spo­ko­jem ob­ser­wo­wała jego każdy ruch i za­czy­nała wpa­dać w obłą­kań­czy śmiech. Cza­sem za­ty­kała ręką usta, ale nie­po­rad­ność wo­jow­nika była dla niej ko­miczna. La­aban szu­kał czer­wo­nej lotki, lecz ku jego zdzi­wie­niu ni­g­dzie jej nie było. Czuł się tak zmę­czony ostat­nimi wy­da­rze­niami, że na­wet nie chciało mu się przej­rzeć i przy­go­to­wać broni przed po­lo­wa­niem na cza­row­nice. Jak mógł do­pu­ścić się ta­kiego za­nie­dba­nia. Jego zra­niona am­bi­cja wrzała ni­czym pod­pa­lony stos. Le­śna baba śmiała się do roz­puku, a wo­jow­nik miał tylko je­den ob­raz przed oczami. Nie­winną Tove.

Krzyk­nął z ca­łych sił:

– Nor­man, bierz­cie sta­ru­chę na próbę wody!

Do po­miesz­cze­nia wbie­gli męż­czyźni uzbro­jeni w noże i łuki. Oto­czyli cza­row­nicę z każ­dej strony, two­rząc pół­okrąg, ale na schwy­ta­nej nie zro­biło to żad­nego wra­że­nia. Sie­działa na krze­śle jak na le­śnym tro­nie, wpa­trzona po­żół­kłymi śle­piami w La­abana. Śle­dziła jego każdy ruch. Szajka mó­wiła do niej, drwiła z wy­glądu, wy­szy­dzała dom, we­wnątrz któ­rego dało się wy­czuć i za­uwa­żyć grzyb na ple­śnie­ją­cych gdzie­nie­gdzie ścia­nach, ob­rzu­cała na­wet wy­zwi­skami, ale La­aban na­tych­miast skar­cił kom­pa­nów, mó­wiąc, że nie przy­szli tu po to, żeby ob­ra­żać. Kiedy męż­czyźni pró­bo­wali pod­nieść sta­ruszkę z krze­sła, La­aban nie­swojo krę­cił się po izbie, a jego cień pa­da­jący na po­roża sta­wał się co­raz więk­szy. Po­wi­nien te­raz sku­pić się na poj­ma­nej, lecz cały czas li­czył strzały. Bra­ko­wało mu jed­nej, tej naj­waż­niej­szej. Włosy za­częły wcho­dzić mu do oczu, ner­wo­wym ru­chem głowy sta­rał się je od­gar­nąć. Wy­glą­dał, jakby miał tik ner­wowy. Le­śna baba prze­stała się już od­zy­wać, sie­działa w mil­cze­niu, świ­dro­wała przy­wódcę wzro­kiem, wy­glą­dała tak, jakby rzu­cała na niego oczami ja­kieś za­klę­cie albo urok. Męż­czyźni pró­bo­wali ją pod­nieść, chwy­ta­jąc za ra­miona, ale była ciężka jak ka­mień. Mieli wra­że­nie, że gu­słami spe­cjal­nie przy­kle­iła się do krze­sła, ża­den z nich nie miał od­wagi spoj­rzeć jej pro­sto w oczy. Było w niej coś, czego nie umieli ująć sło­wami, pe­wien ro­dzaj siły i dumy, któ­rej nie po­wsty­dziłby się ża­den wo­jow­nik. Nie skam­lała jak pies pro­sząc o ży­cie, nie bała się, tylko cze­kała.

– Kto sieje wiatr, ten zbiera bu­rzę, je­steś tchó­rzem, La­aba­nie, do­brze, że twoja matka nie musi pa­trzeć na to, co ro­bisz.

– Milcz sta­ru­cho! – krzyk­nął na tyle gło­śno, że wszy­scy męż­czyźni oprzy­tom­nieli, znów pró­bu­jąc po­sta­wić le­śną babę na nogi, za­częli szep­tać mię­dzy sobą, że trzeba roz­pruć jej brzuch, bo naja­dła się ka­mieni, a sta­ru­cha? Na­dal pa­trzyła w zna­nym tylko so­bie kie­runku. Wi­docz­nie czary roz­luź­niły swe macki, gdyż męż­czy­znom udało się, choć z wiel­kim tru­dem, pod­nieść cza­row­nicę. Nor­man zwią­zał jej na­tych­miast liną nogi, roz­sta­wia­jąc je na dość bez­pieczną od­le­głość, tak żeby mo­gła sama iść. Ręce rów­nież po­trak­to­wał w ten sam spo­sób. Ude­rza­jąc ją w plecy, kie­ro­wali ku wyj­ściu, a tylko jej żółte śle­pia, wy­sta­jące spod opa­da­ją­cej na twarz chu­sty, by­stro spo­glą­dały na rze­czy­wi­stość.

Kiedy do­tarli na miej­sce, pa­trzyli po so­bie nie­pew­nie. Nie mieli od­wagi za­py­tać La­abana, dla­czego nie strze­lił do niej od razu. Mie­liby już pro­blem z głowy. Na je­zio­rze ry­so­wała się wy­raźna ta­fla, można było przej­rzeć się w niej jak w lu­strze. Mroczną ci­szę prze­ci­nało je­dy­nie na­molne brzę­cze­nie owa­dów, które za­miesz­ki­wały mo­kra­dła. Przy­wódca pod­szedł do le­śnej baby i jed­nym ru­chem ręki wy­cią­gnął jej szmatkę z ust. Sta­ruszka po­ru­szyła su­chymi, si­nymi war­gami, ale nic nie rze­kła.

– Chcesz coś po­wie­dzieć? – Pa­trzył jej w oczy, już te­raz nie bał się kon­fron­ta­cji. Sta­ruszka mil­czała, wy­cią­gnęła ku niemu zwią­zane ręce. – Mam cię roz­wią­zać, czar­cia nie­mowo? – mruk­nął, do­kań­cza­jąc. – Je­śli je­steś praw­dziwą cza­row­nicą, to na­wet zwią­zana bę­dziesz uno­siła się na wo­dzie, a wtedy wy­cią­gniemy cię z niej i spa­limy na sto­sie. Je­śli nie­winna, pój­dziesz na dno. Może już wiesz, który wa­riant wy­bie­rasz? – Wes­tchnął ciężko, jakby był znu­żony tą sy­tu­acją.

Sta­ruszka na­gle ro­zej­rzała się wo­kół, pod­nio­sła zwią­zane ręce, a cała na­tura jakby za­częła się zmie­niać. Ze­rwał się wiatr, roz­ga­nia­jąc źdźbła nad­brzeż­nych trzci­no­wisk, pod­nio­sły się fale, z gło­śnym chlu­po­tem roz­bi­ja­jąc się o brzeg. Sta­ruszka od­wró­ciła się do La­abana i za­częła śpie­wać gło­sem moc­niej­szym i do­nio­ślej­szym ani­żeli echa wrze­śnio­wych ry­ko­wisk:

Kiedy drzewa prze­mó­wią, opo­wia­da­jąc dawne dzieje,

A wszyst­kie ro­śliny staną się zio­łami lecz­ni­czymi,

Głos za­pyta o wszyst­kie twoje ta­jem­nice,

Czy da­jesz uczciwe plony?

Czy szu­kasz pra­daw­nej głębi?

Przyj­dzie ko­bieta, o któ­rej mó­wią do­brze i źle.

Bę­dzie miała wła­dzę nad nie­ja­snym świa­tem,

We­zwie umar­łych i przyjdą.

Ja nie śmiem mó­wić nic wię­cej,

Nie chcę na­ra­żać du­szy,

Ka­płanka cieni, bo­gini pust­ko­wia.

Ule­gniesz jej po­żą­da­niu, La­aba­nie,

Roz­le­głemu jak wzbu­rzone mo­rze,

Za­pra­gniesz usiąść przy niej,

By twoje oczy mo­gły spo­glą­dać na jej cząstki świa­tła,

Jak na twoją nie­speł­nioną ca­łość.

I znów sta­niesz się śmier­telny...

Słowa sta­ruszki wy­wo­łały w nim cie­płe wspo­mnie­nia, o któ­rych tak bar­dzo chciał za­po­mnieć. Prze­cież wo­jow­nik nie może ko­chać, ma bu­dzić w in­nych po­strach, ła­mać krwawe wróżby i za­bi­jać. Na­raz sta­nął przed nim jak żywy ob­raz tylko jed­nej ko­biety, która po­tra­fiła ukoić jego brudne my­śli i spra­wić, by sen znów stał się przy­jem­no­ścią. Pa­trzył na ten ob­raz pu­stymi oczami, w jej kasz­ta­nowe włosy, zie­lone oczy, chciał gła­dzić skórę, która była tak de­li­katna.

– Mu­sisz spro­stać si­łom, które wzy­wasz, bo roz­lew krwi roz­wście­cza du­chy drzew i przod­ków – rze­kła na ko­niec, wy­mie­rza­jąc mu wro­gie spoj­rze­nie.

– Za­milcz, czar­cia babo! Zwią­zać ra­zem jej nogi i ręce!

Nor­man na­tych­miast ze­rwał się na równe nogi i pod­biegł do sta­ruszki. Bru­tal­nie po­cią­gnął ją za wy­sta­wione ku niebu nad­garstki i pchnął na zie­mię. Ko­bieta upa­dła z gło­śnym krzy­kiem, coś gruch­nęło w jej ko­ściach. Po­czuła nie­zno­śny trzask we­wnątrz ko­ści udo­wej, nie miała siły, by wal­czyć. Łzy bez­sil­no­ści pły­nęły jej po twa­rzy. Szep­tała tylko i tak mu­sia­łoby się kie­dyś wy­peł­nić, i tak...

Przy­wią­zali ją jak psa, sznu­rem wo­kół szyi. Nor­man po­słu­żył się naj­dłuż­szą liną, za po­mocą któ­rej mia­łaby zo­stać wy­cią­gnięta, je­śli zgod­nie ze zwy­cza­jem uno­si­łaby się na wo­dzie. Drugą, krótką liną zwią­zali jej ra­zem nogi i ręce. La­aban na ko­niec po­now­nie za­kne­blo­wał jej usta. Nie miała szans, by prze­żyć. Czte­rech, tych naj­bar­dziej ro­słych męż­czyzn, wzięło ją na ręce. Wy­glą­dali, jakby nie­śli po­nad gło­wami ogromny wór kar­to­fli.

Ja­ro­mir – naj­młod­szy z ca­łej szajki – wy­soki na dwa me­try chło­piec, który już od dłuż­szego czasu bro­dził nagi w wo­dzie, żeby spraw­dzić, gdzie za­czyna się od­po­wied­nia głę­bia i koń­czy grunt, za­wo­łał ich, wska­zu­jąc miej­sce. Wcho­dzili do wody dziar­skim kro­kiem, wzbu­rza­jąc ją co­raz moc­niej. Śpie­wali butne pie­śni pełne za­chwytu i po­dziwu dla po­ła­wia­czy cza­row­nic. Oszo­ło­mieni swoją siłą, szczę­śliwi, że znów udało im się za­pa­no­wać nad świa­tem, któ­rego ża­den z nich tak na­prawdę nie chciał zro­zu­mieć. Nie­śli ją jak tro­feum, a gdy już byli w od­po­wied­niej od­le­gło­ści, na gło­śny gwizd La­abana wrzu­cili ją do wody, pil­nu­jąc, żeby sznur, który był przy­wią­zany do jej szyi, po­zo­stał w ich rę­kach. Nor­man trzy­mał ją jak na bar­dzo dłu­giej smy­czy. Była tak mocno skrę­po­wana, że mo­głaby się uto­pić na­wet w płyt­kiej wo­dzie. Męż­czyźni śmieli się i opo­wia­dali spro­śne żarty, pa­trząc, jak ko­bieta się sza­mo­cze, ostat­kiem sił ła­piąc po­wie­trze. Woda wpły­wała jej hau­stami do ust, sta­ru­cha pró­bo­wała ją wy­plu­wać, krzy­czała, ale nikt jej nie słu­chał. Przez krótki czas ubra­nia utrzy­my­wały ją na po­wierzchni, lecz gdy już cał­ko­wi­cie na­siąk­nęły, za­częły cią­gnąć ją w dół. Sta­ruszka nie miała już sił, by wal­czyć; po­cząt­kowo za wszelką cenę sta­rała się ba­lan­so­wać na ple­cach, ale z cza­sem sta­wało się to co­raz trud­niej­sze. Roz­sa­dzało jej płuca, tra­ciła z wolna świa­do­mość, woda była wszę­dzie, wle­wała się w nią każdą szcze­linką. Sły­szała, jak się śmieją, wi­działa na so­bie ich spoj­rze­nia, cie­kaw­skie i prze­stra­szone za­ra­zem. Ko­tło­wały się w niej ja­sność i mrok, po­czuła chłód i pustkę w sercu, ale gdy już nie wie­działa, czy wi­ruje w wo­dzie, czy po­nad nią, zo­ba­czyła przed sobą ko­biety sie­dzące w kręgu przed ogniem. Jedna wstała i po­de­szła do niej, wy­cią­ga­jąc rękę. Sta­ruszka od­wza­jem­niła ten gest i od razu po­czuła ogromną falę cie­pła. Pro­mie­nie świa­tła oto­czyły ją z każ­dej strony, we­ssały w sie­bie, na­resz­cie po­czuła upra­gnione cie­pło, jakby zna­la­zła się w sa­mym sercu świata. Świa­tło wy­peł­niało jej stopy i ręce, spo­tkały się w niej wszyst­kie moce, na­wet te ludz­kie. I kiedy już za­wi­sła po­mię­dzy dwoma świa­tami, po­grą­żona w śmier­cio­no­śnym tran­sie, w świe­cie sza­ro­błę­kit­nych ot­chłani i wi­ru­ją­cej ro­ślin­no­ści, stała się na­resz­cie wolna.

– Ja­ro­mir! – za­grzmiał Nor­man. – Po­szła na dno czy jest na po­wierzchni? Ja­kieś szmaty uno­szą się na wo­dzie, jest już ciemno, nie wi­dzę za do­brze.

– Musi być po­mię­dzy! – od­krzyk­nął chło­pak bro­dzący w wo­dzie. – Ciało na pewno jest pod wodą, to reszki jej sukni dry­fują.

Na­gle chło­pak po­czuł nie­zno­śny chłód na ra­mio­nach. Wiatr znów się wzmógł. Drzewa gdzieś w od­dali skrzy­piały, ocie­ra­jąc się o sie­bie ko­na­rami, sze­le­ściły też li­ście nad ich gło­wami. Błysz­czące oczy chło­paka roz­sze­rzyły się na­gle po­dob­nie jak usta. Na po­wierzch­nię za­częły wy­pły­wać brzu­chami do góry mar­twe ryby. W ich sza­rych, zim­nych oczach, kryła się doj­mu­jąca pustka. Po­cząt­kowo wy­pły­nęło kilka sztuk, ale gdy Ja­ro­mir w pod­sko­kach ucie­kał z wody, były już ich ty­siące. Nad wodą po­ja­wił się za­pach roz­kła­da­ją­cej się pa­dliny, wi­dok po­ły­sku­ją­cych ryb z nad­na­tu­ral­nie wy­trzesz­czo­nymi oczami był za­trwa­ża­jący.

– Dia­bel­skie tru­chło! W nogi! – wy­krzy­czał La­aban.

– Obyś tu ni­gdy nie wró­ciła! – za­wtó­ro­wał Nor­man, pa­trząc w kie­runku cza­row­nicy. Rzu­cił po­spiesz­nie linę, którą trzy­mał, i po­biegł za kom­pa­nami.

Prze­ra­żeni męż­czyźni szybko ucie­kali. Nie pa­trzyli na to, kto biegł pierw­szy. Ja­ro­mir był chyba naj­szyb­szy, pę­dził jak wiatr, miał gę­sią skórkę na ciele. Zdą­żył za­ło­żyć na sie­bie tylko spodnie, na­wet nie szu­kał bu­tów, pę­dził na bo­saka.

Chło­piec miał za­le­d­wie sie­dem­na­ście lat, le­dwo wi­doczny za­rost, miękką czu­prynę przy­po­mi­na­jącą ko­lo­rem łany zbóż w ostrym słońcu, kilka pie­gów na no­sie, chudy tors z ogrom­nymi bli­znami po po­pa­rze­niach i nie­na­tu­ral­nie dłu­gimi rę­kami. Był zwinny ni­czym ła­nia i bar­dzo by­stry. La­aban zna­lazł go osiem lat wcze­śniej w spa­lo­nej przez ban­dy­tów wio­sce. Wy­cień­czony po­żogą chło­piec le­żał w no­gach ubi­tej wi­dłami matki. Szajka na­tknęła się na zglisz­cza, ja­dąc na ko­lejne po­lo­wa­nie. Brudny, usmo­lony i za­krwa­wiony chło­piec trząsł się ze stra­chu jak po­bity pies. Miał tak roz­le­głe opa­rze­nia, że po­cząt­kowo przy­wódca chciał mu skró­cić cier­pie­nia, ale gdy spoj­rzał w jego ciemne, szkli­ste i prze­ra­żone oczy zo­ba­czył w nich sie­bie jako ma­łego chłopca i po­czuł strach do­kład­nie taki sam jak przed śmier­cią swo­jej matki.

Zo­stali w wio­sce ra­zem z tymi, któ­rzy prze­żyli, tak długo, do­póki nie wró­cił do sił. Po­cząt­kowo nikt nie da­wał mu szans na prze­ży­cie. Wiej­skie ko­biety, które opa­try­wały mu rany i słu­chały jego wy­cia z wprost nie­wy­obra­żal­nego bólu, pro­ro­ko­wały, że nic z tego nie bę­dzie, ale La­aban się uparł, że do­póki chło­piec sam nie umrze, nikt nie ma prawa mu w tym po­móc. Sie­dział przy jego łóżku i pa­trzył na po­pa­rzone nogi i piersi. Po­wta­rzał, że skoro ogień nie za­brał mu twa­rzy, to zna­czy, że ma żyć. I tak wła­śnie się stało. Po dwóch mie­sią­cach za­brał chłopca ze sobą i nadał mu imię Ja­ro­mir, a póź­niej wcie­lił go do swo­jej szajki. Uczył go, jak się po­luje na zwie­rzęta i lu­dzi, jak się strzela z łuku i opra­wia zwie­rzynę. Po­wie­rzył mu se­krety ope­ro­wa­nia no­żem i wbi­ja­nia go pod że­bra, tak żeby in­truz raz po­wa­lony już nie wstał; po­wie­dział mu też, jak trzy­mać koń­ską grzywę, żeby nie spaść z ko­nia, ja­dąc na oklep. Sma­ro­wał jego bli­zny ży­wo­ko­stem i ole­jem z dziu­rawca. Cza­sami kiedy chło­piec mie­wał złe sny, sia­dał przy nim i gła­skał go po gło­wie. Nie ro­bił tego zbyt czę­sto, uwa­żał, że praw­dziwy wo­jow­nik po­wi­nien być po­zba­wiony tych uczuć, które są przy­pi­sane tylko ko­bie­tom.

Te­raz bie­gli ra­zem, ra­mię w ra­mię. La­aban wy­si­lał wzrok, chcąc do­strzec ognie, które wcze­śniej zo­sta­wił. Zdy­szany i zmę­czony za­trzy­mał się tuż przed mo­kra­dłami. Ciężko sa­piąc, bił się ręką w pierś, jakby w ten spo­sób mógł przy­wró­cić so­bie równy od­dech. Po­cząt­kowo bro­dzili w za­ro­ślach, ale już po nie­dłu­gim cza­sie zo­ba­czył pierw­szy ogień. Przy­wódca wy­su­nął się na pro­wa­dze­nie, po­sta­wił jedną nogę, za­raz po niej wy­su­nął drugą. Szli ostroż­nie, co ja­kiś czas nogi grzę­zły im w mule, za­pa­dały się z ogrom­nym chlu­po­tem. Ta­sak, bro­dząc już ze zmę­cze­nia w ciem­no­ściach, za­padł się w ba­gnie aż po pas. Przy­wią­zali go za ra­miona liną i bar­dzo długo wy­cią­gali. Męż­czy­zna ma­ja­czył, żeby ucie­kali i sami ra­to­wali swoje ży­cia, ale ża­den z nich nie wy­obra­żał so­bie, że mógłby zo­sta­wić kom­pana w po­trze­bie. Kiedy już upo­rali się z Ta­sa­kiem, za­stała ich głę­boka noc, a ogni­ków na ba­gnach po­ja­wiło się dużo wię­cej...

– Co u li­cha? Znowu rzu­ciła na nas ja­kieś czary? – za­py­tał szep­tem Ja­ro­mir, trzę­sąc się z zimna. Roz­glą­dał się do­okoła, pró­bu­jąc zli­czyć mi­go­czące świa­tełka.

– Do stu grzmo­tów! – za­klął La­aban. – To są ogniki ba­gienne, zu­peł­nie o nich za­po­mnia­łem! Te­raz bę­dzie nam jesz­cze trud­niej stąd wyjść!

– Lu­dzie mó­wią, że to po­ku­tu­jące po śmierci du­sze lu­dzi nie­go­dzi­wych, my też kie­dyś tak skoń­czymy... Te­raz wy­pro­wa­dzą nas na ma­nowce... – od­rzekł Ta­sak, łysy, bar­czy­sty męż­czy­zna, który co chwilę od­ry­wał od ciała grudy za­schnię­tego błota.

– Nie ga­daj­cie głu­pot! – zru­gał ich przy­wódca. – Ogniki po­ja­wiają się na mo­kra­dłach już od wie­ków, nie wierz­cie w te nie­ludz­kie za­bo­bony. To zu­peł­nie nor­malne zja­wi­sko, ta cza­row­nica na pewno nie ma­czała w tym pal­ców. Te­raz mu­si­cie być uważni, znów idę pierw­szy, a wy za mną!

Szli w mil­cze­niu, sta­ra­jąc się stą­pać po śla­dach La­abana, co chwilę ktoś za­nu­rzał się po kostki w ba­gnie, a kiedy z mo­zo­łem wy­szli już na su­chą le­śną po­lanę, pa­dli nie­przy­tomni ze zmę­cze­nia. Od­dy­chali głę­boko. Do­okoła sły­chać było tylko po­hu­ki­wa­nia sów i ludz­kie szepty. Nor­man z Ta­sa­kiem jak zwy­kle śmiali się z cze­goś, pra­co­wity Ja­ro­mir roz­pa­lał ogień i szu­kał wśród kom­pa­nów na­mio­tów do roz­bi­cia, a La­aban sie­dział nie­ru­chomo na skraju po­lany pod drze­wem. W gło­wie roz­brzmie­wał mu śmiech Tove. Za­ci­skał rę­kami uszy, my­śląc, że w ten spo­sób po­zbę­dzie się nie­zno­śnych od­gło­sów, ale na próżno. Wi­dział jej ciemne włosy, zda­wało się, że z każ­dym po­dmu­chem wia­tru czuł jej za­pach, a po­tem, gdy już sku­lił głowę po­mię­dzy ko­lana, bo my­ślał, że w ten spo­sób przed nią uciek­nie, zo­ba­czył przed sobą twarz le­śnej baby, jej skre­po­wane ręce i cie­niut­kie usta wy­po­wia­da­jące słowa:

By twoje oczy mo­gły spo­glą­dać na jej cząstki świa­tła,

Jak na twoją nie­speł­nioną ca­łość

I znów sta­niesz się śmier­telny...

Gdy wró­cił do kom­pa­nów, pił na umór, do­póki nie za­to­pił w mio­dzie pit­nym ca­łego gniewu, który ostat­nimi czasy roz­go­ścił się w nim na do­bre. Męż­czyźni nie mo­gli wyjść ze zdu­mie­nia, że zgu­bił je­dyną strzałę, którą od lat prze­ka­zy­wali so­bie po­ła­wia­cze, je­dyną, która mo­gła prze­bić serce cza­row­nicy i sku­tecz­nie za­bić. Strzałę, która była atry­bu­tem ko­ron­nym każ­dej szajki zaj­mu­ją­cej się tą pro­fe­sją. Kiedy La­aban za­ta­czał się na chwiej­nych no­gach, szu­ka­jąc drogi do na­miotu, wy­dzie­ra­jąc się wnie­bo­głosy, po­przy­siągł, że bar­dzo szybko wróci tam, gdzie ją stra­cił.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki