Siostry z lasu. Wiedźmak - Adrianna Trzepiota - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Siostry z lasu. Wiedźmak ebook i audiobook

Adrianna Trzepiota

4,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

15 osób interesuje się tą książką

Opis

Tove jest kobietą niezwykłą, której historia nierozerwalnie wplata się w krąg życia i śmierci. Mogła się poddać ale nie zrobiła tego, gdyż to właśnie los okazał się nieprzewidywalny i uczynił ją niezwykle hardą.

Syn Gentar rodzi się w tajemniczych okolicznościach z różnym kolorem oczu. Jedna źrenica jest czarna niczym węgiel, a druga jasnoniebieska, obraz w nich odbija się całkowicie do góry nogami... czy tylko rybak będzie rozumiał jakie oznacza to kłopoty dla całego rodu czarownic? A może dziewczynka, którą uratuje i przysposobi Tove okaże się jedyną osobą potrafiącą zrozumieć Gentara? W drodze do Ciemnego Dworu kobieta spotka kogoś, kto wiele lat temu zawładnął jej sercem i na pewien czas odebrał również rozum. Co stanie się tym razem? Czy historia maleńkiej, niedowidzącej Miriam, która potrafi władać kołem czasu będzie tą, która uratuje spod gorejącego stosu ciało głównej bohaterki? Gdzie tym razem zawędrują siostry z lasu?

Adrianna Trzepiota przedstawia nam historię życia kobiet, które poszukując swoich życiowych talentów odnalazły tak naprawdę siebie. To nie jest tylko zwykła opowieść o czarownicach... na kartach tej książki jest spisana historia każdej z nas.  

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 309

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 38 min

Lektor: Klaudia Bełcik
Oceny
4,8 (4 oceny)
3
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Matoszek123

Dobrze spędzony czas

ciężko si czyta
00



Re­dak­cjaBe­ata Goł­kow­ska
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund Ja­nusz Si­gi­smund
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAnna Slo­torsz
Zdję­cia wy­ko­rzy­stane na okładce© Ado­be­Stock
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by Ad­rianna Trze­piota, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83295-10-7
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Jed­nak je­śli udasz się wy­star­cza­jąco da­leko,

pew­nego dnia roz­po­znasz samą sie­bie

nad­cho­dzącą z na­prze­ciwka na wła­sne spo­tka­nie

wtedy po­wiesz TAK.

Ma­rion Wo­od­man

Nic tak do­brze

nie goi ran

jak wi­dok świtu i od­głosy wody

Ma­riu­szowi P.

PRO­LOG

Tove mo­gła umie­rać z tę­sk­noty za ży­ciem, które od dawna było już prze­szło­ścią, mo­gła pła­kać nad mi­ło­ścią, która prze­mi­nęła, mo­gła sie­dzieć w jed­nym miej­scu, uża­la­jąc się nad sobą, mo­gła tak sie­dzieć i pro­wa­dzić we­wnętrzne la­menty aż do śmierci. Nie­któ­rzy na­zy­wają ten stan nie­na­sy­ce­niem albo wy­gło­dze­niem du­szy. Jesz­cze inni na­zy­wają go stratą po nie­zre­ali­zo­wa­nych pra­gnie­niach, które od­kła­dają się w czło­wieku w po­staci cho­rób, ner­wic czy zło­ści. Po ta­kich pra­gnie­niach, które odło­żyło się na bok, albo nie miało się od­wagi wy­cią­gnąć po nie rąk.

Żyło jed­nak we­wnątrz Tove jesz­cze coś, a może ra­czej ktoś, kogo na­zwać można było ma­łym, du­cho­wym dziec­kiem, i wła­śnie to dziecko sły­szało jej zbo­lałe wo­ła­nie z głębi serca. Być może wła­śnie dla­tego Tove po­ko­chała wszyst­kie skrzyw­dzone, ma­leń­kie istoty, któ­rych roz­pacz­liwe głosy wzy­wały ją do po­wrotu do sa­mej sie­bie. Mi­ło­ścią do nich za­skle­piła pa­nu­jące w niej bez­denne uczu­cie pustki, które stwo­rzyło się w jej środku i choćby cie­nie pró­bo­wały do­paść ją z każ­dej strony, to nie miały już do niej do­stępu. Ow­szem, wi­działa, jak krą­żyły gdzieś obok, prze­ska­ku­jąc z nocy w dzień albo z cie­płego pieca wprost w za­ku­rzony kąt sieni, ale ich re­gu­larne wy­siłki, by utra­ciła więź ze swą naj­głęb­szą na­turą, speł­zały na ni­czym.

Dzień za dniem zbie­rała kość za ko­ścią, włos za wło­sem i w jej sen­nych ma­rze­niach i w wy­da­rze­niach, na wpół zro­zu­mia­łych, na wpół pa­mię­ta­nych, za­czy­nała do­brze o so­bie my­śleć i śpie­wać we­wnętrzne pie­śni, by wy­ra­zić prawdę o wła­snej po­tę­dze.

Za­sta­na­wiała się, kiedy to się wy­da­rzyło? Kiedy strach za­mie­nił się w siłę? Czy jego matką są my­śli, a oj­cem zda­rze­nia? Czy strach ro­dzi się z krzywdy, którą ktoś nam uczy­nił albo tej, którą my uczy­ni­li­śmy ko­muś? A może wy­ra­sta z ziemi jak źdźbła traw albo spada z nieba ra­zem z desz­czem? Może jest ma­łym chłop­cem, który nie za­znał cie­pła matki, albo dziew­czynką, któ­rej w dzie­ciń­stwie ktoś pod­czas snu ob­ciął war­ko­cze? W któ­rym mo­men­cie za­mie­nia się w sprzy­mie­rzeńca, a w któ­rym we wroga?

Jak to jest, że jed­nego dnia można mieć wszystko – mi­łość, strawę, dom, a dru­giego zo­stać zu­peł­nie z ni­czym? Dziś je­steś zdro­wym, a ju­tro świat wy­wraca się do góry no­gami, ko­chasz i ży­jesz peł­nym ser­cem, żeby za­raz cier­pieć. Za czyją sprawą dzieje się to wszystko? My­ślisz, że ufasz, a wie­czo­rem je­steś zdra­dzo­nym, bu­du­jesz la­tami, żeby już w se­kundę ob­ró­ciło się to w proch. Bli­skość ro­dzi sa­mot­ność, po­żą­da­nie nie­chęć, uczu­cie ozię­błość, znu­że­nie na­mięt­ność, być może tak wy­gląda wła­śnie na­tura ży­cia.

Jest czas buj­nych plo­nów i czas śmierci. Tak jak bez słońca nie ma dnia, a bez księ­życa nikt nie uj­rzy ciem­no­ści. Koło ży­cia. Tam, gdzie znaj­duje się ko­niec, jest i po­czą­tek, a tam, gdzie śmierć, za­raz po­ja­wia się trans­for­ma­cja i ży­cie. Wszystko, co ma się stać, przy­cho­dzi i od­cho­dzi wraz z od­pły­wami. Po­dob­nie dzieje się z ry­bami w wo­dach na da­le­kiej Pół­nocy albo w je­zio­rze, któ­rego prądy wy­rzu­ciły ciało Tove na brzeg. Dla­czego aku­rat tu­taj? Być może wła­śnie dla­tego, żeby stała się matką? Tego nie wie­dział nikt, ani szwaczka, ani praczka, ani pie­karz i bed­narz, ani Gor­han, ani na­wet sama Tove. Ona czuła tylko jedno, że z tym, co do niej przy­szło, nie można wal­czyć, nie można uda­wać, że tego nie ma, że te sy­tu­acje się nie po­ja­wiły, nie można wy­mieść ich mio­tłą za próg, nie spo­sób ich zro­zu­mieć, ale na pewno dużo ła­twiej za­ak­cep­to­wać.

1.

PO­CZĄ­TEK HI­STO­RII MI­RIAM

Woń przy­jem­nej sło­dy­czy roz­cho­dziła się po wszyst­kich le­śnych za­ka­mar­kach. Wio­senny, jesz­cze zimy wiatr hu­lał, pod­no­sząc przy­le­głe do ziemi li­ście, które pod jego na­po­rem wi­ro­wały po­mię­dzy na­gimi ko­na­rami drzew. Na nie­któ­rych ga­łę­ziach można już było do­strzec zie­lone pączki. Tove, idąc do­brze wy­dep­taną ścieżką, zbie­rała z mło­dych brzóz te jesz­cze nie­roz­pę­kłe i cho­wała je do lnia­nej torby, którą miała prze­wie­szoną przez ra­mię. Co ja­kiś czas się za­trzy­my­wała, żeby po­słu­chać wia­tru. Za­my­kała wtedy oczy, a on opla­tał ją w ja­kimś dziw­nym uści­sku nie­wi­dzial­nych rąk i nóg i sma­gał jej twarz po­ca­łun­kami. Świsz­czał i dud­nił po­mię­dzy ko­rze­niami drzew, z ło­sko­tem pod­no­sił pa­tyki i rzu­cał je dziew­czy­nie pod nogi. Za­pach so­sen, świer­ków i mo­drzewi zle­wał się w jedną ka­dzi­dlaną woń, w po­wie­trzu czuć było nad­cho­dzącą wio­snę.

– Hej, je­stem tu, nie płacz – ode­zwała się do syna, któ­rego nio­sła w chu­ście na ple­cach. Pod­ło­żyła rękę pod jego po­śladki i de­li­kat­nie je po­kle­pała, ale dziecko na­dal kwi­liło. – Och, Gen­tar, czy ja mu­szę cały czas do cie­bie mó­wić? Nie dasz mi ani chwili spo­koju. No do­brze, to jaką byś te­raz chciał usły­szeć bajkę? O pi­sklę­ciu ja­skółki, a może o la­ta­ją­cych ku­rach? Już ci tłu­ma­czy­łam wie­lo­krot­nie, że te zwie­rzęta nie la­tają. Twoja cio­cia Traszka po­tra­fiła z nimi roz­ma­wiać i za­wsze po­wta­rzała, że kury bar­dzo ubo­le­wają nad tym, że mają i skrzy­dła, i pióra, a nie po­tra­fią wzbić się po­nad zie­mię. – Dziew­czyna mó­wiła, a chło­piec prze­sta­wał ma­ru­dzić, ale wy­star­czyło, że Tove mil­kła, a znów za­czy­nało się sły­szeć zza jej ple­ców nie­cier­pliwe ga­wo­rze­nie. – Do­brze, już do­brze, a może o niedź­wie­dziu albo o za­cza­ro­wa­nym le­sie? – Chło­piec da­lej ma­ru­dził. – To może o Bia­łym Kar­piu, królu głę­bin i wód? – Gen­tar prze­stał po­kwę­ki­wać, na­gle skoń­czył wierz­gać rącz­kami i nóż­kami i znie­ru­cho­miał. Dziew­czyna przy­spie­szyła kroku, bo oto jej oczom uka­zał się nie­wiel­kich roz­mia­rów ko­piec po­ro­sły słodko pach­ną­cym ul­tra­ma­ry­no­wym kwie­ciem. – Dla­czego cie­bie tu nie ma? Prze­cież to wszystko wy­da­rzyło się przeze mnie... – za­py­tała samą sie­bie, wy­cią­ga­jąc z kie­szeni sukni garść bia­łego proszku, któ­rym syp­nęła na ukwie­cony ko­piec. Dziecko znów za­częło ka­pry­sić. – Do­brze, już do­brze, Gen­tar, spo­koj­nie. W da­le­kich, gra­na­to­wych głę­bi­nach, gdzieś na da­le­kiej Pół­nocy, tam, gdzie niebo zlewa się z zie­mią w je­den ko­lor, a pod­czas bu­rzy fale przy­bie­rają roz­miary ogrom­nych na kil­ka­dzie­siąt me­trów drzew, żyła ogromna, biała ryba. Gdy niebo się wy­po­ga­dzało, a przez chmury prze­bi­jały pro­mie­nie słońca, pod­pły­wała do po­wierzchni, na tyle bli­sko, aby na swym grzbie­cie po­czuć pro­mie­nie słońca. Gdy białe łu­ski znaj­do­wały się po­nad wodą, skrzyły się nie­praw­do­po­dob­nym zło­tym bla­skiem. Ko­lor był na tyle mocny i ośle­pia­jący, że ry­bacy, któ­rym dane było spo­tkać się z tym zja­wi­skiem, opo­wia­dali o nim jako o dru­gim słońcu, tym, które za­miesz­kuje pod­wodne kra­iny. Więc już nikt w mia­stach i wsiach nie dzi­wił się opo­wie­ściom, w któ­rych wy­stę­po­wały dwa słońca. Mó­wiono, że jedno z nich świeci dla lu­dzi i ziem­skich zwie­rząt, a dru­gie oświe­tla drogi pod­wod­nych kró­lestw. I tak mi­jały dni, mie­siące i lata, aż pew­nego dnia męż­czyźni wy­pły­wa­jący na po­łowy za­uwa­żyli, że od pew­nego czasu pod­wodne słońce nie wy­pły­wało z głę­bin, a w ich sie­ciach po­ja­wiało się co­raz mniej ryb. Mi­jał czas, ziem­skie słońce wscho­dziło i za­cho­dziło, a głę­bo­kie wody, miast cie­szyć lu­dzi zie­lon­kawą po­światą, przy­bie­rały od­cień czar­nej ziemi. Lu­dzie za­częli się nie­po­koić o swój do­bro­byt i ład na ziemi. Plot­ko­wano, że ktoś za­bił bia­łego du­cha głę­bin i te­raz spad­nie na ród ludzki klą­twa, jesz­cze inne hi­sto­rie trak­to­wały o tym, że ryba nie może od­na­leźć drogi i błąka się w pod­wod­nych ka­mien­nych la­bi­ryn­tach. Z dnia na dzień traci ona siły, a jej piękne białe łu­ski po­ra­sta zie­lony osad i wo­do­ro­sty. Lu­dzie po­szu­ki­wali śmiał­ków, któ­rzy mo­gliby zejść do pod­wod­nej kra­iny i od­szu­kać króla głę­bin, ale nikt nie chciał pod­jąć się tego za­da­nia. Nie­któ­rzy męż­czyźni wy­pły­wali ło­dziami i cu­mo­wali w miej­scach, gdzie naj­czę­ściej po­ja­wiało się wodne słońce. Rzu­cali na za­nętę tłu­ste ro­siczki, kulki z chleba, a na­wet świeże mięso, ale ryba się nie po­ja­wiała. Wra­cali przy­gnę­bieni do swych do­mów, jed­nak ża­den z nich nie miał śmia­ło­ści za­nur­ko­wać wprost w głę­biny. Aż pew­nego dnia zja­wiła się ko­bieta, która miała twarz po­krytą głę­bo­kimi zmarszcz­kami i bruz­dami, a gdy szła, jej siwe, dłu­gie, skoł­tu­nione włosy cią­gnęły się za nią jak we­lon utkany z pa­ję­czej sieci. Sta­nęła na środku wsi, bu­dząc wśród lu­dzi zdzi­wie­nie i rze­kła:

– Nie mam już nic do stra­ce­nia. Je­stem stara i po­marsz­czona, moje że­bra opina cienka skóra, ich ostre kra­wę­dzie wy­glą­dają jak skrzela, pod­no­szą się przy każ­dym od­de­chu. Je­stem tak chuda, że wi­dać mi wszyst­kie ścię­gna i ko­steczki, z tru­dem się wy­sła­wiam, a cza­sem zdaje mi się, że nic nie mó­wię, tylko ru­szam ustami jak ryba. Wrzuć­cie mnie do wody, na­wet gdy­bym miała nie wy­pły­nąć, nie mam już nic do stra­ce­nia. Ale mam tylko je­den wa­ru­nek. Po­płyną ze mną ko­biety i to one na­masz­czą moje ciało tłusz­czem z niedź­wie­dzia, a po­tem po­mogą mi zejść w głę­biny.

I tak też się stało. Wy­pły­nęły z nią trzy ko­biety, a gdy już do­pły­nęły do miej­sca prze­zna­cze­nia, jedna z nich roz­cze­sała i pięk­nie uło­żyła włosy sta­ruszki, druga na­ma­ściła tłusz­czem jej ciało, a trze­cia śpie­wała pie­śni z głębi swego serca. Aż w końcu przy­szedł czas. Bo czas przy­cho­dzi wtedy, kiedy przy­cho­dzi i nie można go przy­spie­szyć, bo to by­łoby wbrew jego na­tu­rze. Kwia­tom i drze­wom też nie można roz­ka­zać, żeby roz­kwi­tły szyb­ciej, więc kiedy już zja­wił się po­mię­dzy nimi, trzy ko­biety chwy­ciły sta­ruszkę pod ra­miona i de­li­kat­nie, ni­czym pla­ster miodu, od­wró­ciły ją twa­rzą do głę­bin i po­mo­gły zejść jej w ciemną ot­chłań i tylko siwe włosy ni­czym ry­bac­kie sieci uno­siły się, pra­wie dry­fu­jąc, na po­wierzchni wody.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki