Skóra jest elastyczną osłoną, która otacza całe ciało - Bjørn Rasmussen - ebook

Skóra jest elastyczną osłoną, która otacza całe ciało ebook

Bjørn Rasmussen

2,5

Opis

Nagrodzona Europejską Nagrodą Literacką powieść Bjørna Rasmussena przełamuje tabu erotyki homoseksualnej, szokuje i zmusza do refleksji. Opowiada historię nastolatka Bjørna mieszkającego na duńskiej prowincji z braćmi i matką, która prowadzi szkołę jazdy konnej. Bohater stara się utrzymać w tajemnicy swoją seksualność, a kiedy pewnego dnia nawiązuje związek ze znacznie starszym instruktorem jazdy konnej, wkracza w niebezpieczną fazę życia i w cień autodestrukcji. Związek przeradza się w wielką miłość naznaczoną brutalnym, sadomasochistycznym, ostrym seksem. Powieść łączy elementy autobiograficzne z fikcją, a jej język – intensywny, dynamiczny, burzący wszelkie normy – jest z jednej strony do granic wytrzymałości dosadny, z drugiej – poetycki.  

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 93

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,5 (6 ocen)
0
1
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MariaWojtkowiak

Z braku laku…

Ciężko się to czyta,jak by narrator nie potrafił myśleć spójnie. Polecam tylko zainteresowanym nietypową formą.
00

Popularność




KOCHA­NEK

Byłem już star­szy, kiedy któ­re­goś dnia w holu pew­nej in­sty­tu­cji pod­szedł do mnie męż­czy­zna. Wi­dzia­łem twoją sztukę, po­wie­dział, mocno mnie po­ru­szyła. Nie po­zna­łem go, roz­po­zna­łem tylko jego ru­chy, ten cheł­pliwy chód czło­wieka wy­cho­wa­nego na pro­win­cji. Mógł być kim­kol­wiek. Wciąż pa­lisz, po­wie­dział, go­rąco tu i duszno, dużo lu­dzi, chodźmy w ja­kieś spo­kojne miej­sce, mogę cię po­czę­sto­wać fajką?

Bar­dzo wcze­śnie w moim ży­ciu było już za późno. Gdy skoń­czy­łem sie­dem­na­ście lat, było już za późno. Kiedy mia­łem dwa­na­ście lat, na­peł­nia­łem skar­petę spermą, ma­rzy­łem tylko o tym, żeby zaj­rzeć w mę­ski od­byt i wdy­chać to szcze­gólne po­wie­trze, mi­łość, my­śla­łem, coś jak trze­pot pta­sich skrzy­deł. Gdy mia­łem pięt­na­ście i pół, po­ja­wił się in­struk­tor jazdy kon­nej.

Czę­sto my­ślę o tym ob­ra­zie, wciąż go wi­dzę, ni­gdy o nim nie mó­wi­łem. Skóra bry­cze­sów na we­wnętrz­nej stro­nie ud, szew w kroku, na ca­łym sie­dzi­sku skóra, skóra. Ostry smród koń­skiej uryny, amo­niak barwi słomę na czer­wono i staje się ciężka, my­dło do czysz­cze­nia sio­dła, szorst­kie ręce in­struk­tora jazdy kon­nej. Tak.

To wiem, opo­rzą­dza­łem klacz, ja­dłem w zim­nej kuchni z braćmi i matką, jej szczęka: klap, klap. To je­dyne, co mnie z nią łą­czy: ten chłodny smu­tek i klap, klap, nie przy­cho­dzi mi do głowy nic in­nego, to jej „po­nie­waż”. To matki „po­nie­waż”:

Gdy się pew­nego ranka obu­dziła, u jej boku nie było uko­cha­nego. Może po­szedł nad mo­rze, za­sta­na­wiała się, może do wa­rzyw­niaka po figi i kar­czo­chy, może do stajni. W nocy cho­dziła wzdłuż ro­wów i szu­kała go w ciem­no­ściach. Wy­obra­żała so­bie uko­cha­nego krwa­wią­cego, po­gry­zio­nego przez wilki, i sama wyła do nieba jak wilk w tę mroźną noc, śpie­wała i krzy­czała. W dzień owi­jała się w ciemny fio­let i wy­no­siła do od­wie­dzo­nych nocą ro­wów duże bla­szane wia­dra ce­mentu, na­peł­niała nim rowy, by za­zna­czyć, od­ha­czyć; tu go nie było.

Opo­wiem ci, mam pięt­na­ście i pół roku.

Jadę au­to­bu­sem nu­mer 491 w kie­runku Fjal­tring.

Nie prze­bra­łem się, mam przy­je­chać w ta­kim sta­nie, w koń­skim smro­dzie, tak jest w kontr­ak­cie, taka jest in­struk­cja; zdej­mij ubra­nie, śmier­dzisz gów­nem. Słońce świeci przez okno au­to­busu, pła­skie pola, mo­rze, od­wie­dzam go pierw­szy raz.

Miesz­kam w pań­stwo­wej szkole z in­ter­na­tem. Jem, śpię, uczę się, mam sie­dem­na­ście lat, to wiem. Wiem, że matka ma kon­takty, w prze­ciw­nym ra­zie nie sie­dział­bym tu­taj, na pro­win­cji są pro­ce­dury, ist­nieją pre­ce­densy do­ty­czące przy­go­to­wa­nia kieł­basy. Wiem, że wy­słano mnie pro­mem, bra­cia ma­chali z kei, matka pła­kała, naj­pierw po­że­gna­nie z uko­cha­nym, po­tem z we­imar­czy­kiem, a te­raz Mały. Ja nie pła­ka­łem. Nie pła­ka­łem, od­kąd w pod­sta­wówce spa­dłem z huś­tawki i as­falt roz­kwa­sił mi ka­wa­łek ko­lana, ale sku­pi­łem się tylko na drob­nym za­dra­pa­niu na dłoni, to mała kro­pla krwi na opuszce kciuka spra­wiła, że krzy­cza­łem.

Bra­cia ugięli się w ko­la­nach, matka przy­nio­sła jo­dynę.

Ro­dzina jest kon­kretna, ro­dzina jest mi­mo­wol­nie ślepa, to wiemy. Ro­dzina jest po to, by przy­po­mi­nać Ma­łemu, że ist­nieją ko­rze­nie, i ko­rze­nie bolą, i ko­rze­nie, ko­rze­nie trzeba chro­nić, to obo­wią­zek, i miej­sce ko­rzeni trzeba chro­nić, flaga na maszt. Dziś ma­rzę o pa­le­niu flag na uli­cach, tę­sk­nię za oka­zy­wa­niem więk­szego sza­cunku tek­sty­liom niż przez ozda­bia­nie ich sym­bo­lami, gów­nem, sprze­ci­wiam się ozda­bia­niu no­wo­rod­ków; oto twoja płeć, twoje imię, twoja flaga i twoja ro­dzina, je­śli bę­dziesz pró­bo­wał się od tego uwol­nić, udła­wisz się wła­snymi wy­mio­ci­nami, zo­sta­niesz od­rzu­cony.

Nie, Mały na po­kła­dzie nie pła­kał, ni­gdy nie pła­kał za tą ro­dziną, nie wy­mio­to­wał od czasu ginu wy­pi­tego u in­struk­tora jazdy kon­nej, od­kąd wziął in­struk­tora po ko­rzeń w gi­nie, gi­nie, od czasu ginu, ginu, Mały nie rzu­cił się w in­nego, nie rzu­cił się w in­nego, nie wdy­chał tego szcze­gól­nego po­wie­trza, które na­zywa mi­ło­ścią, od czasu ginu, ginu, a te­raz wdy­cha po­wie­trze w au­to­ma­cie w cen­trum mia­sta, włó­czy się po par­kin­gach na pro­win­cji, wy­py­cha­jąc bio­dra do przodu, uśmie­cha się i od­pływa.

Czę­sto mó­wiono mi, że to przez zbyt silne słońce w ciągu ca­łego mo­jego dzie­ciń­stwa. Każ­dego lata wy­jazdy z braćmi za gra­nicę, wra­ca­li­śmy do domu do­piero we wrze­śniu, szkoła już dawno się za­częła. Na­uczy­ciel che­mii kła­dzie mi na ra­mie­niu ciężką dłoń i przy­ci­ska brzu­szy­sko do mo­ich ple­ców, mój ku­tas pul­suje w spoden­kach, mu­szę zo­stać na miej­scu przez kilka mi­nut po dzwonku. Pocę się wo­kół moszny, san­dały są wil­gotne, stopa mi się śli­zga. Pró­buję iść ko­ry­ta­rzem ze sto­sami pa­pie­rów w wil­got­nych dło­niach, nieść do stołu gar­nek z mię­sem, ziem­niaki, su­rówkę i dres­sing ze szkla­nych ga­blot w sto­łówce, pró­buję zna­leźć wolny stół, pró­buję usiąść na­prze­ciwko ja­kie­goś czło­wieka, pró­buję spoj­rzeć czło­wie­kowi w oczy, pró­buję zna­leźć czło­wieka, któ­rego nie miał­bym ochoty ani pie­przyć, ani za­bić. Czę­sto mó­wili, że to z oczami coś było nie tak, że za długo pa­trzy­łem na słońce, że trudno do mnie do­trzeć, o czym ja my­ślę, czy moje usta nie wy­glą­dają dziw­nie? Bra­cia wszę­dzie szcze­rzyli zęby, rwali ko­tlety, gryźli ze­szyty, śmiali się.

Wra­cam do matki. Pew­nego wie­czoru we­szła do po­ko­iku uko­cha­nego i zna­la­zła jego pu­zon. Ro­ze­brała go na czę­ści, ze­brała skro­pliny pary wod­nej i wy­pluła je do ma­łego po­jem­nika. Wy­rwała so­bie z głowy dłu­gie ko­smyki wło­sów, umo­czyła je w po­jem­niku i wy­snuła z nich je­de­na­ście srebr­no­sza­rych, ele­ganc­kich, szczu­płych psów. Cho­dziły za nią wszę­dzie, gdzie­kol­wiek by nie szła. Z da­leka było wi­dać tę jej świtę. Ona w środku, stado psów wo­kół niej, owalny, ha­ła­śliwy po­chód, szorst­kie opuszki psich łap na as­fal­cie, gięt­kie stawy, pa­zury. Sre­brzy­sto­szara sierść lśniła w słońcu, ślina psów uno­siła się w po­wie­trzu jak bańki my­dlane.

Hi­sto­ria mo­jego ży­cia nie ist­nieje. Te­raz to wiem. Wcze­śniej wy­obra­ża­łem so­bie, że gdzieś wi­bruje ta moja hi­sto­ria, że mogę się do niej zbli­żyć po­przez pi­sa­nie. My­li­łem się. Ni­gdy nie ufaj hi­sto­rii ja­kie­goś ży­cia. Ni­gdy nie ufaj męż­czyź­nie, który nie lubi li­zać ku­tasa męż­czyź­nie, który siada na krze­śle, ni­gdy na męż­czyź­nie, który nie lubi li­zać ko­bie­cej cipki, który siada na krze­śle, ni­gdy na ko­bie­cie, który nie lubi li­zać cipki ko­bie­cie, który siada na krze­śle, ni­gdy na ko­bie­cie, który nie lubi li­zać od­bytu męż­czy­zny, który siada na krze­śle, ni­gdy na ku­ta­sie, który siada na krze­śle, ni­gdy na cipce, który siada na krze­śle na du­pie.

Mó­wię, jak jest, mó­wię tak, jak to brzmi.

Pisz od­by­tem, to przy­ja­ciel­ska rada.

Za­czą­łem pi­sać w dniu, w któ­rym we­te­ry­narka przy­szła za­płod­nić klacz. Wło­żyła długą pla­sti­kową rę­ka­wicę i wy­grze­bała duże gar­ści gówna. A po­tem wstrzyk­nęła kla­czy na­sie­nie ogiera za po­mocą cien­kiej prze­zro­czy­stej rurki. By­łem zdez­o­rien­to­wany tymi dzia­ła­niami, mie­sza­niem się gówna, na­sie­nia i ja­je­czek, zbież­no­ścią tych dwóch otwo­rów, nie mo­głem tego roz­gryźć, by­łem na gra­nicy pła­czu. Chcia­łem to na­ry­so­wać, żeby zro­zu­mieć, ale nie mo­głem, ręce mi się trzę­sły.

Te­raz zdaję so­bie sprawę, że kiedy by­łem bar­dzo młody, trzy­na­ście, czter­na­ście lat, mia­łem twarz, która za­po­wia­dała to, co w póź­niej­szym ży­ciu dał mi al­ko­hol. Tłuszcz na no­sie, skóra wo­kół ko­ści po­licz­ko­wych, blask oczu. Po­żą­da­łem wszyst­kiego, co mo­gło przeze mnie prze­pły­nąć, moja twarz była otwar­tym za­pro­sze­niem dla wina, by fer­men­to­wało w mo­ich po­rach. Lu­dzie za­uwa­żali tę po­dziu­ra­wioną twarz, jesz­cze za­nim spró­bo­wa­łem piwa, za­uwa­żali coś, co było inne, młody-stary, mó­wili, in­struk­tor jazdy kon­nej po go­dzi­nie wy­szep­tał: „winny”.

Pew­nego wie­czoru oka­le­czy­łem jego sio­dło Kief­fera.

Wy­kra­dłem z ku­chen­nej szu­flady no­życzki, wy­mkną­łem się na po­dwórko, do sto­doły, nie za­pa­li­łem świa­tła, idę przez staj­nię, do sio­dlarni, po­su­wam się po omacku. Z tru­dem ła­pię od­dech, dziu­ra­wię i roz­ci­nam bry­czesy, try­skam na nie, dziu­ra­wię, tnę, try­skam.

Pięt­na­ście i pół.

Wy­sia­dam z au­to­busu.

Jest mróz i silne słońce, matka boi się, że rury za­mar­zną i bę­dzie mu­siała no­sić spra­gnio­nym zwie­rzę­tom wodę w wia­drach. Ja boję się, że on ode­śle mnie do domu ostat­nim au­to­bu­sem, w so­botę kur­sują tylko trzy. Sły­szę stąd mo­rze, wiem, że ką­pie się zimą, wiem, że kiedy się ką­pie, jego sutki stają się małe i twarde, ku­tas kur­czy się, skraca, staje się na­pięty i ster­czący, że na­ple­tek chroni główkę. Do­tar­łem wcze­śnie, idę do spo­żyw­czaka, mają sery i wino, wła­ści­cielki są les­bij­kami, wie się o tym, nie ob­cho­dzi ich, że czło­wiek śmier­dzi staj­nią. Trzeba coś przy­nieść, nie można przyjść z pu­stymi rę­kami, trzeba mu ku­pić bu­telkę wina, trzeba też ku­pić sery, trzeba

To wła­śnie pod­czas tej po­dróży, kiedy ob­raz wy­da­wał się uwol­niony, tak że mógłby ode­rwać się od ca­ło­ści. Gdyby nie to po­nie­waż po­nie­waż. Po­nie­waż matki, po­nie­waż pro­win­cji, in­struk­tora jazdy kon­nej. Mó­wię o po­dróży, po­nie­waż au­to­bus, po­nie­waż Fjal­tring, mo­rze, on. Nie czuję nic do ca­ło­ści, nie znam jej, mó­wię śród­mie­ście i nie wi­dzę nic, mó­wię matka i bra­cia na far­mie, nie po­tra­fię ogar­nąć ca­ło­ści, nie bar­dzo wiem, co po­ka­zuje mały ob­raz, z tego po­wodu wła­ści­wie nie ma mowy o uwol­nie­niu się, ra­czej o błot­ni­stym ba­jorku. Pia­sek, żwir, glina, co, sko­rupa i osu­wi­sko. Kiedy mia­łem dzie­sięć lat, Bóg po­pro­sił mnie, bym do­pil­no­wał, żeby wszyst­kie moje chwile trzy­mały się za ręce. Ni­gdy nie in­te­re­so­wały mnie mo­dli­twy, ni­gdy nie in­te­re­so­wał mnie Bóg. Na­to­miast in­struk­cje, to tak.

Sie­dem­na­ście i pół.

Wy­sia­dam z au­to­busu.

Znaj­duję zej­ście scho­dami z deku sa­mo­cho­do­wego i idę przez prom aż do re­lingu. Obok mnie staje dy­rek­torka. Ma blade usta, smu­kłe dło­nie, wska­zuje na kra­jo­braz, cięż­kie pier­ścionki, ja­deit i złoto. W dzien­niku na­zy­wam ją Go­spo­dy­nią albo Pa­nią. Rzadko pi­szę o kra­jo­bra­zie. Roz­pływa się jak atra­men­towe plamy, nie ma per­spek­tywy w moim pi­śmie.

Gdy wjeż­dżamy na prom, za­wsze opusz­czam au­to­bus, rów­nież w nocy, bo za­wsze się boję, boję się, że liny się ze­rwą, że au­to­bus zo­sta­nie po­rwany na mo­rze. Stoję przy re­lingu i pa­trzę w ciem­ność. In­te­re­suje mnie śmierć przez uto­nię­cie. In­te­re­suje mnie każdy moż­liwy spo­sób, w jaki można umrzeć, ale w uto­nię­ciu jest coś, co wy­daje mi się szcze­gól­nie wy­szu­kane; po­wol­ność, ci­che wni­ka­nie wody. Tak.

Wło­ży­łem su­kienkę z na­tu­ral­nego je­dwa­biu. Jest zno­szona, nie­mal prze­zro­czy­sta, to suk­nia matki. Mam dom dla sie­bie, matka jest na po­lo­wa­niu z we­imar­czy­kiem, bra­cia są ra­zem z nią w swo­ich no­wych, o trzy roz­miary za du­żych płasz­czach nie­prze­ma­kal­nych, dwa śmieszne, zie­lone, bliź­nia­cze na­mioty mil­czące z na­boż­nego lęku przed my­śli­wymi, in­stynk­tem psów, smro­dem pro­chu i mar­twej zwie­rzyny. We­imar­czyk jest mi­strzem, za­wsze wszystko wy­grywa, matka na­zywa go sza­rym du­chem. Jest je­dyną ko­bietą wśród my­śli­wych, męż­czyźni to świ­nie.

Cho­dzę w su­kience z pię­tra na pię­tro i po­dzi­wiam dom, jak­bym wi­dział go po raz pierw­szy. Prze­su­wam opusz­kami pal­ców po zim­nym gra­ni­cie w kuchni, po sło­ikach z dże­mem w spi­żarni, po ar­gen­tyń­skiej por­ce­la­nie w wi­trynce w ja­dalni. Po­ru­szam się w po­miesz­cze­niach bar­dzo po­woli, moje bose stopy pi­szą drew­nianą pod­łogę, krok po kroku. Po­tem per­skie dy­wany w po­koju ko­min­ko­wym, da­lej otwarty kra­ter ko­minka, po­piół w mo­ich no­wych, wiel­kich dło­niach.

Schy­lam się i wci­skam do ko­minka, jest aku­rat tyle miej­sca, ile trzeba, w środku się wy­pro­sto­wuję.

Spo­glą­dam w górę szybu czar­nego ko­mina.

Matka i bra­cia wra­cają do domu z mar­twym we­imar­czy­kiem w kocu. Bra­cia pła­czą, kręcą się wo­kół matki, po­dają her­batę. Matka nie pije, sie­dzi wy­pro­sto­wana i wpa­truje się w prze­strzeń. Za­uwa­żam jej usta. Moje ciało prze­biega zimny dreszcz. Jej usta: śmieszne, okrutne. Nie pa­trzy na mnie, gdy mówi: Za­biję ich. Za­biję te świ­nie.

Je­stem po­kryty sa­dzą, wciąż mam na so­bie jej suk­nię.

To nie su­kienka spra­wia, że wy­gląd Ma­łego zwraca w tym dniu uwagę, bo Mały nie ma na so­bie su­kienki, tylko ko­szulę, ma­ry­narkę, szpilkę w kra­wa­cie, białe skó­rzane spodnie do jazdy kon­nej, białe rę­ka­wiczki, buty z cho­le­wami i ostrogi. Nie, to ka­pe­lusz-trzy­nastka, miękki, ró­żowy fil­cowy ka­pe­lusz, to dzień cho­wa­nia we­imar­czyka pod tują, i wciąż roz­wa­ża­nia: Kto go za­strze­lił?

Zja­wiła się cała ro­dzina, sta­jenny, dziew­czyny ujeż­dża­jące ko­nie, i jest też on. Mały jesz­cze go nie do­tknął, kon­trakt jesz­cze nie wszedł w ży­cie, nie mó­wiąc o tym, że nie zo­stał na­pi­sany, tylko po­my­ślany jako moż­li­wość; nie wolno ci się ką­pać bez mo­jego po­zwo­le­nia, nie wolno ci da­wać mi pre­zen­tów, kwia­tów, wina, ani pra­wić kom­ple­men­tów, masz ro­bić to, co każę.

Matka spo­wita w czerń i we­lon wy­gła­sza długą mowę, jej zimny głos wspie­rany jest przez szum drzew, cy­tuje Bli­xen, Bror­sona, bra­cia czę­stują ajer­ko­nia­kiem w przy­dy­mio­nych kie­lisz­kach.

W głów­nej hali Mały pre­zen­tuje na ża­łob­nym po­ka­zie klacz, rytm kro­ków wy­zna­cza mu­zyka kla­syczna. Pod­czas ga­lopu do utworu Mo­zarta matka za­czyna gwał­tow­nie od­dy­chać. Pró­bują ją uspo­koić, uci­skają klatkę pier­siową, plecy, przy­no­szą wodę, ale ona chwyta po­wie­trze co­raz gło­śniej. Mały kon­ty­nu­uje swój pro­gram; zmiany, tra­wers, piaff. Klacz jest czy­stym po­słu­szeń­stwem, pre­cy­zją, ni­gdy nie bie­gała le­piej. Mały długo ćwi­czył po­zy­cję z ba­tem trzy­ma­nym na ple­cach mię­dzy zgię­ciami łokci, te­raz od­rzu­cił go i sie­dzi cał­ko­wi­cie wy­pro­sto­wany, klacz pieni się, jej krę­go­słup pod­daje mu się, są jed­no­ścią. Na dźwięk skrzy­piec za­po­wia­da­ją­cych ko­niec wy­da­rze­nia jadą pro­sto w kie­runku wi­dzów, a gdy roz­brzmiewa ostat­nia par­tia pu­zo­nów, Mały za­trzy­muje ko­nia, chwyta pła­skie rondo ka­pe­lu­sza, unosi go i przy ostat­nim ryku trą­bek wy­cią­gnię­tym ra­mie­niem od­rzuca ka­pe­lusz na bok. Matka upada. Wszy­scy po­chy­lają się nad nią, tło­czą się prze­stra­szeni, la­men­tują. Stoi tylko in­struk­tor jazdy kon­nej, zwró­cony twa­rzą do Ma­łego.

Pa­trzy mi pro­sto w oczy.

Tak.