Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nagrodzona Europejską Nagrodą Literacką powieść Bjørna Rasmussena przełamuje tabu erotyki homoseksualnej, szokuje i zmusza do refleksji. Opowiada historię nastolatka Bjørna mieszkającego na duńskiej prowincji z braćmi i matką, która prowadzi szkołę jazdy konnej. Bohater stara się utrzymać w tajemnicy swoją seksualność, a kiedy pewnego dnia nawiązuje związek ze znacznie starszym instruktorem jazdy konnej, wkracza w niebezpieczną fazę życia i w cień autodestrukcji. Związek przeradza się w wielką miłość naznaczoną brutalnym, sadomasochistycznym, ostrym seksem. Powieść łączy elementy autobiograficzne z fikcją, a jej język – intensywny, dynamiczny, burzący wszelkie normy – jest z jednej strony do granic wytrzymałości dosadny, z drugiej – poetycki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 93
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
KOCHANEK
Byłem już starszy, kiedy któregoś dnia w holu pewnej instytucji podszedł do mnie mężczyzna. Widziałem twoją sztukę, powiedział, mocno mnie poruszyła. Nie poznałem go, rozpoznałem tylko jego ruchy, ten chełpliwy chód człowieka wychowanego na prowincji. Mógł być kimkolwiek. Wciąż palisz, powiedział, gorąco tu i duszno, dużo ludzi, chodźmy w jakieś spokojne miejsce, mogę cię poczęstować fajką?
Bardzo wcześnie w moim życiu było już za późno. Gdy skończyłem siedemnaście lat, było już za późno. Kiedy miałem dwanaście lat, napełniałem skarpetę spermą, marzyłem tylko o tym, żeby zajrzeć w męski odbyt i wdychać to szczególne powietrze, miłość, myślałem, coś jak trzepot ptasich skrzydeł. Gdy miałem piętnaście i pół, pojawił się instruktor jazdy konnej.
Często myślę o tym obrazie, wciąż go widzę, nigdy o nim nie mówiłem. Skóra bryczesów na wewnętrznej stronie ud, szew w kroku, na całym siedzisku skóra, skóra. Ostry smród końskiej uryny, amoniak barwi słomę na czerwono i staje się ciężka, mydło do czyszczenia siodła, szorstkie ręce instruktora jazdy konnej. Tak.
To wiem, oporządzałem klacz, jadłem w zimnej kuchni z braćmi i matką, jej szczęka: klap, klap. To jedyne, co mnie z nią łączy: ten chłodny smutek i klap, klap, nie przychodzi mi do głowy nic innego, to jej „ponieważ”. To matki „ponieważ”:
Gdy się pewnego ranka obudziła, u jej boku nie było ukochanego. Może poszedł nad morze, zastanawiała się, może do warzywniaka po figi i karczochy, może do stajni. W nocy chodziła wzdłuż rowów i szukała go w ciemnościach. Wyobrażała sobie ukochanego krwawiącego, pogryzionego przez wilki, i sama wyła do nieba jak wilk w tę mroźną noc, śpiewała i krzyczała. W dzień owijała się w ciemny fiolet i wynosiła do odwiedzonych nocą rowów duże blaszane wiadra cementu, napełniała nim rowy, by zaznaczyć, odhaczyć; tu go nie było.
Opowiem ci, mam piętnaście i pół roku.
Jadę autobusem numer 491 w kierunku Fjaltring.
Nie przebrałem się, mam przyjechać w takim stanie, w końskim smrodzie, tak jest w kontrakcie, taka jest instrukcja; zdejmij ubranie, śmierdzisz gównem. Słońce świeci przez okno autobusu, płaskie pola, morze, odwiedzam go pierwszy raz.
Mieszkam w państwowej szkole z internatem. Jem, śpię, uczę się, mam siedemnaście lat, to wiem. Wiem, że matka ma kontakty, w przeciwnym razie nie siedziałbym tutaj, na prowincji są procedury, istnieją precedensy dotyczące przygotowania kiełbasy. Wiem, że wysłano mnie promem, bracia machali z kei, matka płakała, najpierw pożegnanie z ukochanym, potem z weimarczykiem, a teraz Mały. Ja nie płakałem. Nie płakałem, odkąd w podstawówce spadłem z huśtawki i asfalt rozkwasił mi kawałek kolana, ale skupiłem się tylko na drobnym zadrapaniu na dłoni, to mała kropla krwi na opuszce kciuka sprawiła, że krzyczałem.
Bracia ugięli się w kolanach, matka przyniosła jodynę.
Rodzina jest konkretna, rodzina jest mimowolnie ślepa, to wiemy. Rodzina jest po to, by przypominać Małemu, że istnieją korzenie, i korzenie bolą, i korzenie, korzenie trzeba chronić, to obowiązek, i miejsce korzeni trzeba chronić, flaga na maszt. Dziś marzę o paleniu flag na ulicach, tęsknię za okazywaniem większego szacunku tekstyliom niż przez ozdabianie ich symbolami, gównem, sprzeciwiam się ozdabianiu noworodków; oto twoja płeć, twoje imię, twoja flaga i twoja rodzina, jeśli będziesz próbował się od tego uwolnić, udławisz się własnymi wymiocinami, zostaniesz odrzucony.
Nie, Mały na pokładzie nie płakał, nigdy nie płakał za tą rodziną, nie wymiotował od czasu ginu wypitego u instruktora jazdy konnej, odkąd wziął instruktora po korzeń w ginie, ginie, od czasu ginu, ginu, Mały nie rzucił się w innego, nie rzucił się w innego, nie wdychał tego szczególnego powietrza, które nazywa miłością, od czasu ginu, ginu, a teraz wdycha powietrze w automacie w centrum miasta, włóczy się po parkingach na prowincji, wypychając biodra do przodu, uśmiecha się i odpływa.
Często mówiono mi, że to przez zbyt silne słońce w ciągu całego mojego dzieciństwa. Każdego lata wyjazdy z braćmi za granicę, wracaliśmy do domu dopiero we wrześniu, szkoła już dawno się zaczęła. Nauczyciel chemii kładzie mi na ramieniu ciężką dłoń i przyciska brzuszysko do moich pleców, mój kutas pulsuje w spodenkach, muszę zostać na miejscu przez kilka minut po dzwonku. Pocę się wokół moszny, sandały są wilgotne, stopa mi się ślizga. Próbuję iść korytarzem ze stosami papierów w wilgotnych dłoniach, nieść do stołu garnek z mięsem, ziemniaki, surówkę i dressing ze szklanych gablot w stołówce, próbuję znaleźć wolny stół, próbuję usiąść naprzeciwko jakiegoś człowieka, próbuję spojrzeć człowiekowi w oczy, próbuję znaleźć człowieka, którego nie miałbym ochoty ani pieprzyć, ani zabić. Często mówili, że to z oczami coś było nie tak, że za długo patrzyłem na słońce, że trudno do mnie dotrzeć, o czym ja myślę, czy moje usta nie wyglądają dziwnie? Bracia wszędzie szczerzyli zęby, rwali kotlety, gryźli zeszyty, śmiali się.
Wracam do matki. Pewnego wieczoru weszła do pokoiku ukochanego i znalazła jego puzon. Rozebrała go na części, zebrała skropliny pary wodnej i wypluła je do małego pojemnika. Wyrwała sobie z głowy długie kosmyki włosów, umoczyła je w pojemniku i wysnuła z nich jedenaście srebrnoszarych, eleganckich, szczupłych psów. Chodziły za nią wszędzie, gdziekolwiek by nie szła. Z daleka było widać tę jej świtę. Ona w środku, stado psów wokół niej, owalny, hałaśliwy pochód, szorstkie opuszki psich łap na asfalcie, giętkie stawy, pazury. Srebrzystoszara sierść lśniła w słońcu, ślina psów unosiła się w powietrzu jak bańki mydlane.
Historia mojego życia nie istnieje. Teraz to wiem. Wcześniej wyobrażałem sobie, że gdzieś wibruje ta moja historia, że mogę się do niej zbliżyć poprzez pisanie. Myliłem się. Nigdy nie ufaj historii jakiegoś życia. Nigdy nie ufaj mężczyźnie, który nie lubi lizać kutasa mężczyźnie, który siada na krześle, nigdy na mężczyźnie, który nie lubi lizać kobiecej cipki, który siada na krześle, nigdy na kobiecie, który nie lubi lizać cipki kobiecie, który siada na krześle, nigdy na kobiecie, który nie lubi lizać odbytu mężczyzny, który siada na krześle, nigdy na kutasie, który siada na krześle, nigdy na cipce, który siada na krześle na dupie.
Mówię, jak jest, mówię tak, jak to brzmi.
Pisz odbytem, to przyjacielska rada.
Zacząłem pisać w dniu, w którym weterynarka przyszła zapłodnić klacz. Włożyła długą plastikową rękawicę i wygrzebała duże garści gówna. A potem wstrzyknęła klaczy nasienie ogiera za pomocą cienkiej przezroczystej rurki. Byłem zdezorientowany tymi działaniami, mieszaniem się gówna, nasienia i jajeczek, zbieżnością tych dwóch otworów, nie mogłem tego rozgryźć, byłem na granicy płaczu. Chciałem to narysować, żeby zrozumieć, ale nie mogłem, ręce mi się trzęsły.
Teraz zdaję sobie sprawę, że kiedy byłem bardzo młody, trzynaście, czternaście lat, miałem twarz, która zapowiadała to, co w późniejszym życiu dał mi alkohol. Tłuszcz na nosie, skóra wokół kości policzkowych, blask oczu. Pożądałem wszystkiego, co mogło przeze mnie przepłynąć, moja twarz była otwartym zaproszeniem dla wina, by fermentowało w moich porach. Ludzie zauważali tę podziurawioną twarz, jeszcze zanim spróbowałem piwa, zauważali coś, co było inne, młody-stary, mówili, instruktor jazdy konnej po godzinie wyszeptał: „winny”.
Pewnego wieczoru okaleczyłem jego siodło Kieffera.
Wykradłem z kuchennej szuflady nożyczki, wymknąłem się na podwórko, do stodoły, nie zapaliłem światła, idę przez stajnię, do siodlarni, posuwam się po omacku. Z trudem łapię oddech, dziurawię i rozcinam bryczesy, tryskam na nie, dziurawię, tnę, tryskam.
Piętnaście i pół.
Wysiadam z autobusu.
Jest mróz i silne słońce, matka boi się, że rury zamarzną i będzie musiała nosić spragnionym zwierzętom wodę w wiadrach. Ja boję się, że on odeśle mnie do domu ostatnim autobusem, w sobotę kursują tylko trzy. Słyszę stąd morze, wiem, że kąpie się zimą, wiem, że kiedy się kąpie, jego sutki stają się małe i twarde, kutas kurczy się, skraca, staje się napięty i sterczący, że napletek chroni główkę. Dotarłem wcześnie, idę do spożywczaka, mają sery i wino, właścicielki są lesbijkami, wie się o tym, nie obchodzi ich, że człowiek śmierdzi stajnią. Trzeba coś przynieść, nie można przyjść z pustymi rękami, trzeba mu kupić butelkę wina, trzeba też kupić sery, trzeba
To właśnie podczas tej podróży, kiedy obraz wydawał się uwolniony, tak że mógłby oderwać się od całości. Gdyby nie to ponieważ ponieważ. Ponieważ matki, ponieważ prowincji, instruktora jazdy konnej. Mówię o podróży, ponieważ autobus, ponieważ Fjaltring, morze, on. Nie czuję nic do całości, nie znam jej, mówię śródmieście i nie widzę nic, mówię matka i bracia na farmie, nie potrafię ogarnąć całości, nie bardzo wiem, co pokazuje mały obraz, z tego powodu właściwie nie ma mowy o uwolnieniu się, raczej o błotnistym bajorku. Piasek, żwir, glina, co, skorupa i osuwisko. Kiedy miałem dziesięć lat, Bóg poprosił mnie, bym dopilnował, żeby wszystkie moje chwile trzymały się za ręce. Nigdy nie interesowały mnie modlitwy, nigdy nie interesował mnie Bóg. Natomiast instrukcje, to tak.
Siedemnaście i pół.
Wysiadam z autobusu.
Znajduję zejście schodami z deku samochodowego i idę przez prom aż do relingu. Obok mnie staje dyrektorka. Ma blade usta, smukłe dłonie, wskazuje na krajobraz, ciężkie pierścionki, jadeit i złoto. W dzienniku nazywam ją Gospodynią albo Panią. Rzadko piszę o krajobrazie. Rozpływa się jak atramentowe plamy, nie ma perspektywy w moim piśmie.
Gdy wjeżdżamy na prom, zawsze opuszczam autobus, również w nocy, bo zawsze się boję, boję się, że liny się zerwą, że autobus zostanie porwany na morze. Stoję przy relingu i patrzę w ciemność. Interesuje mnie śmierć przez utonięcie. Interesuje mnie każdy możliwy sposób, w jaki można umrzeć, ale w utonięciu jest coś, co wydaje mi się szczególnie wyszukane; powolność, ciche wnikanie wody. Tak.
Włożyłem sukienkę z naturalnego jedwabiu. Jest znoszona, niemal przezroczysta, to suknia matki. Mam dom dla siebie, matka jest na polowaniu z weimarczykiem, bracia są razem z nią w swoich nowych, o trzy rozmiary za dużych płaszczach nieprzemakalnych, dwa śmieszne, zielone, bliźniacze namioty milczące z nabożnego lęku przed myśliwymi, instynktem psów, smrodem prochu i martwej zwierzyny. Weimarczyk jest mistrzem, zawsze wszystko wygrywa, matka nazywa go szarym duchem. Jest jedyną kobietą wśród myśliwych, mężczyźni to świnie.
Chodzę w sukience z piętra na piętro i podziwiam dom, jakbym widział go po raz pierwszy. Przesuwam opuszkami palców po zimnym granicie w kuchni, po słoikach z dżemem w spiżarni, po argentyńskiej porcelanie w witrynce w jadalni. Poruszam się w pomieszczeniach bardzo powoli, moje bose stopy piszą drewnianą podłogę, krok po kroku. Potem perskie dywany w pokoju kominkowym, dalej otwarty krater kominka, popiół w moich nowych, wielkich dłoniach.
Schylam się i wciskam do kominka, jest akurat tyle miejsca, ile trzeba, w środku się wyprostowuję.
Spoglądam w górę szybu czarnego komina.
Matka i bracia wracają do domu z martwym weimarczykiem w kocu. Bracia płaczą, kręcą się wokół matki, podają herbatę. Matka nie pije, siedzi wyprostowana i wpatruje się w przestrzeń. Zauważam jej usta. Moje ciało przebiega zimny dreszcz. Jej usta: śmieszne, okrutne. Nie patrzy na mnie, gdy mówi: Zabiję ich. Zabiję te świnie.
Jestem pokryty sadzą, wciąż mam na sobie jej suknię.
To nie sukienka sprawia, że wygląd Małego zwraca w tym dniu uwagę, bo Mały nie ma na sobie sukienki, tylko koszulę, marynarkę, szpilkę w krawacie, białe skórzane spodnie do jazdy konnej, białe rękawiczki, buty z cholewami i ostrogi. Nie, to kapelusz-trzynastka, miękki, różowy filcowy kapelusz, to dzień chowania weimarczyka pod tują, i wciąż rozważania: Kto go zastrzelił?
Zjawiła się cała rodzina, stajenny, dziewczyny ujeżdżające konie, i jest też on. Mały jeszcze go nie dotknął, kontrakt jeszcze nie wszedł w życie, nie mówiąc o tym, że nie został napisany, tylko pomyślany jako możliwość; nie wolno ci się kąpać bez mojego pozwolenia, nie wolno ci dawać mi prezentów, kwiatów, wina, ani prawić komplementów, masz robić to, co każę.
Matka spowita w czerń i welon wygłasza długą mowę, jej zimny głos wspierany jest przez szum drzew, cytuje Blixen, Brorsona, bracia częstują ajerkoniakiem w przydymionych kieliszkach.
W głównej hali Mały prezentuje na żałobnym pokazie klacz, rytm kroków wyznacza muzyka klasyczna. Podczas galopu do utworu Mozarta matka zaczyna gwałtownie oddychać. Próbują ją uspokoić, uciskają klatkę piersiową, plecy, przynoszą wodę, ale ona chwyta powietrze coraz głośniej. Mały kontynuuje swój program; zmiany, trawers, piaff. Klacz jest czystym posłuszeństwem, precyzją, nigdy nie biegała lepiej. Mały długo ćwiczył pozycję z batem trzymanym na plecach między zgięciami łokci, teraz odrzucił go i siedzi całkowicie wyprostowany, klacz pieni się, jej kręgosłup poddaje mu się, są jednością. Na dźwięk skrzypiec zapowiadających koniec wydarzenia jadą prosto w kierunku widzów, a gdy rozbrzmiewa ostatnia partia puzonów, Mały zatrzymuje konia, chwyta płaskie rondo kapelusza, unosi go i przy ostatnim ryku trąbek wyciągniętym ramieniem odrzuca kapelusz na bok. Matka upada. Wszyscy pochylają się nad nią, tłoczą się przestraszeni, lamentują. Stoi tylko instruktor jazdy konnej, zwrócony twarzą do Małego.
Patrzy mi prosto w oczy.
Tak.